sobota, 27 stycznia 2018

Peru. Wyzwanie 2: Szaleńczy bieg przez las (Rok VI, Rozdział 25)

Piętnaście minut później Arthemis i James wdrapali się na swoje piętro.
 - Przestańcie!!
Arthemis usłyszała wrzask Rose. Razem z James popatrzyli po sobie i pobiegli do pokoju dziewcząt. Po drodze zdziwieni zauważyli, że drzwi wiszą na zawiasach, a dookoła jest pełno dymu.
- Albus, przestań!
- Co tu się dzieję?!! - Ryknęła Arthemis, widząc Albusa i Scorpiusa prowadzących ze sobą regularny pojedynek na niewielkiej przestrzeni, i Rose stojącą pośrodku pokoju z pobrudzoną i poobijaną twarzą i krwawiącą głową.
 James zerknął na kuzynkę i wyglądał, jakby miał zamiar zaraz przyłączyć się do Albusa.
- Ani drgnij! - warknęła do niego Arthemis.
- Ale...
- Napraw drzwi – poleciła. - Dosyć!! – krzyknęła, a z jej różdżki wyleciały dwa promienie, jeden który przyszpilił do jednej ściany Albusa, a drugi który uwięził na drugiej Scorpiusa. - Co się z wami dzieje?! Zupełnie wam odbiło? Rose, czemu krwawisz?
- Nacisnęłam klamkę, a to wszystko wybuchło. Gdyby mnie Scorpius nie odciągnął, pewnie byłoby po mnie - powiedziała drżąco. – Przeniósł  mnie tu , a potem wpadł Albus i bez żadnego powodu zaczął go atakować.
- Z mojej perspektywy wyglądało to inaczej - prychnął Albus.
- Trudno, żebyś coś dobrze widział w tych denkach od słoików, - zadrwił Malfoy, przez co Albus, chciał się wyrwać spod zaklęcia Arthemis.
- Zamknąć się! – powiedziała znowu gniewnie Arthemis. Machnęła różdżką a Albus z hukiem spadł na ziemie. – Wynocha! -  powiedziała do niego, wskazując mu drzwi.
- Chyba żartujesz, - warknął z niedowierzaniem Albus.
Uniosła z wyczekiwaniem brew. Dobrze znał to spojrzenie. Znaczyło tyle, co: Nie. Nie żartuję.
Albus z wściekłością wyszedł na korytarza.
- James idź z nim pogadać, - powiedziała Arthemis.
- W tej chwili to bezsensowne, - oznajmił z przekonaniem. - Poza tym, o czym mam z nim gadać? Przecież zrobiłbym to samo...
- Wyjdź, - powiedziała Arthemis, wskazując drzwi.
- Ale...
- Jeszcze nie wiesz, co się stało, a pieprzysz głupoty. - Wyjdź i przemyśl to...
James westchnął ciężko i wyszedł zamykając za sobą drzwi.
- Pantoflarze, - prychnął Scorpius.
- Nie polepszasz swojej sytuacji - oznajmiła mu chłodno Arthemis. - Ciebie nie wyrzuciłam tylko dlatego, że zanim przemówię tym głąbom do rozumu jesteś tu w miarę bezpieczny...
- Poradziłbym sobie z nimi, - odpowiedział zadziornie.
- Mhm, - zgodziła się z nim ironicznie Arthemis. Z Albusem może… Ale z Jamesem? Phi! - Ale nie mam ochoty pomagać im w ukrywaniu twoich zwłok i to też cię ratuje...
 Podeszła do Rose i przyjrzała jej się uważnie. Westchnęła.
- Siadaj - wskazała łóżko. – Twój kuzyn – kretyn, zrobiłby to lepiej, ale sądzę, że na razie nie masz ochoty go oglądać…
- Taaak… - Rose opadła na pościel.
- Gdzie mamy te apteczkę, którą spakował nam Al? – spytała Arthemis.
- U ciebie w torbie, - odparła jej Rose.
- Ach, tak, - przypomniała sobie Arthemis. Usiadła obok Rose i zaczęła wyjmować z torby potrzebne rzeczy. -  A wiec powiedz mi dokładnie, co się stało…
- Nie możecie mnie stąd ściągnąć? - odezwał się Scorpius.
- Nie! - odparły równocześnie.
 Rose zaczęła opowiadać, podczas gdy Arthemis oczyściła jej rany, również te na ramionach i posmarowała maścią siniaki na twarzy.
- Myślę, że to była mieszanka jakiś złowrogich zaklęć, którą uruchamiało naciśnięcie klamki – dokończyła Rose. – Wydaje mi się, że jedno wywoływało amnezję, ale na szczęście tylko mnie musnęło, gdy Scorpius mnie odciągnął.
 Arthemis skinęła głową i odchyliła jej rąbek koszulki.
-  Jezu masz cały posiniaczony bark...
- Trochę mnie poturbowało, - przyznała Rose.
- Zdejmuj, - nakazała Arthemis, a Rose posłusznie złapała bluzkę od dołu i ściągnęła ją.
Rozległo się głośne chrząknięcie.
- Cicho! - Rzuciła tylko Arthemis w stronę wiszącego na ścianie Scorpiusa.
Rose złapała jego wzrok ponad ramieniem Arthemis. Chyba nie mógł się zdecydować czy patrzyć w ich stronę czy nie. Pomyślała dziwnym proszku w ciemnościach. Poczuła żal, że jednak wtedy spała.
- Jak ci to przeszkadza to zamknij oczy, - poradziła mu łagodnie.
Prychnął i odwrócił głowę.
- Pozwę was o molestowanie seksualne. Normalne dziewczyny się tak nie zachowują...
- My nie jesteśmy normalne tylko wyjątkowe, - odparła mu spokojnie Arthemis. - A poza tym aktualnie jesteś tylko dekoracją na ścianie... Możesz się ubrać Rose, - powiedziała Arthemis i wstała.
- Ok, - zarumieniona Rose wyjęła z torby czysty sweter i szybko go wciągnęła.
- Dobra, - powiedziała Arthemis i machnięcie różdżki zdjęła Scorpiusa ze ściany i opuściła go na lóżko. Stanęła nad nim. - Tobie nic nie jest? - zapytała.
- Nie zbliżaj się do mnie, - powiedział szybko Scorpius, zrywając się na równe nogi.
Arthemis pchnęła go z powrotem na łóżko, mówiąc.
- Nie zamierzałam. Idę sprawdzić, co kombinuje tamtych dwóch pozostałych idiotów... A wy róbcie co chcecie...
 Wyszła z pokoju.
 Rose przez chwilę patrzyła na Scorpiusa, ale on wyszedł zaraz za Arthemis.
 Została sama. Westchnęła.


 Arthemis stała nad Albusem z miną kata.
- Nic mnie nie obchodzi jak inteligentny jesteś… to, co zrobiłeś było głupie!
- Widziałem tylko zakrwawioną Rose, nad którą pochylał się Malfoy!
- A nie zauważyłeś po drodze dymu? Śladów zaklęć? Wyłamanych drzwi? – zapytała ironicznie.
- Oj, weź! James zrobiłby to samo! Prawda? – zwrócił się do brata opartego o drzwi ich sypialni.
- Nie jestem taki pewien – mruknął James. – Widziałem jak Malfoy wyciąga Rose ze szponów żądnych krwi kwiatów, więc…
- A ja nie widziałem! – usprawiedliwił się Albus. – Miałem więc prawo stwierdzić, że…
- Czy Rose wzywała pomocy? – zapytała cierpliwie Arthemis. – Nie! – odpowiedziała sobie od razu. – A czemu? Bo ją miała! A ty idioto zamiast ją opatrzyć, tylko ją zdenerwowałeś! Masz przeprosić Scorpiusa!
- Chyba zwariowałaś! – oburzył się Albus. – James, powiedz jej coś!
James wzruszył ramionami.
- Arthemis… to są konszachty rodzinne. Nic na to nie poradzisz… - wyjaśnił cierpliwie.
 Arthemis westchnęła sfrustrowana.
- Macie się dogadać… - rzuciła do Albusa. – Chodź, James. Idziemy, za godzinę mamy zadanie. Sprawdzę jeszcze, co z Rose.
- Nie jesteś moją matką! – rzucił opryskliwie Al.
Arthemis odwróciła się do niego powoli. Spojrzała na niego poważnie, aż cały się spiął.
- Niech ci minie w końcu ta burza hormonów – rzuciła. – Przeleć ją jeżeli to ci pomoże. Ale nie zachowuj się jak idiota.
 Odwróciła się do drzwi, kiedy oblany rumieńcem Albus, zerwał się na równe nogi.
- Nie wtrącaj się w to Arthemis! Powiedziałem ci od razu! Zostaw mnie i Marię w spokoju! Nie będziesz mi ustawiała życia!
- Ona mi się nie podoba, Al – powiedziała spokojnie Arthemis. – Ma w sobie coś co mi się nie podoba.
- Nic mnie to nie obchodzi! Nikt ci nie pozwolił czytać w moich i jej myślach! Trzymaj te wszystkie swoje porąbane zmysły na wodzy, zanim przegniesz!
- Nic o niej nie wiesz!
- Ty wiesz jeszcze mniej! Powiedziałem, żebyś się nie wtrącała i mówię po raz drugi! Jeszcze jeden komentarz Arthemis i z nami koniec! – Albus oddychał ciężko, jak po długim biegu.
 Arthemis ze zdziwienia zamrugała kilka razy, a na jej ustach zakwitł chłodny, sztuczny uśmiech, którego nie widzieli od bardzo dawna.
- To chyba wszystko, co miałeś do powiedzenia, Al. – rzucił z naganą James. Złapał Arthemis za ramię i wyciągnął ją z pokoju.
 Arthemis chociaż było jej trochę niedobrze, a jej umysł osnuł cień, jednak wydawała się aż nazbyt spokojna.
 James delikatnie gładził jej ramię.
- Jest ok. – powiedziała. – Musiało do tego dojść… Ona ma w sobie coś, co mnie niepokoi. Nie jest to nic złego, ale… czasami mam takie dziwne wrażenie, kiedy przechodzę obok Ślizgonów. Nie potrafię tego wyjaśnić. A poza tym… wiedziałam, że Fred i Valentine będą razem, że do siebie pasują… Nie wiem w jaki sposób, ale tak jest. A przy niej i Albusie, odczuwam tylko… zakłócenia.
- W każdym bądź razie niezbyt udany czas sobie wybraliście… - mruknął James. – Teraz jednak musimy się skupić na zadaniu. Jeszcze została godzina. Może chodźmy już na miejsce?
 Arthemis skinęła głową. Weszli do tej dziwacznej windy i gdy tylko drzwi do niej się zamknęły, Arthemis przywarła do Jamesa.
- Potrzebuję…
- Wiem – mruknął i przycisnął usta do jej ust. Ten krótkotrwały szaleńczy pocałunek, po chwili zmienił się w pełną łagodności pieszczotę. Arthemis z westchnieniem przytknęła czoło do piersi Jamesa.
- Gdy odczuwam jakąś waszą negatywną emocję… Szczególnie jeżeli uderza ona we mnie, potrzebuję potem czegoś dla równowagi – mruknęła. – Ty jesteś moją równowagą. -  Zamyśliła się na chwilę, po czym odsunęła się od niego niechętnie. – Musimy się dowiedzieć, co spowodowało wybuch… Czemu tylko nasze drzwi były zaminowane? Ktoś poluje na mnie bądź na Rose?
- Zajmiemy się tym po zadaniu. Trzeba powiedzieć Forsythe’owi. – Arthemis się z nim zgodziła.
 Drzwi się rozsunęły. Byli gotowi do zadania.
- Dobrze, że już jesteście – przywitał ich Forsythe.
- Panie profesorze, ktoś stworzył zaklęcie-pułapkę, przy drzwiach dziewcząt. Rose mało nie wyleciała w powietrze – powiedział na wstępie James.
- Rose?! – Forsythe był wyraźnie przerażony i zaskoczony. – Zaklęcie? Ale kto? I dlaczego?
- Nie wiemy. Nie możemy nawet ustalić co to były za zaklęcia, bo prócz rozwalonych drzwi i kurzu niczego po sobie nie zostawiły…
- Ale to mogła przecież trafić w każdego! – uniósł się Forsythe. – Ktoś mógł przez przypadek otworzyć te drzwi! – przetarł dłonią włosy, intensywnie myśląc. – Dobrze, wy się tym nie przejmujcie, tylko skupcie się na zadaniu. Ja się wszystkim zajmę. Niech was przeniosą, gdzie indziej. Przecież jutro czekają was jeszcze pojedynki. Muszę wysłać sowę… Poradzicie sobie?
 Profesor wydawał się  być wyjątkowo zdenerwowany. Cóż… mogło to trafić w jego dwóch zwyciężających uczniów.
 Arthemis i James skinęli głowami i pożegnali się ze wzburzonym profesorem.
- Słuchaj… znam jedno zaklęcie, które może nam się przydać teraz – powiedział James. – Sprawdzałem, nie ma go na liście, więc jest legalne.
- Jakie?
James nachylił się do niej i szepnął jej formułę na ucho.
- Przez dwanaście godzin będziemy widzieć w ciemnościach jak koty…
- Och… to wspaniale. Rzeczywiście się przyda. Martwi mnie jednak coś innego…
- Co?
- Jak mamy się nawzajem nie zgubić? Będzie ciemno… Las, nie wiadomo, co jeszcze… Nie możemy być w żaden sposób związani, bo na coś wpadniemy.
- Nic na to nie poradzimy – stwierdził z namysłem i kryjącym się pod nim zmartwieniem. – Musimy po prostu trzymać się blisko…
- Chyba tak. Ciekawe co nam naszykowali…
- Zaraz się dowiemy.
Ustawili się wśród pozostałych drużyn. Wyszedł pan Murphy.
- Znajdujecie się na tarasie Instytutu – oznajmił, jakby nie wiedzieli. Za nim rozpościerała się ciemność, w której majaczyły olbrzymie drzewa. Taras musiał być umieszczony gdzieś niżej na stoku góry, widać stąd było wnętrze lasu. – Jesteśmy na wschodnim stoku wielkich potężnych And. Przed wami rozciąga się Puszcza Amazońska. Ale nie bójcie się… nie będzie musieli przejść jej całej, spokojnie – zachichotał pan Murphy. Musicie tylko… przejść przez rzekę. To na wprost was… Jakieś pięć… siedem kilometrów w linii prostej…
- Jezu, jak duszno… - westchnęła Arthemis cicho, odciągając koszulkę od ciała.
- Tak… miejmy nadzieję, że nie będzie padać.
- Lasy tropikalne, deszcz, komary… Marzyłam o takich wakacjach… - prychnęła i ponownie skupiła się na organizatorze.
- Jak powiedziałem to jest wyścig. Kto pierwszy przekroczy rzekę, jest oczywiście bezpieczny. Podczas tego zadania odpadnie 20 drużyn, które już nie będą mogły uczestniczyć w dalszych pojedynkach. Towarzyszyć wam będą strażnicy. – Rój oczek wyfrunął ze skrzyni i podleciał do zawodników.
- Część, Oczko! – rzuciła Arthemis, a James uśmiechnął się do niej z pobłażaniem.
- I pamiętajcie, że na swojej drodze spotkacie wiele przeszkód. Złowieszczych zaklęć i stworzeń. Ustawcie się przy linii startu. Za pięć minut rozpocznie się zadanie. Miejcie się na baczności! Przetrwają tylko najlepsi…
 Arthemis podeszła do linii narysowanej na ciemnym kamieniu i spojrzała na rozpościerającą się przed nią puszczę. James natomiast rozglądał się po przeciwnikach. Pomachali do niego Kanadyjczycy więc odpowiedział tym samym, a potem napotkał lodowaty wzrok jakiegoś chłopaka o twardej, kanciastej twarzy, a za jego plecami Derek zrobił minę. Ach, więc to byli Rosjanie… Znajdowali się w tabeli zaraz za nim i Arthemis. Może więc to oni zaczarowali drzwi? Chcieli wyeliminować jego partnerkę, a przez to i jego? James zmrużył oczy. Nie podobało mu się to… Zbyt wiele rzeczy mogło się stać w ciemnym lesie.
- Gotowi? – krzyknął pan Murphy i uniósł różdżkę nad głowę.
- Trzymaj się blisko – szepnął James na ucho Arthemis.
Rozległ się huk. Wszyscy ruszyli biegiem. Co więksi i silniejsi rozpychali się i potrącali innych. Arthemis zastanawiała się ile kontuzji było już w tym momencie?
 Ona z Jamesem przebiegli pierwsze dwieście metrów aż do biegli do granicy lasu. Gdy inni zawodnicy zagłębiali się w jego czeluść oni przystanęli i użyli zaklęcia. Arthemis zamrugała zaskoczona, gdy zobaczyła żółtawozielone, jarzące się jak u kota oczy Jamesa.
- Woow… wyglądasz dziwnie…
- A widziałaś siebie? – prychnął, ale potem dostrzegła, że się szeroko uśmiechnął. – Chociaż zmieniłem zdanie. Wyglądasz sexy… jak kotka.
 Arthemis przewróciła oczami i rozejrzała się. Widziała teraz z zadziwiającą wyrazistością otoczenia. A nie przypominało to zwykłego angielskiego lasu, czy nawet Zakazanego Lasu. Poszycie było tu gęste, a wszędzie można było wpaść na grube liście wielkość wielkich zamkowych okien. Drzewa też nie sprawiały przyjemnego wrażenia, nie mówiąc już o tym, co żywego czaiło się w tym lesie. Poza magicznymi stworzeniami, mogły być to wszelkiej maści zwykłe drapieżniki.
- Idziemy – rzucił James. Wskazał na najbliższy wielki liść zagradzający im drogę. – Difinido! – za nim ukazało się dwa razy więcej drzew i dziwnych roślin. Skoro nie było ścieżki, sami musieli sobie ją wydeptać.
- Sześć kilometrów… - powiedziała Arthemis, tnąc rośliny zaklęciami jak mieczem. – Ile nam to zajmie?
- Normalnie? Jakąś godzinę spacerem. Pół godziny gdybyśmy mieli jak biec. Ale w takich warunkach myślę, że jakieś trzy…
- Skróćmy to jak najlepiej się da… Musimy uważać na… - zamilkła i czujnie się rozejrzała. Widziała teraz jak drapieżnik. Szkoda, że nie miała takiego instynktu. Ale miała własny… - Biegniemy!
- Chyba nad tym gąszczem – burknął James, ale przyśpieszał kroku.
Zamienili się z Arthemis miejscami. Ona szła z przodu i przecierała szlak, a on rozglądał się czujnie, czy nic aby nie chce ich od tyłu zaatakować. A miał co robić. Najpierw wypadły na nich trzy ogromne akromantule. Chyba bardzo dalecy krewni, tych które żyły w hogwarckim lesie. Razem z Arthemis jednak dali sobie z nimi radę. Dwa oszałamiacie posłane w każde z miękkich podbrzuszy położyło wszystkie trzy. Później przyszła kolej na ptaszniki. Ogromne podobne do pterodaktyli ptaki, które nadleciały z góry. Z nimi mieli większy problem. Jak w końcu wycelować w coś z fruwa nad nimi z taką prędkością? W końcu jednak James wyczarował ogromną, ciężką sieć i zarzucił na ptaka, który z żałosnym skrzekiem opadł na ziemię.
 Byli napięci jak struny, rozglądali się czujnie, zastanawiając się co tym razem na nich wyskoczy. A cisza ogarniająca ten wielki las wcale nie poprawiała im humoru. Mieli wrażenie, że są obserwowani, otaczani i ponad wszelką miarę zagrożeni.
- Drętwota! – krzyknął James.
- Impedimento! – krzyknęła Arthemis w tym samym momencie, gdy z pobliskiej skały skoczyła na nich puma. Nic nadzwyczajnego. Zwykła puma… Na sekundę zastygła w powietrzu tuż po tym, gdy dotknęło ja zaklęcie, a potem bezwładnie opadła jak martwa.
 Arthemis wpatrywała się piękne, groźne zwierzę. Zwykłe zwierzę, które wśród tych wszystkich magicznych stworzeń musiało walczyć o przetrwanie.
- Nie możemy jej tak zastawić…
- No, chyba oszalałaś!
- Coś ją zje! Po prostu ją zahipnotyzuję… Obudzi się za kilka godzin… Będziemy już wtedy daleko.
- Tylko się pośpiesz…
Arthemis chwilę machała różdżką nad zwierzęciem, po czym mruknęła:
- Enervate!
 Puma ruszyła głową, ale poza tym ani drgnęła.
- Zjeżdżamy! – powiedział James, po szybkim sprawdzeniu kierunku.
 Lunął deszcz. Nie był to jednak deszcz jaki znali. Ten hałasował i miał siłę, jakby stanęli pod wodospadem. Ledwo widzieli, ale przedzierali się dalej. Gałęzie chłostały im twarze, szarpały ubrania. Jednak w końcu doszli do krańca występu skalnego, z którego spływał wodospad, tworząc rwący potok, przedzierający się uparcie przez las. Była tam też odrobinę mniej roślinności, więc postanowili pójść tamtędy. Chcieli zejść po śliskich kamieniach w dół. James szedł pierwszy, Arthemis przykucnęła na krawędzi, gdy poczuła, jak coś ją pcha i w ostatniej chwili złapała się krawędzi skały, w deszczu jej ręce nie utrzymały się, ale zdołała spaść na w miarę płaski grunt. James pośpiesznie zsunął się do niej.
- Nic ci nie jest?
 Pokręciła głową i spojrzała na półkę z której spływał wodospad. Mogłaby przysiąc, że…
 Szli teraz obok strumyka. Nie była to jednak korzystna zmiana. Moskity wielkości ich pięści, a czasami nawet głów, latały wokół nich, gryząc tak, że na skórze od razu pojawiły się bąble.
 Potem natrafili na pierwsze zaklęcie. Na początku jednak nie zdawali sobie z tego sprawy.
 Arthemis miała wrażenie, że się dusi. Powietrze wokół niej stało się ciężki i nie do zniesienia. Miała wrażenie, że już kilka razy przechodziła obok kamienia nad brzegiem zielonkawego i pogłębiającego się strumyka. Była pewna, że tamto drzewo też już mijali. Dookoła niej latało jakieś robactwo i w panice zaczęła krzyczeć.
 James nią potrząsnął. Gdy to nie pomogło wskazał na nią różdżką i zaczął coś szeptać.
 Po chwili zamrugała zaskoczona, a wszystko minęło.
- Czar dezorientacji…  - powiedział bezbarwnym głosem. – W pierwszej chwili naprawdę myślałem, że to ty spanikowałaś, ale coś mi nie grało.
 Rozejrzeli się dookoła. Byli w jakimś niewielkim wąwozie, ale roślinność była tu nikła mogli więc przyśpieszyć. Zaczęli biec, ale nie za szybko. Po prostu na tyle, na ile dało się nie zabić. Przypominało to raczej szybki chód.
 Musieli jednak wyjść w końcu z w miarę bezpiecznego wąwozu, bo ten zakręcał, a oni musieli iść w innym kierunku. Weszli wyżej i niemal natychmiast James powalił Arthemis na ziemię, a nad ich głowami przeleciało zielonkawe zaklęcie.
- To nie jest zabawne! – warknął. – Tego zaklęcia na pewno nie wolno używać!
- Tracą czas, żeby nas wyeliminować? – wydyszała Arthemis.
- Nie mam pojęcia, ale nie podoba mi się to…
 Ostrożnie się podnieśli, jednak nikogo nie dostrzegli. Nie było to jednak dziwne. Wszędzie tutaj można było się ukryć.
 Biegli dalej, gdy nagle Arthemis pociągnęła Jamesa za rękę i schowała się za drzewem. Pokazała mu palcem. James zamrugał.
- Czy to jest…
- Tak. Buchorożec… Jeżeli nas zauważy…
- Ciii… musimy iść dalej i to po cichu…
I nagle ni stąd ni zowąd w Arthemis trafiło zaklęcie. Jej nogi zaczęły tańczyć w jakimś zadziwiającym pląsie, i poniosły ją prosto w stronę zwierzęcia. Zanim James ją dopadł i zakończył czar, zwierzę już ich zobaczyło. Ruszyło na nich jak rozwścieczony nosorożec. Próbowali rzucać w niego zaklęciem, ale to nic nie dawało. Dziwny pancerz chronił go przed czarami. Arthemis więc zrobiła jedyną rzecz, jaka jej przyszła do głowy. Zamieniła ziemię pod stopami szarżującego buchorożca w grząskie piaski, które go pochłaniały. Gdy już myśleli, że będą bezpieczni, znikąd nadleciało zaklęcie, które uderzyło w kręte rogi zwierzęcia.
 James kaszlał próbując pozbyć się dziwnego pomieszania deszczu i kurzu z dróg oddechowych. Z trudem podniósł się ze śliskiego podłoża. Rozejrzał się w panice. Arthemis była bliżej eksplozji. Nie mógł jej dojrzeć nigdzie dookoła…
Po buchorożcu pozostał tylko dół w ziemi.
- Arthemis?! Arthemis?! – strach chwytał go za gardło, gdy nie odpowiadała.
W końcu jednak dostrzegł połamane ogromne liście i leżącą pod nimi postać. Podbiegł do niej.
- Wstawaj! – rozkazał. Gdy nie zareagowała padł przy niej na kolana. Poklepał ją po twarzy. Rozchyliła powieki.
- Tam ktoś był… - powiedziała w przerwach między atakami kaszlu. – Widziałam jakąś sylwetkę…
- To teraz nie ważne. Możesz wstać? – zapytał z troską.
- Tak. Nic mi nie jest. Nie spadłam z wysoko. Po prostu mną trzepnęło – Arthemis zerwała się na równego nogi. – Jak myślisz? Ile mamy już za sobą?
- Przynajmniej połowę. A może więcej.
- Więc się pośpieszmy. Przemokłam do suchej nitki…
Znaleźli się wśród wielkich drzew, a poszycie leśne na szczęście było teraz nieliczne. Przystanęli na chwilę, żeby odpocząć. Ulewny deszcz chyba nie miał zamiaru przestać ich katować.
 Ponieważ teraz bieg był łatwiejszy, znacznie przyśpieszyli.
 Arthemis odwróciła się, żeby sprawdzić, czy nic za nimi się nie czai, gdy usłyszała przerażający wrzask bólu Jamesa. Błyskawicznie na niego spojrzała.
 Jakieś zadziwiający ogromny kwiat, wielkości małego słonia, uwięził jego ręce, a spomiędzy pąku wysunęły się trzy rzędy szczęk, które właśnie rozszarpywały i miażdżyły nogę Jamesa, jak wyjątkowo agresywne zwierzę. Pochłonęło jego nogę już niemal nad kolano. Krew spływała strumieniami, obryzgując ogromne płatki.
- JAAAMEES!! – Arthemis w panice zaczęła odcinać kwiat. Atakowała go wszelkimi sobie znanymi zaklęciami, również tymi niedozwolonymi. James krzyczał, za wszelką cenę próbując się uwolnić. Nie mogła znieść jego cierpienia.
 Jego ból… był jej bólem.
 Arthemis opuściła różdżkę i spojrzała na swoją nogę, a potem czym prędzej dopadła do James.        Dla niej kwiat już nie istniał. Był tylko efektem zaklęcia, które już pokonała, ale wiedziała, że James nadal go widzi.
 Wzięła jego twarz w dłonie.
- James… James! To nie jest prawdziwe! To zaklęcie!
- Pomóż mi! Arthemis! Zrób coś! Moja noga!
- JAMES! – wrzasnęła. –TO NIE JEST PRAWDA!
- Pożera mi nogę! – Całe jego ciało drgało konwulsyjnie, gdy niemal położyła się na jego piersi.
- Nie! – powiedziała ostro. – Nic ci nie jest! To jest nie rzeczywiste. Ja jestem. Patrz tylko na mnie James! To nie jest prawdziwy ból!
- Skąd możesz wiedzieć!! Jak mogłaś mnie zostawić!?!
 Uderzyła go w twarz, chociaż serce po prostu łkało jej z bezradności.
- To jest prawdziwy ból. Nie tamto! James, spójrz na mnie! – Przytrzymała siłą jego głowę. - Naprawdę na mnie spójrz! Nic cię nie boli!
 Patrzył w jej oczy, jakby jej nie poznawał. Przez bardzo długi czas. Potem jakby wróciła mu świadomość.
- James…
- Skąd wiesz, że to nie ból?
- Bo twój ból… jest moim bólem. Odczuwam wszystko tak jak ty… Zawsze. Wystarczy, że skaleczysz się w palec, a ja o tym wiem. Wystarczy, że rozboli cię głowa, a ja to odczuję. Tym razem nie czuję nic.
- Na niektóre zaklęcia nie ma przeciwzaklęć. Musisz wystarczyć sam… - przypomniał sobie słowa Forsythe’a z lekcji.
- Siła twojego umysłu, James. Ja trafiłam na czar dezorientacji, ty na czas sugestii.
- Pomóż mi wstać. Chcę sprawdzić, czy nadal mam obie nogi! – powiedział, uśmiechając się krzywo i starając się nie myśleć, jak się zbłaźnił.
 Podnieśli się, a Arthemis na chwilę z powodu zupełnie miękkich nogach opadła na niego.
- Ja też przez chwilę w to wierzyłam – powiedziała zupełnie wyczerpana.
- Mam dość tego lasu! – warknął James. – Wynośmy się stąd!
Piętnaście minut później promieniując wewnętrzną agresją wpadli na rwący brzeg rzeki. Odetchnęli z ulgą. Wystarczyło przeprawić się na drugi brzeg.
- Choć bym miał przepłynąć wpław – powiedział mściwie James. – Dorwę tego kto to wymyślił!
- Zróbmy sobie most – powiedziała Arthemis i stanęła przy wielkim drzewie. Za pomocą kilka bardzo potężnych zaklęć wybuchowych i tnących, przewalili drzewo przez rzekę i ostrożnie, niemal na klęczkach, bo drzewo było śliskie od deszczu, a rwąca rzeka nie pomagało, przedostali się metr po metrze na drugi brzeg.
 James splunął ze złością. Arthemis bezwładnie opadła na mokrą ziemię, oddychając ciężko i w myślach układając plan zemsty.
 Oczko zapiszczało nad ich głowami. Znikąd aportowali się wokół nich czarodzieje.
- Gratulację. Jako jedenasta drużyna przekroczyliście rzekę. To wspaniały wynik! – powiedział sędzia, którego znali już z poprzedniego zadania.
 Arthemis się podniosła. James wziął ją za rękę  i spojrzał na człowieczka jak na robaka. Już otwierał usta, żeby mu coś powiedzieć, ale jedynie wyniośle odwrócił się od niego i zwrócił do jakiejś kobiety. – Zabierzcie nas stąd! – nakazał ostro.
 Spłoszeni sędziowie woleli raczej z nim nie zaczynać, szczególnie, że jego oczy nadal płonęły żółtym drapieżnym blaskiem.
 Czym prędzej załatwiono im transport do ciepłego, suchego i jasnego Instytutu.
 Przybiegł do nich zszokowany Forsythe. Przyglądał im się przez chwilę z niedowierzaniem, pokręcił z westchnieniem głową nad ich wyglądem, a potem zaprowadził ich do jakiejś małej klitki, gdzie kręcili się ludzie w kitlach. Najpierw wysłano ich pod prysznic. Koniecznie gorący, bo deszcze były zimne. Dano im szlafroki, a potem od razu zaczęto smarować wielkie bąble po komarach jakąś dziwnie roślinnie pachnąco substancją, a one niemal na ich oczach zaczęły się zmniejszać. Opatrzono najgorsze rany, wręczony im buteleczki z kilkoma eliksirami i zaprowadzono do nowego pokoju. Przydzielono im tym razem znacznie większy pokój, w którym mieli spać wszyscy Hogwartczycy.
 Oprócz nich tym razem nikt nie wiedział gdzie znajduje się ich sypialnia, jak poinformował ich zadowolony Forsythe.
- Żeby się nie powtórzyła sytuacja – wyjaśnił.
- Jak długo byliśmy w lesie? – zapytała Arthemis.
- Jakieś półtorej godziny – odpowiedział profesor.
- I wystarczy za wszystkie czasy! – stwierdził James i otworzył drzwi do pokoju. Przez chwilę wmawiał sobie, że ani trochę nie ma ochoty być cicho, ale nie był aż tak bezlitosny. Bezszelestnie zamknęli za sobą z Arthemis drzwi.
- Już wróciliście? – cichy szept Rose, rozległ się w sypialni.
- Dla nas to i tak było o wiele za długo – odpowiedział jej James.
- Nic wam nie jest?
- Już nas opatrzyli – uspokoiła ją Arthemis.
- Tamte dwa łóżka są wolne – wskazała ręką, a oni dzięki nadal aktywnemu zaklęciu widzieli, o które jej chodzi. – Ale macie straszne oczy…
- Och… Finite!– szepnął James, wskazując najpierw siebie, potem Arthemis. Pogrążyli się w całkowitych ciemnościach.
- Śpij już Rosie… - powiedziała cicho Arthemis i przeszła obok łóżka Albusa. Wiedziała, że nie śpi, ale skoro się nie odezwał, to przecież ona mu się nie będzie narzucać.
 Na oślep wymacali swoje torby, znaleźli ubrani i wsunęli się każde do swojego łóżka. Leżeli na bokach zwróceni w swoją stronę. Arthemis usłyszała jeszcze cichy szept Jamesa, jakieś delikatne skrzypnięcie, jakby coś uniosło się nad podłogę, a po chwili poczuła dotyk jego palców na wyciągniętej dłoni.
 Był jej równowagą.
 Ona jego rozsądkiem.
 Tylko  w taki sposób mogli zasnąć tej nocy, po tych wstrząsających przeżyciach.
 Zgłosili się do tego konkursu, uważając, że będzie to dla nich wezwanie. I było. Ale nie sądzili, że zadania będę wymagały od nich więcej wytrzymałości psychicznej i fizycznej niż magicznych umiejętności. To było jak walka z samym sobą. A nie raz zdali sobie sprawę, z tego, że nie daliby sami rady. Dlatego dobrze było mieć przy osobie, kogoś na kim można było polegać.
 Arthemis mogła nie widzieć Jamesa, ale i tak patrzyła w jego stronę. I pomimo wewnętrznego wahania, zapadając w sen, pozostawiła ich palce splecione.
 Co dziwne, żadne z nich nie miało tej nocy koszmarów…


 Arthemis otworzyła oczy i rozejrzała się w kompletnych ciemnościach. Jeszcze noc, pomyślała, ale zaraz potem uświadomiła sobie, że to nie do końca musi być prawda. Byli w końcu pod ziemią… Wstała z łóżka i zapaliła lampę oliwną. Jej wzrok automatycznie pobiegł w stronę Jamesa. Nadal spał głęboko.
 Poszukała zegarka i sprawdziła godzinę, a potem z ulgą stwierdziła, że jeszcze mają czas do pojedynków.
 Poszła do łazienki, rozglądając się dookoła. Oprócz nich nie było nikogo w pokoju. Wszystkie łóżka były starannie zasłane, a drzwi zamknięte.
 Przez chwilę zastanawiała się co ma ze sobą zrobić. Nadal czuła w sobie jakieś zmęczenie. Chciała, znaleźć się znów w znajomych, przyjaznych murach Hogwartu. Chciała uczestniczyć w nudnych do obrzydzenia lekcjach. Chciała się wałęsać po błoniach razem z Jamesem. Chciała zobaczyć się z ojcem. Chciała pograć na pianinie.
 Kiedy to się skończy?!
 Po chwili uświadomiła sobie, że takie myśli to kolejna próba. Musieli ją przetrwać, jak wszystko inne. Musieli okazać się silniejsi niż zadania. Dopóki żyli wszystko było ok. Dopóki sobie jakoś radzili… Ale jeżeli znajdą teraz przeszkodę nie do pokonania, nie będą żałować, wycofując się.
 Arthemis westchnęła i usiadła po turecku na łóżku Jamesa. Spał na brzuchu, z wtuloną w poduszkę twarzą. Siniaki, często z zaczerwienionymi rozcięciami jeszcze nie do końca znikły z jego skóry. Ona musiała wyglądać podobnie.
 Pogrążyła się w myślach. Starała się przywołać jakieś pozytywne wspomnienia, ale jej mózg uparcie powracał do wczorajszej nocy. Jakby… chciał jej coś uświadomić?
- James – powiedziała.
 Mruknął coś niewyraźnie.
- Już jest rano...
 Z trudem otworzył oczy i zerknął na nią.
- Mmmm… cóż za widok z samego rana… Która jest godzina? – zapytał ochryple.
- Przegapiliśmy śniadanie. Jest 10.
- Skoro tak, to i tak nie ma po, co na razie wstawać – powiedział i odgarnął kołdrę. – Połóż się jeszcze… - zaproponował, walcząc z sennością.
- Ale…
- Już nie śpimy prawda? Więc nie świruj…
- Wiem. Ale jesteśmy… jakby to powiedzieć, każdy może tu wejść…
- I co z tego? Albus się nie odezwie, dla Rose to normalka, a Malfoy rzuci coś złośliwego i sobie pójdzie…
- A Forsythe? – przypomniała mu.
- Pogada, da szlaban i się zamknie…
 Wsunęła się pod kołdrę i przyjęła jej ciepło z wdzięcznością. Nadal miała w myślach zimny, nieprzyjemny deszcz.
- To takie przykre – powiedział sennie, kładąc rękę powyżej jej kolana.
- Co? – zapytała ze zdziwieniem, nie wiedząc, czy ma się czuć urażona.
- W końcu mam cię w łóżku i nie mam energii, żeby zrobić cokolwiek.
 Parsknęła śmiechem i wtuliła nos w jego szyję.
 Leżeli tak cicho, oddychając spokojnie. James nadal pogrążał się w lekkim śnie, a Arthemis po prostu cieszyła się tym chwilowym rajem.
- James… - powiedziała w końcu z wahaniem, gotowa wypowiedzieć swoje przeczucia.
- Hmm? – mruknął.
- Ktoś chciał mnie zabić – oznajmiła cicho, ale z całkowitą pewnością.
James otworzył oczy i spojrzał na nią spod zmarszczonych brwi. Podparł się na łokciu.
- Te drzwi… te zaklęcia w lesie… To wszystko było przeznaczone dla mnie. W lesie ktoś mnie zepchnął zaklęciem ze skały. Potem sprawił, że buchorożec ruszył w moją stronę… To nie jest przypadek.
 Przez długą chwilę James się nie odzywał, tylko patrzył na nią z niepokojem.
- Mam nadzieję, że się mylisz… - powiedział cicho. – Ale też uważam, że ktoś chce się nas pozbyć, eliminując ciebie. – Zamyślił się. – Musimy im pokazać kto tu rządzi… - podniósł się, a Arthemis za nim. – W końcu pojedynki to nie las… Znamy się na tej robocie…
 Spojrzał na nią wyzywająco, a ona w odpowiedzi uśmiechnęła się drapieżnie. O tak… poczuli teraz to, czego im brakowało od samego ranka.

 Wolę walki. Wolę zwycięstwa.

2 komentarze:

  1. Prawdziwa proba sily fizycznej i psychicznej. Cale szczescie nasi bohaterowie ja przeszli w jednym kawalku :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    och, Scorpius ozdobą ściany naprawdę... a to zachowanie Albusa coś mi się jednak zdaje że przejedzie się na znajomości z Marią... wielka próba siły psychicznej...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń