Piętnaście minut później Arthemis i
James wdrapali się na swoje piętro.
- Przestańcie!!
Arthemis usłyszała wrzask Rose. Razem
z James popatrzyli po sobie i pobiegli do pokoju dziewcząt. Po drodze zdziwieni
zauważyli, że drzwi wiszą na zawiasach, a dookoła jest pełno dymu.
- Albus, przestań!
- Co tu się dzieję?!! - Ryknęła Arthemis,
widząc Albusa i Scorpiusa prowadzących ze sobą regularny pojedynek na
niewielkiej przestrzeni, i Rose stojącą pośrodku pokoju z pobrudzoną i
poobijaną twarzą i krwawiącą głową.
James zerknął na kuzynkę i wyglądał, jakby
miał zamiar zaraz przyłączyć się do Albusa.
- Ani drgnij! - warknęła do niego Arthemis.
- Ale...
- Napraw drzwi – poleciła. - Dosyć!!
– krzyknęła, a z jej różdżki wyleciały dwa promienie, jeden który przyszpilił
do jednej ściany Albusa, a drugi który uwięził na drugiej Scorpiusa. - Co się z
wami dzieje?! Zupełnie wam odbiło? Rose, czemu krwawisz?
- Nacisnęłam klamkę, a to wszystko
wybuchło. Gdyby mnie Scorpius nie odciągnął, pewnie byłoby po mnie - powiedziała
drżąco. – Przeniósł mnie tu , a potem
wpadł Albus i bez żadnego powodu zaczął go atakować.
- Z mojej perspektywy wyglądało to
inaczej - prychnął Albus.
- Trudno, żebyś coś dobrze widział w
tych denkach od słoików, - zadrwił Malfoy, przez co Albus, chciał się wyrwać
spod zaklęcia Arthemis.
- Zamknąć się! – powiedziała znowu
gniewnie Arthemis. Machnęła różdżką a Albus z hukiem spadł na ziemie. –
Wynocha! - powiedziała do niego,
wskazując mu drzwi.
- Chyba żartujesz, - warknął z
niedowierzaniem Albus.
Uniosła z wyczekiwaniem brew. Dobrze
znał to spojrzenie. Znaczyło tyle, co: Nie. Nie żartuję.
Albus z wściekłością wyszedł na
korytarza.
- James idź z nim pogadać, -
powiedziała Arthemis.
- W tej chwili to bezsensowne, -
oznajmił z przekonaniem. - Poza tym, o czym mam z nim gadać? Przecież zrobiłbym
to samo...
- Wyjdź, - powiedziała Arthemis,
wskazując drzwi.
- Ale...
- Jeszcze nie wiesz, co się stało, a
pieprzysz głupoty. - Wyjdź i przemyśl to...
James westchnął ciężko i wyszedł
zamykając za sobą drzwi.
- Pantoflarze, - prychnął Scorpius.
- Nie polepszasz swojej sytuacji -
oznajmiła mu chłodno Arthemis. - Ciebie nie wyrzuciłam tylko dlatego, że zanim
przemówię tym głąbom do rozumu jesteś tu w miarę bezpieczny...
- Poradziłbym sobie z nimi, -
odpowiedział zadziornie.
- Mhm, - zgodziła się z nim
ironicznie Arthemis. Z Albusem może… Ale z Jamesem? Phi! - Ale nie mam ochoty
pomagać im w ukrywaniu twoich zwłok i to też cię ratuje...
Podeszła do Rose i przyjrzała jej się uważnie.
Westchnęła.
- Siadaj - wskazała łóżko. – Twój
kuzyn – kretyn, zrobiłby to lepiej, ale sądzę, że na razie nie masz ochoty go
oglądać…
- Taaak… - Rose opadła na pościel.
- Gdzie mamy te apteczkę, którą
spakował nam Al? – spytała Arthemis.
- U ciebie w torbie, - odparła jej
Rose.
- Ach, tak, - przypomniała sobie
Arthemis. Usiadła obok Rose i zaczęła wyjmować z torby potrzebne rzeczy. - A wiec powiedz mi dokładnie, co się stało…
- Nie możecie mnie stąd ściągnąć? -
odezwał się Scorpius.
- Nie! - odparły równocześnie.
Rose zaczęła opowiadać, podczas gdy Arthemis oczyściła
jej rany, również te na ramionach i posmarowała maścią siniaki na twarzy.
- Myślę, że to była mieszanka jakiś
złowrogich zaklęć, którą uruchamiało naciśnięcie klamki – dokończyła Rose. –
Wydaje mi się, że jedno wywoływało amnezję, ale na szczęście tylko mnie
musnęło, gdy Scorpius mnie odciągnął.
Arthemis skinęła głową i odchyliła jej rąbek
koszulki.
-
Jezu masz cały posiniaczony bark...
- Trochę mnie poturbowało, -
przyznała Rose.
- Zdejmuj, - nakazała Arthemis, a
Rose posłusznie złapała bluzkę od dołu i ściągnęła ją.
Rozległo się głośne chrząknięcie.
- Cicho! - Rzuciła tylko Arthemis w
stronę wiszącego na ścianie Scorpiusa.
Rose złapała jego wzrok ponad
ramieniem Arthemis. Chyba nie mógł się zdecydować czy patrzyć w ich stronę czy
nie. Pomyślała dziwnym proszku w ciemnościach. Poczuła żal, że jednak wtedy
spała.
- Jak ci to przeszkadza to zamknij
oczy, - poradziła mu łagodnie.
Prychnął i odwrócił głowę.
- Pozwę was o molestowanie seksualne.
Normalne dziewczyny się tak nie zachowują...
- My nie jesteśmy normalne tylko wyjątkowe,
- odparła mu spokojnie Arthemis. - A poza tym aktualnie jesteś tylko dekoracją
na ścianie... Możesz się ubrać Rose, - powiedziała Arthemis i wstała.
- Ok, - zarumieniona Rose wyjęła z
torby czysty sweter i szybko go wciągnęła.
- Dobra, - powiedziała Arthemis i
machnięcie różdżki zdjęła Scorpiusa ze ściany i opuściła go na lóżko. Stanęła
nad nim. - Tobie nic nie jest? - zapytała.
- Nie zbliżaj się do mnie, -
powiedział szybko Scorpius, zrywając się na równe nogi.
Arthemis pchnęła go z powrotem na
łóżko, mówiąc.
- Nie zamierzałam. Idę sprawdzić, co
kombinuje tamtych dwóch pozostałych idiotów... A wy róbcie co chcecie...
Wyszła z pokoju.
Rose przez chwilę patrzyła na Scorpiusa, ale
on wyszedł zaraz za Arthemis.
Została sama. Westchnęła.
Arthemis stała nad Albusem z miną kata.
- Nic mnie nie obchodzi jak
inteligentny jesteś… to, co zrobiłeś było głupie!
- Widziałem tylko zakrwawioną Rose,
nad którą pochylał się Malfoy!
- A nie zauważyłeś po drodze dymu?
Śladów zaklęć? Wyłamanych drzwi? – zapytała ironicznie.
- Oj, weź! James zrobiłby to samo!
Prawda? – zwrócił się do brata opartego o drzwi ich sypialni.
- Nie jestem taki pewien – mruknął
James. – Widziałem jak Malfoy wyciąga Rose ze szponów żądnych krwi kwiatów,
więc…
- A ja nie widziałem! –
usprawiedliwił się Albus. – Miałem więc prawo stwierdzić, że…
- Czy Rose wzywała pomocy? – zapytała
cierpliwie Arthemis. – Nie! – odpowiedziała sobie od razu. – A czemu? Bo ją miała!
A ty idioto zamiast ją opatrzyć, tylko ją zdenerwowałeś! Masz przeprosić
Scorpiusa!
- Chyba zwariowałaś! – oburzył się
Albus. – James, powiedz jej coś!
James wzruszył ramionami.
- Arthemis… to są konszachty
rodzinne. Nic na to nie poradzisz… - wyjaśnił cierpliwie.
Arthemis westchnęła sfrustrowana.
- Macie się dogadać… - rzuciła do
Albusa. – Chodź, James. Idziemy, za godzinę mamy zadanie. Sprawdzę jeszcze, co
z Rose.
- Nie jesteś moją matką! – rzucił
opryskliwie Al.
Arthemis odwróciła się do niego powoli.
Spojrzała na niego poważnie, aż cały się spiął.
- Niech ci minie w końcu ta burza
hormonów – rzuciła. – Przeleć ją jeżeli to ci pomoże. Ale nie zachowuj się jak
idiota.
Odwróciła się do drzwi, kiedy oblany rumieńcem
Albus, zerwał się na równe nogi.
- Nie wtrącaj się w to Arthemis!
Powiedziałem ci od razu! Zostaw mnie i Marię w spokoju! Nie będziesz mi
ustawiała życia!
- Ona mi się nie podoba, Al –
powiedziała spokojnie Arthemis. – Ma w sobie coś co mi się nie podoba.
- Nic mnie to nie obchodzi! Nikt ci
nie pozwolił czytać w moich i jej myślach! Trzymaj te wszystkie swoje porąbane
zmysły na wodzy, zanim przegniesz!
- Nic o niej nie wiesz!
- Ty wiesz jeszcze mniej!
Powiedziałem, żebyś się nie wtrącała i mówię po raz drugi! Jeszcze jeden
komentarz Arthemis i z nami koniec! – Albus oddychał ciężko, jak po długim
biegu.
Arthemis ze zdziwienia zamrugała kilka razy, a
na jej ustach zakwitł chłodny, sztuczny uśmiech, którego nie widzieli od bardzo
dawna.
- To chyba wszystko, co miałeś do
powiedzenia, Al. – rzucił z naganą James. Złapał Arthemis za ramię i wyciągnął
ją z pokoju.
Arthemis chociaż było jej trochę niedobrze, a
jej umysł osnuł cień, jednak wydawała się aż nazbyt spokojna.
James delikatnie gładził jej ramię.
- Jest ok. – powiedziała. – Musiało
do tego dojść… Ona ma w sobie coś, co mnie niepokoi. Nie jest to nic złego,
ale… czasami mam takie dziwne wrażenie, kiedy przechodzę obok Ślizgonów. Nie
potrafię tego wyjaśnić. A poza tym… wiedziałam, że Fred i Valentine będą razem,
że do siebie pasują… Nie wiem w jaki sposób, ale tak jest. A przy niej i
Albusie, odczuwam tylko… zakłócenia.
- W każdym bądź razie niezbyt udany
czas sobie wybraliście… - mruknął James. – Teraz jednak musimy się skupić na
zadaniu. Jeszcze została godzina. Może chodźmy już na miejsce?
Arthemis skinęła głową. Weszli do tej
dziwacznej windy i gdy tylko drzwi do niej się zamknęły, Arthemis przywarła do
Jamesa.
- Potrzebuję…
- Wiem – mruknął i przycisnął usta do
jej ust. Ten krótkotrwały szaleńczy pocałunek, po chwili zmienił się w pełną
łagodności pieszczotę. Arthemis z westchnieniem przytknęła czoło do piersi
Jamesa.
- Gdy odczuwam jakąś waszą negatywną
emocję… Szczególnie jeżeli uderza ona we mnie, potrzebuję potem czegoś dla
równowagi – mruknęła. – Ty jesteś moją równowagą. - Zamyśliła się na chwilę, po czym odsunęła się
od niego niechętnie. – Musimy się dowiedzieć, co spowodowało wybuch… Czemu
tylko nasze drzwi były zaminowane? Ktoś poluje na mnie bądź na Rose?
- Zajmiemy się tym po zadaniu. Trzeba
powiedzieć Forsythe’owi. – Arthemis się z nim zgodziła.
Drzwi się rozsunęły. Byli gotowi do zadania.
- Dobrze, że już jesteście –
przywitał ich Forsythe.
- Panie profesorze, ktoś stworzył
zaklęcie-pułapkę, przy drzwiach dziewcząt. Rose mało nie wyleciała w powietrze
– powiedział na wstępie James.
- Rose?! – Forsythe był wyraźnie
przerażony i zaskoczony. – Zaklęcie? Ale kto? I dlaczego?
- Nie wiemy. Nie możemy nawet ustalić
co to były za zaklęcia, bo prócz rozwalonych drzwi i kurzu niczego po sobie nie
zostawiły…
- Ale to mogła przecież trafić w
każdego! – uniósł się Forsythe. – Ktoś mógł przez przypadek otworzyć te drzwi!
– przetarł dłonią włosy, intensywnie myśląc. – Dobrze, wy się tym nie
przejmujcie, tylko skupcie się na zadaniu. Ja się wszystkim zajmę. Niech was
przeniosą, gdzie indziej. Przecież jutro czekają was jeszcze pojedynki. Muszę
wysłać sowę… Poradzicie sobie?
Profesor wydawał się być wyjątkowo zdenerwowany. Cóż… mogło to
trafić w jego dwóch zwyciężających uczniów.
Arthemis i James skinęli głowami i pożegnali
się ze wzburzonym profesorem.
- Słuchaj… znam jedno zaklęcie, które
może nam się przydać teraz – powiedział James. – Sprawdzałem, nie ma go na
liście, więc jest legalne.
- Jakie?
James nachylił się do niej i szepnął
jej formułę na ucho.
- Przez dwanaście godzin będziemy
widzieć w ciemnościach jak koty…
- Och… to wspaniale. Rzeczywiście się
przyda. Martwi mnie jednak coś innego…
- Co?
- Jak mamy się nawzajem nie zgubić?
Będzie ciemno… Las, nie wiadomo, co jeszcze… Nie możemy być w żaden sposób
związani, bo na coś wpadniemy.
- Nic na to nie poradzimy –
stwierdził z namysłem i kryjącym się pod nim zmartwieniem. – Musimy po prostu
trzymać się blisko…
- Chyba tak. Ciekawe co nam
naszykowali…
- Zaraz się dowiemy.
Ustawili się wśród pozostałych
drużyn. Wyszedł pan Murphy.
- Znajdujecie się na tarasie
Instytutu – oznajmił, jakby nie wiedzieli. Za nim rozpościerała się ciemność, w
której majaczyły olbrzymie drzewa. Taras musiał być umieszczony gdzieś niżej na
stoku góry, widać stąd było wnętrze lasu. – Jesteśmy na wschodnim stoku
wielkich potężnych And. Przed wami rozciąga się Puszcza Amazońska. Ale nie
bójcie się… nie będzie musieli przejść jej całej, spokojnie – zachichotał pan
Murphy. Musicie tylko… przejść przez rzekę. To na wprost was… Jakieś pięć…
siedem kilometrów w linii prostej…
- Jezu, jak duszno… - westchnęła
Arthemis cicho, odciągając koszulkę od ciała.
- Tak… miejmy nadzieję, że nie będzie
padać.
- Lasy tropikalne, deszcz, komary…
Marzyłam o takich wakacjach… - prychnęła i ponownie skupiła się na
organizatorze.
- Jak powiedziałem to jest wyścig.
Kto pierwszy przekroczy rzekę, jest oczywiście bezpieczny. Podczas tego zadania
odpadnie 20 drużyn, które już nie będą mogły uczestniczyć w dalszych
pojedynkach. Towarzyszyć wam będą strażnicy. – Rój oczek wyfrunął ze skrzyni i
podleciał do zawodników.
- Część, Oczko! – rzuciła Arthemis, a
James uśmiechnął się do niej z pobłażaniem.
- I pamiętajcie, że na swojej drodze
spotkacie wiele przeszkód. Złowieszczych zaklęć i stworzeń. Ustawcie się przy
linii startu. Za pięć minut rozpocznie się zadanie. Miejcie się na baczności!
Przetrwają tylko najlepsi…
Arthemis podeszła do linii narysowanej na
ciemnym kamieniu i spojrzała na rozpościerającą się przed nią puszczę. James
natomiast rozglądał się po przeciwnikach. Pomachali do niego Kanadyjczycy więc
odpowiedział tym samym, a potem napotkał lodowaty wzrok jakiegoś chłopaka o
twardej, kanciastej twarzy, a za jego plecami Derek zrobił minę. Ach, więc to
byli Rosjanie… Znajdowali się w tabeli zaraz za nim i Arthemis. Może więc to
oni zaczarowali drzwi? Chcieli wyeliminować jego partnerkę, a przez to i jego?
James zmrużył oczy. Nie podobało mu się to… Zbyt wiele rzeczy mogło się stać w
ciemnym lesie.
- Gotowi? – krzyknął pan Murphy i
uniósł różdżkę nad głowę.
- Trzymaj się blisko – szepnął James
na ucho Arthemis.
Rozległ się huk. Wszyscy ruszyli
biegiem. Co więksi i silniejsi rozpychali się i potrącali innych. Arthemis
zastanawiała się ile kontuzji było już w tym momencie?
Ona z Jamesem przebiegli pierwsze dwieście
metrów aż do biegli do granicy lasu. Gdy inni zawodnicy zagłębiali się w jego
czeluść oni przystanęli i użyli zaklęcia. Arthemis zamrugała zaskoczona, gdy
zobaczyła żółtawozielone, jarzące się jak u kota oczy Jamesa.
- Woow… wyglądasz dziwnie…
- A widziałaś siebie? – prychnął, ale
potem dostrzegła, że się szeroko uśmiechnął. – Chociaż zmieniłem zdanie.
Wyglądasz sexy… jak kotka.
Arthemis przewróciła oczami i rozejrzała się.
Widziała teraz z zadziwiającą wyrazistością otoczenia. A nie przypominało to
zwykłego angielskiego lasu, czy nawet Zakazanego Lasu. Poszycie było tu gęste,
a wszędzie można było wpaść na grube liście wielkość wielkich zamkowych okien. Drzewa
też nie sprawiały przyjemnego wrażenia, nie mówiąc już o tym, co żywego czaiło
się w tym lesie. Poza magicznymi stworzeniami, mogły być to wszelkiej maści
zwykłe drapieżniki.
- Idziemy – rzucił James. Wskazał na
najbliższy wielki liść zagradzający im drogę. – Difinido! – za nim ukazało się
dwa razy więcej drzew i dziwnych roślin. Skoro nie było ścieżki, sami musieli
sobie ją wydeptać.
- Sześć kilometrów… - powiedziała
Arthemis, tnąc rośliny zaklęciami jak mieczem. – Ile nam to zajmie?
- Normalnie? Jakąś godzinę spacerem.
Pół godziny gdybyśmy mieli jak biec. Ale w takich warunkach myślę, że jakieś
trzy…
- Skróćmy to jak najlepiej się da…
Musimy uważać na… - zamilkła i czujnie się rozejrzała. Widziała teraz jak
drapieżnik. Szkoda, że nie miała takiego instynktu. Ale miała własny… -
Biegniemy!
- Chyba nad tym gąszczem – burknął
James, ale przyśpieszał kroku.
Zamienili się z Arthemis miejscami.
Ona szła z przodu i przecierała szlak, a on rozglądał się czujnie, czy nic aby
nie chce ich od tyłu zaatakować. A miał co robić. Najpierw wypadły na nich trzy
ogromne akromantule. Chyba bardzo dalecy krewni, tych które żyły w hogwarckim
lesie. Razem z Arthemis jednak dali sobie z nimi radę. Dwa oszałamiacie posłane
w każde z miękkich podbrzuszy położyło wszystkie trzy. Później przyszła kolej
na ptaszniki. Ogromne podobne do pterodaktyli ptaki, które nadleciały z góry. Z
nimi mieli większy problem. Jak w końcu wycelować w coś z fruwa nad nimi z taką
prędkością? W końcu jednak James wyczarował ogromną, ciężką sieć i zarzucił na
ptaka, który z żałosnym skrzekiem opadł na ziemię.
Byli napięci jak struny, rozglądali się
czujnie, zastanawiając się co tym razem na nich wyskoczy. A cisza ogarniająca
ten wielki las wcale nie poprawiała im humoru. Mieli wrażenie, że są
obserwowani, otaczani i ponad wszelką miarę zagrożeni.
- Drętwota! – krzyknął James.
- Impedimento! – krzyknęła Arthemis w
tym samym momencie, gdy z pobliskiej skały skoczyła na nich puma. Nic
nadzwyczajnego. Zwykła puma… Na sekundę zastygła w powietrzu tuż po tym, gdy
dotknęło ja zaklęcie, a potem bezwładnie opadła jak martwa.
Arthemis wpatrywała się piękne, groźne
zwierzę. Zwykłe zwierzę, które wśród tych wszystkich magicznych stworzeń
musiało walczyć o przetrwanie.
- Nie możemy jej tak zastawić…
- No, chyba oszalałaś!
- Coś ją zje! Po prostu ją
zahipnotyzuję… Obudzi się za kilka godzin… Będziemy już wtedy daleko.
- Tylko się pośpiesz…
Arthemis chwilę machała różdżką nad
zwierzęciem, po czym mruknęła:
- Enervate!
Puma ruszyła głową, ale poza tym ani drgnęła.
- Zjeżdżamy! – powiedział James, po
szybkim sprawdzeniu kierunku.
Lunął deszcz. Nie był to jednak deszcz jaki
znali. Ten hałasował i miał siłę, jakby stanęli pod wodospadem. Ledwo widzieli,
ale przedzierali się dalej. Gałęzie chłostały im twarze, szarpały ubrania.
Jednak w końcu doszli do krańca występu skalnego, z którego spływał wodospad,
tworząc rwący potok, przedzierający się uparcie przez las. Była tam też
odrobinę mniej roślinności, więc postanowili pójść tamtędy. Chcieli zejść po
śliskich kamieniach w dół. James szedł pierwszy, Arthemis przykucnęła na
krawędzi, gdy poczuła, jak coś ją pcha i w ostatniej chwili złapała się
krawędzi skały, w deszczu jej ręce nie utrzymały się, ale zdołała spaść na w
miarę płaski grunt. James pośpiesznie zsunął się do niej.
- Nic ci nie jest?
Pokręciła głową i spojrzała na półkę z której
spływał wodospad. Mogłaby przysiąc, że…
Szli teraz obok strumyka. Nie była to jednak
korzystna zmiana. Moskity wielkości ich pięści, a czasami nawet głów, latały
wokół nich, gryząc tak, że na skórze od razu pojawiły się bąble.
Potem natrafili na pierwsze zaklęcie. Na
początku jednak nie zdawali sobie z tego sprawy.
Arthemis miała wrażenie, że się dusi.
Powietrze wokół niej stało się ciężki i nie do zniesienia. Miała wrażenie, że
już kilka razy przechodziła obok kamienia nad brzegiem zielonkawego i
pogłębiającego się strumyka. Była pewna, że tamto drzewo też już mijali.
Dookoła niej latało jakieś robactwo i w panice zaczęła krzyczeć.
James nią potrząsnął. Gdy to nie pomogło
wskazał na nią różdżką i zaczął coś szeptać.
Po chwili zamrugała zaskoczona, a wszystko
minęło.
- Czar dezorientacji… - powiedział bezbarwnym głosem. – W pierwszej
chwili naprawdę myślałem, że to ty spanikowałaś, ale coś mi nie grało.
Rozejrzeli się dookoła. Byli w jakimś
niewielkim wąwozie, ale roślinność była tu nikła mogli więc przyśpieszyć. Zaczęli
biec, ale nie za szybko. Po prostu na tyle, na ile dało się nie zabić.
Przypominało to raczej szybki chód.
Musieli jednak wyjść w końcu z w miarę
bezpiecznego wąwozu, bo ten zakręcał, a oni musieli iść w innym kierunku.
Weszli wyżej i niemal natychmiast James powalił Arthemis na ziemię, a nad ich
głowami przeleciało zielonkawe zaklęcie.
- To nie jest zabawne! – warknął. –
Tego zaklęcia na pewno nie wolno używać!
- Tracą czas, żeby nas wyeliminować?
– wydyszała Arthemis.
- Nie mam pojęcia, ale nie podoba mi
się to…
Ostrożnie się podnieśli, jednak nikogo nie
dostrzegli. Nie było to jednak dziwne. Wszędzie tutaj można było się ukryć.
Biegli dalej, gdy nagle Arthemis pociągnęła
Jamesa za rękę i schowała się za drzewem. Pokazała mu palcem. James zamrugał.
- Czy to jest…
- Tak. Buchorożec… Jeżeli nas
zauważy…
- Ciii… musimy iść dalej i to po
cichu…
I nagle ni stąd ni zowąd w Arthemis
trafiło zaklęcie. Jej nogi zaczęły tańczyć w jakimś zadziwiającym pląsie, i
poniosły ją prosto w stronę zwierzęcia. Zanim James ją dopadł i zakończył czar,
zwierzę już ich zobaczyło. Ruszyło na nich jak rozwścieczony nosorożec.
Próbowali rzucać w niego zaklęciem, ale to nic nie dawało. Dziwny pancerz
chronił go przed czarami. Arthemis więc zrobiła jedyną rzecz, jaka jej przyszła
do głowy. Zamieniła ziemię pod stopami szarżującego buchorożca w grząskie
piaski, które go pochłaniały. Gdy już myśleli, że będą bezpieczni, znikąd
nadleciało zaklęcie, które uderzyło w kręte rogi zwierzęcia.
James kaszlał próbując pozbyć się dziwnego
pomieszania deszczu i kurzu z dróg oddechowych. Z trudem podniósł się ze
śliskiego podłoża. Rozejrzał się w panice. Arthemis była bliżej eksplozji. Nie
mógł jej dojrzeć nigdzie dookoła…
Po buchorożcu pozostał tylko dół w
ziemi.
- Arthemis?! Arthemis?! – strach
chwytał go za gardło, gdy nie odpowiadała.
W końcu jednak dostrzegł połamane
ogromne liście i leżącą pod nimi postać. Podbiegł do niej.
- Wstawaj! – rozkazał. Gdy nie
zareagowała padł przy niej na kolana. Poklepał ją po twarzy. Rozchyliła
powieki.
- Tam ktoś był… - powiedziała w
przerwach między atakami kaszlu. – Widziałam jakąś sylwetkę…
- To teraz nie ważne. Możesz wstać? –
zapytał z troską.
- Tak. Nic mi nie jest. Nie spadłam z
wysoko. Po prostu mną trzepnęło – Arthemis zerwała się na równego nogi. – Jak
myślisz? Ile mamy już za sobą?
- Przynajmniej połowę. A może więcej.
- Przynajmniej połowę. A może więcej.
- Więc się pośpieszmy. Przemokłam do
suchej nitki…
Znaleźli się wśród wielkich drzew, a
poszycie leśne na szczęście było teraz nieliczne. Przystanęli na chwilę, żeby
odpocząć. Ulewny deszcz chyba nie miał zamiaru przestać ich katować.
Ponieważ teraz bieg był łatwiejszy, znacznie
przyśpieszyli.
Arthemis odwróciła się, żeby sprawdzić, czy
nic za nimi się nie czai, gdy usłyszała przerażający wrzask bólu Jamesa.
Błyskawicznie na niego spojrzała.
Jakieś zadziwiający ogromny kwiat, wielkości
małego słonia, uwięził jego ręce, a spomiędzy pąku wysunęły się trzy rzędy
szczęk, które właśnie rozszarpywały i miażdżyły nogę Jamesa, jak wyjątkowo
agresywne zwierzę. Pochłonęło jego nogę już niemal nad kolano. Krew spływała
strumieniami, obryzgując ogromne płatki.
- JAAAMEES!! – Arthemis w panice
zaczęła odcinać kwiat. Atakowała go wszelkimi sobie znanymi zaklęciami, również
tymi niedozwolonymi. James krzyczał, za wszelką cenę próbując się uwolnić. Nie
mogła znieść jego cierpienia.
Jego ból… był jej bólem.
Arthemis opuściła różdżkę i spojrzała na swoją
nogę, a potem czym prędzej dopadła do James. Dla
niej kwiat już nie istniał. Był tylko efektem zaklęcia, które już pokonała, ale
wiedziała, że James nadal go widzi.
Wzięła jego twarz w dłonie.
- James… James! To nie jest
prawdziwe! To zaklęcie!
- Pomóż mi! Arthemis! Zrób coś! Moja
noga!
- JAMES! – wrzasnęła. –TO NIE JEST
PRAWDA!
- Pożera mi nogę! – Całe jego ciało
drgało konwulsyjnie, gdy niemal położyła się na jego piersi.
- Nie! – powiedziała ostro. – Nic ci
nie jest! To jest nie rzeczywiste. Ja jestem. Patrz tylko na mnie James! To nie
jest prawdziwy ból!
- Skąd możesz wiedzieć!! Jak mogłaś
mnie zostawić!?!
Uderzyła go w twarz, chociaż serce po prostu
łkało jej z bezradności.
- To jest prawdziwy ból. Nie tamto!
James, spójrz na mnie! – Przytrzymała siłą jego głowę. - Naprawdę na mnie
spójrz! Nic cię nie boli!
Patrzył w jej oczy, jakby jej nie poznawał.
Przez bardzo długi czas. Potem jakby wróciła mu świadomość.
- James…
- Skąd wiesz, że to nie ból?
- Bo twój ból… jest moim bólem.
Odczuwam wszystko tak jak ty… Zawsze. Wystarczy, że skaleczysz się w palec, a
ja o tym wiem. Wystarczy, że rozboli cię głowa, a ja to odczuję. Tym razem nie
czuję nic.
- Na niektóre zaklęcia nie ma
przeciwzaklęć. Musisz wystarczyć sam… - przypomniał sobie słowa Forsythe’a z
lekcji.
- Siła twojego umysłu, James. Ja
trafiłam na czar dezorientacji, ty na czas sugestii.
- Pomóż mi wstać. Chcę sprawdzić, czy
nadal mam obie nogi! – powiedział, uśmiechając się krzywo i starając się nie
myśleć, jak się zbłaźnił.
Podnieśli się, a Arthemis na chwilę z powodu
zupełnie miękkich nogach opadła na niego.
- Ja też przez chwilę w to wierzyłam
– powiedziała zupełnie wyczerpana.
- Mam dość tego lasu! – warknął James.
– Wynośmy się stąd!
Piętnaście minut później promieniując
wewnętrzną agresją wpadli na rwący brzeg rzeki. Odetchnęli z ulgą. Wystarczyło
przeprawić się na drugi brzeg.
- Choć bym miał przepłynąć wpław –
powiedział mściwie James. – Dorwę tego kto to wymyślił!
- Zróbmy sobie most – powiedziała
Arthemis i stanęła przy wielkim drzewie. Za pomocą kilka bardzo potężnych
zaklęć wybuchowych i tnących, przewalili drzewo przez rzekę i ostrożnie, niemal
na klęczkach, bo drzewo było śliskie od deszczu, a rwąca rzeka nie pomagało,
przedostali się metr po metrze na drugi brzeg.
James splunął ze złością. Arthemis bezwładnie
opadła na mokrą ziemię, oddychając ciężko i w myślach układając plan zemsty.
Oczko zapiszczało nad ich głowami. Znikąd
aportowali się wokół nich czarodzieje.
- Gratulację. Jako jedenasta drużyna
przekroczyliście rzekę. To wspaniały wynik! – powiedział sędzia, którego znali
już z poprzedniego zadania.
Arthemis się podniosła. James wziął ją za
rękę i spojrzał na człowieczka jak na
robaka. Już otwierał usta, żeby mu coś powiedzieć, ale jedynie wyniośle
odwrócił się od niego i zwrócił do jakiejś kobiety. – Zabierzcie nas stąd! –
nakazał ostro.
Spłoszeni sędziowie woleli raczej z nim nie
zaczynać, szczególnie, że jego oczy nadal płonęły żółtym drapieżnym blaskiem.
Czym prędzej załatwiono im transport do
ciepłego, suchego i jasnego Instytutu.
Przybiegł do nich zszokowany Forsythe.
Przyglądał im się przez chwilę z niedowierzaniem, pokręcił z westchnieniem
głową nad ich wyglądem, a potem zaprowadził ich do jakiejś małej klitki, gdzie
kręcili się ludzie w kitlach. Najpierw wysłano ich pod prysznic. Koniecznie
gorący, bo deszcze były zimne. Dano im szlafroki, a potem od razu zaczęto
smarować wielkie bąble po komarach jakąś dziwnie roślinnie pachnąco substancją,
a one niemal na ich oczach zaczęły się zmniejszać. Opatrzono najgorsze rany, wręczony
im buteleczki z kilkoma eliksirami i zaprowadzono do nowego pokoju.
Przydzielono im tym razem znacznie większy pokój, w którym mieli spać wszyscy
Hogwartczycy.
Oprócz nich tym razem nikt nie wiedział gdzie
znajduje się ich sypialnia, jak poinformował ich zadowolony Forsythe.
- Żeby się nie powtórzyła sytuacja –
wyjaśnił.
- Jak długo byliśmy w lesie? –
zapytała Arthemis.
- Jakieś półtorej godziny –
odpowiedział profesor.
- I wystarczy za wszystkie czasy! –
stwierdził James i otworzył drzwi do pokoju. Przez chwilę wmawiał sobie, że ani
trochę nie ma ochoty być cicho, ale nie był aż tak bezlitosny. Bezszelestnie
zamknęli za sobą z Arthemis drzwi.
- Już wróciliście? – cichy szept
Rose, rozległ się w sypialni.
- Dla nas to i tak było o wiele za
długo – odpowiedział jej James.
- Nic wam nie jest?
- Już nas opatrzyli – uspokoiła ją
Arthemis.
- Tamte dwa łóżka są wolne – wskazała
ręką, a oni dzięki nadal aktywnemu zaklęciu widzieli, o które jej chodzi. – Ale
macie straszne oczy…
- Och… Finite!– szepnął James,
wskazując najpierw siebie, potem Arthemis. Pogrążyli się w całkowitych
ciemnościach.
- Śpij już Rosie… - powiedziała cicho
Arthemis i przeszła obok łóżka Albusa. Wiedziała, że nie śpi, ale skoro się nie
odezwał, to przecież ona mu się nie będzie narzucać.
Na oślep wymacali swoje torby, znaleźli ubrani
i wsunęli się każde do swojego łóżka. Leżeli na bokach zwróceni w swoją stronę.
Arthemis usłyszała jeszcze cichy szept Jamesa, jakieś delikatne skrzypnięcie,
jakby coś uniosło się nad podłogę, a po chwili poczuła dotyk jego palców na
wyciągniętej dłoni.
Był jej równowagą.
Ona jego rozsądkiem.
Tylko w
taki sposób mogli zasnąć tej nocy, po tych wstrząsających przeżyciach.
Zgłosili się do tego konkursu, uważając, że
będzie to dla nich wezwanie. I było. Ale nie sądzili, że zadania będę wymagały
od nich więcej wytrzymałości psychicznej i fizycznej niż magicznych
umiejętności. To było jak walka z samym sobą. A nie raz zdali sobie sprawę, z
tego, że nie daliby sami rady. Dlatego dobrze było mieć przy osobie, kogoś na
kim można było polegać.
Arthemis mogła nie widzieć Jamesa, ale i tak
patrzyła w jego stronę. I pomimo wewnętrznego wahania, zapadając w sen,
pozostawiła ich palce splecione.
Co dziwne, żadne z nich nie miało tej nocy
koszmarów…
Arthemis otworzyła oczy i rozejrzała się w
kompletnych ciemnościach. Jeszcze noc, pomyślała, ale zaraz potem uświadomiła
sobie, że to nie do końca musi być prawda. Byli w końcu pod ziemią… Wstała z
łóżka i zapaliła lampę oliwną. Jej wzrok automatycznie pobiegł w stronę Jamesa.
Nadal spał głęboko.
Poszukała zegarka i sprawdziła godzinę, a
potem z ulgą stwierdziła, że jeszcze mają czas do pojedynków.
Poszła do łazienki, rozglądając się dookoła.
Oprócz nich nie było nikogo w pokoju. Wszystkie łóżka były starannie zasłane, a
drzwi zamknięte.
Przez chwilę zastanawiała się co ma ze sobą
zrobić. Nadal czuła w sobie jakieś zmęczenie. Chciała, znaleźć się znów w
znajomych, przyjaznych murach Hogwartu. Chciała uczestniczyć w nudnych do
obrzydzenia lekcjach. Chciała się wałęsać po błoniach razem z Jamesem. Chciała
zobaczyć się z ojcem. Chciała pograć na pianinie.
Kiedy to się skończy?!
Po chwili uświadomiła sobie, że takie myśli to
kolejna próba. Musieli ją przetrwać, jak wszystko inne. Musieli okazać się
silniejsi niż zadania. Dopóki żyli wszystko było ok. Dopóki sobie jakoś
radzili… Ale jeżeli znajdą teraz przeszkodę nie do pokonania, nie będą żałować,
wycofując się.
Arthemis westchnęła i usiadła po turecku na
łóżku Jamesa. Spał na brzuchu, z wtuloną w poduszkę twarzą. Siniaki, często z
zaczerwienionymi rozcięciami jeszcze nie do końca znikły z jego skóry. Ona
musiała wyglądać podobnie.
Pogrążyła się w myślach. Starała się przywołać
jakieś pozytywne wspomnienia, ale jej mózg uparcie powracał do wczorajszej
nocy. Jakby… chciał jej coś uświadomić?
- James – powiedziała.
Mruknął coś niewyraźnie.
- Już jest rano...
Z trudem otworzył oczy i zerknął na nią.
- Mmmm… cóż za widok z samego rana… Która
jest godzina? – zapytał ochryple.
- Przegapiliśmy śniadanie. Jest 10.
- Skoro tak, to i tak nie ma po, co
na razie wstawać – powiedział i odgarnął kołdrę. – Połóż się jeszcze… -
zaproponował, walcząc z sennością.
- Ale…
- Już nie śpimy prawda? Więc nie
świruj…
- Wiem. Ale jesteśmy… jakby to
powiedzieć, każdy może tu wejść…
- I co z tego? Albus się nie odezwie,
dla Rose to normalka, a Malfoy rzuci coś złośliwego i sobie pójdzie…
- A Forsythe? – przypomniała mu.
- Pogada, da szlaban i się zamknie…
Wsunęła się pod kołdrę i przyjęła jej ciepło z
wdzięcznością. Nadal miała w myślach zimny, nieprzyjemny deszcz.
- To takie przykre – powiedział
sennie, kładąc rękę powyżej jej kolana.
- Co? – zapytała ze zdziwieniem, nie
wiedząc, czy ma się czuć urażona.
- W końcu mam cię w łóżku i nie mam
energii, żeby zrobić cokolwiek.
Parsknęła śmiechem i wtuliła nos w jego szyję.
Leżeli tak cicho, oddychając spokojnie. James
nadal pogrążał się w lekkim śnie, a Arthemis po prostu cieszyła się tym
chwilowym rajem.
- James… - powiedziała w końcu z
wahaniem, gotowa wypowiedzieć swoje przeczucia.
- Hmm? – mruknął.
- Ktoś chciał mnie zabić – oznajmiła
cicho, ale z całkowitą pewnością.
James otworzył oczy i spojrzał na nią
spod zmarszczonych brwi. Podparł się na łokciu.
- Te drzwi… te zaklęcia w lesie… To
wszystko było przeznaczone dla mnie. W lesie ktoś mnie zepchnął zaklęciem ze
skały. Potem sprawił, że buchorożec ruszył w moją stronę… To nie jest
przypadek.
Przez długą chwilę James się nie odzywał,
tylko patrzył na nią z niepokojem.
- Mam nadzieję, że się mylisz… -
powiedział cicho. – Ale też uważam, że ktoś chce się nas pozbyć, eliminując
ciebie. – Zamyślił się. – Musimy im pokazać kto tu rządzi… - podniósł się, a
Arthemis za nim. – W końcu pojedynki to nie las… Znamy się na tej robocie…
Spojrzał na nią wyzywająco, a ona w odpowiedzi
uśmiechnęła się drapieżnie. O tak… poczuli teraz to, czego im brakowało od
samego ranka.
Wolę walki. Wolę zwycięstwa.
Prawdziwa proba sily fizycznej i psychicznej. Cale szczescie nasi bohaterowie ja przeszli w jednym kawalku :)
OdpowiedzUsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńoch, Scorpius ozdobą ściany naprawdę... a to zachowanie Albusa coś mi się jednak zdaje że przejedzie się na znajomości z Marią... wielka próba siły psychicznej...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza