Żadne z nich nie zmrużyło oczu. Po
pierwsze po trzech godzinach snu byliby tylko bardziej wkurzeni. Po drugie
nawet jeżeli James był skłonny zasnąć, to Arthemis nie zrobiłaby tego za żadne
skarby. Żelazna zasada: nie zamierzam przy tobie spać, nadal istniała w jej
zatwardziałym móżdżku. A skoro ona nie zamierzała spać, to i on czuł się w
obowiązku czuwać przez te kilka godzin. Dlatego w milczeniu obserwując blednącą
noc, odpoczywali, dając chwilę wytchnienia nogom i umysłom.
Gdy pozostała im tylko godzina do pierwszego
rozbłysku jutrzenki na wschodzie, zjedli szybko śniadanie, spakowali wszystko z
powrotem i ruszyli w dół.
Z ich pułapu widać było, dwanaście rozłożonych
pod bramą namiocików. Co było zabawne, chyba nie czuli się tutaj zbyt
bezpiecznie, biorąc pod uwagę, to, że wszystkie były rozstawione w niedalekiej
od siebie odległości. Dwie drużyny chyba dopiero się pojawiły, bo nie zdążyły
nawet rozłożyć namiotów.
Tylko jedno obozowisko odstawało od
reszty. Jeden z jego mieszkańców, siedział przed wejściem w lekkiej kurtce.
- Rosjanie, to raczej outsiderzy,
prawda? – rzuciła Arthemis.
- Mniejmy nadzieję, że dzień znowu
będzie ciepły – odparł James. – Chociaż im to chyba nie robi różnicy.
Pół godziny później byli już na samym dole. Przemykając
tuż przy skalistym brzegu, stanęli naprzeciwko „bramy”. Bramą tą okazała się po
prostu zadziwiająco pionowa górska ściana. Nie miałą ona żadnych szczelin, ani
jaskiń. Nie rosły na niej żadne krzewinki ani porostu. Była to po prostu
czysta, prosta jasnobrązowa skała.
- Oni sobie po prostu z nas jaja
robią. Przeciez tutaj nawet ryski nie ma. Jakgdyby ktoś wziął gigantyczny
ołówek i po prostu wymazał gumką wszystko, zostawiając jasnobrązową kartkę
papieru – oznajmił z przekonaniem James, zaciskając usta.
Arthemis patrzyła w drugą stronę. Wydawało
się, że większość nagle stwierdziła, że czas wstać i jak na zawołanie zaczęli
się błyskawicznie pakować.
- Nie ma jeszcze dwóch drużyn –
zauważyła Arthemis.
- Może jeszcze zdążął – odparł James.
Założył ręce na piersi. – Chociaż z drugiej strony nie wiem na, co mieliby
zdążyć, skoro „brama” oznacza wielką, pustą… ścianę…
- Nie marudź. Musimy jeszcze chwilę
zaczekać.
- A i są nasze zguby!
Arthemis i James odwrócili się
zdziwieni, słysząc język angielski z takim akcentem.
- Naprawdę się trochę
przestraszyliśmy, jak nam znikneliście. Nasi liderzy przecież nie mogli odpaść
w takim zadaniu… - Chłopak odwrócił się do swojego partnera. – Mówiłem ci Greg,
że nie możemy ich tak szybko skreślać…
- Tak. Cóż można się było tego
spodziewać – odparł Greg.
Amerykanie są naprawdę przyjacielscy,
pomyślała Arthemis. Może nawet trochę za bardzo…
- Nieźle nadrobiliście drogi. My tu
siedzimy już od dwóch godzin…
- Zdążyliśmy, więc nie ma problemu –
odpowiedziała Arthemis. – Chyba powinniście już iść – dodała, wskazując palcem
za ich plecami. – To już nie długo…
A poza tym jeszcze chwilę tu postoicie, gapiąc
się na mnie i James was rozniesie. Dzisiaj raczej nie jest przyjacielsko
usposobiony do płci męskiej – dodała w myślach.
- Och, jasne. Pewnie znowu gdzieś
znikniecie, więc pogadamy później… - Amerykanin im pomachał.
- Po moim trupie – burknął James pod
nosem.
Arthemis parsknęła śmiechem.
Dookoła nich niebo zbladło.
Na wschodzie pojawił się barwny fiolet,
czerwień i róż.
- No i jest nasza jutrzenka –
oznajmiła cicho Arthemis, podziwiając przepiękne zjawisko. Grę barw na niebie,
jakby bogowie specjalnie dla nich postanowili namalować pejzaż w
najpiękniejszych barwach.
- Chodźmy – powiedział
niespodziewanie James, pociągając ją za rękaw.
Odwróciła się do ściany i aż
zamrugała z wrażenia.
Gdy tylko zalało ją lekkie światło porannej
zorzy, górska ściana stała się przezroczysta, a za nią ukazał się ogromny wąwóz
cały wypełniony zielenią, jakby był tam maj.
Przeszli przez teraz przepuszczalną barierę
równo z Rosjanami. Za nimi wlali się tam pozostali zawodnicy. Arthemis i James
przylgnęli do bramy po drugiej stronie, czekając, aż nawałnica przejdzie.
- Wchodzimy wyżej? – upewniła się
Arthemis.
- Nie podoba mi się to, ale dobra.
Musimy tylko znaleźć jakieś dobre miejsce w tym wąwozie…
Arthemis uśmiechnęła się szeroko.
- Mamy przecież sprzęt do wspinaczki
– przypomniała mu.
Na twarzy Jamesa zakwitł wyjątkowo
chochlikowaty uśmiech. Podniósł wzrok.
- Widzisz tę linię? To pewnie jakiś
taras. Góry są ułożone warstwowo, więc tam powinno być przejście. Jestem tylko
ciekaw dlaczego Britomartis kazała nam iśc właśnie tamtędy…
Arthemis wyjęła ich sprzęt i przez chwilę
zastanawiali się we dwójkę jak go używać. W końcu zirytowany James machnął
różdżką wypowiedział zaklęcie i sprzęt sam się na nich ułożył.
- Nie mogłeś od razu? – zapytała
Arthemis zaciskając usta.
- Kto by pomyślał, że to takie
skomplikowane. Idź pierwsza – dodał, ręką wskazując jej wznoszczącą się ścianę.
- Bo jak będę spadać, to mnie
złapiesz? – zapytała ironicznie.
- Coś w tym stylu – odpowiedział, szczerząc
zęby.
- Uwielbiasz robić z siebie księcia… -
burknęła, stawiając stopę na wystającej skale i zaczynając wspinaczkę.
- Ale też nie przeszkadza mi, że moja
księżniczka nosi na sobie żelazną zbroję…
Arthemis zerknęła na niego z góry.
- Potter, czy ty mnie właśnie
nazwałeś księżniczką? – rzuciła Arthemis groźnie.
- Gdzież bym śmiał – odpowiedział
szybko, szczerząc zęby.
Arthemis prychnęła wyniośle i wytrwale pięła
się w górę.
Och, gdyby tylko mogła mieć przy sobie swoje
buty…
James wspinał się za nią. Nie byli
przyzwyczajeni do takiego wysiłku, ale powolutku dawali sobie radę. Mieli
nadzieję, że to im się opłaci. Może później nie napotkają jakieś
niebezpiecznych stworzeń tylko szybko nadrobią stracony czas. Dokładnie
skoncentrowany na celu wspinaczki, dopiero na samym szczycie zobaczył, że jakiś
kilometr dalej w głąb doliny, dwójka ludzi robi dokładnie to samo. Zmarszczył
brwi.
Czy to nie byli czasem…?
- Jestem! – usłyszał triumfalny krzyk
Arthemis, która złapała się krawędzi górskiego szlaku.
Pięć minut później on również wylądował na
równym gruncie. Trochę wyżej było chłodniej więc szybko rozgrzani po
wspinaczce, ubrali się w bluzy.
Oddychając ciężko popijali wodę.
- Widziałaś ich? – James wskazał
butelką dwójkę ich rywali.
Arthemis spojrzała i uniosła brew w wyrazie
dezaprobaty.
Podnieśli się z ziemi i ruszyli stromą, wąską, ale przynajmniej
istniejącą ścieżką. Gdy byli już na wysokości chłopaków, wychylili się przez
krawędź.
- Co wy wyprawiacie? – krzyknął
James.
- Jakbyście nie zauważyli to
zamierzamy was śledzić! – odkrzyknął jeden z Amerykanów.
- Powodzenia! – zaśmiała się
Arthemis, machając im i nie odwracając się razem z Jamesem ruszyli dalej.
- Barany – burknął James.
- Co za różnica? – rzuciła Arthemis,
wzruszając ramionami. – Praktycznie wszyscy mogą zdobyć złotą wodę, więc nie
widzę różnicy, kto to zrobi pierwszy…
Szli dalej nie napotykając na drodze żadnych
przeszkód. W ogóle było tu dość nudno. Amerykanie również znikli im z oczu, ale
pewnie czaili się trochę dalej za nimi. W każdym bądź razie idąc swoim tempem
jeszcze długo ich nie dogonią.
Trzy godziny później pogryzając batoniki,
postanowili dać sobie dziesięć minut odpoczynku. A raczej stwierdzili, że
dopóki nie zobaczą Amerykanów na horyzoncie nie muszą się śpieszyć.
W milczeniu odpoczywali starając się
zgromadzić, jak najwięcej energii. Na bluzy założyli kurtki, bo słońce nie
pokazało się ani na chwilę od ranka. Co więcej nadciągały jakieś dziwnie szare
hmury. Jakby… miało zamiar padać?
- Nie podoba mi się to – mruknął
James. - Jeżeli będzie burza, to mamy przerąbane. Jesteśmy zbyt wysoko…
- Pośpieszmy się – Arthemis skinęła
głową i ruszyli w dalszą drogę.
Im dalej szli robiło się coraz zimniej.
Arthemis miała na sobie trzy warstwy ubrań i nadal marzła. Co więcej wydawało
się, jakby chmura i zimno przesuwało się dokładnie nad nimi, nie dotykając w
ogóle reszty doliny.
Arthemis rozejrzała się podejrzliwie.
- Mam dziwne wrażenie, że już
doświadczyłam tej aury… - mruknęła do siebie. – Nie odczuwasz otumanienia? –
zapytała Jamesa.
- Nie. Ale rzeczywiście są jakieś
dziwne wibracje, prawda? Lepiej założę okulary…- James wsunął na nos ciemne
szkła.
Arthemis zabawnie poruszyła brwiami, jakby w
wyrazie uznania.
Ruszyli dalej w nadzieii, że szybszy marsz ich
trochę rozgrzeję. Zdążyli przejść następne wzniesienie, z nadal towarzyszącą im
wielką gradową chmurą, gdy powiał porywisty wiatr. Przyniósł on maleńkie,
mokre, białe śnieżne gwiazdki.
- Śnieg?! – krzyknęli jednocześnie,
gdy wiatr przybierał z każdą chwilą na sile, a od śniegu, fruwającego dookoła
nich z zawrotną szybkością, marzły im kości.
Czyli się jakby wpadli do jakiegoś wiru. Jakby
wiatr celowo obrał ich sobie na celownik. Znajdowali się w oku cyklonu. Wśród
igrającego z nimi bezlitośnie arkanu, rozległ się dziwnie zimny głos. Jakby
echo mrozu…
- Bierzcie ją!
Arthemis zdążyła wyszarpnąć odruchowo
różdżkę, którą natychmiast odebrała jej dłoń z ostro zakończonymi pazurami.
Dookoła jej ramion zacisnęły się długie kręte szpony, który uniosły ją nad
wirujący śnieg.
- NIE!! – James wyciągnął różdżkę,
gdy nagle zamarł w bezruchu, oblepiony lodową powłoką.
Arthemis ze zgrozą patrzyła, jak zamarzł.
Zaczęła wierzgać nogami i szarpać się z latającym porywaczem, chyba po raz
pierwszy w swoim życiu naprawdę przerażona. W końcu wykręciła się w tak
dziwaczny sposób, że była w stanie dosięgnąć palcami nóż przy pasie. Przecięła
nim, podobną do ptasiej, oblepioną łuskami nogę. Usłyszała nieludzki wrzask,
gdy jedna z nóg ją puściła. Trzymana teraz tylko z jedno ramię, huśtała się niebezpiecznie
wysoko nad ziemią.
Usłyszała odgłos skrzydeł chłostających wiatr
i przed nią pojawiła się mitologiczna postać. Na jej widok zamarła, ale zaraz
potem zaciskając nóż w ręce postanowiła się z nią rozprawić.
Dziwna istota o twarzy kobiety z przylegającymi
do głowy białymi włosami, o dziwnie czarnych, spiczastych zębach wyglądała
naprawdę przerażającą. Czarnymi skrzydłami, które miała zamiast rąk chłostała
powietrze. Obrana była w pancerz opinający jej piersi i niemal ludzką sylwetkę.
Niemal, bo jej nogi od kolan na pewno do ludzkich nie należały.
Harpia.
Trzymała w szponach różdżkę Arthemis. Patrząc
na nią nadspodziewanie spokojnie, pomimo drapieżnego wyrazu twarzy, rzuciła:
- Mam ją wyrzucić? – potrząsnęła
nogą. – A może wolisz spaść z tej wysokości i rozbić się o skały?
Arthemis zamarła. Trzęsła się cała ze złości i
przerażenia. Nie wiedziała co się stało z Jamesem. Ale jeżeli była jakakolwiek
szansa, że zdoła im odpłacić za to, co z nim zrobili, będzie żyła aż do tego
momentu.
W dziwny jednak sposób, nie czuła się… sama.
Może więc jeszcze była nadzieja?
Uspokoiła się i spuściła głowę. Ręka nadal
trzymana przez drugą z harpii, zaczęła niepokojąca sztywnieć i krwawić od
głębokich zadrapań.
Drugą ręką, Arthemis włożyła znowu nóż za pas
i skinęła głową.
- Lecimy dalej! – nakazała tamata i
pofrunęły nad górami.
Arthemis wpatrywała się w wir nadal istniejący
w jednym tylko miejscu w górach. Z krwawiącym sercem zamknęła oczy.
Na ziemi James nagle odzyskał czucie we
wszystkich kończynach. Dookoła niego nadal unosiły się spirale śniegu, jednak
już o wiele słabiej i delikatniej. Praktycznie nic nie widział, ale nie miał
zamiaru ściągać okularów.
Najważniejsze było teraz dostać się do
Arthemis. Nie chciał teraz myśleć, jak szybko bije mu serce, które ulokowało
się wygodnie w gardle i chyba nie miało zamiaru się stamtąd ruszyć.
Zasłonił twarz ramieniem i zrobił krok w
stronę ściany wiatru. Gdzieś z bardzo daleka słyszał przytłumione i zaskoczone
krzyki Amerykanów.
- Gdzie się tak śpieszysz? – usłyszał
ten sam głos, który rozkazał porwanie Arthemis.
Przed nim pojawiła się postać o
białych włosach ułożonych wdzięcznie dookoła twarzy. Oczy miała tak błękitne,
że niemal przezroczyste. Biała suknia oblekała wdzięcznie jej ciało. Skłoniła
mu się.
- Jestem Chione – wyjaśniła. – Nimfa
śniegu. Wybacz, że tak was potraktowaliśmy, ale Britomartis twierdzi, że
możecie coś dla nas zrobić…
Britomartis! James z bezsilnej złości zacisnął
pieści. Mała, podstępna…
- Gdzie jest Arthemis!? – warknął.
- Nie musisz się martwić. Włos jej z
głowy nie spadnie. Tak, jak tobie. Skrzywdzenie was nie jest naszym celem.
Chcemy, żebyś coś dla nas zrobił. Będziesz musiał zaryzykować własne życie,
więc jako zapewnienie, że podejmiesz się zadania, zabraliśmy ci jedyną rzecz,
dzięki której to zrobisz…
- Skoro jesteście takie sprytne, to
czemu same tego nie zrobicie? – warknął James, chciaż doskonale wiedział, że
nie ma żadnego wyboru. Gdyby nie był taki wściekły, pewnie pochwaliłby te
dziwaczne istoty za doskonałą strategię.
- Nie wolno nam. Nasza pani by nam
nie wybaczyła… Takie jest prawo nimf.
- Czego chcecie? – zapytał James
przez zaciśnięte zęby.
- Dowiesz się. Zabierzemy cię teraz
do twojej pani. Oddamy ci twoją różdżkę, gdy będzie to konieczne.
Zabrała mu ją? James podejrzewał, że to w
momencie, gdy był w stanie hibernacji. Szlag by to!
- Chione? Co z tamtymi dwoma? –
rozległ się niespodziewanie, wesoły męski ton.
- Na razie nas nie interesują – odparła
spokojnie Chione.
– Może która z dziewczyn będzie się
chciała z nimi zabawić – zachichotał.
Chione zwróciła się do Jamesa.
- Pozwól, że przedstawię cie mojego
przyjaciela, Zefira.
Obok nich z wiatru zmaterializował
się nagle chłopiec z wyjątkowo zawadiackim wyrazem twarzy.
- No, to zabieramy cie do nas –
zaśmiał się, a dookoła Jamesa zaczęły pojawiać się pierścienie wiatru, które
uniosły go nad ziemię. – Chodź, siostrzyczko.
Chione niespodziewanie rozpadła się na biały
puch, który zmieszał się z wiatrem. Zefir zniknął i nad wraz szybko wzbili się
w powietrze, przy akompaniamencie przerażonych krzyków Amerykanów.
- Powodzenia chłopaki – mruknął
James, patrząc na nich z kokonu chłodnego zachodniego wiatru.
Arthemis została złośliwie upuszczona z
wysokości co najmniej metra nad ziemią. Byli w lesie po środku gór. Gdyby nie
rosły tu drzewa, a ona nie postawiła nogi na ukwieconej łące, przysiągłaby, że
znajduje się we wnętrzu wulkanu. Było tu tak pięknie, że nie było żadnych
wątpliwości, że mieszkają tutaj nimfy.
Arthemis została złośliwie puszczona. Upadła,
boleśnie ocierając sobie kolana i przedramiona. Zaklęła i podniosła się z
ziemi.
- Mówiłam wam, że macie na nią
uważać! – usłyszała zdenerwowany krzyk. – Ona nie jest naszym wrogiem!
- Zraniła mnie! Odpłaciłam jej tylko
tym samym! – warknęła, dziwnie skrzekliwym, podobnym do ptasiego głosem harpia,
która niosła Arthemis.
PLASK!
Dźwięk uderzenia dłoni o twarz, sprawił, że
Arthemis odwróciła się i ze zdziwienim zobaczyła, jak wściekła Britomartis
opuszcza rękę.
- Miała być nienaruszona! Módl się do
bogów, żebym nie powiedziała o tym Smilakis!
Harpia opuściła głowę, jakby w wyrazie
zbuntowanych przeprosin, a potem rozpostarła skrzydła i odleciała.
Arthemis zacisnęła palce w pięść.
- BRI…TO…MAR…TIS… - wycedziła przez
zaciśnięte szczęki.
- He… He… - jękliwy, przestraszony
śmiech dziewczyny, zabrzmiał jak prośba o pomoc. Ukłoniła się szybko. – Wybacz
mi, ale nie miałam innego wyjścia. Tylko wy możecie pomóc mojej siostrze.
- Spokojnie, panienko – Arthemis
usłyszała najpiękniejszy głos na ziemi. Odwróciła się. – Złożyliśmy przysięgę,
że włos ci z głowy nie spadnie.
Patrzyły na nią oczy zielone jak trawa na
wiosnę, opromienione grzywką koloru słońca. Do tego kobieta ta, wydzielała
wokół siebie zapach tak obezwładniajacy, że Arthemis natychmiast się
rozluźniła.
- Chloris! – Na twarzy Britomartis
odmalował się szczery uśmiech.
- Britomartis, powinnaś bardziej
uważać na naszego gościa – zwróciła jej spokojnie uwagę Chloris. – Proszę
pozwól ze mną – dodała w kierunku Arthemis. – To w ramach przeprosin- w jej
ręce niespodziewanie pojawiła się lilia.
Arthemis spojrzała na Chloris zimno.
- Nie czuję się, jak gość i na pewno
nigdzie z tobą nie pójdę, dopóki nie dowiem się, czego ode mnie chcecie.
- Och… - na pięknej twarzy Chloris
odmalowało się zaniepokojenie. – Zachowujesz się dziwnie jak na kobietę…
Ostatnio miałam takie wrażenie, gdy poznałam Amazonki… Myślałam, że będziesz
wymagała więcej uwagi…
- Wymagam więcej uwagi na moich
własnych zasadach – zapowiedziała ostro Arthemis. – Obecnie interesuje mnie
tylko jedno. Co zrobiliście z Jamesem?
Chloris spochmurniała niespodziewanie.
- Nie jestem przygotowana do rozmowy
z tego typu ludźmi – mruknęła do siebie cicho.
- Prosiłam, żebyście ją
przyprowadziły – rozległ się pełen napięcia głos. – Czy wszystko muszę robić
sama?
Chloris odwróciła się błyskawicznie i
ukłoniła.
- Wybacz, siostro, ale wystąpiły…
- … pewne komplikacje! – dokończyła
za nią Arthemis, stając naprzeciw prawdopodobnie przywódczyni nimf. – Kim
jesteś i czego chcesz ode mnie?
Nimfa miała jadeitowe włosy i jasnobrązowe
oczy, wpadające w dziwny odcień czerwieni. Była z pewnością najpiękniejsza ze
wszystkich istot spotkanych do tej pory przez Arthemis, a jednocześnia miała w
sobie jakąś ostrość i wściekłość w postaci, która zupełnie nie pasowała do
nimfy.
Nimfa spojrzała na Arthemis z góry i
uśmiechnęła się złośliwie.
- Od ciebie nie wiele. Chcę, żebyś tu
po prostu posiedziała do czasu, aż twój wojownik wykona zadanie… - powiedziała
mrocznie i odwróciła się od Arthemis.
Serce Arthemis uderzyło niespodziewanie z taką
mocą, że aż zabolało.
- Czego od niego chcesz?
Nimfa spojrzała na nią przez ramię z takim
bólem w spojrzeniu, że Arthemis aż zrobiła krok w tył.
- Przejdź się ze mną – zaproponowała
cicho. – Twój mężczyzna nie długo tu będzie.
Mają dziwny sposób mówienia, pomyślała
Arthemis. Jakoś tak dziwnie się czuła słysząc „twój mężczyzna”, czy „twój
wojownik”.
Otrząsnęła się z chwilowego zamyślenia i
ruszyła za piękną nimfą.
- Smilakis… - zaczęła Britomartis.
- Powiadom mnie, gdy Chione i Zefir
wrócą – przerwała jej krótko Smilakis i ruszyła dalej z Arthemis przy boku.
Przeszły wolnym krokiem między leśny zagajnik, gdzie nad płynącym
strumieniem pluskały się przepiękne kobiety obleczone w kuse suknie. Ich
perlisty śmiech niósł się nad szemrzącą wodą.
- Britomartis powiedziała, że ten
mężczyzna, który z tobą był… oparł się urokowi nimfy…
- James. Ma na imię James. – Arthemis
miała już dosyć tego bezosobowego traktowania Jamesa. Zachowywali się jakby był
jakimś narzędziem…
Smilakis skinęła głową.
- Niech wiec będzie. Bardzo ciekawe
jest też to, że ty nie poddałaś się muzyce satyra…
- Nie wiem, czy można to nazwać
muzyką – burknęła Arthemis, a Smilakis roześmiała się serdecznie.
- Wasza więź jest tak niezwykła, że
to musi się udać… - nimfa powiedziała to tak cicho, że Arthemis ledwie
usłyszała jej słowa.
- Co ma się udać? – zapytała
podejrzliwie Arthemis, głosem lodowatym, jak górskie źródło.
Przez bardzo długi czas Smilakis
milczała. W końcu jednak spojrzała Arthemis w oczy ze spojrzeniem przepełnionym
tak wieloletnim cierpieniem, że Arthemis poczuła je w głębi siebie i zapytała:
- Gdybyś go straciła… Co zrobiłabyś,
żeby go odzyskać?
Arthemis w żaden sposób nie potrafiła
udzielić wymijającej odpowiedzi. Nie gdy czuła się ze wszech stron zagrożona, a
James został zamrożony na jej oczach. Nie wiedziała, co się z nim dzieje, nie
wiedziała co mu zrobili. Nie mogła nic zrobić. Była… bezsilna.
- Wszystko… - odpowiedziała cicho.
- Więc rozumiesz, że nie cofnę się
przed niczym, żeby odzyskać ukochanego… Nawet jeżeli będę musiała narazić życie
Jamesa.
- Rozumiejąc mnie. Jak możesz
oczekiwać, że się na to zgodzę – zapytała Arthemis, czując, jak krew ścisna się
w jej żyłach. Co we mnie wstąpiło? Zastanawiała się. Czemu pierś mi się ściska,
a głowa zaczyna boleś w taki sam sposób, jak zawsze gdy powstrzymuje się od…
płaczu?
Smilakis posłała jej współczujące spojrzenie,
ale tym razem w jej smutnych oczach widać było też stal.
- Niestety, ale nie masz tym razem
nic do powiedzenia – powiedziała, a Arthemis niespodziewanie poczuła dziwny
zapach kadzidła, a jej nogi odmówiły posłuszeństwa.
Leżąc na ziemi, ostatnią rzecza jaką
dostrzegła były końskie kopyta zbliżające się do niej i łagodne słowa:
- Uważaj na nią. Ludzie są
niespodziewanie delikatni…
James został osadzony delikatnie na
ziemi, a pierścienie wiatru dookoła niego zamarły. Obok niego zmaterializowali
się Zefir i Chione.
Znajdował się w jakimś magicznym gaju? W
każdym bądź razie wszystko tutaj było zbyt piękne… I jakby nie patrzeć
mieszkańcy też byli nadspodziewanie urodziwi.
Dzięki Bogu miał okulary.
Zresztą interesowało go teraz tylko jedno.
- Gdzie jest Arthemis?! – warknął.
Wzrok ciskający błyskawice, wyczuwalny pomimo ciemnych
szkieł, nic dziwnego, że rozległo się zbiorowe westchnienie.
- Nie mogę powiedzieć, że jej nie
rozumiem… - usłyszał ciche wesołe słowa. – Pewnie biegała za tobą, tak długo,
że w końcu uległeś…
James błyskawicznie się odwrócił. Spiorunował
wzrokiem kobietę, która przemówiła. A potem jego wzrok padł na potężnego
centaura trzymającego na rękach nieprzytomną, ciemnowłosą postać.
Najpierw ugięły się pod nim nogi, a potem
niemal podfrunął na skrzydłach wściekłości do centaura.
- Spokojnie. Ona tylko śpi… -
powiedziała nimfa.
- Oddaj mi ją! – zażądał, wyciągając
ręce.
Centaur spojrzał na Smilakis. Niemal
niedostrzegalnie skinęła głową. Centaur złożył bezwładną Arthemis w ramionach
Jamesa. Dzięki Bogu nie była ranna.
- Nawet po tak krótkiej rozłące, tak
desperacko pragniesz mieć ją w ramionach… - usłyszał szept Smilakis, patrzącej
na niego w sposób przypominający mu otwartą ranę, pełną tęsknoty i zazdrości.
- Czego chcesz?! – warknął ostro,
mocniej przyciskając do siebie Arthemis.
- Chcę odzyskać straconą miłość. A ty
mi w tym pomożesz…
- Chyba, nie oczekujesz, że… - zaczął
wściekle James, gdy nagle poczuł, że ma puste ramiona. Dookoła niego przeleciał
wiatr. Naprzeciwko niego pojawił się Zefir, a obok niego w pozycji
horyzontalnej wisiała Arthemis.
- Ty… - zaczął James, ale musiał
zacisnąć pięści z bezsilnej złości, bo jego różdżka nadal trzymana była przez
Chione. Poza tym, jak mógłby pokonać wiatr? – Czego chcesz? – zapytał siląc się
na spokój. Musiał być opanowany. Nie pomoże, ani Arthemis, ani sobie będąc na
wpół przytomny.
- Dermirze, połóż ją u mnie i pilnuj
by nic jej się nie stało – rozkazała Smilakis.
Potężny centaur, ukłonił się nimfie, wziął
Arthemis z powietrznego łoża i odszedł w kierunku czegoś, wyglądającego jak
starożytna Grecka świątynia, utworzona z plątaniny roślinności.
James przez chwilę patrzył za Arthemis, a
potem z zaciśniętymi pięściami odwrócił się do Smilakis.
- Smilakis – przed nimi
niespodziewanie pojawiło się kilka zielonowłosych nimf, bardzo podobnych do
siebie. – Co mamy zrobić z intruzami? Rozleźli się po górach jak mrówki…
Smilakis ze stalowym błyskiem w oku, spojrzała
na Jamesa.
- Czego oni chcą? Czemu czarodzieje
nas nachodzą? Nikt nie dał im zgody, na wtargnięcie na nasze tereny!
James zamrugał zaskoczony.
- Wtargnięcie? Przecież to są
międzynarodowe zawody… Każda z drużyn ma zdobyć Złotą Wodę ze źródła Oread.
- Chcecie zbezcześcić nasze święte
miejsce?! – zapytała oburzona.
- To wy… nie bierzecie w tym udziału?
– zdziwił się James.
- Nigdy! W życiu nie zgodzilibyśmy
się na coś takiego! Wy, czarodzieje, myślicie, że jesteście władcami świata. Że
wszystko wam wolno! Złota Woda, jest rzeczą tak drogocenną, że bardzo nieliczni
na przełomie milenium byli w stanie ją zdobyć!
- Więc co mamy z nimi zrobić? To
jeszcze dzieciaki… - mruknęła jedna z nimf. – Niektórzy już się pogubili…
- Dolina Oread nie jest dobra, dla
nieprzystosowanych… - dodała następna.
James myślał z niepokojem o tym, co może się
stać z pozostałymi zawodnikami, biorąc pod uwagę to, że nic ich tutaj teraz nie
chroniło.
Za dużo tego na raz! Miał ważniejsze sprawy na
głowie! Musiał odzyskać Arthemis! Nie miał czasu na granie zbawcy!
Jednak po chwili jego natura zwyciężyła.
Spokojnie zwrocił się do przywódczyni nimf.
- Jeżeli skrzywdzisz ich wszystkich,
to będzie koniec waszego spokojnego życia tutaj. Rozpoczniesz wojnę…
- To wy wtargnęliście na nasz teren!!
– warknęła wściekle.
- Może – zgodził się z nią
cierpliwie. – Ale jak zauważyliście to jeszcze dzieciaki. Cały czarodziejski
świat będzie żądny krwi. Możesz sobie pozwolić na wojnę?
Smilakis bezsilnie zacisnęła dłonie w pięści.
Odwróciła się do nimf.
- Jeżeli dojdą do naszej siedziby,
dojcie im to, czego chcą i odtransportujcie pod Bramę Tytanów. Wszystkich, co
do jednego. Tych którzy się tutaj nie pojawią, zostawcie samych sobie –
rozkazała.
Nimfy skłoniły się przed nią i rozpłynęły się
w powietrzu. Smilakis odwróciła się do Jamesa.
- Uratowałeś ich. Jestem ciekawa, czy
równie dobrze pójdzie ci z uratowaniem siebie…
Arthemis obudziła się nadal czując
zapach zbyt słodki, zbyt ciężki, żeby pozbyć się go z zakamarków umysłu.
Otworzyła oczy.
Znajdowała się w… drzewie? Podniosła się i
rozejrzała. Nie to nie było drzewo. To była cała rezydencja utoworzna z
krzewów, drzew, kwiatów i ogromnych liści. Jakby natura, wybudowała tutaj dom
dla swoich córek.
Niedaleko od łoża w którym leżała,
przypominającego kwiatowy hamak, stał centaur i strugał coś małym nożykiem w
kawałku drewna.
- James tutaj był… - powiedziała
cicho.
Centaur odwrócił się do niej
zaskoczony. Nie tylko pewnością w jej głosie, ale także spokojem, który promieniował
wokół niej.
- Skąd wiesz?
Przymknęła oczy i uśmiechnęła się nieznacznie.
To uczucie ciepła, które otaczało ją zawsze gdy wypuszczał ją z objęć. Nadal
istniało wokół niej. W niej. Jakby dopiero co zabrał ramiona.
- Wyczuwam go – odpowiedziedziała, po
chwili milczenia.
Centaur z wrażenia upuścił nożyk do strugania
drewna.
- A ponieważ go wyczuwam jestem
spokojna. Teraz będę wiedziała, jeżeli coś mu się stanie. Przedtem zachowywałam
się trochę irracjonalnie, bo nie mogłam go w żaden sposób zlokalizować. Tak
jakby go… nie było – szepnęła i otrząsnęła się. – Myślę, że to dlatego, że was
też nie wyczuwam. Jeżeli byliście w jego pobliżu nie mogłam nic zrobić.
Centaur wpatrywał się w nią ze zdziwieniem.
Szeroko otwartymi oczami i lekko uchylonymi ustami.
- Tak więc, czy ktoś mi w końcu
wytłumaczy, o co tu chodzi? A tak poza tym to mam na imię Arthemis…
- Zachowujesz się dość nietypowo –
burknął do siebie centaur, marszcząc brwi. Po chwili jednak skłonił głowę i
powiedział: - Jestem Dermir. Przyboczny Smilakis.
- Ach, tak. – Arthemis zacisnęła
usta. – Ona.
- Aktualnie tamten chłopak jest
prowadzony przez nią do otchłani – Dermir uważnie obserwował reakcje Arthemis,
jakby spodziewał się, że zaraz wpadnie w panikę.
Arthemis spokojnie wstała i podeszła do
niego. Zaczęła oglądać drewniane figurki i posągi porozstawiane w różnych
miejscach tego dziwacznego „pomieszczenia”.
- Wciągnęliście nas w coś, o czym nie
mamy zielonego pojęcia – mruknęła Arthemis. – To mnie wkurza. Nie usłyszałam
słowa wyjaśnienia. Chcecie, żeby narażał swoje życie. A może gdybyśmy oboje
wiedzieli w co się pakujemy, znaleźlibyśmy lepsze rozwiązanie. Jednak
woleliście zrobić po swojemu, nie znając nas w ogóle. Nie macie pojęcia, jak
wiele zależy od tego, że jesteśmy razem… - przejechała palcem po figurze ptaka.
– Możecie żałować tego, co zrobiliście…
Dermir wpatrywał się w jej cichą, skupioną
twarz. Skupił się ponownie na struganiu nowej figurki.
- Smilakis, dawniej taka nie była –
powiedział cicho. - Była łagodna jak wiosna, ciepła jak lato, nostalgiczna jak
jesień i czysta jak zima. Była przeznaczona do roli kapłanki. Pod jej wodzą
nimfy miały dbać o przyrodę całej ziemi. Wtedy… zakochała się. W młodym
przystojnym mężczyźnie, z pobliskiej wioski. To była miłość… spełniona. Dzięki
niemu stała się silniejsza, pewna siebie, a przy tym nie straciła nic ze swojej
łagodności i usposobienia. Krokos został zaakceptowany przez wszystkie jej
siostry. Wtedy też… zostali przeklęci.
Arthemis odwróciła się w jego stronę,
zaintrygowana.
- Smilakis była tak silną i wierną
kapłanką, że sami bogowie pragnęli ją mieć przy sobie. Gdy odmówiła, co więcej
gdy poprosiła o nieśmiertelność dla swojego ukochanego, bogowie czuli się tak
znieważeni, że chcieli ich oboje uśmiercić. Uratowała ich Afrodyta, bądź co
bądź, bogini miłości. Oznajmiła, że jeżeli ich uczucie jest prawdziwe, jeżeli
jest zdolne do pokonania wszelkich trudności, przetrwają jej próbę.
Arthemis nie spuszczała oczu, ze skupionego na
rzeźbieniu centaura.
- Zmieniła Krokosa w nieśmiertelną, zabójczą
bestię, rządną krwi, pozbawioną jakichkolwiek uczuć. Smilakis natomiast
usłyszała od bogini: klątwa zostanie zdjęta, jeżeli znajdziesz istotę, której
bestia podda się z własnej woli… Smilakis szukała, a Krokos pozbawiony
człowieczeństwa siał postrach w całej Grecji. Zostawiał za sobą krwawe żniwo.
Oszukując, obiecując skarby, częst rzucając na nich czary Smilakis stawiała
przeciw niemu największych wojowników. Ludzi, półbogów, demony… Przez dwa
tysiące lat… Nikt nie był w stanie go pokonać. Nikt. W końcu… uwięziła go w
otchłani nie mogąc już dłużej znieść krwi na jego rękach. Od pięciuset lat nikt
nie zginął z jego ręki… Smilakis nie podjęła również kolejnej próby… Aż do
teraz.
Arthemis stanęła naprzeciw centaura z poważną
miną. Wiedziała, że ta cała sytuacja z bliska będzie wyglądała kiepsko. Ale
żeby aż tak? Walka z niepokonaną, nieśmiertelną bestią? Która wcześniej była
niepokonanym mitycznym bohaterem?! Czy oni oszaleli?!!
- Dlaczego James? Co sprawiło, że
nagle ta… - przełknęła obraźliwe słowo - … kobieta… doszła do wniosku, że siedemnastoletni
czarodziej pokona bestię, która ma dwa tysiące LAT!!
- Cóż… Kilka dziesięcioleci temu
Smilakis doszła do wniosku, że tak naprawdę żadnemu z poprzednich przeciwników
Krokosa nie zależało na wygranej. Nie mieli dostatecznej motywacji. Zdobycie
sławy, pokonanie bestii… cóż to są za powody? Więc Smilakis doszła do wniosku,
że jedynym słusznym powodem do walki, będzie uczucie równie wielkie jak to,
które łączyło, ją z Krokosem.
Arthemis otworzyła usta ze zdziwienia.
- Gdy Britomartis zauważyła, że ty i
ten chłopak nie poddaliście się czarom lasu, fauna, czy nawet potężnemu
zauroczeniu nimfy, którego praktycznie żaden mężczyzna nie może złamać,
powiedziała Smilakis, że James (tak ma na imię prawda?) będzie odpowiednim
przeciwnikiem dla Krokosa. A ponieważ byłaś z nim ty, mieliśmy bardzo dobrą
karte przetargową.
Arthemis opadła na ziemię i wcisnęła palce we
włosy. To, co się działo, było jednym wielkim snem, prawda? Przecież to było
tak nierzeczywiste, że nie mogło się dziać w rzeczywistości!
… Gdybyś go straciła… Co zrobiłabyś, żeby go odzyskać?...
…Wtedy
też… zostali przeklęci…
…klątwa zostanie zdjęta, jeżeli
znajdziesz istotę, której bestia podda się z własnej woli…
…Nikt nie był w stanie go pokonać…
Wszystko.
Arthemis z trudem oddychała. Panika chwytała
ją za gardło. Wszystkie słowa, opowieść Dermira, żądania Smilakis, wszystko to,
wirowało jej w głowie, jak pieprzona karuzela.
Nagle krzyknęła, czując przeszuwający, piękący
ból w ramieniu, jakby ktoś przejechał po nim ostrym nożem. Złapała się za to
miejsce odruchowo.
Czuła, że całe jej opanowanie, wszelkie
bariery znikają w tym momencie, gdy jej cała siła i równowaga, którą stanowił
James, była zagrożona.
- Nie daliście mu żadnej szansy… -
wyszeptała wstrząśnięta, czując wzbierający szloch w piersi.
- Oczywiście, że został uzbrojony –
usłyszała nieznajomy głos, a przed nią pojawił się szybki jak wiatr, dość niski
człowieczek o zadziornym wyrazie twarzy. – W końcu jego wygrana jest tym na
czym nam zależy, prawda? Oddaliśmy mu całe to śmieszne małe drewienko i
dodaliśmy miecz Hefajstosa…
Arthemis spojrzała na obcego człowieczka z
płomieniem nienawiści w oczach.
- Miecz? – zapytała ze wściekłą
ironią.
- Oczywiście. To najpotężniejszy oręż
wojowników. Każdy kto dzierży ten miecz w dłoni umie się nim posługiwać
perfekcyjnie… - zaśpiewał wesoło.
- Zefir, nie denerwuj jej… - skarcił
przybysza Dermir.
Arthemis tym razem poczuła cięcie wzdłuż
lewego boku. Jęknęła przyciskając dłonie do tego miejsca. Jej oczy wypełniły
się łzami niedowierzania i przerażenia.
Pokręciła głową.
Z twarzy Zefira zniknął radosny uśmiech. W
jego oczach pojawiło się współczucie. Przykucnął przy Arthemis.
- Miej w niego więcej wiary –
szepnął. – Gdy wchodził do otchłani, Smilakis złożyła mu przysięgę, że
bezpieczna dotrzesz do domu, a on odwrócił się i powiedział: „To nie wystarczy.
Nie jej. Jeżeli nie wrócimy oboje, nie wróci żadne z nas…” Tak więc, myślę, że
wróci… Nic nie zdoła go powstrzymać. Bóg, czy bestia…
Arthemis nie mogła się skontaktować z Jamesem,
nie mogła go rozpraszać. Nadal czuła piekące miejsca. Ale jej serce, jej
opanowanie nagle wróciło z całą mocą.
Jeżeli nie wrócimy oboje, nie wróci żadne z
nas, tak James? – uśmiechnęła się do siebie w myślach i w jednej chwili stała
już na nogach w bojowej pozycji.
- Zaprowadźcie mnie do niej! –
zażądała.
Gdy obaj mężczyźni – jeden z czterema nogami,
a drugi z dziwną czapeczką, - wpatrywali się w nią zdziwieni, zacisnęła zęby.
- Jeżeli chcecie pokonać Krokosa,
bestie, czy jak to tam nazywacie, zaprowadźcie mnie do niej! – nakazała
władczo.
Zefir wzruszył ramionami.
- Co mi tam… to może być zabawne… -
mruknął i Arthemis niespodziewanie została otoczona wiatrem.
Chwilę później stała na szczycie jakiejś góry.
Kilka metrów od olbrzymiej szczeliny, tak wąskiej, że człowiek mieścił się w
niej ledwo co. W środku widać było pozbawioną światła, wielką czarną otchłań.
Przed nią szarpana wiatrem stała Smilakis,
spoglądając w dół z oczami pełnymi smutku i tęsknoty, jakby wiara nie mogła się
do nich przedrzeć.
Arthemis ruszyła w jej kierunku żołnierskim
krokiem.
- Wkurzasz mnie, wiesz? –
powiedziała.
Smilakis odwróciła się do niej
zszokowana.
- Co ty tu… Zefir! – powiedziała
ostro, gdy zobaczyła kto stoi za Arthemis.
- Ale niech ci będzie, skoro już
zaszliśmy tak daleko… - dodała po chwili, wyciągając rękę. – Oddaj mi różdżkę –
zażądała.
Na twarzy Smilakis odmalował się lekko drwiący
uśmiech.
- Chyba, nie myślisz, że…
- Oddaj mi ją – powtórzyła władczo
Arthemis – i pozwól mi tam zejść – dodała.
Oczy Smilakis rozszerzyły się
wstrząśnięte do głębi. Arthemis patrzyła na nią spokojnie.
- Proszę…
- Ale… ty jesteś kobietą… -
powiedziała z trudem wymawiając słowa. – Nie masz szans przeciw bestii…
- Zaczęłaś nazywać go bestią?
Myślałam, że jest twoim ukochanym… - przerwała jej Arthemis surowo.
Oczy nimfy zaszły łzami. Z sukni wyjęła
różdżkę i oddała ją Arthemis.
Arthemis wzięła ją od niej i bez słowa
odwróciła się do Zefira.
- Użyczysz mi swojej siły?
- Skoro chcesz zginąć… - Zefir wzruszył
ramionami.
Arthemis została otoczona spiralami wiatru.
Stanęła na brzegu przepaści, już miała zrobić krok, gdy usłyszała:
- Dlaczego?
Odwróciła się.
- Dlaczego chcesz tam zejść? Dlaczego
rezykujesz swoje życie, skoro on poświęcił swoje dla ciebie?
- Czyż to nie oczywiste? –
powiedziała Arthemis, przekrzykując wiatr. – Jaki sens będzie miało moje życie
bez niego? Powiedz mi, jaki sens ma twoje życie bez Krokosa?
Smilakis zadrżały usta.
- Próbujesz poświęcić moją miłość,
żeby ratować własną – dodała, a Zefir patrzył na tę dziewczynę zafascynowany.
Włosy powiewały jej na wietrze i wyglądała jak prawdziwa mityczna Artemida.
Bogini - wojowniczka. – To niezbyt szlachetne, wiesz? A co ty tak naprawdę
zrobiłaś dla tej miłości, kapłanko? Co dla niej poświęciłaś?
Arthemis poczuła kolejne cięcie na nodze.
Niemal upadła, ale zacisnęła zęby. Nie mam czasu, pomyślała, jednak miała
jeszcze kilka ważnych rzeczy do powiedzenia, zanim pomoże Jamesowi.
- Afrodyta nie testowała miłości
Krokosa. On był człowiekiem, a ludzie pomimo wszystkich słabości jakie
posiadają, dla swojej miłości są w stanie znieść wszystko – powiedziała
Arthemis stanowczo, z wiarą tak głęboką, że nie można było jej negować w żaden
sposób. - Ale nimfy? Wy, które tak bardzo lubicie przyjemność i zabawę? Jak
głębokiem może być uczucie istoty, która poddaje się przy najmniejszej
trudności? To ty nie przeszłaś testu, Smilakis… To ty zawaliłaś sprawę…
Po twarzy nimfy toczyły się perliste łzy.
Arthemis patrzyła na to chłodno, zupełnie nie wzruszona, nawet gdy usłyszała:
- Przecież się starałam! Przecież
szukałam tak długo, tej jedynej osoby, która mogłaby sprawić, że on…
Arthemis zacisnęła usta zirytowana.
- Szukałaś! – krzyknęła ironicznie. –
Szukałaś przez dwa tysiące lat, chociaż jedyna osoba, która może mu przywrócić
poprzednią postać, jest tak blisko ciebie!
Nimfa z wrażenia, aż przestała płakać.
- Kto? – zapytała wstrząśnięta.
Arthemis odwróciła się od niej bez
słowa i spojrzała w ciemną czeluść.
- KTOO?!!!! – Wrzasnęła Smilakis
wściekle.
- Gdybyś to TY była potworem, tylko
jedna istota na ziemi, potrafiłaby cię powstrzymać od zabijania, prawda? –
rzuciła Arthemis cicho i wskoczyła w szczelinę.
Musi się udać, pomyślała, stając mocno na
nogach, na nierównym terenie. Wzięła różdżkę i rzuciła na siebie zaklęcie,
dzięki któremu mogła widzieć w ciemnościach. Usłyszała echo ocierania się
metalu o metal.
Pobiegła w tamtą stronę, sprawdzając, czy wszystkie noże są na swoim
miejscu.
Uważali ją za kobietę, oczywiście, że nie
pomyśleli o tym, żeby jej je odebrać.
Wąskie przejscie nagle rozchyliło się
zamieniając w szeroką pieczarę. Arthemis szerzej otworzyła oczy, widząc z czym
przyszło im się zmierzyć. Bestia, przewyższała człowieka trzykrotnie, była
owłosiona, miała kły jak u dzika i czarne oczy, w których tliło się szaleństwo.
Cała pokryta czarną sierścią, z ogonem przypominającym jadowitego węża. W
jednej ręce trzymała kamienną pałkę najeżoną ostrymi odłamkami, a w drugiej
miecz, tak szeroki, że pewnie sięgałby Jamesowi do piersi.
Arthemis spojrzała na Jamesa. Miecz Hefajstosa
jednak robił swoje, bo James wyglądał jakby nigdy nic innego w życiu nie robił,
tylko walczył. Za pasem trzymał różdżkę, przekładając miecz do lewej ręki,
czasami po nią sięgał. Krew spływała mu po twarzy, rękach, nodze. Koszulka
przesiąkła krwią. Był coraz słabszy. Coraz wolniejszy.
Ok., teraz moja kolej, pomyślała, gdy bestia
wytrąciła miecz z ręki Jamesa. Poleciał na drugą stronę pieczary, a James
błyskawicznie chwycił za różdżkę. Rzucił zaklęcie i już po chwili był za
plecami potwora.
- Accio
miecz! – szepnęła Arthemis. A oręż wyrwał się ze skały i wyladował w jej
dłoni. Schowała różdżkę za uprząż na przedramieniu.
Chwyciła broń obiema rękami i poczuła, że jest
leciutki jak piórko. Co więcej miała wrażenie, że dokładnie wie, co powinna
zrobić. Jak unieść ręce, jak sparować cios…
W momencie gdy James wytrącił potworowi wielką
maczugę z ręki za pomocą szybkiego zaklęcia, a bestia podniosła miecz, by zadać
śmiertelny cios, Arthemis już była na miejscu. Zblokowała uderzenie tuż nad
swoją głową.
- Dzięki, że zostawiłeś coś dla mnie
– rzuciła do zaskoczonego Jamesa i odbiła następny cios. Jakimś cudem miecz dodawał
siły jej rękom. Jakby cała moc była w nim zaklęta.
Czary w żaden sposób nie mogły pomóc w walce z
tą bestią. James próbował wszelkich zaklęć, ale nic nie skutkowało. Arthemis
nadal udało się unikać ataków śmiercionośnego miecza, ale wiedział, że tak jak
on wcześniej w pewnym momencie zacznie słabnąć. Co więcej jego rany nie zagoiły
się w najmniejszym stopniu po zaklęciach.
Usłyszał krzyk i zobaczył jak ostrze przecina
przedramię Arthemis. Trysnęła krew z otwartej żyły, która opryskała potwora, co
widocznie go ożywiło. Arthemis z wysiłkiem opuściła miecz. James podbiegł do
niej i odebrał jej broń.
Skinęła głową i wyjęła z paska długie
sztylety, o wiele groźniejsze, niż te które zazwyczaj używała.
Nie zauważyli, że w wejściu do pieczary stoi
samotna postać, która wpatruje się w nich zszokowana.
We dwoje przystąpili do ataku. Jednak nawet to
na nie wiele się zdało. Gdy James zajmował potwora walką, Arthemis starała się
go jak najbardziej osłabić licznymi ranami. Wiedziała jednak, że na nie wiele
się to zda. Bestia nie miała zostać zabita, tylko pokonana. W końcu była
nieśmiertelna, prawda?
Usłyszała pełen furii krzyk zobaczyła, jak
James osuwa się po przeciwległej ścianie, znacząc ją krwią. Miecz wysunął się z
jego ręki.
- Zabierz ich stąd!! – usłyszała
krzyk i niespodziewanie została otoczona przez wiatr. Z drugiej strony to samo
stało się z nieprzytomnym Jamesem.
Po chwili znajdowali się już w beziecznje
odległości od potwora chronieni wiatrem Zefira.
Arthemis trzymała nieprzytomnego Jamesa w
ramionach. Jego oddech była tak słaby, że z przerażenia zaczęły jej drżeć ręce.
Odgarnęła mu włosy z zakrwawionej twarzy nie przejmując się tym, że rozmazuje
na nich własną krew.
- Nie zostawiaj mnie… - szepnęła.
Rozchylił z trudem powieki.
- Księżniczko… - wyszeptał urywanie,
- jesteś też… całkiem niezłym… rycerzem…
Z jego ust wypłynęła strużka krwi, która pomieszała
się z łzami, kapiącymi z oczu Arthemis na jego twarz.
Zefir nie odrywał od nich wzroku. Dla niego
było to tak niezwykłe… Tak silna miłość, którą można tak łatwo przerwać.
Widział, jak bardzo cierpiała Smilakis przez ostatnie tysiąclecie, a i tak miał
wrażenie, że mimo tego nigdy nie będzie wstanie dorównać cierpieniu tej ludzkiej
kobiety, jeżeli jej kochanek umrze. W jakiś sposób budziło w nim to uczucia,
których dotąd nie znał.
Jego wiatr zaczął szaleć dookoła niego.
Arthemis oddychała spokojnie, tuląc do siebie
nieprzytomnego Jamesa. Jej spokój wynikał z braku strachu, z całkowitej
pewności, że tak jak powiedział James, jeżeli gdziekolwiek pójdą, pójdą tam
razem.
Niespodziewanie zrobiło się zimno. Dookoła
nich zaczęły wirować płatki śniegu. Chwilę potem zmaterializowała się Chione.
- Zamroź go – polecił jej Zefir.
Arthemis rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie.
Jak tygrys gotowy do skoku, przy jednym nieostrożnym ruchu.
- Jeżeli go zamrozi nie umrze.
Będziemy w stanie mu pomóc – wyjaśnił Arthemis.
Spojrzała na twarz Jamesa, a potem nieznacznie
pokiwała głową. Nie miała nic do stracenia. Jamesa zaczęła pokrywać lodowa
skorupa, Arthemis zadrżała na ten widok.
- Co tam się dzieje? – zapytała
Chione, wpatrując się w pieczarę. Arthemis pogrążona w apatii, odwróciła się
obojętnie.
Obserwowali, jak mała bezbronna postać, stoi
przed olbrzymią bestią, umazaną krwią.
Potwór oddychając ciężko wpatrywał się w nią,
jak w muchę, której zaraz się pozbędzie. W końcu ryknął, aż zadrżało sklepienie
i uniósł miecz.
Smilakis padła na kolana.
- Wybacz mi – powiedziała cicho,
wpatrując się w czarne czeluście oczu bestii. – Wybacz mi, że tyle musiałeś na
mnie czekać…
Potwór niezbyt się przejął jej słowami, bo
obiema rękami złapał miecz nad głową.
- Ponieważ moje życie należy do
ciebie, to chyba jedynym dobrym sposób, by je stracić, jest śmierć z twojej
ręki – dodała i uśmiechnęła się do
istoty, która od ponad dwóch tysięcy lat nie była człowiekiem.
Chione wyrwała się do przodu, ale
została zatrzymana przez wiatr.
- To jej decyzja – powiedział
spokojnie Zefir.
Chione ukryła twarz w dłoniach, Zefir
odwrócił wzrok. Tylko Arthemis patrzyła obojętnie.
Usłyszeli ryk bestii, świst
opuszczanego miecza i w tej samej chwili brzęk metalu.
I głos nie używany od wieków.
- Długo kazałaś na siebie czekać…
Smilakis.
Bestia zaczęła się kurczyć, zmieniać,
kształtować w zwyczajną postać. Bardzo przystojnego mężczyznę, o oczach
niebieskich jak niebo i jasnobrązowych włosach.
Nimfa ukryła twarz w dłoniach, a z jej piersi
wyrwał się szloch. Chione odetchnęła z ulgą, a Zefir uśmiechnął się
nieznacznie. W spokojnej, radosnej ciszy rozległ się ostry głos, przypominający
trzaśnięcie z bicza.
- Dosyć tego!
Wszyscy odwrócili się w stronę trzęsącej się z
wściekłości i rozpaczy dziewczyny. Płonęła tak niespodziewaną energią, że nikt
nie miał wątpliwości, że jeszcze chwila, a miejsce, w którym się znajdowali
przestanie isnieć.
Smilakis spojrzała w stronę Arthemis, a potem
jej wzrok padł na oblodzony kształt. Zerwała się na równe nogi. Spojrzała na
Zefira.
Skinął głową, a wiatr stał się tak silny, ża
Arthemis musiała zamknąć oczy, gdy je otworzyła, znajdowała się w jakimś
dziwnym cyprysowym kręgu, na brzegu małego źródełka, które wypełniał płynący z
gór wodospad. Woda w nim bulgotała i iskrzyła złociście.
Chione odmroziła Jamesa, a Smilakis klęcząc
przy złocistej wodzie, wyszeptała:
- Złota Woda, potrafiąca wzmocnić
każdy czar, odczynić zauroczenie, uleczyć każdą ranę… - Nabrała wody w
połączone dłonie. – Niech to będzie mój dar, dla niezwykłego człowieka… -
szepnęła i wlała ją do półotwartych ust Jamesa. – I dla niezwykłego uczucia… -
dodała i ponownie nabrała wody w rękę i polała nią zranioną dłoń Arthemis,
która do tej pory nie zwracała na nią uwagi. Rana zaczęła się błyskawicznie
zasklepiać, jakby nigdy jej nie było. Arthemis wpatrywała się w Jamesa,
szukając, jakichkolwiek znaków poprawy. Długo to trwało, ale w końcu otworzył
oczy i usiadł, rozglądając się ciekawie. Jedynym dowodem na to, że jeszcze
dziesięć minut temu był umierający, były ślady krwi na jego ubraniu i skórze.
Spojrzał na Arthemis.
Uniosła brew.
- Masz szczęście, że tu byłam, Potter
– powiedziała ostro.
Smilakis, Krokos, Chione i Zefir jednocześnie
otworzyli usta, zszokowani jej stanowczym tonem. Przecież… to nie powinno
być…tak…
Pierwszy roześmiał się Krokos. Objął ramieniem
Smilakis, chociaż w jej oczach nadal czaił się cień bólu i poczucia winy,
którego doświadczała przez tak długi czas.
Chione i Zefir niespodziewanie zniknęli, ale
wokół nich rozszumiał się wiatr, zagraly polne kwiaty, woda szemrała łagodnie,
jakby wszystkie nimfy lasów, łąk, drzew i gór, cieszyły się szczęściem swojej
siostry.
Niespodziewanie z nieba zleciała złocista
kula, która rozbiła się tuż przed nosem Arthemis i Jamesa, zamieniając się w
dziwnego, niskiego mężczyznę z tuniką udrapowaną, jak pielucha i łukiem na
plecach.
Wskazał strzałą na Arthemis.
- NIE-DO-PU-SZCZA-LNE! – powiedział,
sylabizując. – Takie wydarzenia, taki ogrom uczuć wymaga uczczenia! Gdzie cała
twoja ulga i słabość do tego mężczyzny! Miłość! Twoje serce powinno śpiewać dla
niego! Powinnaś mu się rzucić na szyję ii…
Arthemis spiorunowała go wzrokiem, więc
zamilkł. Powoli wstała.
- He, He – zaćwierkał. – Myślisz, że
tak łatwo przestraszyć Erosa?! – Założył strzałę na łuk. – Więc zaraz wyzwolę w
tobie, całą gamę odpowiednich na tę chwilę reakcji!
Arthemis powoli podeszła, wyrwała mu strzałę,
chwyciła w dwie ręce i przełamała na pół.
Jego usta zaczęły drżeć, a oczy
zaszkliły się najprawdziwszymi łzami.
- Dlaczego to zrobiłaś? – zajęczał. –
Jesteś tak samo wredna jak Hippolita! Ona też nie miała poczucia humoru!
- Źle trafiłeś Eros?! – usłyszeli
śmiech z powietrza. Nad ich głowami kołysał się Zefir.
- Zefir, brachu! Dawno cię nie
widziałem! Odkąd Apollo kazał mi ustrzelić Hiacynta, jakoś nie pojawiasz się na
Olimpie…
- Nie mam po, co…- burknął, obrażony
Zefir.
- Ciesz się, żeśmy zdołali go
odratować!
- Psyche nadal jest na ciebie
obrażona za to, że kazałeś mi ją porwać? – odgryzł się Zefir.
Eros spochmurniał, ale po chwili znowu się
rozjaśnił, jak mały chłopiec.
- Dobra! Skoro nie mam tutaj co robić
– Eros pokazała Arthemis język – to się zmywam. Nawiasem mówiąc, macie
gratulacje od mojej matki! – rzucił do Smilakis i Krokosa, po czym rozwinął
skrzydła, odbił się od ziemi i poleciał w przestworza.
Arthemis zamknęła oczy, wzięła głęboki oddech
i mruknęła groźnie:
- Mam dość…
- Tak, ja też myślę, że już pora na
was – usłyszeli spokojny, zrównoważony głos Dermira. Centaur skłonił się przed
Smilakis i jej towarzyszem. Na jego grzbiecie siedziała Britomartis, która z
pochyloną głową, zerkała na Arthemis.
Kapłanka i jej wybranek skłonili się przed
para nastolatków, która mogła i być kilka tysięcy lat młodsza, ale była
znacznie bardziej dojrzała.
- Dziękuję wam – powiedziała
Smilakis. – Pomimo tego, że nie zrobiliście tego z własnej woli… Zabierzemy was
teraz do Bramy…
Arthemis dzięki tym słowom odrobinę się
odprężyła. James patrzył na tył jej głowy z zastanowieniem. Od dobrej chwili
nie spojrzała na niego ani razu. Co więcej, wydawała mu się totalnie… wkurzona?
Jego myśli zostały porwane przez wiatr.
Dosłownie. Był w środku trąby powietrznej, która niosła go w określonym
kierunku. Gdy już zaczynało mu się kręcić w głowie zdał sobie sprawę, że
właśnie przelecieli nad Bramą Tytanów. Spokojnie stanął na nogach obok
Arthemis. Jakimś cudem obok nich leżały ich torby.
Tym razem była przy nich tylko Smilakis.
Wyciągnęła do Arthemis dłoń z małą wyrzeźbioną
w drewnie buteleczką. Nie była większa niż jej kciuk. Arthemis rozpoznała w
niej dzieło centaura. Przyjęła ją z wahaniem.
- To moje podziękowanie i
przeprosiny. Lecz muszę was ostrzec. Nigdy nie używajcie jej do żadnych czarów.
To może przynieść tylko nieszczęście. I pod żadnym pozorem nikomu jej nie
oddawajcie. Dając wam to, obdarzam was wyjątkowym zaufaniem.
James wpatrywał się we flakonik.
- Więc dlaczego pozwoliłaś, aby każdy
ją dostał? Wszyscy zawodnicy? Czy to nie niebezpieczne?
Smilakis uśmiechnęła się złośliwie.
- Myślisz, że dopuściłabym się
takiego świętokradztwa? Owszem niektórzy czarodzieje otrzymali wodę o złotym
kolorze. Jednak było to oszustwo. Każda nimfa potrafi to zrobić…- Wskazała na
ziemię, z której niespodziewanie wybiło złote źródełko. – Kolor zniknie po
kilku dniach. Nie mówiąc już o tym, że nie ma żadnych właściwości…
James uśmiechnał się ze zrozumieniem.
- A moglibyśmy dostać też taką?
Rozumiesz… do konkursu?
Smilakis uniosła brew. Potem wzruszyła
ramionami.
- Rób co chcesz. Wybaczcie, ale
straciłam już zbyt wiele czasu…
- Hej… - zatrzymał ją James. – To nie
ona biegała za mną, wiesz…- rzucił, przypominając sobie pierwsze zdanie jakie
do niego wygłosiła.
Smilakis roześmiała się serdecznie.
- Powodzenia! – Zniknęła jak kwiatowy
pyłek, a w miejscu gdzie przed chwilą stała, rozkwitły fiołki.
James przyklęknął, wyjął z plecaka pustą
butelką, a potem nalał do niej wody ze źródełka, które powoli wsiąkało w
ziemię.
- Kto by pomyślał, że przez jednego
głupiego satyra, przeżyjemy taką… - zaczął, ale zamilkł, gdy zauważył, że
Arthemis jest już daleko od niego, w drodze do lasu. – HEJ! – krzyknął za nią.
Gdy nie zatrzymała się, ruszył w pogoń. Ledwie
wbiegła miedzy drzewa, a dopadł ją.
- Hej! Co ty wyprawiasz?! – krzyknął
na nią naprawdę zły, szarpnięciem, odwracając ją do siebie. Otwierał usta, żeby
na nią nakrzyczeć, gdy niespodziewanie zamarł, spoglądając w jej zalane łzami
oczy. Pociągając nosem, próbowała się wyrwać, a gdy nie zdołała, rozpłakała się
jeszcze bardziej. – Hej… - powiedział cicho, przyciągając ją do siebie. – Już
po wszystkim…
Spazmatycznie pokręciła głową.
- Prawie umarłeś! Prawie umarłeś! –
powiedziała histerycznie. – Nadal jesteś cały we krwi!
Usiadł na ziemi, pociągając ją za sobą i
trzymał ją, żeby znowu nie zaczęła uciekać.
- Powiedz mi, jak się uspokoisz –
szepnął, z ustami przyciśniętymi do jej skroni.
Rozdział pełen emocji, tych dobrych i tych zlych. Bardzo inteligentne wplatanie w historie elementow mitologicznych :)
OdpowiedzUsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, super pełen emocji i dobrych i złych... o tak to nie Arthemis latała za Jamesem ;) Eros mnie rozbawił jak Arthemis złamała mu strzałę... i tak udowodnili smilakis że to ona jest w stanie pokonać Krokosa swoją miłością...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza