sobota, 27 stycznia 2018

Grecja. Wyzwanie 3: Woda ze źródła Oread (Rok VI, Rozdział 35)

Żadne z nich nie zmrużyło oczu. Po pierwsze po trzech godzinach snu byliby tylko bardziej wkurzeni. Po drugie nawet jeżeli James był skłonny zasnąć, to Arthemis nie zrobiłaby tego za żadne skarby. Żelazna zasada: nie zamierzam przy tobie spać, nadal istniała w jej zatwardziałym móżdżku. A skoro ona nie zamierzała spać, to i on czuł się w obowiązku czuwać przez te kilka godzin. Dlatego w milczeniu obserwując blednącą noc, odpoczywali, dając chwilę wytchnienia nogom i umysłom.
 Gdy pozostała im tylko godzina do pierwszego rozbłysku jutrzenki na wschodzie, zjedli szybko śniadanie, spakowali wszystko z powrotem i ruszyli w dół.
 Z ich pułapu widać było, dwanaście rozłożonych pod bramą namiocików. Co było zabawne, chyba nie czuli się tutaj zbyt bezpiecznie, biorąc pod uwagę, to, że wszystkie były rozstawione w niedalekiej od siebie odległości. Dwie drużyny chyba dopiero się pojawiły, bo nie zdążyły nawet rozłożyć namiotów.
Tylko jedno obozowisko odstawało od reszty. Jeden z jego mieszkańców, siedział przed wejściem w lekkiej kurtce.
- Rosjanie, to raczej outsiderzy, prawda? – rzuciła Arthemis.
- Mniejmy nadzieję, że dzień znowu będzie ciepły – odparł James. – Chociaż im to chyba nie robi różnicy.
 Pół godziny później byli już na samym dole. Przemykając tuż przy skalistym brzegu, stanęli naprzeciwko „bramy”. Bramą tą okazała się po prostu zadziwiająco pionowa górska ściana. Nie miałą ona żadnych szczelin, ani jaskiń. Nie rosły na niej żadne krzewinki ani porostu. Była to po prostu czysta, prosta jasnobrązowa skała.
- Oni sobie po prostu z nas jaja robią. Przeciez tutaj nawet ryski nie ma. Jakgdyby ktoś wziął gigantyczny ołówek i po prostu wymazał gumką wszystko, zostawiając jasnobrązową kartkę papieru – oznajmił z przekonaniem James, zaciskając usta.
 Arthemis patrzyła w drugą stronę. Wydawało się, że większość nagle stwierdziła, że czas wstać i jak na zawołanie zaczęli się błyskawicznie pakować.
- Nie ma jeszcze dwóch drużyn – zauważyła Arthemis.
- Może jeszcze zdążął – odparł James. Założył ręce na piersi. – Chociaż z drugiej strony nie wiem na, co mieliby zdążyć, skoro „brama” oznacza wielką, pustą… ścianę…
- Nie marudź. Musimy jeszcze chwilę zaczekać.
- A i są nasze zguby!
Arthemis i James odwrócili się zdziwieni, słysząc język angielski z takim akcentem.
- Naprawdę się trochę przestraszyliśmy, jak nam znikneliście. Nasi liderzy przecież nie mogli odpaść w takim zadaniu… - Chłopak odwrócił się do swojego partnera. – Mówiłem ci Greg, że nie możemy ich tak szybko skreślać…
- Tak. Cóż można się było tego spodziewać – odparł Greg.
 Amerykanie są naprawdę przyjacielscy, pomyślała Arthemis. Może nawet trochę za bardzo…
- Nieźle nadrobiliście drogi. My tu siedzimy już od dwóch godzin…
- Zdążyliśmy, więc nie ma problemu – odpowiedziała Arthemis. – Chyba powinniście już iść – dodała, wskazując palcem za ich plecami. – To już nie długo…
 A poza tym jeszcze chwilę tu postoicie, gapiąc się na mnie i James was rozniesie. Dzisiaj raczej nie jest przyjacielsko usposobiony do płci męskiej – dodała w myślach.
- Och, jasne. Pewnie znowu gdzieś znikniecie, więc pogadamy później… - Amerykanin im pomachał.
- Po moim trupie – burknął James pod nosem.
 Arthemis parsknęła śmiechem.
 Dookoła nich niebo zbladło.
 Na wschodzie pojawił się barwny fiolet, czerwień i róż.
- No i jest nasza jutrzenka – oznajmiła cicho Arthemis, podziwiając przepiękne zjawisko. Grę barw na niebie, jakby bogowie specjalnie dla nich postanowili namalować pejzaż w najpiękniejszych barwach.
- Chodźmy – powiedział niespodziewanie James, pociągając ją za rękaw.
Odwróciła się do ściany i aż zamrugała z wrażenia.
 Gdy tylko zalało ją lekkie światło porannej zorzy, górska ściana stała się przezroczysta, a za nią ukazał się ogromny wąwóz cały wypełniony zielenią, jakby był tam maj.
 Przeszli przez teraz przepuszczalną barierę równo z Rosjanami. Za nimi wlali się tam pozostali zawodnicy. Arthemis i James przylgnęli do bramy po drugiej stronie, czekając, aż nawałnica przejdzie.
- Wchodzimy wyżej? – upewniła się Arthemis.
- Nie podoba mi się to, ale dobra. Musimy tylko znaleźć jakieś dobre miejsce w tym wąwozie…
 Arthemis uśmiechnęła się szeroko.
- Mamy przecież sprzęt do wspinaczki – przypomniała mu.
Na twarzy Jamesa zakwitł wyjątkowo chochlikowaty uśmiech. Podniósł wzrok.
- Widzisz tę linię? To pewnie jakiś taras. Góry są ułożone warstwowo, więc tam powinno być przejście. Jestem tylko ciekaw dlaczego Britomartis kazała nam iśc właśnie tamtędy…
 Arthemis wyjęła ich sprzęt i przez chwilę zastanawiali się we dwójkę jak go używać. W końcu zirytowany James machnął różdżką wypowiedział zaklęcie i sprzęt sam się na nich ułożył.
- Nie mogłeś od razu? – zapytała Arthemis zaciskając usta.
- Kto by pomyślał, że to takie skomplikowane. Idź pierwsza – dodał, ręką wskazując jej wznoszczącą się ścianę.
- Bo jak będę spadać, to mnie złapiesz? – zapytała ironicznie.
- Coś w tym stylu – odpowiedział, szczerząc zęby.
- Uwielbiasz robić z siebie księcia… - burknęła, stawiając stopę na wystającej skale i zaczynając wspinaczkę.
- Ale też nie przeszkadza mi, że moja księżniczka nosi na sobie żelazną zbroję…
 Arthemis zerknęła  na niego z góry.
- Potter, czy ty mnie właśnie nazwałeś księżniczką? – rzuciła Arthemis groźnie.
- Gdzież bym śmiał – odpowiedział szybko, szczerząc zęby.
 Arthemis prychnęła wyniośle i wytrwale pięła się w górę.
 Och, gdyby tylko mogła mieć przy sobie swoje buty…
 James wspinał się za nią. Nie byli przyzwyczajeni do takiego wysiłku, ale powolutku dawali sobie radę. Mieli nadzieję, że to im się opłaci. Może później nie napotkają jakieś niebezpiecznych stworzeń tylko szybko nadrobią stracony czas. Dokładnie skoncentrowany na celu wspinaczki, dopiero na samym szczycie zobaczył, że jakiś kilometr dalej w głąb doliny, dwójka ludzi robi dokładnie to samo. Zmarszczył brwi.
 Czy to nie byli czasem…?
- Jestem! – usłyszał triumfalny krzyk Arthemis, która złapała się krawędzi górskiego szlaku.
 Pięć minut później on również wylądował na równym gruncie. Trochę wyżej było chłodniej więc szybko rozgrzani po wspinaczce, ubrali się w  bluzy. Oddychając ciężko popijali wodę.
- Widziałaś ich? – James wskazał butelką dwójkę ich rywali.
 Arthemis spojrzała i uniosła brew w wyrazie dezaprobaty.
 Podnieśli się z ziemi i  ruszyli stromą, wąską, ale przynajmniej istniejącą ścieżką. Gdy byli już na wysokości chłopaków, wychylili się przez krawędź.
- Co wy wyprawiacie? – krzyknął James.
- Jakbyście nie zauważyli to zamierzamy was śledzić! – odkrzyknął jeden z Amerykanów.
- Powodzenia! – zaśmiała się Arthemis, machając im i nie odwracając się razem z Jamesem ruszyli dalej.
- Barany – burknął James.
- Co za różnica? – rzuciła Arthemis, wzruszając ramionami. – Praktycznie wszyscy mogą zdobyć złotą wodę, więc nie widzę różnicy, kto to zrobi pierwszy…
 Szli dalej nie napotykając na drodze żadnych przeszkód. W ogóle było tu dość nudno. Amerykanie również znikli im z oczu, ale pewnie czaili się trochę dalej za nimi. W każdym bądź razie idąc swoim tempem jeszcze długo ich nie dogonią.
 Trzy godziny później pogryzając batoniki, postanowili dać sobie dziesięć minut odpoczynku. A raczej stwierdzili, że dopóki nie zobaczą Amerykanów na horyzoncie nie muszą się śpieszyć.
 W milczeniu odpoczywali starając się zgromadzić, jak najwięcej energii. Na bluzy założyli kurtki, bo słońce nie pokazało się ani na chwilę od ranka. Co więcej nadciągały jakieś dziwnie szare hmury. Jakby… miało zamiar padać?
- Nie podoba mi się to – mruknął James. - Jeżeli będzie burza, to mamy przerąbane. Jesteśmy zbyt wysoko…
- Pośpieszmy się – Arthemis skinęła głową i ruszyli w dalszą drogę.
 Im dalej szli robiło się coraz zimniej. Arthemis miała na sobie trzy warstwy ubrań i nadal marzła. Co więcej wydawało się, jakby chmura i zimno przesuwało się dokładnie nad nimi, nie dotykając w ogóle reszty doliny.
 Arthemis rozejrzała się podejrzliwie.
- Mam dziwne wrażenie, że już doświadczyłam tej aury… - mruknęła do siebie. – Nie odczuwasz otumanienia? – zapytała Jamesa.
- Nie. Ale rzeczywiście są jakieś dziwne wibracje, prawda? Lepiej założę okulary…- James wsunął na nos ciemne szkła.
 Arthemis zabawnie poruszyła brwiami, jakby w wyrazie uznania.
 Ruszyli dalej w nadzieii, że szybszy marsz ich trochę rozgrzeję. Zdążyli przejść następne wzniesienie, z nadal towarzyszącą im wielką gradową chmurą, gdy powiał porywisty wiatr. Przyniósł on maleńkie, mokre, białe śnieżne gwiazdki.
- Śnieg?! – krzyknęli jednocześnie, gdy wiatr przybierał z każdą chwilą na sile, a od śniegu, fruwającego dookoła nich z zawrotną szybkością, marzły im kości.
 Czyli się jakby wpadli do jakiegoś wiru. Jakby wiatr celowo obrał ich sobie na celownik. Znajdowali się w oku cyklonu. Wśród igrającego z nimi bezlitośnie arkanu, rozległ się dziwnie zimny głos. Jakby echo mrozu…
- Bierzcie ją!
Arthemis zdążyła wyszarpnąć odruchowo różdżkę, którą natychmiast odebrała jej dłoń z ostro zakończonymi pazurami. Dookoła jej ramion zacisnęły się długie kręte szpony, który uniosły ją nad wirujący śnieg.
- NIE!! – James wyciągnął różdżkę, gdy nagle zamarł w bezruchu, oblepiony lodową powłoką.
 Arthemis ze zgrozą patrzyła, jak zamarzł. Zaczęła wierzgać nogami i szarpać się z latającym porywaczem, chyba po raz pierwszy w swoim życiu naprawdę przerażona. W końcu wykręciła się w tak dziwaczny sposób, że była w stanie dosięgnąć palcami nóż przy pasie. Przecięła nim, podobną do ptasiej, oblepioną łuskami nogę. Usłyszała nieludzki wrzask, gdy jedna z nóg ją puściła. Trzymana teraz tylko z jedno ramię, huśtała się niebezpiecznie wysoko nad ziemią.
 Usłyszała odgłos skrzydeł chłostających wiatr i przed nią pojawiła się mitologiczna postać. Na jej widok zamarła, ale zaraz potem zaciskając nóż w ręce postanowiła się z nią rozprawić.
 Dziwna istota o twarzy kobiety z przylegającymi do głowy białymi włosami, o dziwnie czarnych, spiczastych zębach wyglądała naprawdę przerażającą. Czarnymi skrzydłami, które miała zamiast rąk chłostała powietrze. Obrana była w pancerz opinający jej piersi i niemal ludzką sylwetkę. Niemal, bo jej nogi od kolan na pewno do ludzkich nie należały.
 Harpia.
 Trzymała w szponach różdżkę Arthemis. Patrząc na nią nadspodziewanie spokojnie, pomimo drapieżnego wyrazu twarzy, rzuciła:
- Mam ją wyrzucić? – potrząsnęła nogą. – A może wolisz spaść z tej wysokości i rozbić się o skały?
 Arthemis zamarła. Trzęsła się cała ze złości i przerażenia. Nie wiedziała co się stało z Jamesem. Ale jeżeli była jakakolwiek szansa, że zdoła im odpłacić za to, co z nim zrobili, będzie żyła aż do tego momentu.
 W dziwny jednak sposób, nie czuła się… sama. Może więc jeszcze była nadzieja?
 Uspokoiła się i spuściła głowę. Ręka nadal trzymana przez drugą z harpii, zaczęła niepokojąca sztywnieć i krwawić od głębokich zadrapań.
 Drugą ręką, Arthemis włożyła znowu nóż za pas i skinęła głową.
- Lecimy dalej! – nakazała tamata i pofrunęły nad górami.
 Arthemis wpatrywała się w wir nadal istniejący w jednym tylko miejscu w górach. Z krwawiącym sercem zamknęła oczy.
 Na ziemi James nagle odzyskał czucie we wszystkich kończynach. Dookoła niego nadal unosiły się spirale śniegu, jednak już o wiele słabiej i delikatniej. Praktycznie nic nie widział, ale nie miał zamiaru ściągać okularów.
 Najważniejsze było teraz dostać się do Arthemis. Nie chciał teraz myśleć, jak szybko bije mu serce, które ulokowało się wygodnie w gardle i chyba nie miało zamiaru się stamtąd ruszyć.
 Zasłonił twarz ramieniem i zrobił krok w stronę ściany wiatru. Gdzieś z bardzo daleka słyszał przytłumione i zaskoczone krzyki Amerykanów.
- Gdzie się tak śpieszysz? – usłyszał ten sam głos, który rozkazał porwanie Arthemis.
Przed nim pojawiła się postać o białych włosach ułożonych wdzięcznie dookoła twarzy. Oczy miała tak błękitne, że niemal przezroczyste. Biała suknia oblekała wdzięcznie jej ciało. Skłoniła mu się.
- Jestem Chione – wyjaśniła. – Nimfa śniegu. Wybacz, że tak was potraktowaliśmy, ale Britomartis twierdzi, że możecie coś dla nas zrobić…
 Britomartis! James z bezsilnej złości zacisnął pieści. Mała, podstępna…
- Gdzie jest Arthemis!? – warknął.
- Nie musisz się martwić. Włos jej z głowy nie spadnie. Tak, jak tobie. Skrzywdzenie was nie jest naszym celem. Chcemy, żebyś coś dla nas zrobił. Będziesz musiał zaryzykować własne życie, więc jako zapewnienie, że podejmiesz się zadania, zabraliśmy ci jedyną rzecz, dzięki której to zrobisz…
- Skoro jesteście takie sprytne, to czemu same tego nie zrobicie? – warknął James, chciaż doskonale wiedział, że nie ma żadnego wyboru. Gdyby nie był taki wściekły, pewnie pochwaliłby te dziwaczne istoty za doskonałą strategię.
- Nie wolno nam. Nasza pani by nam nie wybaczyła… Takie jest prawo nimf.
- Czego chcecie? – zapytał James przez zaciśnięte zęby.
- Dowiesz się. Zabierzemy cię teraz do twojej pani. Oddamy ci twoją różdżkę, gdy będzie to konieczne.
 Zabrała mu ją? James podejrzewał, że to w momencie, gdy był w stanie hibernacji. Szlag by to!
- Chione? Co z tamtymi dwoma? – rozległ się niespodziewanie, wesoły męski ton.
- Na razie nas nie interesują – odparła spokojnie Chione.
– Może która z dziewczyn będzie się chciała z nimi zabawić – zachichotał.
 Chione zwróciła się do Jamesa.
- Pozwól, że przedstawię cie mojego przyjaciela, Zefira.
Obok nich z wiatru zmaterializował się nagle chłopiec z wyjątkowo zawadiackim wyrazem twarzy.
- No, to zabieramy cie do nas – zaśmiał się, a dookoła Jamesa zaczęły pojawiać się pierścienie wiatru, które uniosły go nad ziemię. – Chodź, siostrzyczko.
 Chione niespodziewanie rozpadła się na biały puch, który zmieszał się z wiatrem. Zefir zniknął i nad wraz szybko wzbili się w powietrze, przy akompaniamencie przerażonych krzyków Amerykanów.
- Powodzenia chłopaki – mruknął James, patrząc na nich z kokonu chłodnego zachodniego wiatru.


 Arthemis została złośliwie upuszczona z wysokości co najmniej metra nad ziemią. Byli w lesie po środku gór. Gdyby nie rosły tu drzewa, a ona nie postawiła nogi na ukwieconej łące, przysiągłaby, że znajduje się we wnętrzu wulkanu. Było tu tak pięknie, że nie było żadnych wątpliwości, że mieszkają tutaj nimfy.
 Arthemis została złośliwie puszczona. Upadła, boleśnie ocierając sobie kolana i przedramiona. Zaklęła i podniosła się z ziemi.
- Mówiłam wam, że macie na nią uważać! – usłyszała zdenerwowany krzyk. – Ona nie jest naszym wrogiem!
- Zraniła mnie! Odpłaciłam jej tylko tym samym! – warknęła, dziwnie skrzekliwym, podobnym do ptasiego głosem harpia, która niosła Arthemis.
 PLASK!
 Dźwięk uderzenia dłoni o twarz, sprawił, że Arthemis odwróciła się i ze zdziwienim zobaczyła, jak wściekła Britomartis opuszcza rękę.
- Miała być nienaruszona! Módl się do bogów, żebym nie powiedziała o tym Smilakis!
 Harpia opuściła głowę, jakby w wyrazie zbuntowanych przeprosin, a potem rozpostarła skrzydła i odleciała. 
 Arthemis zacisnęła palce w pięść.
- BRI…TO…MAR…TIS… - wycedziła przez zaciśnięte szczęki.
- He… He… - jękliwy, przestraszony śmiech dziewczyny, zabrzmiał jak prośba o pomoc. Ukłoniła się szybko. – Wybacz mi, ale nie miałam innego wyjścia. Tylko wy możecie pomóc mojej siostrze.
- Spokojnie, panienko – Arthemis usłyszała najpiękniejszy głos na ziemi. Odwróciła się. – Złożyliśmy przysięgę, że włos ci z głowy nie spadnie.
 Patrzyły na nią oczy zielone jak trawa na wiosnę, opromienione grzywką koloru słońca. Do tego kobieta ta, wydzielała wokół siebie zapach tak obezwładniajacy, że Arthemis natychmiast się rozluźniła.
- Chloris! – Na twarzy Britomartis odmalował się szczery uśmiech.
- Britomartis, powinnaś bardziej uważać na naszego gościa – zwróciła jej spokojnie uwagę Chloris. – Proszę pozwól ze mną – dodała w kierunku Arthemis. – To w ramach przeprosin- w jej ręce niespodziewanie pojawiła się lilia.
 Arthemis spojrzała na Chloris zimno.
- Nie czuję się, jak gość i na pewno nigdzie z tobą nie pójdę, dopóki nie dowiem się, czego ode mnie chcecie.
- Och… - na pięknej twarzy Chloris odmalowało się zaniepokojenie. – Zachowujesz się dziwnie jak na kobietę… Ostatnio miałam takie wrażenie, gdy poznałam Amazonki… Myślałam, że będziesz wymagała więcej uwagi…
- Wymagam więcej uwagi na moich własnych zasadach – zapowiedziała ostro Arthemis. – Obecnie interesuje mnie tylko jedno. Co zrobiliście z Jamesem?
 Chloris spochmurniała niespodziewanie.
- Nie jestem przygotowana do rozmowy z tego typu ludźmi – mruknęła do siebie cicho.
- Prosiłam, żebyście ją przyprowadziły – rozległ się pełen napięcia głos. – Czy wszystko muszę robić sama?
 Chloris odwróciła się błyskawicznie i ukłoniła.
- Wybacz, siostro, ale wystąpiły…
- … pewne komplikacje! – dokończyła za nią Arthemis, stając naprzeciw prawdopodobnie przywódczyni nimf. – Kim jesteś i czego chcesz ode mnie?
 Nimfa miała jadeitowe włosy i jasnobrązowe oczy, wpadające w dziwny odcień czerwieni. Była z pewnością najpiękniejsza ze wszystkich istot spotkanych do tej pory przez Arthemis, a jednocześnia miała w sobie jakąś ostrość i wściekłość w postaci, która zupełnie nie pasowała do nimfy.
 Nimfa spojrzała na Arthemis z góry i uśmiechnęła się złośliwie.
- Od ciebie nie wiele. Chcę, żebyś tu po prostu posiedziała do czasu, aż twój wojownik wykona zadanie… - powiedziała mrocznie i odwróciła się od Arthemis.
 Serce Arthemis uderzyło niespodziewanie z taką mocą, że aż zabolało.
- Czego od niego chcesz?
 Nimfa spojrzała na nią przez ramię z takim bólem w spojrzeniu, że Arthemis aż zrobiła krok w tył.
- Przejdź się ze mną – zaproponowała cicho. – Twój mężczyzna nie długo tu będzie.
 Mają dziwny sposób mówienia, pomyślała Arthemis. Jakoś tak dziwnie się czuła słysząc „twój mężczyzna”, czy „twój wojownik”.
 Otrząsnęła się z chwilowego zamyślenia i ruszyła za piękną nimfą.
- Smilakis… - zaczęła Britomartis.
- Powiadom mnie, gdy Chione i Zefir wrócą – przerwała jej krótko Smilakis i ruszyła dalej z Arthemis przy boku.
 Przeszły wolnym krokiem  między leśny zagajnik, gdzie nad płynącym strumieniem pluskały się przepiękne kobiety obleczone w kuse suknie. Ich perlisty śmiech niósł się nad szemrzącą wodą.
- Britomartis powiedziała, że ten mężczyzna, który z tobą był… oparł się urokowi nimfy…
- James. Ma na imię James. – Arthemis miała już dosyć tego bezosobowego traktowania Jamesa. Zachowywali się jakby był jakimś narzędziem…
 Smilakis skinęła  głową.
- Niech wiec będzie. Bardzo ciekawe jest też to, że ty nie poddałaś się muzyce satyra…
- Nie wiem, czy można to nazwać muzyką – burknęła Arthemis, a Smilakis roześmiała się serdecznie.
- Wasza więź jest tak niezwykła, że to musi się udać… - nimfa powiedziała to tak cicho, że Arthemis ledwie usłyszała jej słowa.
- Co ma się udać? – zapytała podejrzliwie Arthemis, głosem lodowatym, jak górskie źródło.
Przez bardzo długi czas Smilakis milczała. W końcu jednak spojrzała Arthemis w oczy ze spojrzeniem przepełnionym tak wieloletnim cierpieniem, że Arthemis poczuła je w głębi siebie i zapytała:
- Gdybyś go straciła… Co zrobiłabyś, żeby go odzyskać?
Arthemis w żaden sposób nie potrafiła udzielić wymijającej odpowiedzi. Nie gdy czuła się ze wszech stron zagrożona, a James został zamrożony na jej oczach. Nie wiedziała, co się z nim dzieje, nie wiedziała co mu zrobili. Nie mogła nic zrobić. Była… bezsilna.
- Wszystko… - odpowiedziała cicho.
- Więc rozumiesz, że nie cofnę się przed niczym, żeby odzyskać ukochanego… Nawet jeżeli będę musiała narazić życie Jamesa.
- Rozumiejąc mnie. Jak możesz oczekiwać, że się na to zgodzę – zapytała Arthemis, czując, jak krew ścisna się w jej żyłach. Co we mnie wstąpiło? Zastanawiała się. Czemu pierś mi się ściska, a głowa zaczyna boleś w taki sam sposób, jak zawsze gdy powstrzymuje się od… płaczu?
 Smilakis posłała jej współczujące spojrzenie, ale tym razem w jej smutnych oczach widać było też stal.
- Niestety, ale nie masz tym razem nic do powiedzenia – powiedziała, a Arthemis niespodziewanie poczuła dziwny zapach kadzidła, a jej nogi odmówiły posłuszeństwa.
 Leżąc na ziemi, ostatnią rzecza jaką dostrzegła były końskie kopyta zbliżające się do niej i łagodne  słowa:
- Uważaj na nią. Ludzie są niespodziewanie delikatni…


James został osadzony delikatnie na ziemi, a pierścienie wiatru dookoła niego zamarły. Obok niego zmaterializowali się Zefir i Chione.
 Znajdował się w jakimś magicznym gaju? W każdym bądź razie wszystko tutaj było zbyt piękne… I jakby nie patrzeć mieszkańcy też byli nadspodziewanie urodziwi.
 Dzięki Bogu miał okulary.
 Zresztą interesowało go teraz tylko jedno.
- Gdzie jest Arthemis?! – warknął.
 Wzrok ciskający błyskawice, wyczuwalny pomimo ciemnych szkieł, nic dziwnego, że rozległo się zbiorowe westchnienie.
- Nie mogę powiedzieć, że jej nie rozumiem… - usłyszał ciche wesołe słowa. – Pewnie biegała za tobą, tak długo, że w końcu uległeś…
 James błyskawicznie się odwrócił. Spiorunował wzrokiem kobietę, która przemówiła. A potem jego wzrok padł na potężnego centaura trzymającego na rękach nieprzytomną, ciemnowłosą postać.
 Najpierw ugięły się pod nim nogi, a potem niemal podfrunął na skrzydłach wściekłości do centaura.
- Spokojnie. Ona tylko śpi… - powiedziała nimfa.
- Oddaj mi ją! – zażądał, wyciągając ręce.
 Centaur spojrzał na Smilakis. Niemal niedostrzegalnie skinęła głową. Centaur złożył bezwładną Arthemis w ramionach Jamesa. Dzięki Bogu nie była ranna.
- Nawet po tak krótkiej rozłące, tak desperacko pragniesz mieć ją w ramionach… - usłyszał szept Smilakis, patrzącej na niego w sposób przypominający mu otwartą ranę, pełną tęsknoty i zazdrości.
- Czego chcesz?! – warknął ostro, mocniej przyciskając do siebie Arthemis.
- Chcę odzyskać straconą miłość. A ty mi w tym pomożesz…
- Chyba, nie oczekujesz, że… - zaczął wściekle James, gdy nagle poczuł, że ma puste ramiona. Dookoła niego przeleciał wiatr. Naprzeciwko niego pojawił się Zefir, a obok niego w pozycji horyzontalnej wisiała Arthemis.
- Ty… - zaczął James, ale musiał zacisnąć pięści z bezsilnej złości, bo jego różdżka nadal trzymana była przez Chione. Poza tym, jak mógłby pokonać wiatr? – Czego chcesz? – zapytał siląc się na spokój. Musiał być opanowany. Nie pomoże, ani Arthemis, ani sobie będąc na wpół przytomny.
- Dermirze, połóż ją u mnie i pilnuj by nic jej się nie stało – rozkazała Smilakis.
 Potężny centaur, ukłonił się nimfie, wziął Arthemis z powietrznego łoża i odszedł w kierunku czegoś, wyglądającego jak starożytna Grecka świątynia, utworzona z plątaniny roślinności.
 James przez chwilę patrzył za Arthemis, a potem z zaciśniętymi pięściami odwrócił się do Smilakis.
- Smilakis – przed nimi niespodziewanie pojawiło się kilka zielonowłosych nimf, bardzo podobnych do siebie. – Co mamy zrobić z intruzami? Rozleźli się po górach jak mrówki…
 Smilakis ze stalowym błyskiem w oku, spojrzała na Jamesa.
- Czego oni chcą? Czemu czarodzieje nas nachodzą? Nikt nie dał im zgody, na wtargnięcie na nasze tereny!
 James zamrugał zaskoczony.
- Wtargnięcie? Przecież to są międzynarodowe zawody… Każda z drużyn ma zdobyć Złotą Wodę ze źródła Oread.
- Chcecie zbezcześcić nasze święte miejsce?! – zapytała oburzona.
- To wy… nie bierzecie w tym udziału? – zdziwił się James.
- Nigdy! W życiu nie zgodzilibyśmy się na coś takiego! Wy, czarodzieje, myślicie, że jesteście władcami świata. Że wszystko wam wolno! Złota Woda, jest rzeczą tak drogocenną, że bardzo nieliczni na przełomie milenium byli w stanie ją zdobyć!
- Więc co mamy z nimi zrobić? To jeszcze dzieciaki… - mruknęła jedna z nimf. – Niektórzy już się pogubili…
- Dolina Oread nie jest dobra, dla nieprzystosowanych… - dodała następna.
 James myślał z niepokojem o tym, co może się stać z pozostałymi zawodnikami, biorąc pod uwagę to, że nic ich tutaj teraz nie chroniło.
 Za dużo tego na raz! Miał ważniejsze sprawy na głowie! Musiał odzyskać Arthemis! Nie miał czasu na granie zbawcy!
 Jednak po chwili jego natura zwyciężyła. Spokojnie zwrocił się do przywódczyni nimf.
- Jeżeli skrzywdzisz ich wszystkich, to będzie koniec waszego spokojnego życia tutaj. Rozpoczniesz wojnę…
- To wy wtargnęliście na nasz teren!! – warknęła wściekle.
- Może – zgodził się z nią cierpliwie. – Ale jak zauważyliście to jeszcze dzieciaki. Cały czarodziejski świat będzie żądny krwi. Możesz sobie pozwolić na wojnę?
 Smilakis bezsilnie zacisnęła dłonie w pięści. Odwróciła się do nimf.
- Jeżeli dojdą do naszej siedziby, dojcie im to, czego chcą i odtransportujcie pod Bramę Tytanów. Wszystkich, co do jednego. Tych którzy się tutaj nie pojawią, zostawcie samych sobie – rozkazała.
 Nimfy skłoniły się przed nią i rozpłynęły się w powietrzu. Smilakis odwróciła się do Jamesa.
- Uratowałeś ich. Jestem ciekawa, czy równie dobrze pójdzie ci z uratowaniem siebie…



Arthemis obudziła się nadal czując zapach zbyt słodki, zbyt ciężki, żeby pozbyć się go z zakamarków umysłu. Otworzyła oczy.
 Znajdowała się w… drzewie? Podniosła się i rozejrzała. Nie to nie było drzewo. To była cała rezydencja utoworzna z krzewów, drzew, kwiatów i ogromnych liści. Jakby natura, wybudowała tutaj dom dla swoich córek.
 Niedaleko od łoża w którym leżała, przypominającego kwiatowy hamak, stał centaur i strugał coś małym nożykiem w kawałku drewna.
- James tutaj był… - powiedziała cicho.
Centaur odwrócił się do niej zaskoczony. Nie tylko pewnością w jej głosie, ale także spokojem, który promieniował wokół niej.
- Skąd wiesz?
 Przymknęła oczy i uśmiechnęła się nieznacznie. To uczucie ciepła, które otaczało ją zawsze gdy wypuszczał ją z objęć. Nadal istniało wokół niej. W niej. Jakby dopiero co zabrał ramiona.
- Wyczuwam go – odpowiedziedziała, po chwili milczenia.
 Centaur z wrażenia upuścił nożyk do strugania drewna.
- A ponieważ go wyczuwam jestem spokojna. Teraz będę wiedziała, jeżeli coś mu się stanie. Przedtem zachowywałam się trochę irracjonalnie, bo nie mogłam go w żaden sposób zlokalizować. Tak jakby go… nie było – szepnęła i otrząsnęła się. – Myślę, że to dlatego, że was też nie wyczuwam. Jeżeli byliście w jego pobliżu nie mogłam nic zrobić.
 Centaur wpatrywał się w nią ze zdziwieniem. Szeroko otwartymi oczami i lekko uchylonymi ustami.
- Tak więc, czy ktoś mi w końcu wytłumaczy, o co tu chodzi? A tak poza tym to mam na imię Arthemis…
- Zachowujesz się dość nietypowo – burknął do siebie centaur, marszcząc brwi. Po chwili jednak skłonił głowę i powiedział: - Jestem Dermir. Przyboczny Smilakis.
- Ach, tak. – Arthemis zacisnęła usta. – Ona.
- Aktualnie tamten chłopak jest prowadzony przez nią do otchłani – Dermir uważnie obserwował reakcje Arthemis, jakby spodziewał się, że zaraz wpadnie w panikę.
Arthemis spokojnie wstała i podeszła do niego. Zaczęła oglądać drewniane figurki i posągi porozstawiane w różnych miejscach tego dziwacznego „pomieszczenia”.
- Wciągnęliście nas w coś, o czym nie mamy zielonego pojęcia – mruknęła Arthemis. – To mnie wkurza. Nie usłyszałam słowa wyjaśnienia. Chcecie, żeby narażał swoje życie. A może gdybyśmy oboje wiedzieli w co się pakujemy, znaleźlibyśmy lepsze rozwiązanie. Jednak woleliście zrobić po swojemu, nie znając nas w ogóle. Nie macie pojęcia, jak wiele zależy od tego, że jesteśmy razem… - przejechała palcem po figurze ptaka. – Możecie żałować tego, co zrobiliście…
 Dermir wpatrywał się w jej cichą, skupioną twarz. Skupił się ponownie na struganiu nowej figurki.
- Smilakis, dawniej taka nie była – powiedział cicho. - Była łagodna jak wiosna, ciepła jak lato, nostalgiczna jak jesień i czysta jak zima. Była przeznaczona do roli kapłanki. Pod jej wodzą nimfy miały dbać o przyrodę całej ziemi. Wtedy… zakochała się. W młodym przystojnym mężczyźnie, z pobliskiej wioski. To była miłość… spełniona. Dzięki niemu stała się silniejsza, pewna siebie, a przy tym nie straciła nic ze swojej łagodności i usposobienia. Krokos został zaakceptowany przez wszystkie jej siostry. Wtedy też… zostali  przeklęci.
 Arthemis odwróciła się w jego stronę, zaintrygowana.
- Smilakis była tak silną i wierną kapłanką, że sami bogowie pragnęli ją mieć przy sobie. Gdy odmówiła, co więcej gdy poprosiła o nieśmiertelność dla swojego ukochanego, bogowie czuli się tak znieważeni, że chcieli ich oboje uśmiercić. Uratowała ich Afrodyta, bądź co bądź, bogini miłości. Oznajmiła, że jeżeli ich uczucie jest prawdziwe, jeżeli jest zdolne do pokonania wszelkich trudności, przetrwają jej próbę.
 Arthemis nie spuszczała oczu, ze skupionego na rzeźbieniu centaura.
- Zmieniła Krokosa w nieśmiertelną, zabójczą bestię, rządną krwi, pozbawioną jakichkolwiek uczuć. Smilakis natomiast usłyszała od bogini: klątwa zostanie zdjęta, jeżeli znajdziesz istotę, której bestia podda się z własnej woli… Smilakis szukała, a Krokos pozbawiony człowieczeństwa siał postrach w całej Grecji. Zostawiał za sobą krwawe żniwo. Oszukując, obiecując skarby, częst rzucając na nich czary Smilakis stawiała przeciw niemu największych wojowników. Ludzi, półbogów, demony… Przez dwa tysiące lat… Nikt nie był w stanie go pokonać. Nikt. W końcu… uwięziła go w otchłani nie mogąc już dłużej znieść krwi na jego rękach. Od pięciuset lat nikt nie zginął z jego ręki… Smilakis nie podjęła również kolejnej próby… Aż do teraz.
 Arthemis stanęła naprzeciw centaura z poważną miną. Wiedziała, że ta cała sytuacja z bliska będzie wyglądała kiepsko. Ale żeby aż tak? Walka z niepokonaną, nieśmiertelną bestią? Która wcześniej była niepokonanym mitycznym bohaterem?! Czy oni oszaleli?!!
- Dlaczego James? Co sprawiło, że nagle ta… - przełknęła obraźliwe słowo - … kobieta…  doszła do wniosku, że siedemnastoletni czarodziej pokona bestię, która ma dwa tysiące LAT!!
- Cóż… Kilka dziesięcioleci temu Smilakis doszła do wniosku, że tak naprawdę żadnemu z poprzednich przeciwników Krokosa nie zależało na wygranej. Nie mieli dostatecznej motywacji. Zdobycie sławy, pokonanie bestii… cóż to są za powody? Więc Smilakis doszła do wniosku, że jedynym słusznym powodem do walki, będzie uczucie równie wielkie jak to, które łączyło, ją z Krokosem.
 Arthemis otworzyła usta ze zdziwienia.
- Gdy Britomartis zauważyła, że ty i ten chłopak nie poddaliście się czarom lasu, fauna, czy nawet potężnemu zauroczeniu nimfy, którego praktycznie żaden mężczyzna nie może złamać, powiedziała Smilakis, że James (tak ma na imię prawda?) będzie odpowiednim przeciwnikiem dla Krokosa. A ponieważ byłaś z nim ty, mieliśmy bardzo dobrą karte przetargową.
 Arthemis opadła na ziemię i wcisnęła palce we włosy. To, co się działo, było jednym wielkim snem, prawda? Przecież to było tak nierzeczywiste, że nie mogło się dziać w rzeczywistości!
… Gdybyś go straciła… Co zrobiłabyś, żeby go odzyskać?...
 …Wtedy też… zostali  przeklęci…
 …klątwa zostanie zdjęta, jeżeli znajdziesz istotę, której bestia podda się z własnej woli…
 …Nikt nie był w stanie go pokonać…
Wszystko.
 Arthemis z trudem oddychała. Panika chwytała ją za gardło. Wszystkie słowa, opowieść Dermira, żądania Smilakis, wszystko to, wirowało jej w głowie, jak pieprzona karuzela.
 Nagle krzyknęła, czując przeszuwający, piękący ból w ramieniu, jakby ktoś przejechał po nim ostrym nożem. Złapała się za to miejsce odruchowo.
 Czuła, że całe jej opanowanie, wszelkie bariery znikają w tym momencie, gdy jej cała siła i równowaga, którą stanowił James, była zagrożona.
- Nie daliście mu żadnej szansy… - wyszeptała wstrząśnięta, czując wzbierający szloch w piersi.
- Oczywiście, że został uzbrojony – usłyszała nieznajomy głos, a przed nią pojawił się szybki jak wiatr, dość niski człowieczek o zadziornym wyrazie twarzy. – W końcu jego wygrana jest tym na czym nam zależy, prawda? Oddaliśmy mu całe to śmieszne małe drewienko i dodaliśmy miecz Hefajstosa…
 Arthemis spojrzała na obcego człowieczka z płomieniem nienawiści w oczach.
- Miecz? – zapytała ze wściekłą ironią.
- Oczywiście. To najpotężniejszy oręż wojowników. Każdy kto dzierży ten miecz w dłoni umie się nim posługiwać perfekcyjnie… - zaśpiewał wesoło.
- Zefir, nie denerwuj jej… - skarcił przybysza Dermir.
 Arthemis tym razem poczuła cięcie wzdłuż lewego boku. Jęknęła przyciskając dłonie do tego miejsca. Jej oczy wypełniły się łzami niedowierzania i przerażenia.
 Pokręciła głową.
 Z twarzy Zefira zniknął radosny uśmiech. W jego oczach pojawiło się współczucie. Przykucnął przy Arthemis.
- Miej w niego więcej wiary – szepnął. – Gdy wchodził do otchłani, Smilakis złożyła mu przysięgę, że bezpieczna dotrzesz do domu, a on odwrócił się i powiedział: „To nie wystarczy. Nie jej. Jeżeli nie wrócimy oboje, nie wróci żadne z nas…” Tak więc, myślę, że wróci… Nic nie zdoła go powstrzymać. Bóg, czy bestia…
 Arthemis nie mogła się skontaktować z Jamesem, nie mogła go rozpraszać. Nadal czuła piekące miejsca. Ale jej serce, jej opanowanie nagle wróciło z całą mocą.
 Jeżeli nie wrócimy oboje, nie wróci żadne z nas, tak James? – uśmiechnęła się do siebie w myślach i w jednej chwili stała już na nogach w bojowej pozycji.
- Zaprowadźcie mnie do niej! – zażądała.
 Gdy obaj mężczyźni – jeden z czterema nogami, a drugi z dziwną czapeczką, - wpatrywali się w nią zdziwieni, zacisnęła zęby.
- Jeżeli chcecie pokonać Krokosa, bestie, czy jak to tam nazywacie, zaprowadźcie mnie do niej! – nakazała władczo.
 Zefir wzruszył ramionami.
- Co mi tam… to może być zabawne… - mruknął i Arthemis niespodziewanie została otoczona wiatrem.
 Chwilę później stała na szczycie jakiejś góry. Kilka metrów od olbrzymiej szczeliny, tak wąskiej, że człowiek mieścił się w niej ledwo co. W środku widać było pozbawioną światła, wielką czarną otchłań.
 Przed nią szarpana wiatrem stała Smilakis, spoglądając w dół z oczami pełnymi smutku i tęsknoty, jakby wiara nie mogła się do nich przedrzeć.
 Arthemis ruszyła w jej kierunku żołnierskim krokiem.
- Wkurzasz mnie, wiesz? – powiedziała.
Smilakis odwróciła się do niej zszokowana.
- Co ty tu… Zefir! – powiedziała ostro, gdy zobaczyła kto stoi za Arthemis.
- Ale niech ci będzie, skoro już zaszliśmy tak daleko… - dodała po chwili, wyciągając rękę. – Oddaj mi różdżkę – zażądała.
 Na twarzy Smilakis odmalował się lekko drwiący uśmiech.
- Chyba, nie myślisz, że…
- Oddaj mi ją – powtórzyła władczo Arthemis – i pozwól mi tam zejść – dodała.
Oczy Smilakis rozszerzyły się wstrząśnięte do głębi. Arthemis patrzyła na nią spokojnie.
- Proszę…
- Ale… ty jesteś kobietą… - powiedziała z trudem wymawiając słowa. – Nie masz szans przeciw bestii…
- Zaczęłaś nazywać go bestią? Myślałam, że jest twoim ukochanym… - przerwała jej Arthemis surowo.
 Oczy nimfy zaszły łzami. Z sukni wyjęła różdżkę i oddała ją Arthemis.
 Arthemis wzięła ją od niej i bez słowa odwróciła się do Zefira.
- Użyczysz mi swojej siły?
- Skoro chcesz zginąć… - Zefir wzruszył ramionami.
 Arthemis została otoczona spiralami wiatru. Stanęła na brzegu przepaści, już miała zrobić krok, gdy usłyszała:
- Dlaczego?
 Odwróciła się.
- Dlaczego chcesz tam zejść? Dlaczego rezykujesz swoje życie, skoro on poświęcił swoje dla ciebie?
- Czyż to nie oczywiste? – powiedziała Arthemis, przekrzykując wiatr. – Jaki sens będzie miało moje życie bez niego? Powiedz mi, jaki sens ma twoje życie bez Krokosa?
 Smilakis zadrżały usta.
- Próbujesz poświęcić moją miłość, żeby ratować własną – dodała, a Zefir patrzył na tę dziewczynę zafascynowany. Włosy powiewały jej na wietrze i wyglądała jak prawdziwa mityczna Artemida. Bogini - wojowniczka. – To niezbyt szlachetne, wiesz? A co ty tak naprawdę zrobiłaś dla tej miłości, kapłanko? Co dla niej poświęciłaś?
 Arthemis poczuła kolejne cięcie na nodze. Niemal upadła, ale zacisnęła zęby. Nie mam czasu, pomyślała, jednak miała jeszcze kilka ważnych rzeczy do powiedzenia, zanim pomoże Jamesowi.
- Afrodyta nie testowała miłości Krokosa. On był człowiekiem, a ludzie pomimo wszystkich słabości jakie posiadają, dla swojej miłości są w stanie znieść wszystko – powiedziała Arthemis stanowczo, z wiarą tak głęboką, że nie można było jej negować w żaden sposób. - Ale nimfy? Wy, które tak bardzo lubicie przyjemność i zabawę? Jak głębokiem może być uczucie istoty, która poddaje się przy najmniejszej trudności? To ty nie przeszłaś testu, Smilakis… To ty zawaliłaś sprawę…
 Po twarzy nimfy toczyły się perliste łzy. Arthemis patrzyła na to chłodno, zupełnie nie wzruszona, nawet gdy usłyszała:
- Przecież się starałam! Przecież szukałam tak długo, tej jedynej osoby, która mogłaby sprawić, że on…
 Arthemis zacisnęła usta zirytowana.
- Szukałaś! – krzyknęła ironicznie. – Szukałaś przez dwa tysiące lat, chociaż jedyna osoba, która może mu przywrócić poprzednią postać, jest tak blisko ciebie!
 Nimfa z wrażenia, aż przestała płakać.
- Kto? – zapytała wstrząśnięta.
Arthemis odwróciła się od niej bez słowa i spojrzała w ciemną czeluść.
- KTOO?!!!! – Wrzasnęła Smilakis wściekle.
- Gdybyś to TY była potworem, tylko jedna istota na ziemi, potrafiłaby cię powstrzymać od zabijania, prawda? – rzuciła Arthemis cicho i wskoczyła w szczelinę.
 Musi się udać, pomyślała, stając mocno na nogach, na nierównym terenie. Wzięła różdżkę i rzuciła na siebie zaklęcie, dzięki któremu mogła widzieć w ciemnościach. Usłyszała echo ocierania się metalu o metal.
 Pobiegła w tamtą stronę,  sprawdzając, czy wszystkie noże są na swoim miejscu.
 Uważali ją za kobietę, oczywiście, że nie pomyśleli o tym, żeby jej je odebrać.
 Wąskie przejscie nagle rozchyliło się zamieniając w szeroką pieczarę. Arthemis szerzej otworzyła oczy, widząc z czym przyszło im się zmierzyć. Bestia, przewyższała człowieka trzykrotnie, była owłosiona, miała kły jak u dzika i czarne oczy, w których tliło się szaleństwo. Cała pokryta czarną sierścią, z ogonem przypominającym jadowitego węża. W jednej ręce trzymała kamienną pałkę najeżoną ostrymi odłamkami, a w drugiej miecz, tak szeroki, że pewnie sięgałby Jamesowi do piersi.
 Arthemis spojrzała na Jamesa. Miecz Hefajstosa jednak robił swoje, bo James wyglądał jakby nigdy nic innego w życiu nie robił, tylko walczył. Za pasem trzymał różdżkę, przekładając miecz do lewej ręki, czasami po nią sięgał. Krew spływała mu po twarzy, rękach, nodze. Koszulka przesiąkła krwią. Był coraz słabszy. Coraz wolniejszy.
 Ok., teraz moja kolej, pomyślała, gdy bestia wytrąciła miecz z ręki Jamesa. Poleciał na drugą stronę pieczary, a James błyskawicznie chwycił za różdżkę. Rzucił zaklęcie i już po chwili był za plecami potwora.
- Accio miecz! – szepnęła Arthemis. A oręż wyrwał się ze skały i wyladował w jej dłoni. Schowała różdżkę za uprząż na przedramieniu.
 Chwyciła broń obiema rękami i poczuła, że jest leciutki jak piórko. Co więcej miała wrażenie, że dokładnie wie, co powinna zrobić. Jak unieść ręce, jak sparować cios…
 W momencie gdy James wytrącił potworowi wielką maczugę z ręki za pomocą szybkiego zaklęcia, a bestia podniosła miecz, by zadać śmiertelny cios, Arthemis już była na miejscu. Zblokowała uderzenie tuż nad swoją głową.
- Dzięki, że zostawiłeś coś dla mnie – rzuciła do zaskoczonego Jamesa i odbiła następny cios. Jakimś cudem miecz dodawał siły jej rękom. Jakby cała moc była w nim zaklęta.
 Czary w żaden sposób nie mogły pomóc w walce z tą bestią. James próbował wszelkich zaklęć, ale nic nie skutkowało. Arthemis nadal udało się unikać ataków śmiercionośnego miecza, ale wiedział, że tak jak on wcześniej w pewnym momencie zacznie słabnąć. Co więcej jego rany nie zagoiły się w najmniejszym stopniu po zaklęciach.
 Usłyszał krzyk i zobaczył jak ostrze przecina przedramię Arthemis. Trysnęła krew z otwartej żyły, która opryskała potwora, co widocznie go ożywiło. Arthemis z wysiłkiem opuściła miecz. James podbiegł do niej i odebrał jej broń.
 Skinęła głową i wyjęła z paska długie sztylety, o wiele groźniejsze, niż te które zazwyczaj używała.
 Nie zauważyli, że w wejściu do pieczary stoi samotna postać, która wpatruje się w nich zszokowana.
 We dwoje przystąpili do ataku. Jednak nawet to na nie wiele się zdało. Gdy James zajmował potwora walką, Arthemis starała się go jak najbardziej osłabić licznymi ranami. Wiedziała jednak, że na nie wiele się to zda. Bestia nie miała zostać zabita, tylko pokonana. W końcu była nieśmiertelna, prawda?
 Usłyszała pełen furii krzyk zobaczyła, jak James osuwa się po przeciwległej ścianie, znacząc ją krwią. Miecz wysunął się z jego ręki.
- Zabierz ich stąd!! – usłyszała krzyk i niespodziewanie została otoczona przez wiatr. Z drugiej strony to samo stało się z nieprzytomnym Jamesem.
 Po chwili znajdowali się już w beziecznje odległości od potwora chronieni wiatrem Zefira.
 Arthemis trzymała nieprzytomnego Jamesa w ramionach. Jego oddech była tak słaby, że z przerażenia zaczęły jej drżeć ręce. Odgarnęła mu włosy z zakrwawionej twarzy nie przejmując się tym, że rozmazuje na nich własną krew.
- Nie zostawiaj mnie… - szepnęła.
 Rozchylił z trudem powieki.
- Księżniczko… - wyszeptał urywanie, - jesteś też… całkiem niezłym… rycerzem…
 Z jego ust wypłynęła strużka krwi, która pomieszała się z łzami, kapiącymi z oczu Arthemis na jego twarz.
 Zefir nie odrywał od nich wzroku. Dla niego było to tak niezwykłe… Tak silna miłość, którą można tak łatwo przerwać. Widział, jak bardzo cierpiała Smilakis przez ostatnie tysiąclecie, a i tak miał wrażenie, że mimo tego nigdy nie będzie wstanie dorównać cierpieniu tej ludzkiej kobiety, jeżeli jej kochanek umrze. W jakiś sposób budziło w nim to uczucia, których dotąd nie znał.
 Jego wiatr zaczął szaleć dookoła niego.
 Arthemis oddychała spokojnie, tuląc do siebie nieprzytomnego Jamesa. Jej spokój wynikał z braku strachu, z całkowitej pewności, że tak jak powiedział James, jeżeli gdziekolwiek pójdą, pójdą tam razem.
 Niespodziewanie zrobiło się zimno. Dookoła nich zaczęły wirować płatki śniegu. Chwilę potem zmaterializowała się Chione.
- Zamroź go – polecił jej Zefir.
 Arthemis rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie. Jak tygrys gotowy do skoku, przy jednym nieostrożnym ruchu.
- Jeżeli go zamrozi nie umrze. Będziemy w stanie mu pomóc – wyjaśnił Arthemis.
 Spojrzała na twarz Jamesa, a potem nieznacznie pokiwała głową. Nie miała nic do stracenia. Jamesa zaczęła pokrywać lodowa skorupa, Arthemis zadrżała na ten widok.
- Co tam się dzieje? – zapytała Chione, wpatrując się w pieczarę. Arthemis pogrążona w apatii, odwróciła się obojętnie.
 Obserwowali, jak mała bezbronna postać, stoi przed olbrzymią bestią, umazaną krwią.
 Potwór oddychając ciężko wpatrywał się w nią, jak w muchę, której zaraz się pozbędzie. W końcu ryknął, aż zadrżało sklepienie i uniósł miecz.
 Smilakis padła na kolana.
- Wybacz mi – powiedziała cicho, wpatrując się w czarne czeluście oczu bestii. – Wybacz mi, że tyle musiałeś na mnie czekać…
 Potwór niezbyt się przejął jej słowami, bo obiema rękami złapał miecz nad głową.
- Ponieważ moje życie należy do ciebie, to chyba jedynym dobrym sposób, by je stracić, jest śmierć z twojej ręki  – dodała i uśmiechnęła się do istoty, która od ponad dwóch tysięcy lat nie była człowiekiem.
Chione wyrwała się do przodu, ale została zatrzymana przez wiatr.
- To jej decyzja – powiedział spokojnie Zefir.
Chione ukryła twarz w dłoniach, Zefir odwrócił wzrok. Tylko Arthemis patrzyła obojętnie. 
Usłyszeli ryk bestii, świst opuszczanego miecza i w tej samej chwili brzęk metalu.
I głos nie używany od wieków.
- Długo kazałaś na siebie czekać… Smilakis.
 Bestia zaczęła się kurczyć, zmieniać, kształtować w zwyczajną postać. Bardzo przystojnego mężczyznę, o oczach niebieskich jak niebo i jasnobrązowych włosach.
 Nimfa ukryła twarz w dłoniach, a z jej piersi wyrwał się szloch. Chione odetchnęła z ulgą, a Zefir uśmiechnął się nieznacznie. W spokojnej, radosnej ciszy rozległ się ostry głos, przypominający trzaśnięcie z bicza.
- Dosyć tego!
 Wszyscy odwrócili się w stronę trzęsącej się z wściekłości i rozpaczy dziewczyny. Płonęła tak niespodziewaną energią, że nikt nie miał wątpliwości, że jeszcze chwila, a miejsce, w którym się znajdowali przestanie isnieć.
 Smilakis spojrzała w stronę Arthemis, a potem jej wzrok padł na oblodzony kształt. Zerwała się na równe nogi. Spojrzała na Zefira.
 Skinął głową, a wiatr stał się tak silny, ża Arthemis musiała zamknąć oczy, gdy je otworzyła, znajdowała się w jakimś dziwnym cyprysowym kręgu, na brzegu małego źródełka, które wypełniał płynący z gór wodospad. Woda w nim bulgotała i iskrzyła złociście.
 Chione odmroziła Jamesa, a Smilakis klęcząc przy złocistej wodzie, wyszeptała:
- Złota Woda, potrafiąca wzmocnić każdy czar, odczynić zauroczenie, uleczyć każdą ranę… - Nabrała wody w połączone dłonie. – Niech to będzie mój dar, dla niezwykłego człowieka… - szepnęła i wlała ją do półotwartych ust Jamesa. – I dla niezwykłego uczucia… - dodała i ponownie nabrała wody w rękę i polała nią zranioną dłoń Arthemis, która do tej pory nie zwracała na nią uwagi. Rana zaczęła się błyskawicznie zasklepiać, jakby nigdy jej nie było. Arthemis wpatrywała się w Jamesa, szukając, jakichkolwiek znaków poprawy. Długo to trwało, ale w końcu otworzył oczy i usiadł, rozglądając się ciekawie. Jedynym dowodem na to, że jeszcze dziesięć minut temu był umierający, były ślady krwi na jego ubraniu i skórze.
 Spojrzał na Arthemis.
 Uniosła brew.
- Masz szczęście, że tu byłam, Potter – powiedziała ostro.
 Smilakis, Krokos, Chione i Zefir jednocześnie otworzyli usta, zszokowani jej stanowczym tonem. Przecież… to nie powinno być…tak…
 Pierwszy roześmiał się Krokos. Objął ramieniem Smilakis, chociaż w jej oczach nadal czaił się cień bólu i poczucia winy, którego doświadczała przez tak długi czas.
 Chione i Zefir niespodziewanie zniknęli, ale wokół nich rozszumiał się wiatr, zagraly polne kwiaty, woda szemrała łagodnie, jakby wszystkie nimfy lasów, łąk, drzew i gór, cieszyły się szczęściem swojej siostry.
 Niespodziewanie z nieba zleciała złocista kula, która rozbiła się tuż przed nosem Arthemis i Jamesa, zamieniając się w dziwnego, niskiego mężczyznę z tuniką udrapowaną, jak pielucha i łukiem na plecach.
 Wskazał strzałą na Arthemis.
- NIE-DO-PU-SZCZA-LNE! – powiedział, sylabizując. – Takie wydarzenia, taki ogrom uczuć wymaga uczczenia! Gdzie cała twoja ulga i słabość do tego mężczyzny! Miłość! Twoje serce powinno śpiewać dla niego! Powinnaś mu się rzucić na szyję ii…
 Arthemis spiorunowała go wzrokiem, więc zamilkł. Powoli wstała.
- He, He – zaćwierkał. – Myślisz, że tak łatwo przestraszyć Erosa?! – Założył strzałę na łuk. – Więc zaraz wyzwolę w tobie, całą gamę odpowiednich na tę chwilę reakcji!
 Arthemis powoli podeszła, wyrwała mu strzałę, chwyciła w dwie ręce i przełamała na pół.
Jego usta zaczęły drżeć, a oczy zaszkliły się najprawdziwszymi łzami.
- Dlaczego to zrobiłaś? – zajęczał. – Jesteś tak samo wredna jak Hippolita! Ona też nie miała poczucia humoru!
- Źle trafiłeś Eros?! – usłyszeli śmiech z powietrza. Nad ich głowami kołysał się Zefir.
- Zefir, brachu! Dawno cię nie widziałem! Odkąd Apollo kazał mi ustrzelić Hiacynta, jakoś nie pojawiasz się na Olimpie…
- Nie mam po, co…- burknął, obrażony Zefir.
- Ciesz się, żeśmy zdołali go odratować!
- Psyche nadal jest na ciebie obrażona za to, że kazałeś mi ją porwać? – odgryzł się Zefir.
 Eros spochmurniał, ale po chwili znowu się rozjaśnił, jak mały chłopiec.
- Dobra! Skoro nie mam tutaj co robić – Eros pokazała Arthemis język – to się zmywam. Nawiasem mówiąc, macie gratulacje od mojej matki! – rzucił do Smilakis i Krokosa, po czym rozwinął skrzydła, odbił się od ziemi i poleciał w przestworza.
 Arthemis zamknęła oczy, wzięła głęboki oddech i mruknęła groźnie:
- Mam dość…
- Tak, ja też myślę, że już pora na was – usłyszeli spokojny, zrównoważony głos Dermira. Centaur skłonił się przed Smilakis i jej towarzyszem. Na jego grzbiecie siedziała Britomartis, która z pochyloną głową, zerkała na Arthemis.
 Kapłanka i jej wybranek skłonili się przed para nastolatków, która mogła i być kilka tysięcy lat młodsza, ale była znacznie bardziej dojrzała.
- Dziękuję wam – powiedziała Smilakis. – Pomimo tego, że nie zrobiliście tego z własnej woli… Zabierzemy was teraz do Bramy…
 Arthemis dzięki tym słowom odrobinę się odprężyła. James patrzył na tył jej głowy z zastanowieniem. Od dobrej chwili nie spojrzała na niego ani razu. Co więcej, wydawała mu się totalnie… wkurzona?
 Jego myśli zostały porwane przez wiatr. Dosłownie. Był w środku trąby powietrznej, która niosła go w określonym kierunku. Gdy już zaczynało mu się kręcić w głowie zdał sobie sprawę, że właśnie przelecieli nad Bramą Tytanów. Spokojnie stanął na nogach obok Arthemis. Jakimś cudem obok nich leżały ich torby.
 Tym razem była przy nich tylko Smilakis.
 Wyciągnęła do Arthemis dłoń z małą wyrzeźbioną w drewnie buteleczką. Nie była większa niż jej kciuk. Arthemis rozpoznała w niej dzieło centaura. Przyjęła ją z wahaniem.
- To moje podziękowanie i przeprosiny. Lecz muszę was ostrzec. Nigdy nie używajcie jej do żadnych czarów. To może przynieść tylko nieszczęście. I pod żadnym pozorem nikomu jej nie oddawajcie. Dając wam to, obdarzam was wyjątkowym zaufaniem.
 James wpatrywał się we flakonik.
- Więc dlaczego pozwoliłaś, aby każdy ją dostał? Wszyscy zawodnicy? Czy to nie niebezpieczne?
 Smilakis uśmiechnęła się złośliwie.
- Myślisz, że dopuściłabym się takiego świętokradztwa? Owszem niektórzy czarodzieje otrzymali wodę o złotym kolorze. Jednak było to oszustwo. Każda nimfa potrafi to zrobić…- Wskazała na ziemię, z której niespodziewanie wybiło złote źródełko. – Kolor zniknie po kilku dniach. Nie mówiąc już o tym, że nie ma żadnych właściwości…
 James uśmiechnał się ze zrozumieniem.
- A moglibyśmy dostać też taką? Rozumiesz… do konkursu?
 Smilakis uniosła brew. Potem wzruszyła ramionami.
- Rób co chcesz. Wybaczcie, ale straciłam już zbyt wiele czasu…
- Hej… - zatrzymał ją James. – To nie ona biegała za mną, wiesz…- rzucił, przypominając sobie pierwsze zdanie jakie do niego wygłosiła.
 Smilakis roześmiała się serdecznie.
- Powodzenia! – Zniknęła jak kwiatowy pyłek, a w miejscu gdzie przed chwilą stała, rozkwitły fiołki.
 James przyklęknął, wyjął z plecaka pustą butelką, a potem nalał do niej wody ze źródełka, które powoli wsiąkało w ziemię.
- Kto by pomyślał, że przez jednego głupiego satyra, przeżyjemy taką… - zaczął, ale zamilkł, gdy zauważył, że Arthemis jest już daleko od niego, w drodze do lasu. – HEJ! – krzyknął za nią.
 Gdy nie zatrzymała się, ruszył w pogoń. Ledwie wbiegła miedzy drzewa, a dopadł ją.
- Hej! Co ty wyprawiasz?! – krzyknął na nią naprawdę zły, szarpnięciem, odwracając ją do siebie. Otwierał usta, żeby na nią nakrzyczeć, gdy niespodziewanie zamarł, spoglądając w jej zalane łzami oczy. Pociągając nosem, próbowała się wyrwać, a gdy nie zdołała, rozpłakała się jeszcze bardziej. – Hej… - powiedział cicho, przyciągając ją do siebie. – Już po wszystkim…
 Spazmatycznie pokręciła głową.
- Prawie umarłeś! Prawie umarłeś! – powiedziała histerycznie. – Nadal jesteś cały we krwi!
 Usiadł na ziemi, pociągając ją za sobą i trzymał ją, żeby znowu nie zaczęła uciekać.

- Powiedz mi, jak się uspokoisz – szepnął, z ustami przyciśniętymi do jej skroni. 

2 komentarze:

  1. Rozdział pełen emocji, tych dobrych i tych zlych. Bardzo inteligentne wplatanie w historie elementow mitologicznych :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    wspaniale, super pełen emocji i dobrych i złych... o tak to nie Arthemis latała za Jamesem ;) Eros mnie rozbawił jak Arthemis złamała mu strzałę... i tak udowodnili smilakis że to ona jest w stanie pokonać Krokosa swoją miłością...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń