sobota, 27 stycznia 2018

Grecja. Wyzwanie 3: Faun i nimfa. (Rok VI, Rozdział 34)

Arthemis i James byli przygotowani na to, że po raz kolejny dostaną nieźle w kość. I nie mieli najmniejszych wątpliwości, że zniosą to jak przystało na reprezentantów Anglii – dzielnie.
 Natomiast oderwanie się od uciążliwej angielskiej pogody było miłą niespodzianką. Co prawda nie wrócą z opalenizną, ale przynajmniej załapią trochę słońca na zimę. Sama myśl o tym przywoływała im uśmiechy na twarze.
 Może było to trochę nie fair wobec ich „trenera”, ale James cieszył się, że tym razem jedzie z nimi ktoś inny. Konkretnie (jak się okazało w sali wejściowej) Neville. James przywitał się z nim serdecznie, a Forsythe z niezadowoloną miną stał przy profesorze Deveruxie.
 To było dziwne, ale Arthemis również odczuwała swego rodzaju ulgę, że tym razem nauczyciel obrony przed czarną magią zostaje w zamku.
 Neville wyjął świstoklik i uśmiechnął się.
- Będziecie mi musieli wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi… - Arthemis posłała mu szeroki uśmiech, podobnie jak James. Jeszcze bardziej zirytowała ją frustracja Forsythe’a… Przeszedł ją jakiś mglisty poczucie, że otacza ją zbyt wiele emocji. Ale chwilę potem wciągnął ją wir świstoklika.
 Twardo na nogach wylądowali na kamiennym placu, otoczonym ze wszystkich stron wysokimi białymi kolumnami w stylu korynckim. Niektóre były popękane inne zachowały się w idealnym stanie, nad nimi widniały piękne lazurowe niebo upstroszone puchatymi białymi chmurami. Gdzieniegdzie dało się słyszeć oklaski i gwizdy. Znikąd błyskały flesze. Tym razem dziennikarze chyba zawczasu postanowili im się przyjrzeć. W końcu organizatorzy nie byli do nich zbyt przyjaźnie nastawieni.
 Arthemis zdjęła z głowy okulary i zatknęła je na nos. James odpiął swoje od kieszeni i również założył. Wyprostowali się. I zmierzali w stronę schodów, po której wspinali się już inni zawodnicy. Na ich szczycie znajdował się pałac w stylu greckim, który kojarzył im się raczej ze świątynią.
 James puścił Arthemis trochę przed sobą i położył jej rękę na krzyżu - delikatnie, acz stanowczo przekazując ostrzeżenie i niewątpliwą więź.
 Gdzieś rozległy się wiwaty.
 Neville zmarszczył brwi.
- Chyba jesteście tutaj znani…
- Po ostatnich pojedynkach… owszem – potwierdziła ze spokojem Arthemis.
 James wchodził po schodach tuż za nią. Gdyż dzięki temu miał idealną pozycję do podziwiania jej sylwetki. A raczej ciała. W sumie i to, i to miała niczego sobie. Szczególnie w tym czarnym stroju bojowym – jak w duchu nazywał ich stroje. Przez chwilę zastanawiał się gdzie ukryła różdżkę, skoro miała odsłonięte przedramiona. Co prawda miała na nich nadal uprząż do różdżki, ale samej różdżki tam nie było.
 Arthemis uśmiechała się w duchu. Miała wrażenie, że Jamesa coś rozprasza… Sprawiał wrażenie – nie wiedziała, jak nazwać stan jego umysłu… – rozgrzanego.
 ~James… przestań się gapić… - mruknęła w myślach.
 ~Nie mogę. Widok zapiera dech w piersiach…
 ~Chcesz, żeby inni poszli za twoim przykładem?
 ~Zrobią to i bez mojego udziału…
 Arthemis przerwała łączność, zanim zdołał ją rozśmieszyć. Podszedł do nich znany im już Collin Murphy. Podał rękę najpierw Neville’owi, a potem Arthemis i Jamesowi.
- Witam! – powiedział z silnym irlandzkim akcentem. – Zapraszam do środka, niedługo rozpocznie się zadanie.
 Arthemis i James wymienili spojrzenia. dośc szybko. Wiedzieli, że w Grecji jest wcześniej, bo dopiero  koło trzeciej, ale zazwyczaj musieli trochę poczekać nim wszystko im wyjaśnili.
 Weszli do ogromnej sali, w której w urnach płonął ogień. Tu znaleźli tę mniej przyjazną z organizatorek - Beverly Vane. Kobieta objęła ich spojrzeniem szarych oczu. Skinęła im wyniośle głową.
  James usłyszał, jak Arthemis cicho prychnęła. Miał wrażenie, że nie za bardzo przepada za kierowniczką imprezy.
 W ciągu dziesięciu minut za nimi pojawiły się jeszcze 3 drużyny. Wtedy pan Murphy stanął na środku ogromnej sali, w kręgu misternie ułożonej mozaiki.
- Witajcie, w Pałacu Zefira, z przykrością zawiadamiam, że nie spędzicie tutaj zbyt dużo czasu, gdyż z wybiciem godziny 4 musicie ruszyć w drogę. Jest to bardzo istotny element całego zadania. Macie dokładnie 12 godzin na dotarcie w góry i przejście przez Bramę Tytanów, która wprowadzi was na ścieżkę do Źródła Oread… To bardzo istotne, by być tam właśnie o tej godzinie, gdyż według legendy tytani otwierali swe bramy jedynie dla Eos. Tak więc, jedynie światło zorzy jest w stanie je ujawnić. Nie przejście w odpowiednim terminie przez bramę, równa się nieukończeniu zadania…
 Rozległo się poruszenie.  
- A waszym zadaniem jest zdobycie złotej wody ze źródła nimf górskich. Przez Bramę Tytanów, dotrzecie na szlak, który prowadzi prosto do siedziby oread. Musicie się jednak strzec lasu, w którym spędzicie noc, odpoczywając bądź idąc. Obecność nimf działa na ludzi niesłychanie mocno, wręcz… zniewalająco… - zawiesił głos. Arthemis zastanawiała się, co mógł mieć na myśli. Czy czytała kiedyś, coś o nimfach? Hmm… chyba nie… Przydałoby się teraz – mruknęła do siebie w myślach zawiedziona. – Macie godzinę na spakowanie się. W pokoju znajdziecie rzeczy, które mogą się wam przydać. Za godzinę punktualnie co do minuty, macie stawić się w tej sali, rozumiecie?
 Rozległ się zbiorowy pomruk zgody.
 Arthemis i James zastali zaprowadzeni przez jakiegoś pomocnika do ich komnaty. Nie było tu okien, jedynie otwarta przestrzeń, cudowne rzeźbione balustrady i widok na morze. Za nimi roztaczały się natomiast góry.
 Arthemis i James zerknęli na rzeczy, które były poukładane na małym stoliczku i wokół niego. Zaczęli je dokładnie przetrząsać. Znaleźli tam namiot, z nałożonym na niego zaklęciem zmniejszająco-zwiększającym, mapę z zaznaczonym Źródłem Oread. James przez dłuższą chwilę ją studiował.
- Biorąc pod uwagę nasze tempo w wspinaniu się pod górę, myślę, że zdążymy zrobić sobie nawet dwugodzinna drzemkę tuż przy Bramie Tytanów…
- Hmm… - Arthemis wyjęła z worka jakąś dziwną uprząż linę i szpikulce. – Chyba myślą, że będziemy się wspinać…
- Raczej schodzić w dół – poprawił ją James, patrząc na sprzęt w jej ręku. Zajrzał do następnego worka. – O jak miło z ich strony, dali nawet przekąski…
- Mam swoje. Energetyczne.
- Dla mnie też?
Uniosła brew, postanawiając, że nie zniży się do odpowiedzi.
James zaśmiał się cicho, niedowierzając swojemu szczęściu. Owszem były między nimi kłótnie, spory, często banalne, często poważne…ale do cholery, nie mógł trafić na kobietę, która bardziej by do niego pasowała, która z takim zaangażowanie, z taką cichą troską, potrafiłaby go zrozumieć.
 Arthemis zajęła się pakowaniem i zmniejszaniem ciężaru i objętości. Musieli zrobić wszystko, żeby jak najmniej ograniczać swoje ruchy. W końcu podzieliła wszystko na nich dwoje i wyprostowała się.
- Mam nadzieję, że bardziej mnie obładowałaś niż siebie – rzucił James, który akurat sprawdzał kompasy i gadżety.
- Oczywiście – odparła słodko.
 Przyjrzał jej się podejrzliwie, a potem wzruszyła ramionami.
- Jestem bardzo ciekaw, gdzie masz różdżkę – powiedział, wskazując na jej pustą uprząż na przedramieniu.
Zerknęła szybko na zegarek, a potem rozłożyła ramiona i wyzywająco spojrzała mu w oczy.
- Sam sprawdź.


 James znalazła różdżkę, o czym z przyjemnością przypominał sobie schodząc po schodach. Arthemis oczywiście nie pozwoliła mu kontynuować… tych niewątpliwie interesujących poszukiwań. Diablica.
 Patrzył jak zapięła plecak pod piersiami. Byli gotowi do drogi.
- Uważam, że ta olimpiada robi się strasznie monotematyczna – mruknęła do siebie. – Po raz drugi idziemy w góry… Nie wspominając już o tym, że w Peru w górze mieszkaliśmy…
- Cóż… chcą nam jak najbardziej utrudnić życie – stwierdził filozoficznie James.
- Najwyraźniej. Następnym razem jedziemy w Himalaje – dodała z przekąsem. – To najwyższe góry świata… Bardziej już nie da się utrudnić…
- Czemu Himalaje? Może od razu rzucą nas na wyspę wulkanów… - mruknął ironicznie James. – Himalaje? Dla nas? Przecież to pryszcz…
- Dobra, cicho, bo jeszcze wykraczemy – parsknęła śmiechem Arthemis.
 Wyszli na nasłoneczniony dziedziniec. Nie było koszmarnie upalnie, ale i tak jak na grudzień pogoda była według nich cudowna. Arthemis włożyła do ust lizaka.
 James zmrużył oczy. On też chciał.
 Jakby czytając mu w myślach, przez ramię podała mu zawiniętego w kolorowy papierek cukierka. Uśmiechnął się szeroko.
  Trzydzieści drużyn, było gotowych do wymarszu. Arthemis pamiętała pierwsze zadanie. Już ponad połowa z drużyn odpadła. Ona i James nadal byli na pierwszym miejscu w klasyfikacji, ale wyprzedzali wszystkich już tylko o dwadzieścia punktów. Ten kielich z pierwszego zadania na długo dał im wysoką pozycję…
 Przypomniała sobie dziwny szmaragdowozielony kamień. To był bardzo intrygujący kamień. Była ciekawa, czy jej ojciec kiedykolwiek słyszał o czymś takim…
 Pan Murphy ponownie stanął przed nimi.
- Po raz kolejny przypominam, że teleportacja jest niedozwolona i grozi eliminacją. Przy Bramie Tytanów czeka na was zaklęcie sprawdzające. Każda drużyna, która przekroczy jej granice, otrzyma dwadzieścia punktów. Przybycie na miejsce za dwa dni, kolejne dwadzieścia. Sto punktów natomiast otrzyma każdy, kto przyniesie prawdziwą Złotą Wodę ze źródła. Gdy rozlegnie się sygnał, możecie ruszać.
 Teleportował się. Zawodnicy zaczęli rozglądać się dookoła. Dopiero po chwili usłyszeli oczekiwany sygnał.
 Gdy dwadzieścia osiem osób ruszyło jak stado w dół schodów, w kierunku widocznego niedaleko oliwnego gaju, za którym rozpościerały się lasy, a jeszcze dalej góry…
 Dwadzieścia osiem osób, bo Arthemis i James nadal ssąc lizaki, wpatrywali się z zmarszczonymi oczami w mapę. Horda zawodników, przeleciała obok nich, a powietrze które wzburzyli przeczesało im włosy.
- Myślisz, że z drugiej strony pałacu jest inne zejście? – zapytała Arthemis.
- Byliby idiotami, gdyby za każdym razem, chodzili po schodach, nadrabiając drogę… - odparł. – Pewnie jest tam jakaś ścieżka…
- Zdążymy im przeciąć drogę – doszła do wniosku. Podeszła do szczytu schodów.  – Część z nich, chyba też postanowiła skrócić sobie trasę. Odbili w bok… ale dwudziestu nadal uparcie leciało do końca schodów.
- To pewnie dziewczyny… Boją się, że się zgubią, jak pójdą inną trasą.
Arthemis zmiażdżyła go spojrzeniem.
- Nie mówię o tobie – powiedział szybko, wyjmując z ust lizaka i uśmiechając się.
- Skoro więc uważasz się za mistrza orientacji w terenie, to proszę… prowadź – powiedziała lekko obrażonym tonem, pokazując mu kierunek ręką.
- Nie dąsaj się, mała – rzucił James i ruszył przed siebie.
 Okazało się, że z drugiej strony pałacu, rzeczywiście są drugie schody. Co prawda była to wąska ścieżeczka, złożona z pojedynczych kamieni, ale według nich wystarczało, żeby zejść w dół. James i Arthemis zmarszczyli się niezadowoleni. Chyba jednak nie wybrali najlepszej drogi. Może i była krótsza, ale na pewno bardziej skomplikowana. Nie mówiąc już o tym, że nieźle im da w kość.
- No teraz już nie możemy zawrócić… - burknął James.
- Wyrównamy się z nimi, albo będziemy chwilę do przodu… - stwierdziła Arthemis i zrobiła krok.
- A a a… - rzucił James i ją zatrzymał. – Idę pierwszy…
- Niby czemu? – zapytała wojowniczo.
- Bo mogę cię złapać, jeżeli się osuniesz…
- James… nie irytuj mnie – mruknęła groźnie. – Dobrze wiesz, że lepiej radzę sobie w zadaniach ekstremalnych…
 James puszczając jej uwagę mimo uszu, zaczął schodzić w dół. Arthemis była zaraz za nim. Musieli się  chwytać wystających skał i co większych krzaków, żeby się nie zabić i nie osunąć w dół. Na całe szczęści gaj oliwny zbliżał się z każdą chwilą.
- Założę się, że w przeszłości ganiali tędy niewolników – sapnął James w połowie drogi.
- Jeżeli chcesz mnie rozśmieszać, to zaczekaj, aż znajdziemy się mocno na ziemi… - odparła Arthemis, skupiając się właśnie na odpowiednim postawieniu nóg w zagłębiu kamienia.
- To był głupi pomysł…- stwierdził kilka minut później James. Pot zalewał mu oczy, mięśnie nóg boleśnie dawały o sobie znać. Arthemis nie radziła sobie wiele lepiej.
- Chcemy być oryginalni. To nie zawsze musi wychodzić nam na dobre… - odparła z trudem Arthemis. – Tym razem na pewno będziemy wolniejsi.
- A to znaczy, że przepadnie moja drzemka – burknął.
- Przydałyby się moje buty… - mruknęła do siebie i skrzywiła się, gdy jej ręka natrafiła na wyjątkowo ostrą skałę.
 Dalej schodzili w milczeniu, żeby nie marnować energii. Skupiali się na oddychaniu, co i tak było nie lada wyczynem, w parnym powietrzu. Zdawało się jakby mogli łyżeczkami zbierać ciepło. Zejście zajęło im pół godziny. Gdy znaleźli się na płaskim… stosunkowo płaskim gruncie, od wysiłku drżały im mięśnie.
- Myślę, że to jest jednak droga ewakuacyjna… - wysapała Arthemis, w marszu wyciągając dwie butelki wody. – Nikt normalny nie chodziłby tędy na spacer…
 James przepłukał usta i wypluł wodę, a potem pijąc obejrzał się przez ramię.
- Myślę, że mamy jakieś pięć minut przewagi – stwierdził, gdyż na razie zza góry nie było widać żadnej postaci.
- Jeżeli nie zmienimy tempa, zdążymy się skryć między drzewami i nie będą nam deptać po piętach… - odparła Arthemis.
 James spojrzał przed siebie. Do pierwszych drzewa mieli jakieś półtora kilometra, nierównego, często skalnego terenu. Sapnął i energicznie skinął głową.
 Szybkim tempem, od którego ich piszczele dawały o sobie znać, ruszyli w stronę gaiku. Z całym zaangażowaniem i większością swojej wytrzymałości wyrobionej w trakcie ostatnich dwóch miesięcy, puścili się biegiem przed siebie już dwie minuty później, gdy zza załomu kamiennej drogi wyłonili Rosjanie.
 Arthemis widząc w jakim tempie się zbliżają przez chwilę podziwiała ich niemal nadludzką sprawność. Płuca płonęły gdy wpadli  końcu między drzewa. Pławili się w cieniu, starając się złapać oddech i utrzymać tempo.
 Zdziwili się trochę, gdy zrozumieli, że gaj to nie gaj oliwny, czy gaj pomarańczowy. Nie. Był to zwykły las. O tak, było tu znacznie jaśniej niż w przeciętnym lesie i więcej rosło tu drzew liściastych. Teren był jednak nadwyraz urozmaicony. Co chwilę było widać pagórki, ukwiecone (w listopadzie) łąki i małe leśne jeziorka.
 Wszystko to rejestrowali w czasie szaleńczej próby zniknięcia z widoku. Nie żeby myśleli, że ktoś może ich śledzić. Nie, to by było zbyt proste. Chodziło o to, że mając wyznaczony cel i mapę, wszyscy zawodnicy rzucą się właśnie w tym kierunku, a bardzo łatwo jest przecież „niechcący” wyeliminować rywala. Jednym słowem w calym tym tłumie, który zbiegł po schodach już w tym momencie pewnie było mnóstwo kontuzji. Nie mówiąc o przypadkowym użyciu czarów. Niezbyt miłych czarów.
 Był to jeden z powodów, dla którego wybrali się w żmudna i męczącą podróż małą tylną ścieżeczką za pałacem. Arthemis nadal pulsowały palce, zdarte do krwi na ostrych kamieniach i zdradziecki krzewach drużki.
 James pociągnął ją w jakieś wysokie krzewy, gęsto rosnące wokół jednego z pagórków. Zaskoczona dała się przewrócić. Usiadła na ziemi.
 James oddychał równie ciężko jak ona. Jego pierś unosiła się energicznie, gdy oparł się o gałęzie. Otarł przedramieniem pot z twarzy i zdjął plecak z pleców.
- Musimy złapać oddech, bo inaczej za dziesięć minut prześcignie nas nawet trzydziestoletni winniczek z zapaleniem płuc… - oznajmił.
 Arthemis nie miała najmniejszego zamiaru protestować. Podała mu butelkę wody i baton czekoladowy. James wgryzł się w niego z zaangażowaniem głodującego na pustynii. Arthemis pogryzając słodycze zamknęła oczy i opadła na miękkie leśne poszycie, starała się uspokoić szalejącą w żyłach krew. W parnym powietrzu, jej schóra zrobiła się lepka i rozgrzana. Wilgotna angielska temperatura nieprzystosowała ich do takiego klimatu. Słońce tutaj też wydawało się mocniej grzać, jakby było bliżej ziemi. Chyba jednak przeceniła swoje możliwości, bo zaczęło jej się kręcić w głowie. Powieki mimowolnie zaczęły jej opadać.
 Wzięła głębszy oddech. Był to błąd, bo niemal od razu zakręciło jej się w głowie. Małe świetliki latały jej przed oczami, gdy wpatrywała się w liście nad głową. Na oślep wyciągnęła rękę i złapała Jamesa.
- James? – wydyszała. – Coś jest nie tak…
 Ze zdziwieniem spojrzała na niego, gdy poczuła, jak ustami dotyka jej dłoni.
- Gdzie mamy iść? Tutaj jest dobrze… - mruknął, przesunął wargami po jej nadgarstku.
Wyrwała rękę i zerwała się na równe nogi.
- Co się z tobą dzieje?! – warknęła.
Uśmiechnął się tak, że jej złość nagle wyparowała, a ona poczuła, że ugniają się pod nią nogi. Przykucnęła obok niego, a gdy dotknął jej twarzy, poczuła w całym ciele niemoc, jak po zaklęciu obezwładniającym. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie doświadczyła.
 Właśnie.
 Nigdy.
 Nie doświadczyła…
 Po raz kolejny zerwała się na równe nogi.
 James westchnął teatralnie.
- I po, co się tak spinasz? Mamy jeszcze dużo czasu… Przecież nic się nie stanie jak sobie trochę odpoczniemy… - jego leniwy głos, dał jej ostateczny dowód. Coś było nie tak… James mógł od czasu do czasu folgować, ale nie aż tak i nie w takiej sytuacji!
 Nie zastanawiając się, poświęciła resztę wody i wylała ją Jamesowi na głowę. Potem zrobiła to samo ze sobą. Otrząsnęła się z nieprzyjemnego wrażenia, a potem patrzyła jak Jamesowi powraca świadomość.
 Zerwał się na nogi.
- Odbiło ci!? – krzyknął.
- Cicho! Jeszcze cię ktoś usłyszy – powiedziała chłodno. – Lepiej się już czujesz?
- Co to niby miało znaczyć?
- To las… - odpowiedziała Arthemis, rozglądając się uważnie, jakby spodziewała się zaraz ujrzeć jakiegoś złośliwego skrzata.
- To…? Och… - James też się rozejrzał. A potem zmarszczył brwi. – A czemu na ciebie to nie zadziałało? – zapytał oburzonym tonem.
- Zadziałało… - odparła spokojnie i zaczęła zbierać rzeczy. – Z tym, że słabiej… Faceci są bardziej podatni.
- Na co?
- Na uleganie swoim instynktom – odparła wciąż podejrzliwa na wszystko dookoła.
- Mhm… - James zmarszczył czoło. – Ciekawe jak na to reaguje dwóch facetów w parze? – uśmiechnął się złośliwie.
Ze zdziwieniem zauważył, że Arthemis przyciska palce do oczu, szepcząc:
- Nie… nie… Za późno!
- Co ci jest? – zaniepokoił się James.
- Przez ciebie obraz całujących się facetów utkwił mi w głowie i wyżera mózg- poskarżyła się.
James parsknął śmiechem.
- Musimy się pośpieszyć – stwierdził, myśląc gorączkowo. – Jeżeli takie rzeczy będą nas zatrzymywały po drodze, to mamy mało czasu…
- Musimy iść z boku. Równolegle do reszty. Rosjanie nas wyprzedzili, ale reszta jest tuż za nami – oznajmiła Arthemis i szybko się pozbierali. Szybko ruszyli w dalszą drogę.
 Rozglądali się dookoła, w poszukiwaniu pozostałych, ale na razie nikt ich nie dogonił. Poruszali się szybko i starali się nie oddychać zbyt głęboko. Jak to możliwe, że las wywołuje tak odurzające rekacje? Do tego fizyczne reakcje?
 Arthemis zaczęła nad tym intensywnie myśleć i stwierdziła, że gdy to robi skóra przestaje być taka napięta, a James nie działa na nią aż tak silnie. Gęsia skórka znikła. James również zdawał się być czujny i skupiony. Hmm… a przecież nadal byli w lesie. Może to jakiś podstęp? A może tylko określona roślina wywołuje taką reakcję?
 Arthemis była zirytowana własną niewiedzą i niepewnością.
 Chwilę później z niewielkiego wzniesienia, po którym szli zobaczyli dość sporą grupę ludzi. Szli w pewnych od siebie odstępach, ale mimo wszystko każdy miał siebie na oku.
 Nic nie mówiąc, jednocześnie przyśpieszyli kroku i dogonili dwójkę znajdującą się na czele peletonu. Z napisów na ich koszulkach wywnioskowali, że są to przedstawiciele Kataru.
- Na nich to jakoś nie działa… - mruknął niezadowolony James.
 Rzeczywiście  wysunęli się znacznie na przód i wcale nie zwolnili. Nic też nie wskazywało na to, że w jakikolwiek sposób są otumanieni.
- Hmm… może jesteśmy podtani, przez związek? – zastanawiała się Arthemis.
- Cicho! – ofuknął ją James. Może dlatego, że nie chciał o tym słyszeć, a może dlatego, że usilnie się w coś wpatrywał. Po chwili wpadła na jego wyciągniętą rękę.
 Poniżej poszycie leśnie było coraz gęstsze. Ich przeciwnicy musili radzić sobie z coraz to nowymi zagajnikami i przeciskać się przez ostre krzaki.
- Co się stało? – zdziwiła się Arthemis. Podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem i w tym samym momencie rozległ się wrzask.
 Ze swojej pozycji doskonale widzieli jak niespodziewanie spod ziemi wystrzeliły ubłocone dłonie chytając jednego z Katarów za nogę. Gdy drugi zaczął wrzeszczeć nieprzytomnie, pojawiła się przed nim postać tak dziwaczna i pokręcona, że trudno było stwierdzić, co to jest. Miała szpony, szara podartą szmatę na sobie i włosy, w których wiły się wężę. Syknęła, a z jej ust wypadło stado pajaków, które oblazły drugiego chłopaka. Ten zaczął się wyrywać i wrzeszczeć. Potem oboje padli jak muchy, nieprzytomni na ziemię.
 Postronnego obserwatora pewnie zastanowiłoby dlaczego, Arthemis i James w takiej sytuacji ani nie drgnęli. Wpatrywali się natomiast w zdarzenie poniżej z dozą wyższości i lekkiej irytacji.
 Jeżeli Arthemis nigdy nie widziała człowieka, który by umarł ze strachu to tym razem była tego bliska.
 James z lekkim zawodem wypuścił powietrze z płuc i krzyknął:
- HEJ!!
 Stwory wystrzeliły w powietrze, obracając się radośnie, a w powietrzu rozległ się ich pełen satysfakcji i złosliwej radości śmiech. Na ich oczach ze szkarad zmieniły się w przepiękne,zadowolone z siebie kobiety, który odbiegły w las.
- Myślę, że one po prostu nigdy nie wyrastają z wieku podwórkowego – mruknęła do siebie Arthemis.
- Alseidy są złośliwe, ale w sumie nie są groźne… - mruknął James.
- Myślę, że oni tak nie uważają- odparła Arthemis, spoglądając na skołowanych Katarów.
James wzruszył ramionami i zaczęli iść w dalszą drogę.
- Zaraz się obudzą. Nie wierzę, że nie użyli żadnego zaklęcia. No, żadnego! Co za głupole…
- Wiesz, jak działają alseidy. Najpierw idziesz otumaniony i  zachwycony lasem, spokojnie nic nie podejrzewając, aż nagle BACH!!
- Módl się, żeby nami się nie zainteresowały, bo będzie z nami krucho – odparła Arthemis. – Alseidy są podstępne i uwielbiają straszyć każdego kto im się nawinie. Taki po prostu mają styl. Szczęście, że nie robią niczego gorszego…
- Boję się, że alseidy mogą być naszym najmniejszym zmartwieniem…- mruknął James, spoglądając w górę, a po chwili złapał ją za rękę i zaczął zbiegać ze stoku. Zaskoczona dała się pociągnąć nieomal łamiąc nogi na krzewinkach.
- Zwariowałeś?! – krzyknęła, osłaniając twarz ramieniem, przed gałęziami. Przeskakiwali korzenie jak gazele, a ich już i tak zmęczone nogi dawały im porządnie w kość.
- Szybko! Między drzewa! – odkrzyknął James.
Usłyszała jakieś przerażone krzyki reszty zawodników.
- Jesteśmy w lesie! Tu wszędzie są drzewa! – krzyknęła w końcu wściekle.
James nie przejmując się jej słowami, odbił się od jakiegoś wystającego, spróchniałego pnia i ciągnąc ją za sobą, przetoczył się pomiędzy wystające korzenie wielkich drzew.
- Co się z tobą dzieje!? – krzyknął, potrząsając nią.
- Ze mną? To nie ja chciałam nas zabić! – warknęła, zrzucając jego ręce z ramion.
- Czemu nie masz jeszcze różdżki w ręku? Czemu nie wyczułaś niebezpieczeństwa?! Obudź się w końcu!
- Jakiego niebezpieczeństwa! Czyś ty oszalał? – wyśmiała go.
Wtedy wskazał jej palcem korony drzew.
 Arthemis zamrugała zdziwiona, gdy usłyszała nagły klekot i szczęk metalu. Widziała, że gdzie niegdzie latają pióra, a z oddali dało się słyszeć echo zaklęć.
 Czarne pióra? Szczęk żelaza?
- Stymfolosy? – zapytała przerażona, że wcześniej nie słyszała rumoru jaki panował w lesie, od dobrej chwili.
- Miło, że zauważyłaś – rzucił z przekąsem James. Różdżkę trzymał w wyciągniętej ręce. Arthemis dopiero w tej chwili zrozumiała, że utrzymywał tarczę.
Stymfolosy… Inaczej ptaki stymfalijskie, miały żelazne dzioby i część skrzydeł. Potrafiły nimi rozszarpać człowieka, konia, czy bydło z łatwością, niedźwiedzia rozszarpującego rybę.
 James miał rację. Coś się z nią działo.
 Wyjęła różdżkę i lekko ściskając ramię Jamesa, powiedziała:
- Zajmę się nimi..
 Musieli ruszać dalej, więc postanowiła, że da im szansę na ucieczkę. Wyczarowała ogromną sieć i rozpięła ją na kilku drzewach. To zatrzyma część z nich. Gdy to robiła zabiła jeszcze z pięć osobno, lecz nie zauważyła szóstego, który wleciał prosto na nią, wbijając żelazne szpony w jej ramiona. Uniósł ją ponad metr nad ziemią i wyraźnie chciał z nią odfrunąć, gdy zaczęła się wrywać na wszelkie strony. Zrobiła z niego grzankę, gdy pierwsza krew spłynęła jej po palcach, brudząc różdżkę. Lądując na ziemi, stwierdziła, że podaruje go Amerykanom na Święto Dziękczynienia.
 James właśnie poczęstował pozostałe zaklęciemi oszałamiającym. Żadne z nich nie chciało ryzykować zapruszenia ognia. Podbiegł do niej, sprawdzając rany.
- Głębokie? – zapytał.
- Wystarczająco, żebym czuła ból kości – odparła, zaciskając zęby. Potem zdała sobie sprawę, że gdyby była sobą nigdy by tego nie powiedziała. Jakoś zbagatelizowałaby sytuację, żeby go nie martwić.
 Widząc, że Arthemis zaczyna blednąć, oparł ją o drzewo przytrzymując własnym ciałem i zerwał z niej bluzę. Rozcięcia rzeczywiście były głębokie, paskudne, a wylewała się z nich obrzydliwa zielona ciecz, która parowała, jak kwas.
 James rzucił się do toreb i zaczął szukać. W końcu w plecaku Arthemis znalazł dyptam. Polał jej ramiona, patrząc z niepokojem, jak powli zamyka oczy.
- Nie śpij!
- Nie spię – odparła. – Po prostu trochę szczypie.
- Możesz ruszać rękoma?
Pomachała mu przed twarzą palcami, gdy tylko dyptam zaleczył największe szkody. James obwinął bandażami jej barki. Znosiła to cierpliwie, bez słowa skragi. Gdy skończył, zapytała:
- Idziemy dalej?
Wpatrywał się w nią z zaniepokojonym, szukając najmniejszych nawet oznak otumanienia. Gdy nic nie zobaczył, poszli dalej. Jednak odtąd trzymał ją za rękę, jakby myślał, że trzyma ją to przy rzeczywistości.
 Skontrolowali mapę i stwierdzili, że jeszcze dość długa droga do podnóża gór ich czeka.
- Rosjanie są dość daleko przed nami – zauważył James. – Mieli szczęście, omijając te ptaszyska.
- Wydaje mi się, że ktoś jeszcze jest przed nami – mruknęła Arthemis, przypominając sobie w myślach, wygląd wszystkich uczestników. – Chyba Francuzi…
- Jeszcze ich tu brakowało – stwierdził James z przekąsem.
Dyptam pod wieloma względami zdziałał cuda. Jednak ani trochę nie poprawił humoru Arthemis. Bardzo jej się nie podobało bycie słabym ogniwem. Po raz pierwszy się w takim położeniu znalazła i bardzo jej to nie pasowało.
 Po pierwsze nie była przyzwyczajona, żeby ktoś musiał na nią uważać, a po drugie osłabiała Jamesa, a to było nie do pomyślenia.
 Gdyby tylko ta cholerna melodyjka w jej głowie ucichała, chciaż na chwilę!!
 Arthemis zamrugała i przystanęła. Poczuła zalewającą ją złość, aż w koniuszkach palców. Rozejrzała się po lesie, jakby w poszukiwaniu wroga i niespodziewanie, krzyknęła:
- DOSYĆ!!
 James odwrócił się do niej zaskoczony i trochę zły.
- Co ty wyprawiasz? – zapytał zirytowany.
- Zaczekaj – powiedziała rozkazującym tonem.
Wyciągnęła różdżkę jak miecz z pochwy uderzyła machnęła różdżką, a filoteowe promienie wystrzeliły w różne strony i zaczęły rozprzestrzeniać się wokół nich. Arthemis rozglądała się dookoła. W końcu jeden z promieni niedaleko nich zaczął krążyć dookoła, tworząc wir powietrza.
 Rozległy się dźwięki piszczałki, którym towarzyszyło echo bezczelnego śmiechu.
 Zza pobliskich drzew wyszedł najprawdziwszy satyr. Gdyby nie dolna część jego ciała, pewnie byłby najpiękniejszym stworzeniem na świecie. Niemal śnieżnobiałe włosy, spływały mu na ramiona, oczy lśniły oszałamiającym błękitnym światłem, a rysy miał tak delikatne, że niemal kobiece. Uśmiechał się seksownie rozbawionym uśmiechem.
- Znalazłaś mnie – powiedział, jakby chwalił dziecko, co miało być największą nagrodą.
- Nietrudno było zlokalizować tę kakofonię… - odparła lodowato.
 Zacisnął usta, co miało być wyrazem jego dotkliwego oburzenia, takim potraktowaniem jego zdolności muzycznych.
- Mmm… jesteś bardzo wrażliwa… - zamruczał. – Bardzo trudno jest rozpoznać dzwięki mojej muzyki… Ona wpływa na ciało, nie na słuch – mruknął zaintrygowany. A potem się rozpromienił, jakby coś wyjątkowo niegrzecznego przyszło mu do głowy. – Pozwól więc, że się przedstawię…
- Nie! – powiedziała stanowczo. – Nie obchodzisz mnie ani ty, ani twoja muzyka!
- Och to bardzo niemiłe z twojej strony… - odparł rozczarowany.
Arthemis mocniej chwyciła różdżkę, gdy zobaczyła, że jego dłoń mocniej zaciska się na piszczałce.
- Odłóż ją… - zażądała.
- Przykro mi, ale nie mogę spełnić twojej prośby – odrzekł niemal rozczarowany.
- Jesteś pewien? – różdżka Arthemis została wycelowana w czoło satyra.
Zacmokał wydatnymi ustami.
- Silny charakter… Może rzeczywiście za wysokie progi dla mojego skromnego fletu…
 James prychnął i przysunął się do Arthemis.
 Satyr zamrugał zdziwiony, a jego oczy rozszerzyły się szeroko.
- Och! – powiedział tylko.
 James zmarszczył brwi.
- Oni wyczuwają i działają tylko na kobiety. Faceci ich nie obchodzą, dopóki nie zwrócą na siebie uwagi – wyjaśniła Arthemis, zaskoczonemu Jamesowi.
- Jesteście rodzeństwem? – zapytał, ale zanim zdążyli otworzyć usta, odpowiedział sobie sam: - Nie. – Wciągnął głęboko powietrze do płuc, z odchyloną głową i zamkniętymi oczami wąchając otoczenie. Jego świeliście niebieskie oczy znowy na nich spojrzały. – Kochankowie… - Na jego ustach wykwitł złośliwy uśmiech. – To może być ciekawe…
- Nie mamy czasu! – powiedziała gniewnie Arthemis, złapała Jamesa za rękaw i pociągnęła w dalszą drogę.
 Gdy odeszli już z dziesięć kroków. Usłyszała za sobą dźwięki fletu. Przystanęła, jakby niespodziewanie uwięziło ją zaklęcie. Jej serce zaczęło szybciej bić, a oddech przyśpieszył.
 Odwróciła się do satyra z żądzą krwi w oczach.
 Z tajemniczym uśmiechem, rzucił jej spojrzenie spod rzęs.
- Ty się oparłaś… Ale on?
- Magia satyrów nie działa na mężczyzn – odpowiedziała pewnie Arthemis.
- Ach! Ależ ja nie mówię o mojej magii… - Satyr uśmiechnął się złowieszczo. Gwizdnął we flet z taką siłą, że aż zatkali uszy. Zajęci chronieniem swoich bębenków, nie zauważyli, że za ich plecami w przestrzeń wbiła się czarna klekocząca horda ptaków. Satyr odbiegł w las, a ich zaatakowało stado spłoszonych ptaków. Stymfolosy zaczęły gniewnie szczękać żelaznymi dziobami.
- Cholera!! – jednoczesny okrzyk wyrwał się z gardeł Jamesa i Arthemis.
 Arthemis zaklęła po cichu i zaczęła biec jak najdalej od Jamesa.
- Co ty wyprawiasz, do cholery?! – wrzasnął James, walcząc z coraz bardziej zbliżającymi się ptaszyskami.
- Weźmiemy je w krzyżowy ogień! – odkrzyknęła.
 Jeden ze stymfolosów pikował na nią. Wpatrywała się w niego ze spokojem, jakby była gotowa na rozłupanie czaszki. Jednak gdy tylko zbliżył się na tyle, że nie był w stanie wyhamować, rzuciła się w bok, a on rozbił się o ziemię. Szybko oszołomiła następnego, który leciał w jej stronę. 
 Podniosła się i zaczęła szeptać zaklęcie, rozkładając szeroko ramiona. Z jej różdżki wydobył się przezroczysty niczym woda świetlisty promień i zaczął otaczać większą grupę stymfolosów. Trzepały skrzydłami i próbowały się uwolnić, dziobiąc barierę wokół nich żelaznymi dziobami. Zaklęcia zaczęło się rozprzestrzeniać i na ich oczach utworzyła się wielka mydlana bańka. Każdy z stymfolosów został uwięziony w mniejszej, z której nie mógł się wydostać.
 Arthemis założyła ręce na piersi i przyglądała się temu z satysfakcją.
- Ładnie. Naprawdę ładnie… - stwierdził James, idąc do niej.
- Uważaj!! – krzyknęła.
Nie zdążyła nawet unieść różdżki, tak blisko Jamesa był jeden z nieuwięzionych ptaków. Jak na zwolnionym tempie widziała, jak ptak rozpościera szpony i żelazne skrzydła.
- NIEEEE!! – krzyknęła.
Chwyciła za nóż i już miała go rzucić, gdy rozległ się niespodziewany i totalnie nie pasujący do sytuacji, tentent kopyt. Oślepił ją blask. Coś śmignęło jej przed oczami, a gdy przerażenie opadło jej z oczu, zobaczyła, jak ptak ginie pod kopytami cudownej srebrzystej łani, której rogi lśniły najprawdziwszym złotem.
- Cerynitis – szepnęła Arthemis, patrząc na piękne zwierzę. Łania skinęła łaskawie głową. Potem Arthemis niespodziewanie wydała z siebie okrzyk i podbiegła do Jamesa. Było to nietypowe, ale nie spłoszyło to zwierzęcia. Dopadła do chłopaka. – Nic ci nie jest?! Jesteś ranny?
- Nic mi nie jest – powiedział cicho James, wpatrując się we wspaniałe zwierzę. Odwrócił się od blasku, który wydzielała. – Chodźmy.
 Zrobili tylko kilka kroków, gdy zwierzę, zagrodziło im drogę. Patrzyła na nich, niemal czerwonymi oczami, jakby z wyczekiwaniem.
 Zwróciła się w przeciwnym kierunku i niecierpliwie zastukała kopytami o mech.
- Mamy za nią iść? – zdziwił się James.
- Cerynitisy są bardzo inteligentymi stworzeniami. Niemal tak jak jednorożce. Nie są groźne… - odpowiedziała spokojnie Arthemis i zrobiła krok za łanią.
- To może być podstęp… - zauważył James.
- Uratowała cię. Coś jej zawdzięczamy – odparła cicho i poszła za zwierzęciem.
James zacisnął zęby, gotów nadal się kłócić, gdy nagle ich postacie otoczyły srebrzysto-złote wstęgi i ogarnął ich spokój.
 Ceryntis skinęła przed nimi głową i zaczęła biec, tak szybko, że niemal natychmiast stracili ją z oczu. Zostawiła jednak po sobie srebrzysty ślad, którym z pewnością mieli podążać.
- To bezmyślne – burknął niezadowolony James.
- One nie krzywdzą ludzi – zapewniła go cicho Arthemis i biegiem ruszyła za zwierzęciem, wyraźnie nim oczarowana. James zaklął pod nosem i również ruszył w pogoń. Miał nadzieję, że Arthemis tym razem nie poddała się obezwładniającej woli lasu…
 Ciężko dysząc, ocierając w biegu pot z czoła, zalewający im oczy. Czując, że ciśnienie ich krwi niemal rozsadza im uszy, biegli przez wzniesienia, nierównego, leśnego poszycia. Musieli uważać, żeby zapatrzeni w srebrzystą wstęgę, nie wpaść na jakieś potężne drzewo, czy ostry krzew. Ale i tak największe wyzwanie stanowiły wystające korzenie.
 Arthemis starała się skupiać na oddechu, co nie bardzo jej wychodziło. Jej myśli bowiem zajęte były złośliwym satyrem, który niewątpliwie coś planował. Miała stuprocentową pewność, że on sam w żaden sposób nie może się dobrać do Jamesa. No… w sumie to był jeden sposób, ale James musiałby… lubić chłopców.
 Zaczęła chichotać na samą myśl o tym i potknęła się o małą krzewinkę, która zaplątała się jej w sznurówki od adidasów.
 James oparł ręce na kolanach i oddychał głęboko. Zerknął na nią.
- Nic ci nie jest?
- W porządku. Zamyśliłam się. Chodźmy dalej.
Skinął głową i pomógł jej wstać. Następne kilka metrów pokonali idąc szybkim tempem. Potem znów zaczęli biec.
 Arthemis teraz już uważając, powróciła myślami do poprzedniego tematu. Musiała bardzo uważać. Nimfy miały niezwykłą moc wpływania na ludzi. Jeżeli któraś się uprze na Jamesa, trudno będzie to przerwać. Musiała mieć nadzieję, że James nie da się omamić, tak jak ona.
 Dogoniła, go gdyż odrobinę się od niej oddalił. Wbiegli razem na wzgórze i tam zatrzymała ich cerynitis.
- Mogłabyś trochę zwolnić – mruknął do zwierzęcia James.
- Ona nie umie się inaczej poruszać – odparła Arthemis i wyciągnęła rękę.
 Zwierzę przez długą chwilę wpatrywało się w nią, z wyniosłą miną, a potem łaskawie pozwoliła się dotknąć. Na dłoni Arthemis pozostał złoty pyłek.
- No i po co ona nas tu przyprowadziała? – zapytał zniecierpliwiony James. Jak tak dalej pójdzie, będą musieli biec całą drogę do bramy, żeby zdążyć na czas…
 Łania parsknęła niecierpliwie i zaszurała kopytami.
 Arthemis wpatrywała się w nią nadal z niemal maślanym wzrokiem.
- Boże, zabierz ją do domu, jak ci się tak podoba – burknął James.
- Oszalałeś? To zwierzę musi żyć na wolności. Widziałeś przecież, jaka jest szybka.
- Znowu cię omamili? Stoimy i tracimy czas! – powiedział niecierpliwie.
Łania zarżała.
 Gdy James zamilkł usłyszeli w leśnej ciszy odgł szarpaniny, a potem czyiś krzyk.
- To dlatego! Chodź! – krzyknęła Arthemis i zbiegła z wzniesienia na dół. Kierując się coraz bardziej donośnymi krzykami i szarpaniną, biegli pomiędzy drzewami. W końcu tuż przed ich oczami pojawiła się przepiękne dziewczyna o włosach zielonych jak szmaragdy i promieniście żółtych oczach. Delikatnej jak płatki śniegu twarzy i smukłych kończynach.
 Próbowała się wyswobodzić z rąk, umięśnionego, obłapiającego ją i przyciskającego właśnie do drzewa stworzenia o zwierzęcych nogach i cudownie męskiej twarzy. Tego pana, Arthemis już znała.
 Stojący obok niej James miał wrażenie, że zawarczała. Spojrzał w kierunku, w którym utkwił jej wzrok i szybko rozeznał się w sytuacji. Wtedy jego oczy zostały uwięzione przez złote spojrzenie dziewczyny.
 Arthemis wyszarpnęła zza pasa sztylet.
- Powiedziałam ci, żebyś nie wchodził mi w drogę! – wrzasnęła i rzuciła sztyletem, który na wylot przebił mu dłoń, przytwierdzając do drzewa.
- A-aaauu – jęknął, chytając się za nadgarstek. Z ręki zaczęła spływać krew.
 Nimfa, którą z pewnością była ta oszałamiająco piękna dziewczyna, z jękiem, wyswobodziła się z jego uścisku. Odpychneła go, prychając wyniośle.
 Skłoniła się Arthemis.
- Dziękuję – szepnęła, a jej głos brzmiał, jak najpiękniejsze dzwoneczki na górskiej łące. – Nie mam na tyle siły, żeby sobie z nim poradzić… Moja magia na niego nie działa.
 Nimfa zrobiła krok w stronę fauna.
- Nie podchodź do niego! – ostrzegła Arthemis. Sama zbliżyła się do satyra i wyrwała nóż z jego ręki.
 Osunął się po pniu potężnego drzewa. A potem… zachichotał.
 Arthemis zcisnęła zęby. Spojrzała na niego z góry. Koleś naprawdę ją wkurzał.
- Dziękuję ci, Cerynitis, za pomoc – powiedział, ledwie powstrzymując głośny wybuch śmiechu.
 Arthemis poczuła ukłucie w sercu. Odwróciła się szybko do zwierzęcia, akurat by zobaczyć jak podnosi tylne nogi i wbija je prosto w krocze satyra.
- Przepraszam! – odezwał się znowu dźwięczny głos. – Chciała mi pomóc, bo…
 Zamilkła spłoszona.
 Arthemis odwróciła się i serce przeszył jej ból tak niespodziewany i silny, że niemal padła na kolana.
 James wziął nimfę za rękę i odgarnął jej włosy z twarzy gestem tak doskonale znanym Arthemis.
 Arthemis patrzyła na to jak zahipnotyzowana. Dziewczyna wyraźnie unikała wzroku Jamesa i próbowała się wyswobodzić, ale ten mocno trzymał jej nadgarstki.
- James… - szepnęła Arthemis, załamującym się głosem. Nie zareagował. W ogóle niczego nie dostrzegał.
 Z odrętwienia wybudził ją cichy śmiech. Śmiech, który z każdą chwilą narastał, aż stawał się nie do zniesienia.
- Widzisz… - powiedział satyr, rozbawionym tonem. – Jestem naprawdę złośliwą bestią. A ty mi rzuciłaś wyzwanie, któremu postanowiłem podołać. Powiedziałem ci, że on niekoniecznie może się oprzeć urokowi… I jak widać, miałem rację…
 Arthemis patrzyła z przerażeniem, jak James przyciska do siebie zielonowłosą nimfę, z rozkochanym wyrazem twarzy.
- Tak, więc… spróbujmy jeszcze raz – powiedział faun, wyjmując z sakwy flet. – Bez swojej ochronnej tarczy. Bez uczucia otaczającego cię jak kokon… Będziesz moja…
 Przytknął flet do ust z zarozumiałym uśmiechem. Rozległy się pierwsze dźwięki piszczałki. Arthemis poczuła jak ogrania ją gorąco. Odwróciła się od widoku Jamesa i chwilę później echo poniosło przez las dźwięk uderzającego bata.
  Arthemis z różdżką w ręku, pociągnęła flet w swoją stronę, a satyr nie miał innego wyjścia jak go puścić. Złapała instrument w rękę i złamała go.
- Jestem muzykiem. Nie zniosę tego piszczenia… - warknęła.
- Myślisz, że uda ci się go uratować? – powiedział wściekle, wstając. – Teraz należy już do tej nimfy… Tak jak ty… należysz do mnie!
 Zaczął śpiewać, a dźwięki były tak słodkie i obezwładniające, że Arthemis z miejsca poczuła pustkę w głowie. Czuła, jakby jej stopy wrosły w ziemię. Zacisnęła rękę na różdżce.
- Sile… - próbowała wydusić, ale jej usta nie chciały być posłuszne. Satyr zbliżał się do niej coraz bardziej. Arthemis wiedziała, że jeżeli jej dotknie, będzie stracona. Próbowała oderwać nogi od podłoża, chociaż troszkę, ale nic nie mogła poradzić na czary stosowane przez to złośliwe stworzenie.
- Osoba taka jak ty, będzie cennym trofeum. Zaznasz rozkoszy i słodyczy, jakiej zwykły śmiertelnik nie może ci dostarczyć. Czyż to nie wspaniale? Będziemy razem raczyć się ucztą zmysłów, daną nam przez Afrodytę – satyr przerwał śpiew, ale jego echo nadal było w powietrzu. Nadal więziło ciało Arthemis. – Moja, moja, moja… - zaśpiewał radośnie. Wyciągnął opaloną dłoń do jej skroni, gdy nagle inna dłoń odepchnęła jego rękę. Coś zabłysło, a satyr poleciał do tyłu.
- Ona nie należy do ciebie! – powiedział James ostro.
 Oczy satyra niemal wyszły z orbit. Arthemis poczuła, że może się poruszyć. Ścisnęła różdżkę, czując wiatr we włosach. Położyła rękę na ramieniu James.
 Odwrócił się, ale nie spojrzał na nią. Znowu patrzył ponad jej ramieniem, jakby jej nie widział.
- Jesteś – szepnął z ulgą, dostrzegając nimfę.
Satyr parsknął śmiechem.
Arthemis tym razem poczuła tylko jedno - gniew.
- On walczy – powiedziała zielonowłosa dziewczyna z podziwem.
Arthemis odwróciła się z twarzą żądna krwi w stronę satyra.
Otworzył usta.
- SILENCIO! – krzyknęła.
Widząc jej twarz i uniesioną różdżkę, wrzasnął na całe gardło, czego nie usłyszała. Oszołomiła go trzema zaklęciami, a potem przywiązała do drzewa. Jak dobrze pójdzie, to nikt go nie znajdzie i ten bydlak zdechnie z głodu.
 Widząc go nieprzytomnego, wiszącego na linach, nie poczuła ani krztyny empatii. Odwróciła się wyniośle i uniosła chłodno brew widząc, że James właśnie przyciska nimfę do drzewa i stara się do niej zbliżyć, pomimo tego, że rękami położonymi na jego klatce piersiowej, starała się go odepchnąć.
- Na Merlina jesteś zwykłym zboczeńcem, James – westchnęła. Machnęłą, a z jej różdżki wydobył się podmuch wiatru, który odepchnął Jamesa i rzucił go na ziemię.
 Stanęła przed nimfą.
- Widać, musze cię znowu przywołać do porządku, Potter – stwierdziła chłodno i uniosła różdżkę.
- Nie wtrącaj się! – warknął i wyszarpnął różdżkę z kieszeni.
- Zaatakujesz mnie? – zapytała cicho, ze smutkiem w głosie. – Wiesz w ogóle kim jestem?
 James zamrugał i przez chwilę patrzył na nią przytomnie, po czym znowu się od niej oddalił. Rzucił zaklęcie. Odbiła je z trudem.
 Wiedziała, że jeżeli on weźmie to na poważnie, znajdzie się w prawdziwych tarapatach. James nie był teraz sobą, a co więcej uważał ją za wroga.
 Przez chwilę gonili się dookoła, odbijając i rzucając zaklęcia. W momencie kiedy jedno z nich przeciąło Arthemis skroń, nimfa krzyknęła:
- Nie walcz z nim! Zbliż się do niego! Musi ci spojrzeć w oczy!
Arthemis wyczarowała tarczę. Ale to nie wystarczyło. Zaklęcia James nie pozwalały jej do niego dotrzeć. Opuściła więc tarczę, wyskoczyła dzięki zaklęciu w powietrze, zrobiła obrót i wylądowała za Jamesem, zanim ten zdążył się odwrócić.
 Objęła go, przytulając się do jego pleców.
- Nie walcz ze mną, James – powiedziała cicho.
 Poczuła jak całe jego ciało zesztywniało.
 Odwrócił się do niej, a ona z mocno bijącym sercem zastanawiała się, czy ponownie spojrzy na nią tym niewidzącym wzrokiem.
 Mrugając powoli wpatrywał się w nią intensywnie. Chwilę potem jego oczy znowu pociemniały. Zanim zdążył podnieść różdżkę, Arthemis objęła go i przytknęła usta do jego ust.
- Przypomnij sobie… - szepnęła.
Poruszył się.  Arthemis mocniej się do niego przycisnęła i poczuła jak unosi dłoń, w której trzymał różdżkę.
 Zaraz mnie zaatakuje, pomyślała i poczuła, że wszystko jej jedno, jeżeli on nie wróci do swojego zwykłego stanu. Jeżeli on się nie obudzi, to wszystko jej jedno…
 Przymknęła oczy i pocałowała go jeszcze mocniej.
 Jeżeli miała zostać pokonana, to nie było lepszego momentu.
 Chwilę potem otrzeźwiała i czym prędzej chciała się wycofać i walczyć z nim dalej, aż przyjdzie do siebie. Zrobiła krok do tyłu, gdy niespodziewanie zamiast użyć jakiegoś zaklęcia, jego ręka jeszcze mocniej ją do niego przycisnęła.
- Jak dorwę tego satyra, to powyrywam mu racice z tyłka – mruknął James. Upadł na kolana ściskając obiema dłońmi skronie. – Łeb mi pęka… - jęknął.
- To od cofniętego zauroczenia – wyjaśnił delikatny głos nimfy. Skłoniła się przed nimi. – Wybaczcie mi. Dałam się zaskoczyć. Cerynitis pewnie również nie wiedziała, że był to podstęp. Ona sama nie wiele może zrobić, ale czuwa nad lasem.
 Ponad ramieniem Jamesa, Arthemis widziała jak nimfa przyklęka przy łani i obejmuje ją za szyję. James starał się nie wsłuchiwać w jej głos i w ogóle nie zwracać uwagi na dziewczynę, chociaż jeszcze kilka sekund wcześniej świata poza nią nie widział.
 Arthemis zwróciła na niego uwagę, gdy ścisnął ją za rękę. Spojrzała w dół na jego głowę, przyciśniętą do jej ramienia. Podniósł wzrok.
- Przepraszam…
Uśmiechnęła się trochę złośliwie.
- Przecież zawsze wiedziałam, że jesteś pies na baby… - powiedziała lekko.
 Zrobił zniesmaczoną minę, ale jej było już wszystko jedno. Nie znajdował się już pod wpływem nimfy, więc wszystko było dobrze.
 Dziewczyna wydobyła z sukni chustę i jak woal założyła sobie na twarz.
- Teraz już będziesz bezpieczny – zwróciła się do Jamesa.
 Arthemis pomogła się podnieść Jamesowi.
- Musimy się pośpieszyć. Miałeś rację, że nie powinniśmy tak często zbaczać z drogi – powiedziała. – Jest już po zachodzie słońca…
 James skinął głową i poprawił sobie plecak.
- Zaczekajcie! – usłyszeli, gdy już się odwrócili, by odejść. Arthemis zerknęła przez ramię, a James nadal wpatrywał się w las przed sobą. Coraz bardziej ciemniejący, ustępujący pod naciskiem czerwieni zachodzącego słońca. – Dokąd zmierzacie?
- Do Bramy Tytanów – odparła Arthemis, chociaż James syknął cicho. – Musimy przejść przez nią, gdy jutrzenka zabłyśnie na niebie.
 Odwróciła się i przeszła kolejne kilka kroków w ślad za Jamesem.
- Zaprowadzę was! – krzyknęła dziewczyna. – Znam krótszą drogę, a i tak wracam do domu. Jestem wdzięczna za waszą pomoc, więc…
 James i Arthemis patrzyli na siebie z zastanowieniem.
- Jesteś oreadą? – zapytała Arthemis w końcu.
- Tak. Góry to mój dom. Mogę wam pokazać miejsce przy bramie, gdzie będziecie mogli odpocząć. Pomogę wam uniknąć wszelkich stworzeń, aż do bramy – przyrzekła.
- Jeżeli nas zdradzisz, pożałujesz – mruknął James, przechodząc obok nimfy obojętnie.
-  Nazywam się Britomartis – powiedziała nimfa do Arthemis. – Ze mną będziecie bezpieczni – obiecała i z drepczącą przy jej boku łanią, ruszyła przed siebie, w kolejne leśne zagłębienie. Zwinna niczym gazela, przeskakiwała swobodnie nad powalonymi pniami, śmiejąc się jak rozradowany leśny ptaszek. – Macie szczęście, że tutaj dotarliście! – zawołała. – Dzięki temu ominęliście najbardziej niebezpieczne miejsce w lesie…
- To znaczy? – rzucił James, ponieważ szli skrótem i mieli przewodnika, który dobrze znał drogę, nie musieli się śpieszyć i część napięcia z nich opadła. Trzymał dłoń Arthemis w swojej. Jako zabezpieczenie. Tak na wszelki wypadek, gdyby jednak nimfie coś odpieprzyło…
- Oczywiście ominęliście jesionowy zagajnik… Są moimi kuzynkami, ale szczerze mówiąc za nimi nie przepadam…
- Za kim? – zapytał James, przeskakując nad obalonym drzewem.
- Za melidami. To żądne krwi, bezlistosne istoty… - odpowiedziała cicho.
- Równie piękne, co zabójcze – dodała Arthemis. – W ogóle to jak na nimfę jesteś dziwna. Czemu nie używasz swoich mocy?
- Och, ależ używam – w śmiechu Britomartis zabrzmiały mroczne nuty. – Lubię sprawiać sobie przyjemność… Ale nie lubię być do tego zmuszana – dodała twardo. – Poza tym, na was i tak to do końca nie zadziałało. Twój mężczyzna prędzej, czy później by się ocknął. Zazwyczaj  naprawdę muszę się namęczyć, żeby zdjąć raz rzucone zaklęcie…
 Zamilkła. Arthemis nie widziała jej twarzy dokładnie spod chusty, ale miała wrażenie, że nimfa jest zamyślona, jakby coś smutnego zajmowało jej myśli.
 Arthemis się spięła. Jeżeli zamierza ich wywieść w pole, to bardzo tego pożałuje. Sztylety ponownie były bezpiecznie schowane przy jej pasie i na ramieniu. Była przygotowana. I sądząc po minie James, on też.
 Dojście do bramy, nawet skrótem zajęło im cztery godziny. Jednak nadal mieli przed sobą jakieś cztery godziny odpoczynku, zanim będą musieli się przygotować do wymarszu.
 Było tak ciemno, że nie widzieli końców własnych nosów, nie mówiąc już skałkach, ustępach i spadkach. Przed złamaniem karków chroniło ich jedynie mdłe światełko różdżek.
 Ich przewodnik zdawał się być jednak pewny siebie.
 Britomartis zamyślona i dziwnie cicha, poprowadziła ich przez stromą, praktycznie istniejącą tylko w jej górskiej wyobraźni ścieżkę.
- Czy też musisz czekać do rana? – zapytała Arthemis nimfę.
 Britomartis zachichotała.
- Oczywiście, że nie. Jestem oreadą. Mogę się zamienić w górską kozicę. Maleńki górski kwiatek. W górską skałę. Mogę przejść na wylot przez te góry… jestem ich częścia – obróciła się dookoła, z rękoma wysoko uniesionymi, jakby chciała oddać hołd potężnym masywom. – No, pośpieszcie się! – ponagliła ich wesoło. – To już niedaleko…
- „Co” jest niedaleko? – rzucił zgryźliwie James. – Nie powiedziałaś nam nawet dokąd idziemy…
- Och… to dobra kryjówka, skąd możecie obserwować wszystko co będzie się działo przed bramą. Jeszcze tylko kawałek!
 W rzeczywistości, był to kawałek, którego przejście zajęło im pół godziny. Co prawda, nie wiedzieli, czym moliby się tu podniecać, ale Britomartis się zatrzymała, wyraźnie zadowolona z siebie.
- Cudownie, prawda? Jesteśmy dokładnie nad bramą tytanów, co więcej ta skalana półka gwarantuje, że nikt was tutaj z dołu nie zobaczy, a wy będziecie widzieć wszystko. Nie możecie tylko rozpalić ognia – dodała nieco zmartwiona. – Mam nadzieję, że noc nie będzie zbyt zimna…
- Poradzimy sobie – mruknął James.
 Sprawiał wrażenie, że chce się szybko nimfy pozbyć.
- No cóż, uważajcie na siebie za bramą. Musicie mieć oczy dookoła głowy. Droga jest w miarę prosta, ale… - Rozejrzała się, jakby zaniepokojona, czy ktoś jej nie usłyszy – dam wam radę: nie idźcie doliną. Zaraz po przejściu wejdźcie na wyższy pułap. Będzie wam trudniej, ale będziecie bezpieczniejsi.
 Arthemis skinęła głową.
- Ach i jeszcze jedno… - James uniósł brew i widać było, że z trudem powstrzymuje się przed odwróceniem wzroku, gdy nimfa zwróciła się do niego. – Jeżeli masz cokolwiek, co przerywa bezpośredni kontakt wzrokowy, to może być cieniutki skrawek materiału, zabezpiecz się. Jeżeli nie spotkają się wasze tęczówki zauroczenie nie zadziała. Powodzenia!! – rzuciła i po chwili jakby ktoś rzucił na nią pelerynę niewidkę, znikła im z oczu.
 Przez chwilę oboje stali, zdezorientowani, wpatrując się w miejsce, w którym stała.
- W końcu sobie poszła! – westchnął wreszcie James.
- Tak mi się właśnie wydawało, że jesteś jakiś spięty…
- Nie lubię gdy się mną manipuluje.... – burknął i zrzucił plecak.
 Arthemis patrzyła, jak wyjmuje z niego większość rzeczy. Wyglądał… hmm, łagodnie ujmując, na osobę, starającą się z całych sił stłumić wszelkie emocje.
- Skoro tak twierdzisz… Dla mnie wyglądasz, jakbyś był nieźle wkurzony…
- A ty nie byłaś? – odrzekł, a w jego głosie dało się słyszeć tłumioną furię.
 Arthemis przez chwilę milczała, obserwując każdy jego ruch i przy okazji oświetlając mu różdżką miejsce. W końcu westchnęła cieżko.
- No, dobra Potter. Wykrztuś to z siebie... Przecież mówiłam ci, że nie jestem zła…
- Mało cię nie zaatakowałem, do cholery!! – James zerwał się na równe nogi i zaciskając pięści, mówił tak szybko i gniewnie, że prawie go nie rozumiała. -  Myślisz, że wszystko jest ok.? Otóż nie jest! Wystarczył jakiś drobny uroczek, a ja już nie wiedziałem kim jesteś! Mogłem ci zrobić krzywdę Arthemis! Nie mogę znieść myśli, że naprawdę byłem w stanie ci zrobić krzywdę! Nawet bym się tym nie przejął! Równie dobrze ten faun mógł sobie ciebie wziąć, a ja bym nie zareagował! Nie umiem po prostu przejść nad tym do porządku dziennego, a ty nie powinnaś podchodzić do tego tak lekko!! – Odwrócił się od niej i jego następne słowa, wymamrotane wściekle, usłyszała tylko dzięki temu, że stała w niedalekiej odległości. – Jesteś taka beztroska, że mam wrażenie, że w ogóle nie ruszyłoby cię, gdybym sobie po prostu za nią poszedł, a ten satyr zrobił by sobie z ciebie zabaweczkę…
 Arthemis szczęka opadła w dół, a pięści mimowolnie się zacisnęły. Jej usta zacisnęły się w wąską kreskę, a chwilę później James odwrócił się, by w porę uniknąć strzału prosto w głowę.
- Nie obchodzi mnie, Potter, czy czujesz się winny, czy zdołowany! Nie obchodzi mnie, co ci się tam uroiło w tym kurzym móżdżku, ale mam już dość konieczności przywracania cię do porządku! Nie będę słuchać tych bezpodstawnych bzdur, tylko dlatego, że masz ze sobą problem! Nie będę ci się tłumaczyć, dlaczego nie wpadłam w depresje, idioto, dlaczego nie wypłakuje się w rękaw i nie obwiniam cię o spojrzenie na nimfę-seksbombę! Nie robię tego, bo nie muszę! A ty! Weź…się… W GARŚĆ!! – krzyknęła, popychając go.
 Nie drgnął, ale też nie użyła wystarczającej siły, by go ruszyć. Przytrzymał jej nadgarstki na swojej piersi. Złapał jej spojrzenie, w tak magnetyczny sposób, że nie mogła go odwrócić.
- Dlaczego?
- Dlaczego, masz się wziąć w garść? – Jej twarz zrobiła się czerwona ze złości. – Nic nie daje ci prawa do mówienia takich bzdur. Ty idioto, nie zrozumiałeś ani słowa…
- Zrozumiałem – przerwał jej. – Zadam ci to pytanie konkretniej: dlaczego nie musisz się tym przejmować? Dlaczego mnie nie obwiniasz…?
 Arthemis wydeła usta i westchnęła. Podniosła rękę i dała mu prztyczka w nos.
- Głupek jesteś – mruknęła cicho. Odeszła i przykucnęła przy plecaku. – Masz luki w pamieci, prawda? – burknęła, jakby do siebie. – I w ogóle nie słuchałaś, co mówiła Britomartis… - spojrzała na niego przez ramię. Wpatrywał się, gdzieś w przestrzeń, z zmarszczoną, naburmuszoną miną. Uśmiechnęła się nieznacznie, czując napływającą falę ciepła i wyrozumiałości.
 Wyjęła z plecaka jedzenie i picie. Rozłożyła koc. Szkoda, że nie mogli rozpalić ogniska… Noc była naprawdę zimna.
 Zerknąła na Jamesa. Nadal stał w tej samej pozie, tylko brew mu drgała, co było widocznym dowodem jego rosnącej irytacji.
 Rzuciła w niego paczką snaków, rozsiadając się na kocu. Złapał je odruchowo.
 Arthemis wyjąła wodę i dolała do niej eliksirów. Popijając tę mieszankę wpatrywała się w nocne niebo. Nie było księżyca, dzięki czemu widac było przepiękne gwiezdne konstelacje.
- Jak będziesz ją tak ściskał, to w środku nic nie zostanie – rzuciła w przestrzeń, słysząc szelest.
 Miała wrażenie, że James zgrzytnął zębami. 
- Jesteś… - burnął, ale chyba zabrakło mu słów, bo tylko westchnął i usiadł obok niej, podciągając kolana.
- Britomartis powiedziała, że byś się wyrwał. Że nie działało na ciebie to tak, jak powinno… - powiedziała od niechcenia Arthemis, pogryzając przekąski.
- Co z tego, skoro prawdopodobnie, byłoby za późno? – mruknął ponuro.
- Ale cóż… wprawiłeś satyra w niezłe osłupienie… - rzuciła w przestrzeń i wstała, żeby się przeciągnąć.
- Niby kiedy?
Arthemis przewróciła oczami. Zaczynał być naprawdę opryskliwy.
- To było twoje wielkie wejście, jak możesz go nie pamiętać? – zaśmiała się. – „Ona nie należy do ciebie” – dodała pogrubionym głosem, zupełnie do niej nie pasującym. Odchyliła głowę i patrzyła w niebo. – Nie muszę mieć depresji – szepnęła do siebie obrażonym tonem, ale James wydawał jej się zawiedziony, że się nie załamała. Założyła ręce na piersi.
- Te chrupki są dobre, ale wolałbym coś słodkiego – usłyszała.
 Parsknęła śmiechem i pokręciła z ulgą głową. Najgorsze minęło…
 Podeszła do swojego plecaka i z bocznej kieszeni wyjęła czekoladę. Podała mu tabliczkę, a w momencie, gdy ją odwijał, wykorzystując jego chwilową nieuwage usiadła mu między nogami i oparła się plecami o jego pierś.
 Niemal czuła przeszywające go zaskoczenie.
- Zimno mi – mruknęła tylko i podciągnęła wyżej kolana.
 James włożył do usta kilka kostek, wpatrując się w tył jej głowy. Mógł się założyć, że gdyby było jasno i mógł ją lepiej widzieć, zauważyłby rumieniec zalewający jej twarz.
 Uśmiechnął się do siebie z tkliwością, odłożył tabliczkę i otoczył ją ramionami.
- Rzeczywiście…
 Przymknął oczy, wtulając twarz w jej włosy.

-… tak jest cieplej. 

2 komentarze:

  1. Interesujący początek kolejnego zadania. Bardzo miło czyta sie o różnych magicznych zwierzętach

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    wspaniale, ciekawe zadanie jak i cała sceneria, o tak ten satyr bardzo Arthemis wkurzył, ciekawie się czyta o tych wszystkich stworzeniach...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń