sobota, 27 stycznia 2018

Impreza u Freda (Rok VI, Rozdział 53)

Arthemis jednak czekało, jeszcze jedno wydarzenie nim nastała sobota. Nie mogła się sama zdecydować, czy jest ciekawa, czy zirytowana tym, że ma iść na imprezę do Freda.
Przede wszystkim niby, co miała tam robić? Wiedziała jednak, że jeżeli powie, że nie idzie gromy na jej głowę posypią się ze wszystkich stron.
Arthemis dziwiła się, że nauczyciele nie zaczęli podejrzewać, że coś jest na rzeczy, bo wszyscy Gryfoni siedzieli, jak na szpilkach, a podniecenie wyczuwało się w powietrzu.
Najgorsze jednak czekało ją po zajęciach. Lily i Rose już koczowały na nią, jakby myślały, że miała zamiar wykopać łyżeczką podziemny tunel i uciec.
-      Boże, przecież zaraz się ubiorę! – żachnęła się, kierując się do szafy.
Rose i Lily stanęły za nią, z rękami założonymi na piersiach i obserwowały ją gotowe interweniować.
Gdy wyciągnęła bluzkę, która wyglądała dokładnie tak, jak jej szkolna bluzka, tyle, że była czarna, usłyszała tylko wymowne chrząknięcie.
-      To jest zwykła impreza, a nie bal! – warknęła, odkładając bluzkę.
-      Załóż te ciemne jeansy…
-      Są niewygodne – jęknęła Arthemis.
-      Obcisłe – poprawiła ją Lily.
-      A na wierzch to – oznajmiła Rose, wyciągając, coś co było czerwone.
-      Skąd to masz?
-      Valentine powiedziała, że ci to pożyczy. Będzie pasować…
Arthemis dla świętego spokoju założyła to i odwróciła się do lustra. Potem kategorycznie powiedziała:
-      Nie wyjdę tak.
-      Wyglądasz super! – stwierdziła Lily i uznała to, za koniec tematu, bo odwróciła się do swojej szafy.
Arthemis wpatrywała się w czerwoną bluzeczkę, zawiązywaną na szyi, tworzącą spory zbyt mocny według niej dekolt. Co więcej ledwie sięgała do jeansów, więc Arthemis była pewna, że jeżeli tylko podniesie ręce do góry, będzie widać jej brzuch.
-      Gdzie ona to kupiła w sklepie dla dzieci? – rzuciła, obciągając bluzkę, ale wtedy dekolt się powiększył, więc wróciła do poprzedniego ułożenia.
-      Och, Arthemis, nie zachowuj się jak dziecko. Ładnie ci w tym i to wystarczy... – stwierdziła Rose, równocześnie ściągając jej gumkę z włosów. Poczochrała je, a potem rzuciła w nią tuszem do rzęs.
-      Chciałabym osiągnąć taki efekt w tak krótkim czasie – dodała zazdrosnym tonem.
Arthemis przewróciła oczami, ale już się z nimi nie kłóciła. Miała tylko nadzieję, że nie zamarznie podczas przechodzenia z Pokoju Wspólnego do klasy gdzie Fred urządzał imprezę.
Zanim jednak tam dotarła, spotkała się z Jamesem przy dziurze za portretem.
Na jej widok otworzył usta ze zdziwienia, przełknął ślinę, a w jego oczach coś zabłysło. Potem potrząsnął głową, pokazał na nią palcem i powiedział:
-      Nie pójdziesz tak!
Arthemis niemal natychmiast zapomniała, że sama osobiście wcale nie chciała się tak pokazywać. Natomiast reakcja Jamesa wywołała odwrotną reakcję.
-      Spróbuj mnie powstrzymać…
-      Arthemis, czemu za wszelką ceną chcesz mnie zdenerwować? – rzucił zirytowany.
Złapała go za czarną koszulę na piersiach i przyciągnęła w swoją stronę.
-      Po prostu trzymaj się blisko mnie, to nikt mnie nie będzie zaczepiał – powiedziała cicho.
James westchnął, jakby jednocześnie dziękował Bogu i przeklinał los.
-      Nie mam zamiaru trzymać się nikogo innego… - zapewnił ją.
-      No, to chodźmy już…
Gdy Arthemis weszła do starej klasy, dawno nie używanej, na szóstym piętrze we wschodnim skrzydle, miała wrażenie, że znalazła się w ulu. Muzyka leciała na cały głos, ludzie tańczyli krzyczeli i nosili wszędzie butelki z kremowym piwem, bo tylko to Arthemis starała się zauważać. Im mniej wiesz, tym krócej cię będą przesłuchiwać…
-      No w końcu jesteście – Valentine wpadła na nich. Obsypana była brokatem, ale Arthemis wątpiła, żeby był to celowy zabieg. – Wiedziałam, że będziesz w tym zabójczo wyglądać!
Arthemis spojrzała na nią spode łba.
-      Gdzie ty to kupiłaś? W „Smyku”?
Valentine przewróciła oczami.
Fred stanął za nią i gwizdnął przeciągle.
-      Wiedziałem, że sprawisz mi niespodziankę, Valentine, ale nie wiedziałem, że taką… - jego ręka skierowała się do brzegu bluzki Arthemis, jednak James chwycił go za nadgarstek.
-      Nie waż się… - rzucił ostrzegawczo.
Fred zaśmiał się tylko i klepnął go w plecy.
-      Rozumiem cię, stary. Pilnuj jej dobrze… W każdym bądź razie bawcie się dobrze! O północy będzie szampan!
-      Chyba się cieszysz, że kończysz szkołę – rzuciła ze śmiechem Arthemis.
-      Mała, nawet nie wiesz, jak bardzo! – jakiś chłopak z Hufflepuffu zagadnął go, więc Arthemis i James przesunęli się z Valentine dalej.
Po godzinie Arthemis, była pewna, że jej słuch już nigdy nie wróci do dawnej sprawności, a po dwóch, że zaczyna ślepnąć.
Zabawa trwała w najlepsze. Ona sama siedziała na krześle pod okiem Albusa, gdy James tańczył z Valentine. Rozmawiała przez chwilę z Gillian, zanim nie porwał jej Justine. W końcu w tłumie wypatrzyła też Rose.
Rozmawiała z Lucy i Louisem, ale minę miała trochę niewyraźną. Zerkała w stronę drzwi, jakby na kogoś czekała. Wtedy podszedł do niej Leo i coś powiedział. Najpierw pokręciła głową, ale w końcu godziła się i pozwoliła się wprowadzić na parkiet. Arthemis wiedziała jednak, że Rose długo nie zabawi na imprezie. Gdy na imprezie nie masz nastroju psujesz nastrój innym. A Rose nie należała do osób, które obnoszą się ze swoimi humorami.
Arthemis przeniosła wzrok na Jamesa, a potem dalej. Aż w końcu zaniepokojona zauważyła, że Lily dotykając palcami skroni, jedną ręką przytrzymuje się ściany. Była niesamowicie blada.
Albus też to zauważył, bo wyraźnie się spiął. Już mieli we dwójkę ruszyć w jej stronę, gdy podszedł do niej Lucas, nachylił się i coś cicho powiedział. Wyszarpnęła rękę z jego uścisku i ostro coś odpowiedziała. Wtedy ze złością chwycił ją za łokieć i siłą wyprowadził z sali.
-      Muszę odpocząć od tego hałasu! – Arthemis krzyknęła do Albusa. – Sprawdzę co z Lily…
-      Zostań, ja pójdę.
Pokręciła głową.
-      Jeżeli źle się czuje, to wsadzę ją do łóżka. Mnie posłucha, a z tobą się będzie kłócić.
Albus musiał przyznać jej rację.
Arthemis bez problemu otworzyła drzwi i wyszła. Wiedziała, że sama Rose pomagała rzucać zaklęcia Fredowi. Nie tylko na sale i drzwi, ale również na korytarz. Dopóki ktoś nie znalazł się na nim osobiście nie mógł niczego usłyszeć, a że na drzwi było rzucone Muffiato, to dopóki Filch, czy jakiś nauczyciel nie będzie stał obok nich, gdy się otworzą, to impreza była raczej bezpieczna.
Wychodząc z ciepłego pomieszczenia, Arthemis niespodziewanie owiał chłód. Usłyszała podniesiony głos Lily.
-      Ile razy mam ci powtarzać, że nic mi nie jest!
-      Widziałaś się w lustrze?! – odwarknął Lucas. – Wyglądasz jak duch!
-      Nie powinno cię to obchodzić! Co się z tobą ostatnio dzieje? Zupełnie ci odbija!!
-      Skoro sama nie potrafisz być za siebie odpowiedzialna, ktoś musi być odpowiedzialny za ciebie! – powiedział ze złością. Złapał ją za nadgarstki i przyciągnął do siebie. - Okłamałaś mnie wtedy, prawda?!
Arthemis wycofała się za załom korytarza i przylgnęła do ściany.
-      Pytałem cię! Pytałem cię, czy coś ci zagraża! Powiedziałaś, że nie!
-      Skąd mogłam wiedzieć! – broniła się Lily.
-      Wiedziałaś! Nie powiedziałaś mi wtedy o Flincie!
-      Nie muszę ci o wszystkim mówić! – powiedziała Lily, wyrywając się. – To była moja sprawa!
Lucas zrobił krok do tyłu, patrząc na nią po raz pierwszy tak chłodnym wzrokiem. Lily poczuła nieprzyjemny dreszcz.
-      Nie. Nie tylko twoja – powiedział równie zimno, a potem odwrócił się i odszedł korytarzem.
-      Luke?! – krzyknęła za nim Lily. – Lucas! Dobra trochę przegięłam, ale nie masz, o co się tak wściekać!!
Lucas się nie odwrócił. Lily zrobiła kila kroków, żeby pójść za nim, ale zachwiała się i złapała za skroń. Usłyszała kroki, miała nadzieję, że to Luke jednak wrócił, ale to nie był on. To Arthemis szła w jej stronę ze wzrokiem ciskającym błyskawice. Lily wiedziała, że ma przegwizdane.
Arthemis wcale nie delikatnie chwyciła ją za ramie i ruszyła w stronę schodów. Milczała, ale Lily posłusznie za nią szła, nie chcąc zdenerwować kolejnej osoby.
-      Nie miał się o co wściekać – mruknęła cicho, jednak Arthemis szarpnęła ją i ustawiła twarzą do szyby, w mdłym świetle pochodni, Lily rozwarła szeroko oczy, na widok swojego odbicia.
Wyglądała jak upiór. Miała ciemne sińce wokół oczu, wargi blada i spierzchnięte, a twarz koloru kredy.
-      Wiesz, co przeżyliśmy?! – powiedziała wściekłym szeptem Arthemis. – Wiesz, że byłaś o krok od wykrwawienia się? Wiesz, co przeżyła Rose? Lucas, James?! Nic nie wiesz! – wysyczała. – Więc nie mów mi, że nie miał prawa się wściekać!
Zdezorientowana Lily dała się pociągnąć dalej. Gdy przechodziły przez siódme piętro, w końcu odzyskała głos.
-      Nie wiem, bo nie chcecie mi powiedzieć!
Arthemis podała hasło niezadowolonej Grubej Damie i jak małe, niesforne dziecko, wprowadziła ją do sypialni i posadziła na łóżku.
Potem odwróciła się do drzwi.
-      Wkurz mnie jeszcze bardziej, a naślę na ciebie Albusa, Rose i całą resztę twojej rodziny – ostrzegła. – Lucas martwi się o ciebie, a ty zamiast go uspokoić, bardziej go prowokujesz. Twoja nieodpowiedzialność, sprawia, że nie możemy ci zaufać, bo nie wiadomo, co zrobisz, jak się narazisz! Jesteśmy za siebie odpowiedzialni, gdy to zrozumiesz, opowiem ci, co się wtedy stało! – powiedziała i trzaskając drzwiami, wyszła z dormitorium.


Rose była już zmęczona. Przytłaczała ją muzyka i ilość ludzi. Poza tym chłopacy jakby się zmówili, żeby zapraszać ją do tańca jeden po drugim.
Powiedziała w końcu, że jest zmęczona, więc Max wyprowadził ją uprzejmie z sali.
-      Jestem zmęczona. Chyba już pójdę…
-      Oj, Rose! – zaśmiał się Max. – Wystarczy, że chwilę pospacerujemy i wrócą ci siły – zapewnił ją wesoło.
-      Chce się jeszcze jutro pouczyć, więc muszę być wyspana…
Max wypuścił powietrze.
-      To może chociaż cię odprowadzę? – rzucił.
Uśmiechnęła się.
-      Dzięki, ale naprawdę nie trzeba…
-      No, nie podcinaj mi skrzydeł tak od razu…
-      No, dobra to do końca korytarza? – rzuciła ze śmiechem.
-      Twardy z ciebie negocjator – Max wziął ją pod rękę i grzecznie odprowadził do końca strefy zaklęć, a potem nachylił się i pocałował ją w policzek. – Dzięki za dobrą zabawę.
Rose zamrugała zaskoczona, ale przyjacielsko i absolutnie platonicznie poklepała go po dłoni, mówiąc:
-      Ja też się dobrze bawiłam. Wracaj na imprezę… - dodała, odchodząc.
Powoli, rozglądając się uważnie, czy aby jej nikt nie złapie, wchodziła po schodach. W ciemnym, chłodnym zamku cienie niespodziewanie wydawały się aż nazbyt żywe. Usłyszała szurania, a potem jakby kroki.
Przyśpieszyła.
No, pięknie! Ludzie chodzą sobie, jak po dworcu, a Filch złapie właśnie ją! Prefekta Gryffindoru! Mhmm… zawsze mogła powiedzieć, że usłyszała hałasy i poszła sprawdzić, co się dzieje…
Kroki były coraz bliżej, więc Rose czuła wyraźnie, jak coraz szybciej bije jej serce.
-      Dobrze się bawiłaś?! – usłyszała zgrzytliwy, złośliwy głos.
Zatrzymała się. Wzięła głęboki oddech i przybrała maskę obojętności na twarzy. Powoli odwróciła się.
-      Czyżbyś przyszedł zbratać się z pospólstwem? – rzuciła ironicznie.
Podszedł do niej blisko.
-      Widzę, że szybko się pocieszyłaś – rzucił zimno.
-      Och, proszę cię – żachnęła się. – Powiedz mi czyja to wina?
-      Czyli robisz mi na przekór?
Rose westchnęła.
-      Nie, Scorpius. Tylko próbuje jakoś przetrwać – powiedziała spokojnie, zmęczonym tonem, odwracając się z zamiarem odejścia.
Przyciągnął ją do siebie, szarpnięciem.
-      Scorpius, naprawdę nie musisz pokazywać, jaki jesteś silny – powiedziała smutnym głosem.
Rozluźnił uścisk i zamknął oczy.
-      To jest ciężkie, prawda? – powiedziała cicho. – Ukrywanie się…
-      Po prostu wkurzył mnie ten koleś – mruknął z oporem.
-      A co miałam zrobić? I skąd on ma wiedzieć, że nie jestem zainteresowana? – odpowiedziała cicho. – Taką stworzyliśmy sytuację – dodała i ponownie się odwróciła.
Scorpius patrzył na jej plecy z ciężkim sercem.
-      Rose…
-      Spotkamy się jutro – odpowiedziała, nie odwracając się. – Jestem zmęczona. Ty też powinieneś iść spać – dodała, odwracając głowę przez ramię i posyłając mu łagodny uśmiech. – Dobranoc.


Arthemis wróciła na imprezę Freda, akurat w momencie, gdy stojąc pośród sali z hukiem otwierał szampana. Dobrze, że Rose tego nie widziała, bo jej sumienie prefekta chyba by nie wytrzymało.
Rzuciła się na krzesło i ścisnęła skronie.
Chwilę później przedarł się do niej Fred ze szklanką, wypełniona pienistym, wielokolorowym sokiem.
Spojrzała na niego z powątpieniem.
-      Spokojnie jest bezalkoholowy… - zapewnił ją.
Wzięła go do ręki. Fred przypatrywał jej się przez chwilę trochę z niepokojem, więc spytała:
-      Co się stało?
-      Nic – powiedział nieco za szybko, zerkając na szklankę.
Arthemis stwierdziła, że byłby beznadziejnym szpiegiem. Nawet nie musiała zdejmować blokady, żeby wiedzieć, czy coś tam dodał.
-      No, więc co do tego dałeś? – rzucił od niechcenia.
Fred wypuścił ze świstem powietrze, ale chyba poczuł ulgę.
-      Taki jeden gadżet mojego ojca. Działa jak czekolada. Podskakują ci endorfiny i dobrze się bawisz… - wyjaśnił.
-      Mam nadzieję, że nikomu tego nie podawałeś?
-      Wiesz, to eliksir szczęścia w małej, słabszej dawce – wzruszył ramionami. – Nic nie legalnego.  
Uśmiechnęła się.
-      Wiem Fred. Nie nafaszerowałbyś mnie jakimś psychotykiem… Zastanawiam się tylko po, co chciałeś mi to dać.
-      Nie wiem. Myślałem, że może potańczysz z Jamesem i w ogóle zaczniesz się bawić, a wtedy on też się zacznie dobrze bawić…
Arthemis zmarszczyła brwi.
-      Przecież tańczyłam z Jamesem.
-      Raz. Trzy godziny temu – prychnął Fred. – Poza tym za dużo myślisz, nie umiesz się rozluźnić i w ogóle jesteś sztywna.
-      Nie jestem sztywna! – zaprotestowała.
-      Siedzisz tutaj, a James tańczy z Anabelle, zerkając co chwila na ciebie. Jak dla mnie to się nazywa sztywność… Poza tym nie rozumiem: skoro potrafiliście być tak zgrani w tym całym rezerwacie, to o czemu twierdzisz, że nie umiesz tańczyć?
-      Nie twierdzę, że nie umiem. Nie czuję się po prostu swobodnie…
-      Bo jesteś sztywna! – powiedział triumfalnie.
Arthemis przez chwilę na niego patrzyła, tak, że poczuł się nieswojo. Na szczęście uratowała go Valentine.
-      Fred, idziesz…
Jednak w tym czasie, Arthemis wstała, wepchnęła mu szklankę w dłoń, wzięła za rękę Valentine i wmieszały się w tłum ludzi.
No, przynajmniej mu się nie oberwało… No ewentualnie Valentine mogła dostać rykoszetem…
James przedarł się do niego.
-      Gdzie Arthemis?
-      Chyba się trochę zirytowała, bo powiedziałem, że jest sztywniarą…
-      A właśnie chciałem ją wyciągnąć na… - zaczął James, ale przerwała mu nagle podgłośniona muzyka i dudniący rytm, szybkiej, rytmicznej piosenki.
Rozejrzeli się, żeby zobaczyć kto to zrobił i jednocześnie otworzyli ze zdziwienia usta.
Na środek przesunięto stół, a na nim w najlepszego podskakiwały i tańczyły Valentine i Arthemis, w rytm muzyki.
Ludzie dookoła zaczęli gwizdać i klaskać.
-      Kto by pomyślał, że drobna prowokacja, tyle zdziała – mruknął Fred, szczerząc zęby.
James jednak nie zaczekał, żeby mu odpowiedzieć, tylko przedarł się przez tłum otaczający stolik. Fred podszedł za nim, z szerokim „bananem” na twarzy.
James stwierdziła, że całkiem miło się patrzy na dwie laski tańczące na stole i zupełnie nie przejmujące się otaczającym je tłumem. Gdy Arthemis dłońmi do góry włosy i pozwoliła im swobodnie opaść, a potem odwróciła się do niego, uśmiechnęła szeroko i wyciągnęła rękę, jego serce po prostu uderzyło o podłogę.
Arthemis nachyliła się, wyciągając ręce, więc chwycił ją w pasie i porwał ze stołu prosto w ramiona.
W tym samym czasie Valentine pociągnęła Freda na stół, więc teraz to oni byli w centrum uwagi. Jamesowi było to bardzo na rękę, bo miał Arthemis tylko dla siebie.
Arthemis stwierdziła, że może tańczyć choćby kankana jeżeli tańczy z Jamesem. Nagle każdy ruch wydawał się na miejscu, gdy czuła ręce Jamesa na biodrach. Z tą wesołą myślą przyciągnęła jego głowę i pocałowała mocno.
Uderzenie krwi. Przyśpieszony oddech. Pociemniałe spojrzenie.
James tylko przez chwilę wpatrywał się w Arthemis, a potem pociągnął ją przez tłum. Chwilę później została oparta o chłodną ścianę i zupełnie zabrakło jej tchu, gdy James zaczął ją całować.
Potem znowu pociągnięto ją po schodach, ale nie zdawała sobie z tego sprawy, bo wszystko zagłuszał szum krwi w uszach i głośne bicie serce, a czasem niespodziewany śmiech, który wyrywał jej się z gardła, gdy James po raz kolejny przystawał i zamykał jej usta pocałunkiem.
Nie wiedziała, jak udało im się dojść do Wieży Gryffindoru i nie zostać złapanym, ale zbytnio jej to nie interesowało.
Gdy już dotarli do dormitorium Jamesa i zamknęli się w kotarach jego łóżka. Spojrzeli po sobie i niespodziewanie zaczęli chichotać.
Arthemis została popchnięte na poduszki, a James nachylił się nad nią. Przez chwilę wpatrywali się w siebie, błyszczącymi z podniecenia oczami. James zamknął jej usta pocałunkiem, a jego ręka wsunęła się pod krótką bluzeczkę.
Wtedy trzasnęły drzwi.
Odskoczyli od siebie zdezorientowani.
Arthemis podniosła się i dostrzegła zarys sylwetki Lucasa, gdy przechodził przez dormitorium.
James pociągnął ją powrotem na poduszki i pocałował ją w szyję, a potem szepnął:
-      Los naprawdę mnie nienawidzi…
Arthemis zatkała sobie usta, żeby się nie roześmiać.
Potem przytuliła się do niego, zamykając oczy, gdy skrzypnęły pod nią sprężyny. Starała się uspokoić krążącą szaleńczo krew i stłumić żal, że po raz kolejny nie dowiedziała się, jak to jest czuć dłonie Jamesa na nagiej skórze.
Pocieszała się tylko tym, że on też o tym rozmyśla. No i tym, że to na pewno nie ostatnia taka sytuacja.
Chwilę jeszcze pomyślała, jak fatalnie musi się czuć Luke, i że musi poważnie porozmawiać z Lily, zanim ta znowu zrobi coś, co go niepotrzebnie zrani.
W końcu po dwóch nocach niespokojnego kręcenia się we własnym łóżku, zasnęła jak niemowlę, w ramionach Jamesa.
 

Arthemis poczuła jego dotyk, jego zapach, nim jeszcze do końca zdała sobie sprawę z tego, gdzie jest i dlaczego. Wzięła głęboki oddech, jeszcze na w pół śpiąc, a potem poczuła nacisk na brzuchu. Rozchyliła powieki i zobaczyła jak palce Jamesa bardzo powoli, podsuwają jej żenującą czerwoną bluzeczkę. Zatrzymał się tuż nad pępkiem, opuszkami palców wodził po rozgrzanej skórze.
-      Może wyżej? – szepnęła cicho, nadal z zamkniętymi oczami.
Niemal poczuła, jak James się uśmiechnął.
-      Jesteś idealna – zaśmiał się cicho, pocierając nosem o jej skroń i całując ją w policzek. – Jest już ósma...
-      Co?!! – krzyknęła Arthemis, zrywając się na równe nogi.
James pociągnął ją za zapięcie od stanika, odsłaniane przez bluzkę, mówiąc:
-      Wracaj…
-      James! Ósma! Hogsmead!
-      Ciii – mruknął, przytrzymując ją, gdy chciała się wyrwać.
-      James… - mruknęła niewyraźnie, gdy pocałował miejsce, gdzie coraz szybciej na jej szyi bił puls. – Wiesz… puść mnie na godzinę… wrócę…
-      Wrócisz iii…?
-      I… i… - Arthemis czuła się, jakby wszystkie myśli wyparowały jej z głowy. Nie mogła wymyślić powodu, dla którego powinna wyjść z tego łóżka. – Po prostu wrócę, ok?
James zaśmiał się.
-      Ok – puścił ją i spojrzał z lekkim niepokojem. – Spotkamy się w Hogsmead, w południe – zapowiedział.
Pokiwała głową i wysunęła się z łóżka. Musiała jakoś przemknąć aż do swojej sypialni, nie umierając po drodze ze wstydu.
Zerknęła na łóżko Freda, ale go nie zauważyła. Podobnie, jak Max i Justina. Zmarszczyła brwi. Przecież to niemożliwe, żeby impreza jeszcze trwała. Lucasa też nie było. Hmm?
Lily nadal spała. Była blada, jak duch. Widocznie sen był jej potrzebny.
Dwadzieścia minut później dowiedziała się dlaczego wszystkich chłopców nie było w dormitorium. Gdy ubierała się w pośpiechu, a do sypialni wpadła Rose, na piersi miała przyczepioną odznakę prefekta, która aż biła po oczach. Zaczęła przeszukiwać wszystkie cichu w poszukiwaniu swojej szkolnej szaty. Widocznie coś musiało się stać. Uczniowie nie nosili zazwyczaj szat w weekendy.
-      Co się stało? – zapytała.
-      Masakra!! – powiedziała Rose. – Złapali wszystkich nad ranem. Jakiś nierozgarnięty Krukom wyszedł i zwymiotował kremowym piwem na korytarzu. Akurat wisiał na nim Irytek, więc miał świetny ubaw, chcąc to oznajmić całemu światu – Rose w pośpiechu zdejmowała jeansy i zakładała rajstopy. – Filch się dowiedział, wszedł w strefę zaklęć. Kilku osobom udało się zwiać, zanim Filch sprowadził profesor Vector. – Rose zrzuciła sweter i narzuciła białą bluzkę, założyła krawat z barwami Gryffindoru i włożyła czarną szatę. – Ta stwierdziła, że skoro się tak świetnie bawili to nie ma powodu, żeby im to przerywać, więc wysłała ich z miejsca na szlaban. Czyszczą podłogi we wszystkich lochach w całym zamku. Bez czarów, oczywiście. Od czwartej nad ranem. Była wściekła gdy wezwała wszystkich prefektów. Szczególnie, że Sandra i Daryll byli na imprezie i bawili się na całego.
-      Po co was wezwała?
-      Mamy ich pilnować. Jest ich za dużo, żeby nauczyciele ogarnęli wszystko na raz…
-      Lucasa przecież nie było na imprezie – stwierdziła zdziwiona Arthemis.
-      Widziałam, jak szedł na boisko – odparła szybko Rose, kierując się do wyjścia. – A wam jak się udało zwiać? – zapytała niespodziewanie, odwracając się.
Arthemis spłonęła rumieńcem.
-      Wcześnie wyszliśmy…
-      To gdzie byłaś całą noc? – Rose zmarszczyła brwi.
Arthemis z zaciętością maniakalnego pedanta zawiązała sznurówki, a potem jakby nie było pytania, skierowała się do drzwi, mówiąc:
-      Lecę do Hogsmead. Chcesz coś?
-      Och!! – Rose zrobiła zawiedzioną minę. -  Ja też chciałam iść!
-      Masz cały dzień. Nie będą cię trzymać wiecznie… Szkoda mi Valentine i Freda – dodała wzdychając.
-      Ciesz się, że ich nie wyrzucili – oznajmiła Rose, gdy zbiegały po schodach. – Postaram się ich jakoś stamtąd wyciągnąć… O ile tylko Axelrode nie będzie kontrolował prefektów. Jest strasznie zasadniczy…
Arthemis wyszła z zamku głównie w towarzystwie uczniów z innych domów. Z Gryffindoru było chyba tylko kilku starszych uczniów. Czyżby wszyscy uczestniczyli w imprezie Freda? W każdym bądź razie miała nadzieję, że uczestniczył w niej Alan…
Arthemis przyśpieszyła kroku i wyrzuciła z myśli wszystko, poza czekającą ją rozmową. Było to dość trudne. Musiała jakoś wypchnąć z pamięci wydarzenia wieczora i nocy. Problemy Lily, Freda i Valentine, Rose… Musiała schować na razie wspomnienia rąk i ust Jamesa. Gorącego dotyku, palącego skórę i smak gorzkiego rozczarowania, gdy usłyszeli trzaśniecie drzwi.
Arthemis ruszyła biegiem do Hogsmead licząc, że pęd uciszy jej myśli i skupi je na aktualnym priorytecie.
Przy drodze prowadzącej do Wrzeszczącej Chaty przystanęła, odetchnęła kilka razy i ruszyła w stronę ogrodzenia.
Była piętnaście minut po czasie. Cholera!
Niespodziewanie huknęło i zmaterializowała się przed nią wysoka czarownica, o posągowych kształtach, w płaszczu podkreślającym jej talie. Miała równiutkie jak spod żelazka jasnobrązowe włosy i szare oczy. Gdy Arthemis ją zobaczyła, coś obiło się w jej wspomnieniach, jakiś niewyraźny zarys. Uśmiechu, rozjaśniającego oczy. I jej matki ściskającej tę kobietę.
Zamrugała.
Demteria wyprostowała się, jakby była przygotowana na atak. Uniosła podbródek i patrzyła na nią z góry, z przymrużonymi oczami.
-      A więc jestem! Czego chcesz?
Arthemis pomimo blokady, czuła jej silny niepokój. Niemal strach. Było to wręcz nieproporcjonalne do sytuacji, dlatego Arthemis stanęła naprzeciw niej, opuszczając ręce.
-      Czy wie pani, że nie mogę odczytać pani myśli?
Demetria zmierzyła ją podejrzliwym spojrzeniem.
-      Naprawdę – przekonywała Arthemis. – Poza tym, czy mam jakiś powód, żeby panią zaatakować? – dodał niemal rozbawiona.
Demteria przez chwilę jeszcze jej się przypatrywała, ale w końcu westchnęła i potrząsnęła głową z niedowierzaniem:
-      Masz taki sam urok osobisty, jak matka…
Tym razem to Arthemis zamrugała totalnie zaskoczona. Czegoś takiego się nie spodziewała. Zarumieniła się i zaczęła jąkać:
-      Ja… Nie… To znaczy… Mama, ona była… A ja tylko…
Demetria spojrzała na nią wyrozumiałym wzrokiem, jak tylko wieloletnia matka potrafi.
-      Ona też potrafiła szybko przełamać bariery. Na pewno nie owijała w bawełnę…
Arthemis na pewien czas zamilkła zdezorientowana, Demetria natomiast przypatrywała się jej uważnie.
-      Chyba cię trochę demonizowałam w myślach – przyznała. – Może to wina tego, co o tobie słyszałam.
-      Bądź co pani o mnie wie – wtrąciła sprytnie Arthemis.
Demeria westchnęła ciężko, ale w końcu z oporem skinęła głową. Tak więc Arthemis uzyskała pierwsze potwierdzenie, że Demetria ma jakieś informacje.
-      Nie wiem, czemu chciałaś się ze mną widzieć – rezerwa w jej głosie była mocno wyczuwalna.
Arthemis chyba po raz pierwszy w życiu postanowiła bez zbędnych podchodów, powiedzieć co ją gnębi. Może miała nadzieje, że poruszy jakąś czułą stronę Demetrii Fairchild, która zechce jej pomóc. Arthemis chwytała się każdej możliwości, która mogła jej pomóc. A tych możliwości było coraz mniej, a nigdy przecież nie było ich dużo.
-      Moja matka zginęła, gdy miałam dziewięć lat – wykrztusiła z siebie. – Nie zdążyła mi nic wyjaśnić, a jedyne co mi po niej pozostało to wyblakłe wspomnienia i kilka pamiętników… A jednego, który mógłby wszystko wyjaśnić – brakuje. – Arthemis potarła czoło. - Czy pani go ma?
Demetria odchyliła się zdziwiona.
-      Skąd pomysł, że mogłabym go mieć?
-      Nie rozumiem motywów, ale mama zostawiała je wszędzie. Kilka było u mojego wuja, jeden miał mój tata. Brakuje pamiętnika, z okresu przed moim urodzeniem. Akurat w tamtych czasach pracowała pani z nią. Myślałam więc, że może dała go pani.
Demetria pokręciła głową.
-      Nie. Nic nie wiem o żadnym pamiętniku.
-      A co pani wie? – zapytała Arthemis.
Demetria natychmiast znowu się zdystansowała. Arthemis zastanawiała się, o co jej chodzi.
Czemu chciała coś za wszelką cenę zachować w tajemnicy?
-      Moja mama prowadziła eksperymenty – zaczęła ostrożnie, badawczo obserwując twarz matki Alana. – Chciała zwiększyć możliwości, jakimi dysponują uzdrowiciele. Przeprowadzała testy na sobie, prawda? Nie musi pani potwierdzać, i tak to wiem.
-      Wiesz? - Demetrii ze zdziwienia aż opadły ręce.
-      Wiem – Arthemis gorzko wykrzywiła usta. – Można było się domyślić, z jednego z jej pamiętników…
-      Twój ojciec też o tym wie – zapytała zaintrygowana.
Arthemis wzruszyła ramionami.
-      Nie wiem. Ja mu nie mówiłam – i w tej chwili pomyślała, że może powinna. Nie zapytała w końcu najbliższej sobie osoby. Z drugiej z kolei strony, czemu ojciec sam jej tego nie powiedział. Cóż… pewnie według niego istniało tysiąc powodów.
Demetria westchnęła. Oparła się o barierkę, otaczającą tereny Wrzeszczącej Chaty i włożyła ręce do kieszeni.
-      Althea, była typem dziwacznego połączenia dobrej wróżki i geniusza. Miała tysiąc pomysłów na minutę, a co więcej od razu kombinowała jak je zrealizować. Te badania, które prowadziłyśmy miały zrewolucjonizować czarodziejską medycynę – zmarszczyła brwi i uśmiechnęła się gorzko. – Nie wiem, co wtedy myślałyśmy. Że każdy z uzdrowicieli będzie miał taką moc, czy tylko my, czy tylko jacyś dziwni wybrańcy. Nasze myśli chyba nie sięgały tak daleko, żeby się zajmować takimi problemami… Wyobraź sobie armię uzdrowicieli, która potrafiłaby czytać ludziom w myślach… Przyszło nam to do głowy znacznie później…
Arthemis bojąc się trochę, że Demetria zechce zbyt szybko zakończyć swą opowieść, zapytała:
-      Co planowałyście? Jakich efektów chciałyście?
-      Czasami po wielu zaklęciach ludzie po prostu tracą zdolność komunikowania się, leżą w śpiączce, bądź są zamknięci w świecie swojego umysłu. Nie można im pomóc, bo nie mogą ci powiedzieć, co się stało. Chciałyśmy dostępu do takiej wiedzy. Chciałyśmy dostępu do ich wspomnień, żeby móc rozpoznać chorobę.
-      Ale przecież nie wszyscy pacjenci tego wymagają – zaprotestowała Arthemis. – Nie możesz sobie używać tej mocy, kiedy ci się podoba. Ona zawsze z tobą jest – I cholernie trudno jest ją zablokować, dodała w myślach.
-      Myślisz, że o tym nie wiem? – burknęła Demetria. -  To właśnie był później jeden z naszych problemów…
-      Co jeszcze? – dopytywała Arthemis.
-      Osoby z zaburzeniami mogę nie zdawać sobie sprawy z tego co się dzieje. Dostęp do ich umysłów pomógłby ich wyleczyć… Tak samo to, że niektóre stany chorobowe biorą się z emocji… Na przykład skąd możesz wiedzieć, gdzie tak naprawdę boli niemowlę, skoro jedynym sygnałem jaki może dawać jest płacz i krzyk. Za pomocą dotyku można by dokładnie zdiagnozować źródło i przyczynę bólu, w kilka sekund. Wiesz ile osób zmarło, bo nie zdążyliśmy ich w porę zdiagnozować? – rzuciła z goryczą w głosie, patrząca w przestrzeń Demetria.
-      Ten plan miał zbyt wiele dziur… - stwierdziła Arthemis.
-      Owszem. Ale badania szły dalej i to szły w zastraszającym tempie – pokręciła głową z niedowierzaniem.
-      Gdzie są zapisy? – zapytała Arthemis. – Raporty, obliczenia? To było chyba potrzebne?
-      Oczywiście. Miała je twoja matka…
-      Czyli znikły, tak jak pamiętnik – mruknęła do siebie.
-      W każdym bądź razie byliśmy coraz bliżej zakończenia operacji, wtedy zaczęłyśmy się zastanawiać nad konsekwencjami. Już nie chodziło tylko o uzdrowicieli. Gdyby świat czarodziejów się o tym dowiedział… Czy wiesz, co mógłby zrobić zdolny czarnoksiężnik z taką mocą? – z przerażeniem pokręciła głową.
-      Domyślam się – powiedziała z naganą w głosie Arthemis i pokręciła z niedowierzaniem głową. – Wiedziałyście o tym i nadal nie przerwałyście?
-      Zmieniłyśmy koncepcję badań. Już nie chciałyśmy wywołać tych umiejętności na stałe… Stworzyłyśmy eliksiry, który wywoływały pewne z tych mocy, gdy się je zażyję, tylko na pewien okres czasu…
Arthemis uznała, że to już było bardziej rozsądne. Jednak Demetria właśnie wtedy wydawała się być nad wyraz zdenerwowana.
-      Althea zaczęła się zachowywać dziwnie. Czułam się, jakbym miała do czynienia z dwiema różnymi osobami. Raz była przestraszona, miała wyrzuty sumienia, a jedyne co było w stanie ją uspokoić to twój ojciec. Innym razem wyśmiewała moje obawy, poprawiała wszystko tak, jakbyśmy miały zamiar wrócić do podstawowej koncepcji. Wtedy nawet nie wymawiała imienia twojego ojca i wydawało mi się, że myśli o samej sobie, w trzeciej osobie. Szeptała z coś w stylu: Althea zrobiła tu błąd… To było upiorne, ale zrozumiałe. Ja sama nie wiedziałam co robić. Z jednej strony miałyśmy dobre chęci. Pomysł był genialny. Włożyłyśmy w to tyle pracy! Z drugiej jednak strony, gdyby wpadło to w nieodpowiednie ręce… Dlatego uważałam, że powinnyśmy to wykorzystać. Użyć, wziąć te moce, i zniszczyć badania, żeby nikt się nie dowiedział. Althea się ze mną zgodziła. Chciałam być pierwsza, więc zrobiłam to pierwsza…
-      CO?! – Arthemis wyrwał się krzyk.
Demetria spojrzała na nią z wahaniem i poczuciem winy.
-      Althea na początku nie chciała. Następnego dnia znowu zachowywała się jak nie ona i coś zmieniała, chociaż jej zabroniłam. Skoro już częściowo na mnie sprawdziliśmy eliksiry… Byłam przy tym, jak i ona je wzięła. A mnie ani jej nic się nie stało. Ja w każdym bądź razie nigdy nie miałam żadnych mocy… Wydaje mi się, ze wszelkie notatki z badań nie znikły, Althea je po prostu zniszczyła. Gdy dowiedziałam się, że jestem w trzecim miesiącu ciąży, nie mogłam sobie wybaczyć, że tak na raziłam nasze dziecko. Nigdy nie sądziłam, że mogę kochać męża bardziej, niż wtedy gdy mi powiedział, że poradzimy sobie cokolwiek się stanie… -  Spojrzała na Arthemis ze łzami w oczach. – Czy rozumiesz, jak bardzo nie chce, żeby Alan się o tym dowiedział? Żeby mnie oceniał?
Arthemis patrząc na Demetrię Fairchild, matkę Alana, przypomniała sobie słowa swojej matki napisane w liście i w pamiętnikach. Przypomniała sobie, wyraz czułości na jej twarzy, gdy kładła ją spać, gdy uczyła ją grać na pianinie i stwierdziła, że nawet wiedząc co się stało, do czego doprowadziła, nie przestała czuć tej tęsknoty za nią, nieustającej chęci przytulenia się do niej i tego żalu, że dano im tak mało czasu.
Bardzo ostrożnie dotknęła ramienia Demetrii i powiedziała:
-      Cokolwiek teraz wiem, nie zmieniło to mojej miłości do mamy. I wiele bym oddała, żeby móc spędzić z nią więcej czasu…
Matka Alana uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością. Potem otarła oczy i powiedziała:
-      Gdy wróciłam do Anglii, Althea napisała do mnie list. Opowiedziała mi o tobie wszystko, co sama wiedziała. Poprosiła mnie o pomoc, dlatego wtedy pojawiliśmy się u was. Gdy dostałaś ataku, zdałam sobie sprawę, co zrobiłyśmy. Nie widziałam, jak Althea radzi sobie z tym każdego dnia. Ja nie mogłam. Nie mogłam sobie z tym poradzić, więc zamknęłam to na cztery spusty i więcej do tego nie wracałam. Tym bardziej, że patrząc na Alana, miałam przed oczami, co mogło się stać…
-      Dlatego powiedziała mu pani, że nie żyję… - domyśliła się Arthemis.
-      Pytał o ciebie. Miał koszmary. I bałam się, że pewnego dnia zobaczę go zakrwawionego, jak kiedyś ciebie…
-      Boi się pani, że Alan może mieć zdolności? – Arthemis była zszokowana tą myślą. Do tej pory jakoś nie brała jej pod uwagę. Ale w sumie, dlaczego nie? Spojrzała uważnie na Demetrię. – Mogę to sprawdzić. Tak, żeby on o tym nie wiedział… Mogę to sprawdzić i przysłać pani wiadomość. Nie będzie się pani zastanawiać.
Demetria spojrzała na nią z nowym zainteresowaniem.
-      Możesz to zrobić?
-      Tak. Wyczuję jego moce, nawet jeżeli on o nich nie wie – Tak naprawdę Arthemis nie wiedziała, czy może to zrobić, ale mogła spróbować. Poza tym zastanawiała ją jedna rzecz: do tej pory spotkała się tylko z jedną osobą, która miała takie moce, jak ona.
-      A Alanowi nic się nie stanie? – zapytała Demetria podejrzliwie.
Zamyślona Arthemis pokręciła głową.
-      Co jeszcze potrafisz? – Demetria wyglądała jakby długo powstrzymywała się przed zadaniem tego pytania. Cóż Arthemis nie mogła ją za to winić. Była jedynym żyjącym dowodem jej geniuszu.
-      Ale nie powie pani nikomu? – Arthemis musiała powstrzymać uśmiech.
Demetria potrząsając głową, wyglądała, jakby miała zaraz dostać prezent gwiazdkowy.
-      To się objawiało stopniowo – wyjaśniła Arthemis. – Najpierw mogłam widzieć wspomnienia zachowane w przedmiotach, potem wspomnienia ludzi. Następnie przyszła kolej na emocje. Zaczęłam widzieć też aury ludzi. Czytanie w myślach, gdy kogoś dotykam, odszukiwanie bliskich mi ludzi, nawet na wielkie odległości. Odbieranie snów. – Arthemis pominęła fakt, że z Jamesem może sobie rozmawiać, nawet go nie widząc. Zawahała się, ale o odrzucaniu umysłem również nie wspomniała. Miała tylko nadzieję, że Alan nadal myśli, że to było zwykłe zaklęcie…
-      To znacznie wykracza poza nasze badanie – powiedziała Demetria. – Może to wynika z faktu, że zaczęło się, gdy byłaś dzieckiem. Jeżeli połączyło się z twoimi genami…
-      Ja naprawdę nie chcę o tym wiedzieć  - przerwała jej Arthemis.
-      Och, wybacz – mruknęła zawstydzona Demetria. – Rzeczywiście.
-      Czy to się może przenieść? – zapytała jednak zaniepokojona Arthemis.
-      Chodzi ci o to, czy może się przenieść genetycznie? – Demetria zamyśliła się głęboko. – Jest to jakaś jedna miliardowa twojego genotypu. Może, ale w bardzo niskim stopniu. Może być to tak nikłe, że nigdy nawet się nie ujawni… Twoje wnuki mogą już w ogóle tego nie odczuwać. W każdym bądź razie, żaden człowiek, nigdy nie będzie taki jak ty. Twoje zdolności są powiązane z genami tylko przez przypadek. Nie zostały wywołane naturalnie…
Arthemis poczuła ogarniającą ją ulgę. Chociaż jeden problem z głowy. Czasami podejście naukowe, może człowieka uspokoić, jak nic innego.
Demetria w końcu położyła jej ręce na ramionach i spojrzała na nią poważnie.
-      Przepraszam. Nie tylko za to, co zrobiłam, ale też za to, że nie mogę ci pomóc…
Arthemis uśmiechnęła się delikatnie.
-      Bardzo bliska mi osoba powiedziała mi kiedyś, że dzięki tym zdolnościom jestem jaka jestem. I że nie zmieniłaby we mnie niczego. Dlatego pomimo wszystko, zaczynam dochodzi do wniosku, że nie zamieniłabym ani minuty strachu i smutku, byle tylko doprowadziła mnie do tego czasu i tych ludzi.
Demetria odgarnęła jej włosy z twarzy włosy.
-      Twoja matka byłaby z ciebie dumna – potem zamyśliła się głęboko i powiedziała. – Mieszkacie teraz gdzie indziej, prawda?
Arthemis skinęła głową.
-      Czy w waszym starym domu nie było piwnicy?
Arthemis zamrugała zdziwiona.
-      Była… Nie wolno było mi do niej wchodzić.
-      Zanim się urodziłaś twoja matka miała w niej domowe laboratorium – powiedziała Demetria. – Spytaj ojca, czy zabrał z niego wszystkie rzeczy… Może pamiętnik jest właśnie tam.
Arthemis miała wrażenie, że w jej mózgu nastąpiło spięcie. To było przecież takie oczywiste!
-           Dziękuje! – powiedziała myśląc gorączkowo.
            Niespodziewanie usłyszała trzaska gałęzi. To odwróciło jej uwagę. Wyczuła znajomą osobę, zanim jeszcze usłyszała:
-      HA! Mam was! – jej ojciec wyszedł z lasu śmiejąc się radośnie, a potem stanął jak wryty i patrzył na panią Fairchild. – Demetria… -  później pociemniałym z gniewu wzrokiem spojrzał na córkę. – Arthemis! – powiedział z naganą.
-      Tristan -  pani Fairchild podeszła do jej ojca i chwyciła go za rękę. – Masz bardzo mądre dziecko.
-      Nie powinna cię niepokoić – powiedział surowo. – Nie miała żadnego prawa…
Arthemis spuściła głowę. Obojętnie jak dobrze znana była w szkole ze swojej zabójczej aury, wystarczył ten ton i czuła się jak niegrzeczne trzyletnie dziecko.
-      Nic się nie stało – Pani Fairchild chyba jednak postanowiła ją ratować od gniewu ojca, bo uśmiechnęła się do niej pobłażliwie. – Dzięki niej czuję się lepiej. Ale jednak was pożegnam. Muszę wracać do własnych spraw… - odwróciła się do Arthemis. – Do zobaczenia!
Arthemis dostrzegła w jej oczach prośbę. Wiedziała jaką i miała zamiar ją zrealizować, nie tylko dla pani Fairchild, ale ze zwykłej ciekawości.
-      Do widzenia, Tristanie – zwróciła się do ojca Arthemis. – Przykro mi, że tak wyszło.
-      Mnie też -  rzucił ze skrępowaniem.
Demetria uśmiechnęła się smutno i aportowała się.
Arthemis przymknęła oczy widząc, jak jej ojciec bierze się pod boki.
-      Co TY WYPRAWIASZ?!
-      Taaatooo…. – mruknęła Arthemis.
-      Nie „tatuj” mi tu!! – powiedział rozgniewany Tristan. – Żaden powód nie jest dobry, żeby ścigać i ściągać tu dorosłych, obcych ludzi według własnego widzimisię!
-      Napisałam list! Zgodziła się!
-      Jestem ciekaw, czym jej zagroziłaś!! Ta kobieta nie pojawiła się na pogrzebie twojej matki! Myślisz, że uwierzę, że jakiś zwykły list ją tu ściągnął?!
Arthemis spuściła wzrok. Jej ojciec uznał to, za przyznanie się do winy.
-      Nie możesz szantażować ludzi!! – krzyknął z niedowierzaniem Tristan.
-      Och, weeeźź… - żachnęła się Arthemis. – Chcę się dowiedzieć, co się stało z mamą!!
-      Arthemis! Minęło sześć lat! Czego chcesz się dowiedzieć?! Co chcesz osiągnąć!?
-      Chcę poznać prawdę! Chcę wiedzieć, dlaczego zostałam pozbawiona wszystkich lat, które mogłam  z nią spędzić! Nie mogę uwierzyć, że nie szukałeś tego kto jej to zrobił! Nie mogę uwierzyć, że odpuściłeś tak po prostu!!
-      Miałem ważniejsze sprawy na głowie… - powiedział niespodziewanie cicho i poważnie Tristan.
A Arthemis wręcz przeciwnie wpadła w szał. Była taka wściekła. Czuła się taka oszukana przez los i nie rozumiała, czemu jej ojciec nie odczuwa tego samego.
-      Niby co była dla ciebie aż takie ważne!? Mama zginęła, a ty usiadłeś w domu i użalałeś się nad sobą, zamiast szukać winnego!! Co takiego miałeś na głowie, że…
-      CIEBIE!!
Niespodziewany wybuch ojca, sprawił, że Arthemis natychmiast zamilkła.
-      Byłaś najważniejsza – Tristan zacisnął palce u nasady nosa i z zamkniętymi oczami westchnął ciężko. – Nie mogłem stracić też ciebie, a potrzebowałaś opieki. A poza tym gdyby mi się coś stało, to kto by ci pomógł? Musiałem o tym zapomnieć, nie rozumiesz? Musiałem się tego uczucia pozbyć, żeby móc normalnie cię wychować… Nie zapomniałem co się stało, tylko…
Arthemis spuściła oczy i poczuła się po prostu jak potwór. Niewdzięczny, nieczuły potwór.
-      Tato… - powiedziała żałośnie i przytuliła się do niego.
Miał opuszczone ręce, ale po chwili objął ją i ścisnął.
-      Przepraszam…
-      Wiem, że chcesz się dowiedzieć prawdy – powiedział cicho. – Ale nie możesz tego robić za wszelką cenę. I nie możesz się narażać na niebezpieczeństwo…
Arthemis z policzkiem opartym o jego płaszcz, starała się nie popłakać, bo poczuła się jakby znowu miała sześć lat. Odchyliła głowę do tyłu i spojrzała na ojca.
-      Pomóż mi się dowiedzieć… Powiem ci wszystko, co już wiem. Ktoś po prostu wszedł do nas do domu i ją zabił, tato. I po prostu odszedł… Wyszedł przez drzwi… Musi zapłacić. Nie jestem już dzieckiem, którym trzeba się opiekować. Ale nadal potrzebuję pomocy…
Tristan pogładził ją po włosach.
-      Partnerzy? – rzucił z lekkim uśmiechem.
-      Spółka – poprawiła. – Musimy włączyć Jamesa w spisek…
-      Domyśliłem się – Usta Tristana wykrzywiły się w krzywym uśmiechu. Poprawił jej szalik, co Arthemis przyjęła z pobłażliwym uśmiechem. – Chodź, pójdziemy się napić czegoś ciepłego… - dodał i ruszyli traktem z powrotem do wioski.
Po kilka krokach Arthemis przyszło coś do głowy.
-      Skąd wiedziałeś, że tu jestem?
-      Z okien u Marcela, widziałem biegnącego Jamesa. Więc chciałem was przyłapać i zawstydzić, jak się ściskacie – zachichotał.
Arthemis nie była rozbawiona, poczuła przerażenie na samą myśl o tym. Potem jednak zmarszczyła brwi.
-      James szedł w tę stronę? – upewniła się.
-      A właśnie. Nie widziałem go tu… - Tristan rozejrzał się, jakby chciał się przekonać, że go nie ma, czy po prostu Jamesa nie zauważył.
Arthemis zacisnęła usta. Zdjęła blokadę.
Zrobiła trzy kroki w tył, przeszła sześć kroków w bok i szarpnęła powietrze. Jej usta zacisnęły się w jeszcze cieńszą kreskę, gdy w jej ręku została lejąca się, srebrzysta materia, a Jamesa ze zmrużonymi oczyma i skulonymi ramionami, czekał na pierwszy cios.
Spojrzał na nią niepewnie i mruknął na próbę:
-      Już prawie 12?
-      Jest w pół do 10 – poprawił go zdziwiony Tristan, nie łapiąc aluzji.
Arthemis patrzyła na Jamesa zagniewanym wzrokiem.
-      Martwiłem się!! – krzyknął w końcu. – A poza tym należę do spółki – dodał.
-      Za podsłuchiwanie, grozi wyrzucenie z zarządu! – odpowiedziała niezadowolona i ruszyła dalej za ojcem.
-      Oczekiwałaś, że będę siedział grzecznie w zamku?!
-      Oczekiwałam, odrobiny zaufania – prychnęła.
-      To, że się martwię, nie znaczy, że ci nie ufam! – powiedział oburzony.
Posłała mu przez ramię chłodne spojrzenie.
-      Pokłócicie się później – przerwał im ze śmiechem Tristan. – Chodźcie napijemy się czegoś ciepłego...
Arthemis i James wymienili spojrzenia. Wiedzieli, że na piciu się nie skończy, więc przygotowali się do dłuuugiej opowieści.


Rose musiała kontrolować salę, w której był Fred, Max i jeszcze cztery inne osoby z różnych domów. Kątem oka widziała jeszcze dziesięciu innych prefektów, w tym nie wiadomo, jakim cudem ocalonego Albusa. Darryl i Sandra niestety się wpakowali…
Albus pilnował innej sali, oddalonej niemal o cały korytarz. Ale tylko jedne drzwi dalej był Scorpius. Z kamienną twarzą wpatrywał się w ludzi podporządkowanym mu lochu.
Rose wcale nie podobało się, że ich zadanie polega na pilnowaniu ludzi, których dobrze znała. Szczególnie, że lekko mówiąc wyglądali, jak zwłoki…
Max szczoteczką do zębów czyścił fugi w podłodze, a głowę miał opuszczoną tak nisko, że niemal szurał nosem po kamieniu. Jakiś chłopak zasnął czyszcząc kociołek, tak, że głowa utknęła mu wewnątrz niego.
Fred się jakoś trzymał. Rose uważała, że to, że tak wolno myje swój kawałek podłogi, wynika bardziej z lenistwa, niż ze zmęczenia, bo pomimo podkrążonych oczu, co chwilę bystro patrzył na Rose.
W końcu profesor Alexander przeszła bardziej w stronę, gdzie stał Albus, więc Fred niczym polująca pantera podszedł do Rose.
Rose już otwierała usta, żeby mu powiedzieć, że na razie nie da rady mu pomóc, dopóki Neville nie zmieni Alexander, ale Fred przerwał jej, mówiąc:
-      Wyciągnij stąd Valentine.
-      Ale przecież…
-      Nie spała trzy noce. Po prostu wyciągnij ją stąd. Zrób to, a nigdy więcej cię o nic nie poproszę. Przyrzekam! – wyszeptał z silnymi emocjami w głosie.
Rose zerknęła w obie strony korytarza, żeby sprawdzić, czy nikt nie zauważył, że coś kombinują i napotkała badawcze spojrzenie Scorpiusa. Szybko uciekła spojrzeniem i odsuwając się, szepnęła Fredowi:
-      Zobaczę, co da się zrobić…
-      Panno Weasley! Czy coś nie tak? – zapytała ją niespodziewanie i surowo profesor Alexander.
-      Nie, pani profesor – odpowiedziała natychmiast Rose. – Zastanawiam się jak długo będzie trwała kara…
-      Tyle ile trwała impreza – odrzekła profesor Alexander i stanęła dokładnie między nią a Scorpiusem.
Rose posłała Fredowi żałosne spojrzenie. Nie mogła nic zrobić. Ani dla niego, ani dla Valentine. Alexander wiedziała, że rodzinie Weasleyów nie można do końca ufać… Rose dopiero teraz zdała sobie sprawę, że krążyła między nią, Albusem i Lucy, która pilnowała akurat tej sali, w której był Louise Weasley.
Rose nie wiedziała, czemu ich nie było na imprezie, gdy wszystko się sypnęło. W każdym bądź razie mieli szczęście. Chociaż Albus wyglądał, jakby miał zaraz zasnąć na stojąco. Gdzie więc był, skoro zarwał całą noc, a nie było go na imprezie?
Rose usłyszała nagłe poruszenie po swojej prawej stronie. Spojrzała w tamtą stronę, żeby zobaczyć, jak Scorpius zaniepokojony wchodzi do jednego z lochów. Profesor Alexander przesunęła się w tamtą stronę. Chwilę później Rose serce podjechało do gardła, gdy Scorpius podtrzymując niemal nieprzytomną, bladą jak ściana Valentine.
-      Pani profesor, ta dziewczyna bardzo źle się czuje -  powiedział z mściwym rozbawieniem w głosie.
Profesor Alexander spojrzała na niego z lekką naganą, a potem przeniosła wzrok na Valentine.
-      Jones? Co ci jest?
Valentine tylko pokręciła głową i zatkała usta. Ugięły się pod nią nogi. Scorpius odruchowo podtrzymał ją za łokieć.
Rose obserwowała ich zaniepokojona. Valentine wyglądała, jakby rzucona na nią zaklęcie błędnikowe. Czekali z napięciem na decyzję profesor Alexander.
-      Zaprowadź ją do skrzydła szpitalnego – zadecydowała.
Scorpius zrobił zniesmaczoną, niezadowoloną minę.
-      Natychmiast! – powiedziała Alexander.
Scorpius westchnął, jakby kazano mu czyścić toaletę i niezbyt delikatnie pociągnął Valentine na schody. Przy okazji odwrócił się przez ramię i posłał Rose wiele mówiące spojrzenie i mrugnął do niej.
Rose w pierwszej chwili zdziwiona otworzyła usta, ale potem przełknęła cisnący się na jej usta uśmiech i odwróciła z powrotem twarzą do lochu.
Profesor Alexander poszła sprawdzić, czy u innych wszystko w porządku.
Fred z niepokojem patrzył na schody.
-      Jeżeli on jej coś zrobi – powiedział przez zaciśnięte zęby.
Rose nieznacznie się przysunęła i powiedziała szeptem:
-      Spokojnie. Wyciągnął ją stąd…
-      Niby, czemu miałby to zrobić? – prychnął.
-      Bo ja nie mogłam – odparła z lekkim uśmiechem. – Zrobił to dla mnie – dodała już do siebie.
Fred przez następną godzinę gapił się na nią z otwartymi ustami. Jednak zdziwienie powoli mijało, gdy przypomniał sobie, jak musiał siłą ściągać Malfoya z Flinta.


Arthemis i James, czuli się jakby przepuścili ich przez wyżymaczkę. A przecież Tristan North zadał im tylko kilka pytań. Ale jego wzrok mówił o torturach, jakie marzył im zadać, gdy opowiadali mu o różnych rzeczach, takich jak sprawca snów… czy gorączka Arthemis.
Na końcu jednak obiecał, że porozmawiają w ferie i wtedy wymyślą jakiś plan. Potem pożegnał się z nimi, a oni szczęśliwi i wolni spod bacznego rodzicielskiego spojrzenia, ruszyli na zakupy, a potem w drogę powrotną do zamku.
-      Nie widziałem dzisiaj nikogo z imprezy – stwierdził James z zastanowieniem, wyciągając z ust lizaka.
-      Och, Boże! Nie wiesz, co się stało? – rzuciła Arthemis. – Filch i Krentz złapali ich nad ranem. Większość dostała natychmiastowy szlaban. Są w lochach. Prefekci i nauczyciele ich pilnują.
James zmarszczył brwi. Był wyraźnie zaniepokojony. Potem jednak zapytał:
-      Albusa też?
-      Chyba tak.
James natychmiast się rozpogodził, co więcej wybuchnął gromkim śmiechem.
-      Nie wytrzymam!! – wykrztusił zanosząc się. – Al, ma szlaban! Chyba pierwszy raz w życiu! To musi być dla niego szok!
-      Jesteś nie miły – mruknęła Arthemis i połączyła się z Albusem w myślach: Al? Jak tam szlaban?
~     Jakoś leci. Niedługo powinni ich wypuścić…
~     Ich? Ty, nie masz szlabanu?
~     Nie. Już nie było mnie na imprezie, gdy ich złapali. Wyszedłem wcześniej. Lucy też się upiekło. Miała szczęście. Tak samo jak ty i James…
~     Da się coś zrobić?
~     Dopóki Neville nie przyjdzie to raczej nie. Zmieniają się co godzinę. Nie było jeszcze tylko Neville’a i Axelrode’a.
~     Dobra. To się trzymaj…
Arthemis rozłączyła się z nim i powiedziała do wciąż rozbawionego Jamesa:
-      Albus nie ma szlabanu. Pilnuje za to, tych za go mają!
James natychmiast przestał się śmiać.
-      Fuksiarz –stwierdził markotnie.
Arthemis spojrzała na niego spod oka.
-      Wyciągniesz ich?
James westchnął.
-      Pracowity dzień – oznajmił ciężko i zarzucił na siebie pelerynę niewidkę.
Arthemis z szerokim uśmiechem, patrzyła jak znika.


Nauczyciele chyba po raz pierwszy w życiu zostali ochrzanieni przez panią Pomfrey, po tym jak jedna czwarta uczniów Hogwartu, trafiła ze szlabanu prosto do skrzydła szpitalnego z masowym krwotokiem, zaklasyfikowanym jako zbytnie wyczerpanie organizmu.
Tylko Albus, Rose i Lucy musieli po kryjomu chować papierki po krwotoczkach truskawkowych, gdy jakiś śpiący nie rozgarnięty kretyn zapomniał je ukryć.
Neville, który zmieniał wtedy profesor Alexander, wpadł w panikę niemal równie szybko, jak prefekci i natychmiast wysłał wszystkich, do skrzydła szpitalnego. Tylko profesor Vector kręciła z politowaniem głową, gdy jej to wyjaśniał, ale odpuściła, szczególnie, że prefekci nie zasłużyli, żeby ich też trzymać w lochach cały dzień.
Rose z zastanowieniem patrzyła, jak Albus niemal natychmiast wymiguje się od pomocy przy sprzątaniu lochów z krwi i wbiega na schody. Zastanawiała się, co go tak gna.
-      Malfoy, Weasley posprzątajcie tutaj! – krzyknęła do nich profesor Vector. – Wam pójdzie najszybciej…
Wszyscy opuścili lochy. Rose i Scorpius zaczęli z przeciwnych końców i po kolei jednym machnięciem różdżki czyścili lochy, aż lśniły. Scorpius właśnie wszedł do ostatniego, a Rose podkradła się od tyłu i objęła go z całej siły.
-      Uważaj, bo ktoś wejdzie… - szepnął.
-      Zamknij się, Malfoy – rzuciła radośnie.
Odwrócił się do niej  z gniewną miną i mocno ściskając uniósł nad ziemię.
-      Nie denerwuj mnie! – rzucił.
-      Jesteś doskonałym aktorem – oznajmiła, zbliżyła usta do jego ust i dodała: - Ale nie aż tak dobrym…
-      Gdybym nie chciał… - zaczął.
-      Cicho bądź – skarciła go łagodnie i pocałowała.


Albus czuł się jak totalny kretyn przez cały ranek. Głównie dlatego, że musiał się powstrzymywać, żeby nie szczerzyć się, jak dzieciak na paradzie klownów.
Był ciekaw, czy ktoś zauważył, dlaczego zniknął z imprezy. On sam nie mógł o tym zapomnieć. Nie miał zamiaru o tym zapomnieć…
Poczuł głębokie rozczarowanie, gdy zobaczył kto siedzi w Pokoju Wspólnym, a raczej kto tam nie siedzi. Potem jednak stwierdził, że nic straconego i najpierw może odpocząć, więc poszedł do swojego dormitorium. Rzucił się na łóżko i wpatrzył w sufit. Miał nadzieje, że we śnie jeszcze raz przeżyje tamten wieczór…
Stał pod ścianą, gdy Arthemis w niezbyt dobrym humorze wróciła po odprowadzeniu Lily. Zauważył też, że Lucas nie wrócił. Widział, jak Fred rozmawia z Arthemis, a ta potem zabiera gdzieś Valentine. Przeżył niezły szok widząc dziewczynę brata na stole, głównie dlatego, że do tej pory starał się nie zauważać w niej dziewczyny, a w tamtej chwili się… cóż… nie dało się. Wcale też nie zdziwił się gdy Arthemis i James, niespodziewanie wyparowali jak kamfora.
Ale zachwycony tłum nadal wiwatował na cześć Valentine i Freda. Wszyscy podskakiwali i śpiewali razem z muzyką. Albus już miał wyjść, gdy zauważył, jak ktoś stara się wydostać z tłumu. Jego uzdrowicielsko-bohaterska strona kazała mu podejść bliżej, w idealnym momencie, żeby w jego ramionach wylądowała trochę rozczochrana, zaróżowiona i wyraźnie cierpiąca dziewczyna.
Podniosła na niego ciemne oczy, osadzone w twarzy okolonej długimi blond włosami i powiedziała:
-      Przepraszam! Potknęłam się…
Albus pomógł jej stanąć, ale noga się jej skrzywiła, a ona jęknęła. Spojrzał na nią zaniepokojony.
-      Coś ci się stało w nogę – powiedział z przekonaniem i podtrzymując ją wyprowadził z sali.
Gdy we dwójkę opuścili przyciemnione pomieszczenie, w którym hałas i kolorowe światła latające po suficie zaburzały percepcję, Albus zdał sobie sprawę, że dziewczyna, której pomaga to Lizbeth.
Uśmiechnął się do niej.
-      Kurczę nie zauważyłem, że to ty w tej ciemności – przyznał po prostu.
Uśmiechnęła się do niego trochę gorzko i pozwoliła się zatrzymać. Oparł ją o ścianę i przykucnął. Z dystansu mógł ocenić, że nie jest to bardzo poważna sprawa, jednak samo to się raczej nie zagoi.
-      Dasz radę przejść do Pokoju? – zapytał. – Opatrzę ci to…
-      A jeżeli nie?
-      Chcesz, żebym cię zaniósł? – zapytał śmiertelnie poważnie.
Zaśmiała się.
-      Dam radę iść – odpowiedziała, oparła się na jego ramieniu i powoli ruszyli na siódme piętro. – Jak ci idą zawody? – zapytała, gdy byli w połowie drogi.
-      Bułka z masłem… - odpowiedział.
-      No tak… jesteś bardzo zdolny… - przyznała.
Albus zarumienił się lekko i nie odpowiedział zawstydzony.
-      Podobno poznałeś tam jakąś dziewczynę.
Odchrząknął.
-      Tak… - powiedział oględnie.
-      Ahh… Cóż, nie chciałam się wtrącać – mruknęła cicho.
-      Nic się nie stało. To przeszłość – powiedział sucho, gdy stanęli pod portretem Grubej Damy, wiec nie widział, jak Lizbeth spojrzała na niego z nowym błyskiem w oku.
Wprowadził ją do salonu Gryfonów i posadził na kanapie, mówiąc:
-      Zaczekaj sekundę! Zaraz wracam…
Pobiegł do swojej sypialni, a gdy wracał z odpowiednimi rzeczami, po drodze niemal zderzył się z Lucasem.
-      Twoja siostra mnie wkurza – oznajmił mu tylko Luke i wszedł do siebie.
Albus zmarszczył brwi, potem wzruszył ramionami i poszedł do Pokoju Wspólnego.
-      Mam wszystko, czego mi potrzeba, żeby cię postawić na nogi – powiedział wesoło.
-      To chyba dobrze… - mruknęła Lizbeth, patrząc z zawstydzeniem, jak Albus klęka przed nią. Z szeroko otwartymi oczami patrzyła na jego dłonie.
Albus natomiast nie zastanawiając się nad tym co robi, bez pytania powoli zdjął jej bucik i  zaczął jej ostrożnie podciągać wąskie nogawki leginsów.
Lizbeth syknęła. Albus zerknął na nią przepraszająco znad okularów.
-      Przepraszam… Jestem raczej przyzwyczajony do opatrywania Arthemis i Jamesa, a oni trochę inaczej odbierają ból…
-      Arthemis jest bardzo dzielna, prawda? – zapytała idealnie obojętnie Lizbeth.
Albus aktualnie skupiał się, żeby jak najdelikatniej zdjąć jej cienką, cielistą skarpetkę, więc nie odpowiedział. Potem mimowolnie zauważył, że ma bardzo małe stopy i paznokcie pomalowane cukierkowo różowym lakierem. Przez chwilę zagapił się na nie, trzymając delikatnie jej stopę.
-      Coś nie tak? – zapytała zaniepokojona.
Albus otrząsnął się i oblał rumieńcem.
-      Nie, nie – zapewnił ją szybko. – To tylko lekkie skręcenie. Pytałaś o coś? – przypomniał sobie. – Przy Arthemis można dostać kompleksów. Tylko taki całkowicie pewny swojej wartości koleś, jak mój brat mógłby sobie z nią poradzić… - zaśmiał się. – Jest niesamowita i wyjątkowa, ale w sumie to cieszę się, że oszczędzono mi zakochania się w niej. Miałbym wieczną depresję…
-      Och… - powiedziała z lekkim uśmiechem Lizbeth.
Albus wziął do ręki mentolową maść i zaczął naprawdę ostrożnie wcierać ją w spuchniętą kostkę Lizbeth. Czuł jak co jakiś czas się wzdrygała.
-      Może sama to zrób – powiedział w końcu zdesperowany, nie chcąc sprawiać jej więcej bólu.
-      Nie, nie, nie – zaprotestowała szybko.
Albus nadal trzymając ręce na jej kostce spojrzał w przepastne, głębokie oczy i przez chwilę czuł się jak w próżni.
-      Jest w porządku – powiedziała cicho Lizbeth.
Zarumieniony spuścił wzrok i dokończył wcieranie maści. Potem wziął bandaż i powoli zaczął nim obwijać jej nogę.
-      Nie używasz zaklęcia? – zdziwiła się.
Albus potrząsnął głową.
-      Zaklęcie „Ferula” jest dobre do uszczelniania i usztywniania, ale nie do leczenia. Może za mocno ścisnąć…
-      Zawsze podziwiałam to, że jesteś taki dokładny… Taki dokładny i inteligentny…
-      Przestań – zaśmiał się zażenowany Albus, zakładając jej z powrotem but na nogę.
-      I bardzo mało spostrzegawczy – dodała zgryźliwie.
-      Co? – podniósł na nią zdezorientowany wzrok.
Przewróciła oczami.
-      Widzisz… Nie sądziłam, że będę musiała złamać nogę…
-      Jest tylko skręcona – poprawił ją Albus.
Lizbeth uniosła brew, więc zamilkł.
-      Nie sądziłam, że będę musiała skręcić nogę, żebyś mnie zauważył…
Albus wpatrywał się w nią z otwartymi ustami i pomimo, że wszystko było już zrobione, nadal trzymał dłonie na jej łydce.
Lizbeth też się zarumieniła, aż po czubki włosów i spojrzała w ciemniejący już kominek.
-      Zapomnij… - wyjąkała.
Albus po przygodzie z Marią, stwierdził, że ma na jakiś czas dosyć kontaktów z dziewczynami. I w jakiś cudowny sposób tego wieczoru, patrząc na Lizbeth O’Reilly, którą znał od pierwszej klasy, zmienił zdanie.
Może właśnie dlatego, że nie przypominała żadnej z dziewczyn jakie go otaczały. Nie była ciemnowłosa i władcza jak Maria, ani bojowa i całkowicie samodzielna jak kobiety z jego rodziny. Myśl o tym, że jest delikatna i potrzebuje jego pomocy, całkowicie uderzyła mu do głowy. To zawsze James był tym opiekuńczym i odważnym. Po raz pierwszy w życiu Albus mając możliwość wykazania się w ten sposób był po prostu zachwycony.
Lizbeth była wrażliwa i dziewczęca. Skromna i trochę nieśmiała.
Usiadł obok niej na kanapie.
-      Liz… Jeżeli kiedyś swoim zachowaniem cię zraniłem to przepraszam. Nie chciałem…
Lizbeth uśmiechnęła się lekko i patrzyła na swoje ręce.
-      Zawsze taki jesteś. Dojrzały i odpowiedzialny… Nie przepraszaj mnie tylko dlatego, że uważasz, że tak trzeba.
-      A jeżeli nie robię tego, dlatego, że tak trzeba, tylko dlatego, że w bardzo wyrachowany sposób mam nadzieję, iż odwdzięczysz mi się za opatrunek?
Lizbeth spojrzała na niego pytająco.
-      Może przejdziesz się ze mną w niedzielę do Hogsmead? W sobotę są tłumy, ale w niedziele jest już spokojnie. Poza tym do niedzieli noga powinna być już w porządku. Co ty na to? – Albus zwykle nieśmiały, znalazłszy jeszcze bardziej nieśmiałą niż on dziewczynę, poczuł się, jak światowy człowiek. I chodź ręce pociły mu się ze zdenerwowania, jego głos nie zadrżał, gdy zadawał pytanie.
Lizbeth patrzyła na niego, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu. Po chwili uśmiechnęła się szeroko i skinęła głową.
-      Bardzo chętnie…- powiedziała cicho.
Albus uśmiechnął się w odpowiedzi, a potem już poważniejszym tonem dodał:
-      Powinnaś się położyć i jutro nie chodzić zbyt wiele. Noga powinna boleć mniej. Jednak jakby się coś działo, to daj mi znać.
Lizbeth pozwoliła się odprowadzić prosto pod schody do dormitorium dziewczyn.
-      Dobranoc – powiedział Albus grzecznie, starając się ignorować łaskoczące uczucie radości w żołądku.
-      Dobranoc – wykrztusiła oszołomiona Lizbeth i poszła do siebie.
Albus przez chwilę patrzył jeszcze za nią, z nadzieją, że się odwróci, a gdy to zrobiła, poszedł do siebie, mając nadzieję, że nie będzie miał jutro wszystkiego wypisanego czerwonym flamastrem na twarzy.


Arthemis i James jeszcze nic nie wiedzieli o oszałamiającej radości Albusa, gdyż zamiast udać się po „krwotocznej” aferze do Pokoju Wspólnego, poszli do sali muzycznej. Mając teraz po swojej stronie ojca Arthemis, czuli się jak wspierani przez siłę wyższą, jednak to, co się działo w Hogwarcie, w Hogwarcie pozostawało. Tak więc, krążąc po sali intensywnie myśleli, nad tym, czego Arthemis dowiedziała się od Demetrii.
-      Muszę sprawdzić, czy Alan ma nie skanalizowane moce – mruknęła do siebie cicho.
James podniósł na nią wzrok.
-      Czyli doszłaś do takiego samego wniosku, jak ja? – rzucił.
Arthemis spojrzała na niego pytająco.
-      To znaczy?
-      Skoro jego matka, tak samo jak twoja, wzięła te eliksiry, to Alan może mieć takie moce jak ty. A kto jeszcze znany nam w szkole potrafi to, co ty? – zapytał podchwytliwie.
-      I myślałeś o tym cały czas? – zapytała z niedowierzaniem. – I nie powiedziałeś mi?!
-      Powiedziałabyś, że to absurdalne – burknął.
-      Niby czemu, miało by być absurdalne, że Alan może być sprawcą snów? – prychnęła. – I skąd ci to przyszło do głowy!?
-      Rozpoznałaś go. Wyczułaś. A skoro zetknęłaś się z aurą sprawcy snów, mogłaś go zidentyfikować. Zareagowałaś na Alana jak na zagrożenie, tak samo jak na sprawcę snów – powiedział, a jego wywód brzmiał tak logicznie, że Arthemis nie miała się jak kłócić.
-      To rzeczywiście ma sens – mruknęła. – Nie pasuje mi tylko jedna rzecz…
-      Co?
-      Niby czemu on chciałby nas rozdzielić? Wszystkie te sny miały na celu nasze zerwanie. Przecież Alan jeszcze wtedy nawet mnie nie poznawał…
-      Tak powiedział – poprawił ją James nieustępliwie.
Arthemis zagryzła wargę i zamyśliła się. Po chwili opuściła ręce i powiedziała:
-      Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać…
-      Nie podoba mi się to – oznajmił zdenerwowany.
-      Mnie też nie – przyznała i zapatrzyła się w dal. – Ale chyba po raz pierwszy nie mam wyjścia…
-      Arthemis… -  James podszedł do niej i potarł jej ramiona. Gdy na niego spojrzała, poprosił: - Nie rób niczego beze mnie…
Arthemis uśmiechnęła się lekko i pogłaskała go po policzku.
-      Bez obaw – obiecała. – Ale muszę się znaleźć blisko niego… Inaczej szukanie go po całym zamku, zbytnio mnie zmęczy.
James uśmiechnął się szeroko.
-      Chyba mam pomysł…


Idąc na kolację Arthemis i James rozdzielili się, bo każde miało do załatwienia, jakąś sprawę. Wszystko było w jak najlepszym porządku.
Arthemis pierwsza znalazła się w Wielkiej Sali i ponieważ miała zadanie zamiast do stołu Gryfonów, skierowała się do stołu Krukonów.
Znalazła w tłumie Alana i podeszła do niego. Uśmiechnął się na jej widok.
-      Cześć! – rzucił.
-      Cześć – odpowiedziała z lekkim dystansem. Jeżeli on był sprawcą snów, to wolała się nie spoufalać. – Chciałabym ci zadać jeszcze kilka pytań…


James widząc idącą do Wielkiej Sali profesor Vector, dołączył do niej.
-      Doby wieczór, pani profesor – przywitał się.
-      Ach! Witaj, Potter.
-      Słyszałem, że dzisiaj rano coś się stało w lochach – rzucił mimochodem, wchodząc do jadalni Hogwartu.
-      Cóż, może rzeczywiście potraktowaliśmy ich trochę zbyt surowo, ale teraz już wszystko jest w porządku.
James się rozejrzał po Sali.
-      Czyli pani Pomfrey opanowała sytuację?
-      Owszem. Co nie zmienia faktu, że ich zachowanie było niedopuszczalne!
-      Oczywiście – zgodził się z nią układnie.
I wtedy dostrzegł Arthemis.
-      Jeżeli tylko dowiem się…
James ruszył jak na skrzydła w jej stronę, wyciągając różdżkę, nie zważając na to, że profesor Vector nadal coś do niego mówi.
-      Powiedziałem ci, żebyś się do niego nie zbliżała! – krzyknął i wycelował w Alana, który zawisł do góry nogami w powietrzu.
-      HEEJ!! – ryknął oburzony.
-      James co ty wyprawiasz?! – krzyknęła zszokowana Arthemis i też wyciągnęła różdżkę, by ściągnąć Alana.
-      Panie Potter!! – krzyknęła, gdzieś za nim profesor Vector, którą zignorował.
-      Coś mi obiecałaś! – warknął do Arthemis.
-      Przestań zachowywać się jak zazdrosny macho! – odpowiedziała wściekle.
Alan gramoląc się z podłogi, podciągał rękawy, mamrocząc:
-      Ja ci pokażę, ty nadęty… - Rzucił zaklęcie, które James odbił, jak upierdliwą muchę. Arthemis widząc różdżkę w ręku Alana, wskazała na niego swoją.
– Tylko spróbuj – zagroziła cicho.
Nad ich głowami pojawiła się zirytowana twarz profesor Vector.
-      Po raz drugi w ciągu tygodnia!! – krzyknęła oburzona. – Znowu wasza trójka! Tym razem nie skończy się na szlabanie! Minus dziesięć punktów dla każdego domu! Dla Gryffindoru nawet dwadzieścia, bo jest was dwoje!! Macie się stawić w moim gabinecie zaraz po kolacji! – oznajmiła i energicznym krokiem odeszła w stronę stołu nauczycielskiego.
Alan obciągnął sweter i wściekłym gestem przeczesał włosy.
-      Nie zbliżajcie się do mnie! – zażądał i ukrył się między innymi Krukonami.
-      Zadowolony? – syknęła Arthemis do Jamesa i poszła w kierunku stołu Gryfonów.
James zmartwiony westchnął i zacisnął usta.
Cóż dobrze będzie coś zjeść przed szlabanem…


Arthemis siedziała i z nikłym apetytem jadła kolacje, gdy usiadła obok niej Lily. Miał poszarzałą twarz i wykrzywione w podkowę usta.
Jej smutek, jej poczucie winy i złe samopoczucie sprawiało, że Arthemis zrobiło się nawet lekko niedobrze, gdy odczuła tę mieszankę.
Wzięła do ręki bułkę i chciała ją rozkroić, ale w końcu odłożyła nóż i nie patrząc na nią powiedziała:
-      Nie gniewaj się na mnie…
Arthemis westchnęła.
-      Już wystarczy, że Lucas unika mnie jak trędowatej. Nie zniosę, jeżeli jeszcze ty się ode mnie odsuniesz.
-      Lily… - Arthemis objęła ją w pasie ramieniem i ścisnęła pocieszająco. – Nie gniewam się. Chcę, żebyś zrozumiała, że jesteśmy jak łańcuch. Każde z ogniw musi być zdrowe i silne, a gdy czuje się zagrożone musi natychmiast o tym informować, bo od tego zależy istnienie całego łańcucha… Nadal jest nam ciężko poradzić sobie z tym, że zawiedliśmy…
Rude włosy Lily zasłoniły jej twarz, gdy przyłożyła czoło do ramienia Arthemis.
-      Przecież to nie wasza wina. Przecież mogłam wam powiedzieć…
-      Mogłaś... – przyznała Arthemis. – Wierzę, że następnym razem to zrobisz – odsunęła Lily na odległość ramienia. – Musisz dużo odpoczywać, Lily – powiedziała surowo. – Za miesiąc masz mecz – dodała ze śmiechem.
Lily jednak zadrżały usta.
-      Nie wiem, czy Lucas nie wyrzucił mnie z drużyny…
Arthemis śmiejąc się lekko, ogarnęła jej włosy z twarzy.
-      Do tego chyba nie doszło…
Lily westchnęła i poważnie spojrzała na Arthemis.
-      Mocno go zdenerwowałam…
-      Więc równie mocno musisz go przeprosić. Ale najpierw chyba będziemy musiały z Rose opowiedzieć ci kilka historii, prawda?
Lily odwróciła się do swojego talerza, mówiąc:
-      Nie wiem, czy na to zasłużyłam.
-      I właśnie dzięki temu, wiem, że tak. Poza tym, pamiętasz, nie? Łańcuch? Ogniwa? Informacja? – Arthemis obrazowo rękoma pokazywała o co jej chodzi, więc Lily w końcu się roześmiała i pokiwała głową. - Gdy wrócę po szlabanie pogadamy – obiecała.
-      Masz szlaban? – prychnęła Lily.

Arthemis wyniosłym gestem uniosła szklankę do ust, postanawiając, że nie zniży się do odpowiedzi.

1 komentarz:

  1. Bardzo śmieszny rozdział, cały czas miałam "banana" na twarzy jak Fred 😂

    OdpowiedzUsuń