Arthemis jednak czekało, jeszcze
jedno wydarzenie nim nastała sobota. Nie mogła się sama zdecydować, czy jest
ciekawa, czy zirytowana tym, że ma iść na imprezę do Freda.
Przede
wszystkim niby, co miała tam robić? Wiedziała jednak, że jeżeli powie, że nie
idzie gromy na jej głowę posypią się ze wszystkich stron.
Arthemis
dziwiła się, że nauczyciele nie zaczęli podejrzewać, że coś jest na rzeczy, bo
wszyscy Gryfoni siedzieli, jak na szpilkach, a podniecenie wyczuwało się w powietrzu.
Najgorsze
jednak czekało ją po zajęciach. Lily i Rose już koczowały na nią, jakby
myślały, że miała zamiar wykopać łyżeczką podziemny tunel i uciec.
- Boże, przecież zaraz się ubiorę! –
żachnęła się, kierując się do szafy.
Rose i Lily
stanęły za nią, z rękami założonymi na piersiach i obserwowały ją gotowe
interweniować.
Gdy wyciągnęła
bluzkę, która wyglądała dokładnie tak, jak jej szkolna bluzka, tyle, że była
czarna, usłyszała tylko wymowne chrząknięcie.
- To jest zwykła impreza, a nie bal! – warknęła,
odkładając bluzkę.
- Załóż te ciemne jeansy…
- Są niewygodne – jęknęła Arthemis.
- Obcisłe – poprawiła ją Lily.
- A na wierzch to – oznajmiła Rose,
wyciągając, coś co było czerwone.
- Skąd to masz?
- Valentine powiedziała, że ci to pożyczy.
Będzie pasować…
Arthemis dla
świętego spokoju założyła to i odwróciła się do lustra. Potem kategorycznie
powiedziała:
- Nie wyjdę tak.
- Wyglądasz super! – stwierdziła Lily i
uznała to, za koniec tematu, bo odwróciła się do swojej szafy.
Arthemis
wpatrywała się w czerwoną bluzeczkę, zawiązywaną na szyi, tworzącą spory zbyt
mocny według niej dekolt. Co więcej ledwie sięgała do jeansów, więc Arthemis
była pewna, że jeżeli tylko podniesie ręce do góry, będzie widać jej brzuch.
- Gdzie ona to kupiła w sklepie dla dzieci?
– rzuciła, obciągając bluzkę, ale wtedy dekolt się powiększył, więc wróciła do
poprzedniego ułożenia.
- Och, Arthemis, nie zachowuj się jak
dziecko. Ładnie ci w tym i to wystarczy... – stwierdziła Rose, równocześnie
ściągając jej gumkę z włosów. Poczochrała je, a potem rzuciła w nią tuszem do
rzęs.
- Chciałabym osiągnąć taki efekt w tak
krótkim czasie – dodała zazdrosnym tonem.
Arthemis
przewróciła oczami, ale już się z nimi nie kłóciła. Miała tylko nadzieję, że
nie zamarznie podczas przechodzenia z Pokoju Wspólnego do klasy gdzie Fred
urządzał imprezę.
Zanim jednak
tam dotarła, spotkała się z Jamesem przy dziurze za portretem.
Na jej widok
otworzył usta ze zdziwienia, przełknął ślinę, a w jego oczach coś zabłysło.
Potem potrząsnął głową, pokazał na nią palcem i powiedział:
- Nie pójdziesz tak!
Arthemis
niemal natychmiast zapomniała, że sama osobiście wcale nie chciała się tak
pokazywać. Natomiast reakcja Jamesa wywołała odwrotną reakcję.
- Spróbuj mnie powstrzymać…
- Arthemis, czemu za wszelką ceną chcesz
mnie zdenerwować? – rzucił zirytowany.
Złapała go za
czarną koszulę na piersiach i przyciągnęła w swoją stronę.
- Po prostu trzymaj się blisko mnie, to nikt
mnie nie będzie zaczepiał – powiedziała cicho.
James
westchnął, jakby jednocześnie dziękował Bogu i przeklinał los.
- Nie mam zamiaru trzymać się nikogo innego…
- zapewnił ją.
- No, to chodźmy już…
Gdy Arthemis
weszła do starej klasy, dawno nie używanej, na szóstym piętrze we wschodnim
skrzydle, miała wrażenie, że znalazła się w ulu. Muzyka leciała na cały głos,
ludzie tańczyli krzyczeli i nosili wszędzie butelki z kremowym piwem, bo tylko
to Arthemis starała się zauważać. Im mniej wiesz, tym krócej cię będą
przesłuchiwać…
- No w końcu jesteście – Valentine wpadła na
nich. Obsypana była brokatem, ale Arthemis wątpiła, żeby był to celowy zabieg.
– Wiedziałam, że będziesz w tym zabójczo wyglądać!
Arthemis
spojrzała na nią spode łba.
- Gdzie ty to kupiłaś? W „Smyku”?
Valentine
przewróciła oczami.
Fred stanął za
nią i gwizdnął przeciągle.
- Wiedziałem, że sprawisz mi niespodziankę,
Valentine, ale nie wiedziałem, że taką… - jego ręka skierowała się do brzegu
bluzki Arthemis, jednak James chwycił go za nadgarstek.
- Nie waż się… - rzucił ostrzegawczo.
Fred zaśmiał
się tylko i klepnął go w plecy.
- Rozumiem cię, stary. Pilnuj jej dobrze… W
każdym bądź razie bawcie się dobrze! O północy będzie szampan!
- Chyba się cieszysz, że kończysz szkołę –
rzuciła ze śmiechem Arthemis.
- Mała, nawet nie wiesz, jak bardzo! – jakiś
chłopak z Hufflepuffu zagadnął go, więc Arthemis i James przesunęli się z
Valentine dalej.
Po godzinie
Arthemis, była pewna, że jej słuch już nigdy nie wróci do dawnej sprawności, a
po dwóch, że zaczyna ślepnąć.
Zabawa trwała
w najlepsze. Ona sama siedziała na krześle pod okiem Albusa, gdy James tańczył
z Valentine. Rozmawiała przez chwilę z Gillian, zanim nie porwał jej Justine. W
końcu w tłumie wypatrzyła też Rose.
Rozmawiała z
Lucy i Louisem, ale minę miała trochę niewyraźną. Zerkała w stronę drzwi, jakby
na kogoś czekała. Wtedy podszedł do niej Leo i coś powiedział. Najpierw
pokręciła głową, ale w końcu godziła się i pozwoliła się wprowadzić na parkiet.
Arthemis wiedziała jednak, że Rose długo nie zabawi na imprezie. Gdy na
imprezie nie masz nastroju psujesz nastrój innym. A Rose nie należała do osób,
które obnoszą się ze swoimi humorami.
Arthemis
przeniosła wzrok na Jamesa, a potem dalej. Aż w końcu zaniepokojona zauważyła,
że Lily dotykając palcami skroni, jedną ręką przytrzymuje się ściany. Była
niesamowicie blada.
Albus też to
zauważył, bo wyraźnie się spiął. Już mieli we dwójkę ruszyć w jej stronę, gdy
podszedł do niej Lucas, nachylił się i coś cicho powiedział. Wyszarpnęła rękę z
jego uścisku i ostro coś odpowiedziała. Wtedy ze złością chwycił ją za łokieć i
siłą wyprowadził z sali.
- Muszę odpocząć od tego hałasu! – Arthemis
krzyknęła do Albusa. – Sprawdzę co z Lily…
- Zostań, ja pójdę.
Pokręciła
głową.
- Jeżeli źle się czuje, to wsadzę ją do
łóżka. Mnie posłucha, a z tobą się będzie kłócić.
Albus musiał
przyznać jej rację.
Arthemis bez problemu
otworzyła drzwi i wyszła. Wiedziała, że sama Rose pomagała rzucać zaklęcia
Fredowi. Nie tylko na sale i drzwi, ale również na korytarz. Dopóki ktoś nie
znalazł się na nim osobiście nie mógł niczego usłyszeć, a że na drzwi było
rzucone Muffiato, to dopóki Filch, czy jakiś nauczyciel nie będzie stał obok
nich, gdy się otworzą, to impreza była raczej bezpieczna.
Wychodząc z
ciepłego pomieszczenia, Arthemis niespodziewanie owiał chłód. Usłyszała
podniesiony głos Lily.
- Ile razy mam ci powtarzać, że nic mi nie
jest!
- Widziałaś się w lustrze?! – odwarknął
Lucas. – Wyglądasz jak duch!
- Nie powinno cię to obchodzić! Co się z
tobą ostatnio dzieje? Zupełnie ci odbija!!
- Skoro sama nie potrafisz być za siebie
odpowiedzialna, ktoś musi być odpowiedzialny za ciebie! – powiedział ze
złością. Złapał ją za nadgarstki i przyciągnął do siebie. - Okłamałaś mnie
wtedy, prawda?!
Arthemis
wycofała się za załom korytarza i przylgnęła do ściany.
- Pytałem cię! Pytałem cię, czy coś ci
zagraża! Powiedziałaś, że nie!
- Skąd mogłam wiedzieć! – broniła się Lily.
- Wiedziałaś! Nie powiedziałaś mi wtedy o
Flincie!
- Nie muszę ci o wszystkim mówić! –
powiedziała Lily, wyrywając się. – To była moja sprawa!
Lucas zrobił
krok do tyłu, patrząc na nią po raz pierwszy tak chłodnym wzrokiem. Lily
poczuła nieprzyjemny dreszcz.
- Nie. Nie tylko twoja – powiedział równie
zimno, a potem odwrócił się i odszedł korytarzem.
- Luke?! – krzyknęła za nim Lily. – Lucas!
Dobra trochę przegięłam, ale nie masz, o co się tak wściekać!!
Lucas się nie
odwrócił. Lily zrobiła kila kroków, żeby pójść za nim, ale zachwiała się i
złapała za skroń. Usłyszała kroki, miała nadzieję, że to Luke jednak wrócił,
ale to nie był on. To Arthemis szła w jej stronę ze wzrokiem ciskającym
błyskawice. Lily wiedziała, że ma przegwizdane.
Arthemis wcale
nie delikatnie chwyciła ją za ramie i ruszyła w stronę schodów. Milczała, ale
Lily posłusznie za nią szła, nie chcąc zdenerwować kolejnej osoby.
- Nie miał się o co wściekać – mruknęła
cicho, jednak Arthemis szarpnęła ją i ustawiła twarzą do szyby, w mdłym świetle
pochodni, Lily rozwarła szeroko oczy, na widok swojego odbicia.
Wyglądała jak
upiór. Miała ciemne sińce wokół oczu, wargi blada i spierzchnięte, a twarz
koloru kredy.
- Wiesz, co przeżyliśmy?! – powiedziała
wściekłym szeptem Arthemis. – Wiesz, że byłaś o krok od wykrwawienia się?
Wiesz, co przeżyła Rose? Lucas, James?! Nic nie wiesz! – wysyczała. – Więc nie
mów mi, że nie miał prawa się wściekać!
Zdezorientowana
Lily dała się pociągnąć dalej. Gdy przechodziły przez siódme piętro, w końcu
odzyskała głos.
- Nie wiem, bo nie chcecie mi powiedzieć!
Arthemis podała
hasło niezadowolonej Grubej Damie i jak małe, niesforne dziecko, wprowadziła ją
do sypialni i posadziła na łóżku.
Potem
odwróciła się do drzwi.
- Wkurz mnie jeszcze bardziej, a naślę na
ciebie Albusa, Rose i całą resztę twojej rodziny – ostrzegła. – Lucas martwi
się o ciebie, a ty zamiast go uspokoić, bardziej go prowokujesz. Twoja
nieodpowiedzialność, sprawia, że nie możemy ci zaufać, bo nie wiadomo, co zrobisz,
jak się narazisz! Jesteśmy za siebie odpowiedzialni, gdy to zrozumiesz, opowiem
ci, co się wtedy stało! – powiedziała i trzaskając drzwiami, wyszła z
dormitorium.
Rose była już zmęczona.
Przytłaczała ją muzyka i ilość ludzi. Poza tym chłopacy jakby się zmówili, żeby
zapraszać ją do tańca jeden po drugim.
Powiedziała w
końcu, że jest zmęczona, więc Max wyprowadził ją uprzejmie z sali.
- Jestem zmęczona. Chyba już pójdę…
- Oj, Rose! – zaśmiał się Max. – Wystarczy,
że chwilę pospacerujemy i wrócą ci siły – zapewnił ją wesoło.
- Chce się jeszcze jutro pouczyć, więc muszę
być wyspana…
Max wypuścił
powietrze.
- To może chociaż cię odprowadzę? – rzucił.
Uśmiechnęła
się.
- Dzięki, ale naprawdę nie trzeba…
- No, nie podcinaj mi skrzydeł tak od razu…
- No, dobra to do końca korytarza? – rzuciła
ze śmiechem.
- Twardy z ciebie negocjator – Max wziął ją
pod rękę i grzecznie odprowadził do końca strefy zaklęć, a potem nachylił się i
pocałował ją w policzek. – Dzięki za dobrą zabawę.
Rose zamrugała
zaskoczona, ale przyjacielsko i absolutnie platonicznie poklepała go po dłoni,
mówiąc:
- Ja też się dobrze bawiłam. Wracaj na
imprezę… - dodała, odchodząc.
Powoli,
rozglądając się uważnie, czy aby jej nikt nie złapie, wchodziła po schodach. W
ciemnym, chłodnym zamku cienie niespodziewanie wydawały się aż nazbyt żywe.
Usłyszała szurania, a potem jakby kroki.
Przyśpieszyła.
No, pięknie!
Ludzie chodzą sobie, jak po dworcu, a Filch złapie właśnie ją! Prefekta
Gryffindoru! Mhmm… zawsze mogła powiedzieć, że usłyszała hałasy i poszła
sprawdzić, co się dzieje…
Kroki były
coraz bliżej, więc Rose czuła wyraźnie, jak coraz szybciej bije jej serce.
- Dobrze się bawiłaś?! – usłyszała
zgrzytliwy, złośliwy głos.
Zatrzymała
się. Wzięła głęboki oddech i przybrała maskę obojętności na twarzy. Powoli
odwróciła się.
- Czyżbyś przyszedł zbratać się z
pospólstwem? – rzuciła ironicznie.
Podszedł do
niej blisko.
- Widzę, że szybko się pocieszyłaś – rzucił
zimno.
- Och, proszę cię – żachnęła się. – Powiedz
mi czyja to wina?
- Czyli robisz mi na przekór?
Rose
westchnęła.
- Nie, Scorpius. Tylko próbuje jakoś
przetrwać – powiedziała spokojnie, zmęczonym tonem, odwracając się z zamiarem
odejścia.
Przyciągnął ją
do siebie, szarpnięciem.
- Scorpius, naprawdę nie musisz pokazywać,
jaki jesteś silny – powiedziała smutnym głosem.
Rozluźnił
uścisk i zamknął oczy.
- To jest ciężkie, prawda? – powiedziała
cicho. – Ukrywanie się…
- Po prostu wkurzył mnie ten koleś – mruknął
z oporem.
- A co miałam zrobić? I skąd on ma wiedzieć,
że nie jestem zainteresowana? – odpowiedziała cicho. – Taką stworzyliśmy
sytuację – dodała i ponownie się odwróciła.
Scorpius
patrzył na jej plecy z ciężkim sercem.
- Rose…
- Spotkamy się jutro – odpowiedziała, nie
odwracając się. – Jestem zmęczona. Ty też powinieneś iść spać – dodała, odwracając
głowę przez ramię i posyłając mu łagodny uśmiech. – Dobranoc.
Arthemis wróciła na imprezę
Freda, akurat w momencie, gdy stojąc pośród sali z hukiem otwierał szampana.
Dobrze, że Rose tego nie widziała, bo jej sumienie prefekta chyba by nie wytrzymało.
Rzuciła się na
krzesło i ścisnęła skronie.
Chwilę później
przedarł się do niej Fred ze szklanką, wypełniona pienistym, wielokolorowym
sokiem.
Spojrzała na
niego z powątpieniem.
- Spokojnie jest bezalkoholowy… - zapewnił
ją.
Wzięła go do
ręki. Fred przypatrywał jej się przez chwilę trochę z niepokojem, więc spytała:
- Co się stało?
- Nic – powiedział nieco za szybko, zerkając
na szklankę.
Arthemis
stwierdziła, że byłby beznadziejnym szpiegiem. Nawet nie musiała zdejmować
blokady, żeby wiedzieć, czy coś tam dodał.
- No, więc co do tego dałeś? – rzucił od
niechcenia.
Fred wypuścił
ze świstem powietrze, ale chyba poczuł ulgę.
- Taki jeden gadżet mojego ojca. Działa jak
czekolada. Podskakują ci endorfiny i dobrze się bawisz… - wyjaśnił.
- Mam nadzieję, że nikomu tego nie
podawałeś?
- Wiesz, to eliksir szczęścia w małej,
słabszej dawce – wzruszył ramionami. – Nic nie legalnego.
Uśmiechnęła
się.
- Wiem Fred. Nie nafaszerowałbyś mnie jakimś
psychotykiem… Zastanawiam się tylko po, co chciałeś mi to dać.
- Nie wiem. Myślałem, że może potańczysz z
Jamesem i w ogóle zaczniesz się bawić, a wtedy on też się zacznie dobrze bawić…
Arthemis
zmarszczyła brwi.
- Przecież tańczyłam z Jamesem.
- Raz. Trzy godziny temu – prychnął Fred. –
Poza tym za dużo myślisz, nie umiesz się rozluźnić i w ogóle jesteś sztywna.
- Nie jestem sztywna! – zaprotestowała.
- Siedzisz tutaj, a James tańczy z Anabelle,
zerkając co chwila na ciebie. Jak dla mnie to się nazywa sztywność… Poza tym
nie rozumiem: skoro potrafiliście być tak zgrani w tym całym rezerwacie, to o
czemu twierdzisz, że nie umiesz tańczyć?
- Nie twierdzę, że nie umiem. Nie czuję się
po prostu swobodnie…
- Bo jesteś sztywna! – powiedział
triumfalnie.
Arthemis przez
chwilę na niego patrzyła, tak, że poczuł się nieswojo. Na szczęście uratowała
go Valentine.
- Fred, idziesz…
Jednak w tym
czasie, Arthemis wstała, wepchnęła mu szklankę w dłoń, wzięła za rękę Valentine
i wmieszały się w tłum ludzi.
No,
przynajmniej mu się nie oberwało… No ewentualnie Valentine mogła dostać rykoszetem…
James przedarł
się do niego.
- Gdzie Arthemis?
- Chyba się trochę zirytowała, bo
powiedziałem, że jest sztywniarą…
- A właśnie chciałem ją wyciągnąć na… -
zaczął James, ale przerwała mu nagle podgłośniona muzyka i dudniący rytm,
szybkiej, rytmicznej piosenki.
Rozejrzeli
się, żeby zobaczyć kto to zrobił i jednocześnie otworzyli ze zdziwienia usta.
Na środek
przesunięto stół, a na nim w najlepszego podskakiwały i tańczyły Valentine i
Arthemis, w rytm muzyki.
Ludzie dookoła
zaczęli gwizdać i klaskać.
- Kto by pomyślał, że drobna prowokacja,
tyle zdziała – mruknął Fred, szczerząc zęby.
James jednak
nie zaczekał, żeby mu odpowiedzieć, tylko przedarł się przez tłum otaczający
stolik. Fred podszedł za nim, z szerokim „bananem” na twarzy.
James
stwierdziła, że całkiem miło się patrzy na dwie laski tańczące na stole i
zupełnie nie przejmujące się otaczającym je tłumem. Gdy Arthemis dłońmi do góry
włosy i pozwoliła im swobodnie opaść, a potem odwróciła się do niego,
uśmiechnęła szeroko i wyciągnęła rękę, jego serce po prostu uderzyło o podłogę.
Arthemis
nachyliła się, wyciągając ręce, więc chwycił ją w pasie i porwał ze stołu
prosto w ramiona.
W tym samym
czasie Valentine pociągnęła Freda na stół, więc teraz to oni byli w centrum
uwagi. Jamesowi było to bardzo na rękę, bo miał Arthemis tylko dla siebie.
Arthemis
stwierdziła, że może tańczyć choćby kankana jeżeli tańczy z Jamesem. Nagle
każdy ruch wydawał się na miejscu, gdy czuła ręce Jamesa na biodrach. Z tą
wesołą myślą przyciągnęła jego głowę i pocałowała mocno.
Uderzenie
krwi. Przyśpieszony oddech. Pociemniałe spojrzenie.
James tylko
przez chwilę wpatrywał się w Arthemis, a potem pociągnął ją przez tłum. Chwilę
później została oparta o chłodną ścianę i zupełnie zabrakło jej tchu, gdy James
zaczął ją całować.
Potem znowu pociągnięto ją po
schodach, ale nie zdawała sobie z tego sprawy, bo wszystko zagłuszał szum krwi
w uszach i głośne bicie serce, a czasem niespodziewany śmiech, który wyrywał
jej się z gardła, gdy James po raz kolejny przystawał i zamykał jej usta
pocałunkiem.
Nie wiedziała,
jak udało im się dojść do Wieży Gryffindoru i nie zostać złapanym, ale zbytnio
jej to nie interesowało.
Gdy już
dotarli do dormitorium Jamesa i zamknęli się w kotarach jego łóżka. Spojrzeli
po sobie i niespodziewanie zaczęli chichotać.
Arthemis
została popchnięte na poduszki, a James nachylił się nad nią. Przez chwilę
wpatrywali się w siebie, błyszczącymi z podniecenia oczami. James zamknął jej
usta pocałunkiem, a jego ręka wsunęła się pod krótką bluzeczkę.
Wtedy
trzasnęły drzwi.
Odskoczyli od
siebie zdezorientowani.
Arthemis
podniosła się i dostrzegła zarys sylwetki Lucasa, gdy przechodził przez
dormitorium.
James
pociągnął ją powrotem na poduszki i pocałował ją w szyję, a potem szepnął:
- Los naprawdę mnie nienawidzi…
Arthemis
zatkała sobie usta, żeby się nie roześmiać.
Potem
przytuliła się do niego, zamykając oczy, gdy skrzypnęły pod nią sprężyny.
Starała się uspokoić krążącą szaleńczo krew i stłumić żal, że po raz kolejny
nie dowiedziała się, jak to jest czuć dłonie Jamesa na nagiej skórze.
Pocieszała się
tylko tym, że on też o tym rozmyśla. No i tym, że to na pewno nie ostatnia taka
sytuacja.
Chwilę jeszcze
pomyślała, jak fatalnie musi się czuć Luke, i że musi poważnie porozmawiać z
Lily, zanim ta znowu zrobi coś, co go niepotrzebnie zrani.
W końcu po
dwóch nocach niespokojnego kręcenia się we własnym łóżku, zasnęła jak niemowlę,
w ramionach Jamesa.
Arthemis poczuła jego dotyk, jego
zapach, nim jeszcze do końca zdała sobie sprawę z tego, gdzie jest i dlaczego.
Wzięła głęboki oddech, jeszcze na w pół śpiąc, a potem poczuła nacisk na
brzuchu. Rozchyliła powieki i zobaczyła jak palce Jamesa bardzo powoli,
podsuwają jej żenującą czerwoną bluzeczkę. Zatrzymał się tuż nad pępkiem,
opuszkami palców wodził po rozgrzanej skórze.
- Może wyżej? – szepnęła cicho, nadal z
zamkniętymi oczami.
Niemal
poczuła, jak James się uśmiechnął.
- Jesteś idealna – zaśmiał się cicho,
pocierając nosem o jej skroń i całując ją w policzek. – Jest już ósma...
- Co?!! – krzyknęła Arthemis, zrywając się
na równe nogi.
James
pociągnął ją za zapięcie od stanika, odsłaniane przez bluzkę, mówiąc:
- Wracaj…
- James! Ósma! Hogsmead!
- Ciii – mruknął, przytrzymując ją, gdy
chciała się wyrwać.
- James… - mruknęła niewyraźnie, gdy
pocałował miejsce, gdzie coraz szybciej na jej szyi bił puls. – Wiesz… puść
mnie na godzinę… wrócę…
- Wrócisz iii…?
- I… i… - Arthemis czuła się, jakby
wszystkie myśli wyparowały jej z głowy. Nie mogła wymyślić powodu, dla którego
powinna wyjść z tego łóżka. – Po prostu wrócę, ok?
James zaśmiał
się.
- Ok – puścił ją i spojrzał z lekkim
niepokojem. – Spotkamy się w Hogsmead, w południe – zapowiedział.
Pokiwała głową
i wysunęła się z łóżka. Musiała jakoś przemknąć aż do swojej sypialni, nie
umierając po drodze ze wstydu.
Zerknęła na
łóżko Freda, ale go nie zauważyła. Podobnie, jak Max i Justina. Zmarszczyła
brwi. Przecież to niemożliwe, żeby impreza jeszcze trwała. Lucasa też nie było.
Hmm?
Lily nadal
spała. Była blada, jak duch. Widocznie sen był jej potrzebny.
Dwadzieścia
minut później dowiedziała się dlaczego wszystkich chłopców nie było w
dormitorium. Gdy ubierała się w pośpiechu, a do sypialni wpadła Rose, na piersi
miała przyczepioną odznakę prefekta, która aż biła po oczach. Zaczęła
przeszukiwać wszystkie cichu w poszukiwaniu swojej szkolnej szaty. Widocznie
coś musiało się stać. Uczniowie nie nosili zazwyczaj szat w weekendy.
- Co się stało? – zapytała.
- Masakra!! – powiedziała Rose. – Złapali
wszystkich nad ranem. Jakiś nierozgarnięty Krukom wyszedł i zwymiotował
kremowym piwem na korytarzu. Akurat wisiał na nim Irytek, więc miał świetny
ubaw, chcąc to oznajmić całemu światu – Rose w pośpiechu zdejmowała jeansy i
zakładała rajstopy. – Filch się dowiedział, wszedł w strefę zaklęć. Kilku
osobom udało się zwiać, zanim Filch sprowadził profesor Vector. – Rose zrzuciła
sweter i narzuciła białą bluzkę, założyła krawat z barwami Gryffindoru i
włożyła czarną szatę. – Ta stwierdziła, że skoro się tak świetnie bawili to nie
ma powodu, żeby im to przerywać, więc wysłała ich z miejsca na szlaban.
Czyszczą podłogi we wszystkich lochach w całym zamku. Bez czarów, oczywiście. Od
czwartej nad ranem. Była wściekła gdy wezwała wszystkich prefektów. Szczególnie,
że Sandra i Daryll byli na imprezie i bawili się na całego.
- Po co was wezwała?
- Mamy ich pilnować. Jest ich za dużo, żeby
nauczyciele ogarnęli wszystko na raz…
- Lucasa przecież nie było na imprezie –
stwierdziła zdziwiona Arthemis.
- Widziałam, jak szedł na boisko – odparła
szybko Rose, kierując się do wyjścia. – A wam jak się udało zwiać? – zapytała
niespodziewanie, odwracając się.
Arthemis
spłonęła rumieńcem.
- Wcześnie wyszliśmy…
- To gdzie byłaś całą noc? – Rose
zmarszczyła brwi.
Arthemis z
zaciętością maniakalnego pedanta zawiązała sznurówki, a potem jakby nie było
pytania, skierowała się do drzwi, mówiąc:
- Lecę do Hogsmead. Chcesz coś?
- Och!! – Rose zrobiła zawiedzioną minę.
- Ja też chciałam iść!
- Masz cały dzień. Nie będą cię trzymać
wiecznie… Szkoda mi Valentine i Freda – dodała wzdychając.
- Ciesz się, że ich nie wyrzucili – oznajmiła
Rose, gdy zbiegały po schodach. – Postaram się ich jakoś stamtąd wyciągnąć… O
ile tylko Axelrode nie będzie kontrolował prefektów. Jest strasznie zasadniczy…
Arthemis
wyszła z zamku głównie w towarzystwie uczniów z innych domów. Z Gryffindoru
było chyba tylko kilku starszych uczniów. Czyżby wszyscy uczestniczyli w
imprezie Freda? W każdym bądź razie miała nadzieję, że uczestniczył w niej
Alan…
Arthemis
przyśpieszyła kroku i wyrzuciła z myśli wszystko, poza czekającą ją rozmową.
Było to dość trudne. Musiała jakoś wypchnąć z pamięci wydarzenia wieczora i
nocy. Problemy Lily, Freda i Valentine, Rose… Musiała schować na razie
wspomnienia rąk i ust Jamesa. Gorącego dotyku, palącego skórę i smak gorzkiego
rozczarowania, gdy usłyszeli trzaśniecie drzwi.
Arthemis ruszyła biegiem do
Hogsmead licząc, że pęd uciszy jej myśli i skupi je na aktualnym priorytecie.
Przy drodze
prowadzącej do Wrzeszczącej Chaty przystanęła, odetchnęła kilka razy i ruszyła
w stronę ogrodzenia.
Była
piętnaście minut po czasie. Cholera!
Niespodziewanie
huknęło i zmaterializowała się przed nią wysoka czarownica, o posągowych
kształtach, w płaszczu podkreślającym jej talie. Miała równiutkie jak spod
żelazka jasnobrązowe włosy i szare oczy. Gdy Arthemis ją zobaczyła, coś obiło
się w jej wspomnieniach, jakiś niewyraźny zarys. Uśmiechu, rozjaśniającego
oczy. I jej matki ściskającej tę kobietę.
Zamrugała.
Demteria
wyprostowała się, jakby była przygotowana na atak. Uniosła podbródek i patrzyła
na nią z góry, z przymrużonymi oczami.
- A więc jestem! Czego chcesz?
Arthemis
pomimo blokady, czuła jej silny niepokój. Niemal strach. Było to wręcz
nieproporcjonalne do sytuacji, dlatego Arthemis stanęła naprzeciw niej,
opuszczając ręce.
- Czy wie pani, że nie mogę odczytać pani
myśli?
Demetria
zmierzyła ją podejrzliwym spojrzeniem.
- Naprawdę – przekonywała Arthemis. – Poza
tym, czy mam jakiś powód, żeby panią zaatakować? – dodał niemal rozbawiona.
Demteria przez
chwilę jeszcze jej się przypatrywała, ale w końcu westchnęła i potrząsnęła
głową z niedowierzaniem:
- Masz taki sam urok osobisty, jak matka…
Tym razem to
Arthemis zamrugała totalnie zaskoczona. Czegoś takiego się nie spodziewała.
Zarumieniła się i zaczęła jąkać:
- Ja… Nie… To znaczy… Mama, ona była… A ja
tylko…
Demetria
spojrzała na nią wyrozumiałym wzrokiem, jak tylko wieloletnia matka potrafi.
- Ona też potrafiła szybko przełamać
bariery. Na pewno nie owijała w bawełnę…
Arthemis na
pewien czas zamilkła zdezorientowana, Demetria natomiast przypatrywała się jej
uważnie.
- Chyba cię trochę demonizowałam w myślach –
przyznała. – Może to wina tego, co o tobie słyszałam.
- Bądź co pani o mnie wie – wtrąciła
sprytnie Arthemis.
Demeria
westchnęła ciężko, ale w końcu z oporem skinęła głową. Tak więc Arthemis
uzyskała pierwsze potwierdzenie, że Demetria ma jakieś informacje.
- Nie wiem, czemu chciałaś się ze mną
widzieć – rezerwa w jej głosie była mocno wyczuwalna.
Arthemis chyba
po raz pierwszy w życiu postanowiła bez zbędnych podchodów, powiedzieć co ją
gnębi. Może miała nadzieje, że poruszy jakąś czułą stronę Demetrii Fairchild,
która zechce jej pomóc. Arthemis chwytała się każdej możliwości, która mogła
jej pomóc. A tych możliwości było coraz mniej, a nigdy przecież nie było ich
dużo.
- Moja matka zginęła, gdy miałam dziewięć
lat – wykrztusiła z siebie. – Nie zdążyła mi nic wyjaśnić, a jedyne co mi po
niej pozostało to wyblakłe wspomnienia i kilka pamiętników… A jednego, który
mógłby wszystko wyjaśnić – brakuje. – Arthemis potarła czoło. - Czy pani go ma?
Demetria
odchyliła się zdziwiona.
- Skąd pomysł, że mogłabym go mieć?
- Nie rozumiem motywów, ale mama zostawiała
je wszędzie. Kilka było u mojego wuja, jeden miał mój tata. Brakuje pamiętnika,
z okresu przed moim urodzeniem. Akurat w tamtych czasach pracowała pani z nią.
Myślałam więc, że może dała go pani.
Demetria
pokręciła głową.
- Nie. Nic nie wiem o żadnym pamiętniku.
- A co pani wie? – zapytała Arthemis.
Demetria
natychmiast znowu się zdystansowała. Arthemis zastanawiała się, o co jej
chodzi.
Czemu chciała coś za wszelką cenę
zachować w tajemnicy?
- Moja mama prowadziła eksperymenty –
zaczęła ostrożnie, badawczo obserwując twarz matki Alana. – Chciała zwiększyć
możliwości, jakimi dysponują uzdrowiciele. Przeprowadzała testy na sobie,
prawda? Nie musi pani potwierdzać, i tak to wiem.
- Wiesz? - Demetrii ze zdziwienia aż opadły
ręce.
- Wiem – Arthemis gorzko wykrzywiła usta. –
Można było się domyślić, z jednego z jej pamiętników…
- Twój ojciec też o tym wie – zapytała
zaintrygowana.
Arthemis
wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. Ja mu nie mówiłam – i w tej
chwili pomyślała, że może powinna. Nie zapytała w końcu najbliższej sobie
osoby. Z drugiej z kolei strony, czemu ojciec sam jej tego nie powiedział. Cóż…
pewnie według niego istniało tysiąc powodów.
Demetria
westchnęła. Oparła się o barierkę, otaczającą tereny Wrzeszczącej Chaty i
włożyła ręce do kieszeni.
- Althea, była typem dziwacznego połączenia
dobrej wróżki i geniusza. Miała tysiąc pomysłów na minutę, a co więcej od razu
kombinowała jak je zrealizować. Te badania, które prowadziłyśmy miały zrewolucjonizować
czarodziejską medycynę – zmarszczyła brwi i uśmiechnęła się gorzko. – Nie wiem,
co wtedy myślałyśmy. Że każdy z uzdrowicieli będzie miał taką moc, czy tylko
my, czy tylko jacyś dziwni wybrańcy. Nasze myśli chyba nie sięgały tak daleko,
żeby się zajmować takimi problemami… Wyobraź sobie armię uzdrowicieli, która
potrafiłaby czytać ludziom w myślach… Przyszło nam to do głowy znacznie
później…
Arthemis bojąc
się trochę, że Demetria zechce zbyt szybko zakończyć swą opowieść, zapytała:
- Co planowałyście? Jakich efektów
chciałyście?
- Czasami po wielu zaklęciach ludzie po
prostu tracą zdolność komunikowania się, leżą w śpiączce, bądź są zamknięci w
świecie swojego umysłu. Nie można im pomóc, bo nie mogą ci powiedzieć, co się
stało. Chciałyśmy dostępu do takiej wiedzy. Chciałyśmy dostępu do ich
wspomnień, żeby móc rozpoznać chorobę.
- Ale przecież nie wszyscy pacjenci tego
wymagają – zaprotestowała Arthemis. – Nie możesz sobie używać tej mocy, kiedy
ci się podoba. Ona zawsze z tobą jest – I cholernie trudno jest ją zablokować,
dodała w myślach.
- Myślisz, że o tym nie wiem? – burknęła
Demetria. - To właśnie był później jeden
z naszych problemów…
- Co jeszcze? – dopytywała Arthemis.
- Osoby z zaburzeniami mogę nie zdawać sobie
sprawy z tego co się dzieje. Dostęp do ich umysłów pomógłby ich wyleczyć… Tak
samo to, że niektóre stany chorobowe biorą się z emocji… Na przykład skąd
możesz wiedzieć, gdzie tak naprawdę boli niemowlę, skoro jedynym sygnałem jaki
może dawać jest płacz i krzyk. Za pomocą dotyku można by dokładnie zdiagnozować
źródło i przyczynę bólu, w kilka sekund. Wiesz ile osób zmarło, bo nie
zdążyliśmy ich w porę zdiagnozować? – rzuciła z goryczą w głosie, patrząca w
przestrzeń Demetria.
- Ten plan miał zbyt wiele dziur… -
stwierdziła Arthemis.
- Owszem. Ale badania szły dalej i to szły w
zastraszającym tempie – pokręciła głową z niedowierzaniem.
- Gdzie są zapisy? – zapytała Arthemis. –
Raporty, obliczenia? To było chyba potrzebne?
- Oczywiście. Miała je twoja matka…
- Czyli znikły, tak jak pamiętnik – mruknęła
do siebie.
- W każdym bądź razie byliśmy coraz bliżej
zakończenia operacji, wtedy zaczęłyśmy się zastanawiać nad konsekwencjami. Już
nie chodziło tylko o uzdrowicieli. Gdyby świat czarodziejów się o tym
dowiedział… Czy wiesz, co mógłby zrobić zdolny czarnoksiężnik z taką mocą? – z
przerażeniem pokręciła głową.
- Domyślam się – powiedziała z naganą w
głosie Arthemis i pokręciła z niedowierzaniem głową. – Wiedziałyście o tym i
nadal nie przerwałyście?
- Zmieniłyśmy koncepcję badań. Już nie
chciałyśmy wywołać tych umiejętności na stałe… Stworzyłyśmy eliksiry, który
wywoływały pewne z tych mocy, gdy się je zażyję, tylko na pewien okres czasu…
Arthemis
uznała, że to już było bardziej rozsądne. Jednak Demetria właśnie wtedy
wydawała się być nad wyraz zdenerwowana.
- Althea zaczęła się zachowywać dziwnie.
Czułam się, jakbym miała do czynienia z dwiema różnymi osobami. Raz była
przestraszona, miała wyrzuty sumienia, a jedyne co było w stanie ją uspokoić to
twój ojciec. Innym razem wyśmiewała moje obawy, poprawiała wszystko tak,
jakbyśmy miały zamiar wrócić do podstawowej koncepcji. Wtedy nawet nie
wymawiała imienia twojego ojca i wydawało mi się, że myśli o samej sobie, w
trzeciej osobie. Szeptała z coś w stylu: Althea zrobiła tu błąd… To było upiorne,
ale zrozumiałe. Ja sama nie wiedziałam co robić. Z jednej strony miałyśmy dobre
chęci. Pomysł był genialny. Włożyłyśmy w to tyle pracy! Z drugiej jednak
strony, gdyby wpadło to w nieodpowiednie ręce… Dlatego uważałam, że powinnyśmy
to wykorzystać. Użyć, wziąć te moce, i zniszczyć badania, żeby nikt się nie
dowiedział. Althea się ze mną zgodziła. Chciałam być pierwsza, więc zrobiłam to
pierwsza…
- CO?! – Arthemis wyrwał się krzyk.
Demetria
spojrzała na nią z wahaniem i poczuciem winy.
- Althea na początku nie chciała. Następnego
dnia znowu zachowywała się jak nie ona i coś zmieniała, chociaż jej zabroniłam.
Skoro już częściowo na mnie sprawdziliśmy eliksiry… Byłam przy tym, jak i ona
je wzięła. A mnie ani jej nic się nie stało. Ja w każdym bądź razie nigdy nie
miałam żadnych mocy… Wydaje mi się, ze wszelkie notatki z badań nie znikły,
Althea je po prostu zniszczyła. Gdy dowiedziałam się, że jestem w trzecim
miesiącu ciąży, nie mogłam sobie wybaczyć, że tak na raziłam nasze dziecko.
Nigdy nie sądziłam, że mogę kochać męża bardziej, niż wtedy gdy mi powiedział,
że poradzimy sobie cokolwiek się stanie… -
Spojrzała na Arthemis ze łzami w oczach. – Czy rozumiesz, jak bardzo nie
chce, żeby Alan się o tym dowiedział? Żeby mnie oceniał?
Arthemis
patrząc na Demetrię Fairchild, matkę Alana, przypomniała sobie słowa swojej
matki napisane w liście i w pamiętnikach. Przypomniała sobie, wyraz czułości na
jej twarzy, gdy kładła ją spać, gdy uczyła ją grać na pianinie i stwierdziła,
że nawet wiedząc co się stało, do czego doprowadziła, nie przestała czuć tej
tęsknoty za nią, nieustającej chęci przytulenia się do niej i tego żalu, że
dano im tak mało czasu.
Bardzo
ostrożnie dotknęła ramienia Demetrii i powiedziała:
- Cokolwiek teraz wiem, nie zmieniło to
mojej miłości do mamy. I wiele bym oddała, żeby móc spędzić z nią więcej czasu…
Matka Alana
uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością. Potem otarła oczy i powiedziała:
- Gdy wróciłam do Anglii, Althea napisała do
mnie list. Opowiedziała mi o tobie wszystko, co sama wiedziała. Poprosiła mnie
o pomoc, dlatego wtedy pojawiliśmy się u was. Gdy dostałaś ataku, zdałam sobie
sprawę, co zrobiłyśmy. Nie widziałam, jak Althea radzi sobie z tym każdego
dnia. Ja nie mogłam. Nie mogłam sobie z tym poradzić, więc zamknęłam to na
cztery spusty i więcej do tego nie wracałam. Tym bardziej, że patrząc na Alana,
miałam przed oczami, co mogło się stać…
- Dlatego powiedziała mu pani, że nie żyję…
- domyśliła się Arthemis.
- Pytał o ciebie. Miał koszmary. I bałam
się, że pewnego dnia zobaczę go zakrwawionego, jak kiedyś ciebie…
- Boi się pani, że Alan może mieć zdolności?
– Arthemis była zszokowana tą myślą. Do tej pory jakoś nie brała jej pod uwagę.
Ale w sumie, dlaczego nie? Spojrzała uważnie na Demetrię. – Mogę to sprawdzić.
Tak, żeby on o tym nie wiedział… Mogę to sprawdzić i przysłać pani wiadomość.
Nie będzie się pani zastanawiać.
Demetria
spojrzała na nią z nowym zainteresowaniem.
- Możesz to zrobić?
- Tak. Wyczuję jego moce, nawet jeżeli on o
nich nie wie – Tak naprawdę Arthemis nie wiedziała, czy może to zrobić, ale
mogła spróbować. Poza tym zastanawiała ją jedna rzecz: do tej pory spotkała się
tylko z jedną osobą, która miała takie moce, jak ona.
- A Alanowi nic się nie stanie? – zapytała
Demetria podejrzliwie.
Zamyślona
Arthemis pokręciła głową.
- Co jeszcze potrafisz? – Demetria wyglądała
jakby długo powstrzymywała się przed zadaniem tego pytania. Cóż Arthemis nie
mogła ją za to winić. Była jedynym żyjącym dowodem jej geniuszu.
- Ale nie powie pani nikomu? – Arthemis
musiała powstrzymać uśmiech.
Demetria
potrząsając głową, wyglądała, jakby miała zaraz dostać prezent gwiazdkowy.
- To się objawiało stopniowo – wyjaśniła
Arthemis. – Najpierw mogłam widzieć wspomnienia zachowane w przedmiotach, potem
wspomnienia ludzi. Następnie przyszła kolej na emocje. Zaczęłam widzieć też
aury ludzi. Czytanie w myślach, gdy kogoś dotykam, odszukiwanie bliskich mi
ludzi, nawet na wielkie odległości. Odbieranie snów. – Arthemis pominęła fakt,
że z Jamesem może sobie rozmawiać, nawet go nie widząc. Zawahała się, ale o
odrzucaniu umysłem również nie wspomniała. Miała tylko nadzieję, że Alan nadal
myśli, że to było zwykłe zaklęcie…
- To znacznie wykracza poza nasze badanie –
powiedziała Demetria. – Może to wynika z faktu, że zaczęło się, gdy byłaś
dzieckiem. Jeżeli połączyło się z twoimi genami…
- Ja naprawdę nie chcę o tym wiedzieć - przerwała jej Arthemis.
- Och, wybacz – mruknęła zawstydzona
Demetria. – Rzeczywiście.
- Czy to się może przenieść? – zapytała
jednak zaniepokojona Arthemis.
- Chodzi ci o to, czy może się przenieść
genetycznie? – Demetria zamyśliła się głęboko. – Jest to jakaś jedna miliardowa
twojego genotypu. Może, ale w bardzo niskim stopniu. Może być to tak nikłe, że
nigdy nawet się nie ujawni… Twoje wnuki mogą już w ogóle tego nie odczuwać. W każdym
bądź razie, żaden człowiek, nigdy nie będzie taki jak ty. Twoje zdolności są
powiązane z genami tylko przez przypadek. Nie zostały wywołane naturalnie…
Arthemis
poczuła ogarniającą ją ulgę. Chociaż jeden problem z głowy. Czasami podejście
naukowe, może człowieka uspokoić, jak nic innego.
Demetria w
końcu położyła jej ręce na ramionach i spojrzała na nią poważnie.
- Przepraszam. Nie tylko za to, co zrobiłam,
ale też za to, że nie mogę ci pomóc…
Arthemis
uśmiechnęła się delikatnie.
- Bardzo bliska mi osoba powiedziała mi
kiedyś, że dzięki tym zdolnościom jestem jaka jestem. I że nie zmieniłaby we
mnie niczego. Dlatego pomimo wszystko, zaczynam dochodzi do wniosku, że nie
zamieniłabym ani minuty strachu i smutku, byle tylko doprowadziła mnie do tego
czasu i tych ludzi.
Demetria
odgarnęła jej włosy z twarzy włosy.
- Twoja matka byłaby z ciebie dumna – potem
zamyśliła się głęboko i powiedziała. – Mieszkacie teraz gdzie indziej, prawda?
Arthemis
skinęła głową.
- Czy w waszym starym domu nie było piwnicy?
Arthemis
zamrugała zdziwiona.
- Była… Nie wolno było mi do niej wchodzić.
- Zanim się urodziłaś twoja matka miała w
niej domowe laboratorium – powiedziała Demetria. – Spytaj ojca, czy zabrał z
niego wszystkie rzeczy… Może pamiętnik jest właśnie tam.
Arthemis miała
wrażenie, że w jej mózgu nastąpiło spięcie. To było przecież takie oczywiste!
- Dziękuje!
– powiedziała myśląc gorączkowo.
Niespodziewanie
usłyszała trzaska gałęzi. To odwróciło jej uwagę. Wyczuła znajomą osobę, zanim
jeszcze usłyszała:
- HA! Mam was! – jej ojciec wyszedł z lasu
śmiejąc się radośnie, a potem stanął jak wryty i patrzył na panią Fairchild. –
Demetria… - później pociemniałym z
gniewu wzrokiem spojrzał na córkę. – Arthemis! – powiedział z naganą.
- Tristan -
pani Fairchild podeszła do jej ojca i chwyciła go za rękę. – Masz bardzo
mądre dziecko.
- Nie powinna cię niepokoić – powiedział
surowo. – Nie miała żadnego prawa…
Arthemis
spuściła głowę. Obojętnie jak dobrze znana była w szkole ze swojej zabójczej
aury, wystarczył ten ton i czuła się jak niegrzeczne trzyletnie dziecko.
- Nic się nie stało – Pani Fairchild chyba
jednak postanowiła ją ratować od gniewu ojca, bo uśmiechnęła się do niej
pobłażliwie. – Dzięki niej czuję się lepiej. Ale jednak was pożegnam. Muszę
wracać do własnych spraw… - odwróciła się do Arthemis. – Do zobaczenia!
Arthemis
dostrzegła w jej oczach prośbę. Wiedziała jaką i miała zamiar ją zrealizować,
nie tylko dla pani Fairchild, ale ze zwykłej ciekawości.
- Do widzenia, Tristanie – zwróciła się do
ojca Arthemis. – Przykro mi, że tak wyszło.
- Mnie też -
rzucił ze skrępowaniem.
Demetria
uśmiechnęła się smutno i aportowała się.
Arthemis
przymknęła oczy widząc, jak jej ojciec bierze się pod boki.
- Co TY WYPRAWIASZ?!
- Taaatooo…. – mruknęła Arthemis.
- Nie „tatuj” mi tu!! – powiedział
rozgniewany Tristan. – Żaden powód nie jest dobry, żeby ścigać i ściągać tu
dorosłych, obcych ludzi według własnego widzimisię!
- Napisałam list! Zgodziła się!
- Jestem ciekaw, czym jej zagroziłaś!! Ta
kobieta nie pojawiła się na pogrzebie twojej matki! Myślisz, że uwierzę, że
jakiś zwykły list ją tu ściągnął?!
Arthemis
spuściła wzrok. Jej ojciec uznał to, za przyznanie się do winy.
- Nie możesz szantażować ludzi!! – krzyknął
z niedowierzaniem Tristan.
- Och, weeeźź… - żachnęła się Arthemis. –
Chcę się dowiedzieć, co się stało z mamą!!
- Arthemis! Minęło sześć lat! Czego chcesz
się dowiedzieć?! Co chcesz osiągnąć!?
- Chcę poznać prawdę! Chcę wiedzieć,
dlaczego zostałam pozbawiona wszystkich lat, które mogłam z nią spędzić! Nie mogę uwierzyć, że nie
szukałeś tego kto jej to zrobił! Nie mogę uwierzyć, że odpuściłeś tak po
prostu!!
- Miałem ważniejsze sprawy na głowie… -
powiedział niespodziewanie cicho i poważnie Tristan.
A Arthemis
wręcz przeciwnie wpadła w szał. Była taka wściekła. Czuła się taka oszukana
przez los i nie rozumiała, czemu jej ojciec nie odczuwa tego samego.
- Niby co była dla ciebie aż takie ważne!?
Mama zginęła, a ty usiadłeś w domu i użalałeś się nad sobą, zamiast szukać
winnego!! Co takiego miałeś na głowie, że…
- CIEBIE!!
Niespodziewany
wybuch ojca, sprawił, że Arthemis natychmiast zamilkła.
- Byłaś najważniejsza – Tristan zacisnął
palce u nasady nosa i z zamkniętymi oczami westchnął ciężko. – Nie mogłem stracić
też ciebie, a potrzebowałaś opieki. A poza tym gdyby mi się coś stało, to kto
by ci pomógł? Musiałem o tym zapomnieć, nie rozumiesz? Musiałem się tego
uczucia pozbyć, żeby móc normalnie cię wychować… Nie zapomniałem co się stało,
tylko…
Arthemis spuściła
oczy i poczuła się po prostu jak potwór. Niewdzięczny, nieczuły potwór.
- Tato… - powiedziała żałośnie i przytuliła
się do niego.
Miał
opuszczone ręce, ale po chwili objął ją i ścisnął.
- Przepraszam…
- Wiem, że chcesz się dowiedzieć prawdy –
powiedział cicho. – Ale nie możesz tego robić za wszelką cenę. I nie możesz się
narażać na niebezpieczeństwo…
Arthemis z
policzkiem opartym o jego płaszcz, starała się nie popłakać, bo poczuła się
jakby znowu miała sześć lat. Odchyliła głowę do tyłu i spojrzała na ojca.
- Pomóż mi się dowiedzieć… Powiem ci
wszystko, co już wiem. Ktoś po prostu wszedł do nas do domu i ją zabił, tato. I
po prostu odszedł… Wyszedł przez drzwi… Musi zapłacić. Nie jestem już
dzieckiem, którym trzeba się opiekować. Ale nadal potrzebuję pomocy…
Tristan
pogładził ją po włosach.
- Partnerzy? – rzucił z lekkim uśmiechem.
- Spółka – poprawiła. – Musimy włączyć
Jamesa w spisek…
- Domyśliłem się – Usta Tristana wykrzywiły
się w krzywym uśmiechu. Poprawił jej szalik, co Arthemis przyjęła z pobłażliwym
uśmiechem. – Chodź, pójdziemy się napić czegoś ciepłego… - dodał i ruszyli
traktem z powrotem do wioski.
Po kilka
krokach Arthemis przyszło coś do głowy.
- Skąd wiedziałeś, że tu jestem?
- Z okien u Marcela, widziałem biegnącego
Jamesa. Więc chciałem was przyłapać i zawstydzić, jak się ściskacie –
zachichotał.
Arthemis nie
była rozbawiona, poczuła przerażenie na samą myśl o tym. Potem jednak
zmarszczyła brwi.
- James szedł w tę stronę? – upewniła się.
- A właśnie. Nie widziałem go tu… - Tristan
rozejrzał się, jakby chciał się przekonać, że go nie ma, czy po prostu Jamesa
nie zauważył.
Arthemis
zacisnęła usta. Zdjęła blokadę.
Zrobiła trzy
kroki w tył, przeszła sześć kroków w bok i szarpnęła powietrze. Jej usta
zacisnęły się w jeszcze cieńszą kreskę, gdy w jej ręku została lejąca się,
srebrzysta materia, a Jamesa ze zmrużonymi oczyma i skulonymi ramionami, czekał
na pierwszy cios.
Spojrzał na
nią niepewnie i mruknął na próbę:
- Już prawie 12?
- Jest w pół do 10 – poprawił go zdziwiony
Tristan, nie łapiąc aluzji.
Arthemis
patrzyła na Jamesa zagniewanym wzrokiem.
- Martwiłem się!! – krzyknął w końcu. – A
poza tym należę do spółki – dodał.
- Za podsłuchiwanie, grozi wyrzucenie z
zarządu! – odpowiedziała niezadowolona i ruszyła dalej za ojcem.
- Oczekiwałaś, że będę siedział grzecznie w
zamku?!
- Oczekiwałam, odrobiny zaufania –
prychnęła.
- To, że się martwię, nie znaczy, że ci nie
ufam! – powiedział oburzony.
Posłała mu
przez ramię chłodne spojrzenie.
- Pokłócicie się później – przerwał im ze
śmiechem Tristan. – Chodźcie napijemy się czegoś ciepłego...
Arthemis i James
wymienili spojrzenia. Wiedzieli, że na piciu się nie skończy, więc przygotowali
się do dłuuugiej opowieści.
Rose musiała kontrolować salę, w
której był Fred, Max i jeszcze cztery inne osoby z różnych domów. Kątem oka
widziała jeszcze dziesięciu innych prefektów, w tym nie wiadomo, jakim cudem
ocalonego Albusa. Darryl i Sandra niestety się wpakowali…
Albus pilnował
innej sali, oddalonej niemal o cały korytarz. Ale tylko jedne drzwi dalej był
Scorpius. Z kamienną twarzą wpatrywał się w ludzi podporządkowanym mu lochu.
Rose wcale nie
podobało się, że ich zadanie polega na pilnowaniu ludzi, których dobrze znała.
Szczególnie, że lekko mówiąc wyglądali, jak zwłoki…
Max
szczoteczką do zębów czyścił fugi w podłodze, a głowę miał opuszczoną tak
nisko, że niemal szurał nosem po kamieniu. Jakiś chłopak zasnął czyszcząc
kociołek, tak, że głowa utknęła mu wewnątrz niego.
Fred się jakoś
trzymał. Rose uważała, że to, że tak wolno myje swój kawałek podłogi, wynika
bardziej z lenistwa, niż ze zmęczenia, bo pomimo podkrążonych oczu, co chwilę
bystro patrzył na Rose.
W końcu
profesor Alexander przeszła bardziej w stronę, gdzie stał Albus, więc Fred
niczym polująca pantera podszedł do Rose.
Rose już
otwierała usta, żeby mu powiedzieć, że na razie nie da rady mu pomóc, dopóki
Neville nie zmieni Alexander, ale Fred przerwał jej, mówiąc:
- Wyciągnij stąd Valentine.
- Ale przecież…
- Nie spała trzy noce. Po prostu wyciągnij
ją stąd. Zrób to, a nigdy więcej cię o nic nie poproszę. Przyrzekam! –
wyszeptał z silnymi emocjami w głosie.
Rose zerknęła
w obie strony korytarza, żeby sprawdzić, czy nikt nie zauważył, że coś
kombinują i napotkała badawcze spojrzenie Scorpiusa. Szybko uciekła spojrzeniem
i odsuwając się, szepnęła Fredowi:
- Zobaczę, co da się zrobić…
- Panno Weasley! Czy coś nie tak? – zapytała
ją niespodziewanie i surowo profesor Alexander.
- Nie, pani profesor – odpowiedziała
natychmiast Rose. – Zastanawiam się jak długo będzie trwała kara…
- Tyle ile trwała impreza – odrzekła
profesor Alexander i stanęła dokładnie między nią a Scorpiusem.
Rose posłała
Fredowi żałosne spojrzenie. Nie mogła nic zrobić. Ani dla niego, ani dla
Valentine. Alexander wiedziała, że rodzinie Weasleyów nie można do końca ufać…
Rose dopiero teraz zdała sobie sprawę, że krążyła między nią, Albusem i Lucy,
która pilnowała akurat tej sali, w której był Louise Weasley.
Rose nie
wiedziała, czemu ich nie było na imprezie, gdy wszystko się sypnęło. W każdym
bądź razie mieli szczęście. Chociaż Albus wyglądał, jakby miał zaraz zasnąć na
stojąco. Gdzie więc był, skoro zarwał całą noc, a nie było go na imprezie?
Rose usłyszała
nagłe poruszenie po swojej prawej stronie. Spojrzała w tamtą stronę, żeby
zobaczyć, jak Scorpius zaniepokojony wchodzi do jednego z lochów. Profesor
Alexander przesunęła się w tamtą stronę. Chwilę później Rose serce podjechało
do gardła, gdy Scorpius podtrzymując niemal nieprzytomną, bladą jak ściana
Valentine.
- Pani profesor, ta dziewczyna bardzo źle
się czuje - powiedział z mściwym
rozbawieniem w głosie.
Profesor
Alexander spojrzała na niego z lekką naganą, a potem przeniosła wzrok na
Valentine.
- Jones? Co ci jest?
Valentine
tylko pokręciła głową i zatkała usta. Ugięły się pod nią nogi. Scorpius
odruchowo podtrzymał ją za łokieć.
Rose
obserwowała ich zaniepokojona. Valentine wyglądała, jakby rzucona na nią
zaklęcie błędnikowe. Czekali z napięciem na decyzję profesor Alexander.
- Zaprowadź ją do skrzydła szpitalnego –
zadecydowała.
Scorpius
zrobił zniesmaczoną, niezadowoloną minę.
- Natychmiast! – powiedziała Alexander.
Scorpius westchnął,
jakby kazano mu czyścić toaletę i niezbyt delikatnie pociągnął Valentine na
schody. Przy okazji odwrócił się przez ramię i posłał Rose wiele mówiące
spojrzenie i mrugnął do niej.
Rose w
pierwszej chwili zdziwiona otworzyła usta, ale potem przełknęła cisnący się na
jej usta uśmiech i odwróciła z powrotem twarzą do lochu.
Profesor
Alexander poszła sprawdzić, czy u innych wszystko w porządku.
Fred z
niepokojem patrzył na schody.
- Jeżeli on jej coś zrobi – powiedział przez
zaciśnięte zęby.
Rose nieznacznie
się przysunęła i powiedziała szeptem:
- Spokojnie. Wyciągnął ją stąd…
- Niby, czemu miałby to zrobić? – prychnął.
- Bo ja nie mogłam – odparła z lekkim
uśmiechem. – Zrobił to dla mnie – dodała już do siebie.
Fred przez
następną godzinę gapił się na nią z otwartymi ustami. Jednak zdziwienie powoli
mijało, gdy przypomniał sobie, jak musiał siłą ściągać Malfoya z Flinta.
Arthemis i James, czuli się jakby
przepuścili ich przez wyżymaczkę. A przecież Tristan North zadał im tylko kilka
pytań. Ale jego wzrok mówił o torturach, jakie marzył im zadać, gdy opowiadali
mu o różnych rzeczach, takich jak sprawca snów… czy gorączka Arthemis.
Na końcu
jednak obiecał, że porozmawiają w ferie i wtedy wymyślą jakiś plan. Potem
pożegnał się z nimi, a oni szczęśliwi i wolni spod bacznego rodzicielskiego
spojrzenia, ruszyli na zakupy, a potem w drogę powrotną do zamku.
- Nie widziałem dzisiaj nikogo z imprezy –
stwierdził James z zastanowieniem, wyciągając z ust lizaka.
- Och, Boże! Nie wiesz, co się stało? –
rzuciła Arthemis. – Filch i Krentz złapali ich nad ranem. Większość dostała
natychmiastowy szlaban. Są w lochach. Prefekci i nauczyciele ich pilnują.
James
zmarszczył brwi. Był wyraźnie zaniepokojony. Potem jednak zapytał:
- Albusa też?
- Chyba tak.
James
natychmiast się rozpogodził, co więcej wybuchnął gromkim śmiechem.
- Nie wytrzymam!! – wykrztusił zanosząc się.
– Al, ma szlaban! Chyba pierwszy raz w życiu! To musi być dla niego szok!
- Jesteś nie miły – mruknęła Arthemis i
połączyła się z Albusem w myślach: Al? Jak
tam szlaban?
~ Jakoś
leci. Niedługo powinni ich wypuścić…
~ Ich?
Ty, nie masz szlabanu?
~ Nie.
Już nie było mnie na imprezie, gdy ich złapali. Wyszedłem wcześniej. Lucy też
się upiekło. Miała szczęście. Tak samo jak ty i James…
~ Da
się coś zrobić?
~ Dopóki
Neville nie przyjdzie to raczej nie. Zmieniają się co godzinę. Nie było jeszcze
tylko Neville’a i Axelrode’a.
~ Dobra.
To się trzymaj…
Arthemis
rozłączyła się z nim i powiedziała do wciąż rozbawionego Jamesa:
- Albus nie ma szlabanu. Pilnuje za to, tych
za go mają!
James
natychmiast przestał się śmiać.
- Fuksiarz –stwierdził markotnie.
Arthemis
spojrzała na niego spod oka.
- Wyciągniesz ich?
James
westchnął.
- Pracowity dzień – oznajmił ciężko i
zarzucił na siebie pelerynę niewidkę.
Arthemis z
szerokim uśmiechem, patrzyła jak znika.
Nauczyciele chyba po raz pierwszy
w życiu zostali ochrzanieni przez panią Pomfrey, po tym jak jedna czwarta
uczniów Hogwartu, trafiła ze szlabanu prosto do skrzydła szpitalnego z masowym
krwotokiem, zaklasyfikowanym jako zbytnie wyczerpanie organizmu.
Tylko Albus,
Rose i Lucy musieli po kryjomu chować papierki po krwotoczkach truskawkowych,
gdy jakiś śpiący nie rozgarnięty kretyn zapomniał je ukryć.
Neville, który
zmieniał wtedy profesor Alexander, wpadł w panikę niemal równie szybko, jak
prefekci i natychmiast wysłał wszystkich, do skrzydła szpitalnego. Tylko
profesor Vector kręciła z politowaniem głową, gdy jej to wyjaśniał, ale
odpuściła, szczególnie, że prefekci nie zasłużyli, żeby ich też trzymać w
lochach cały dzień.
Rose z
zastanowieniem patrzyła, jak Albus niemal natychmiast wymiguje się od pomocy
przy sprzątaniu lochów z krwi i wbiega na schody. Zastanawiała się, co go tak
gna.
- Malfoy, Weasley posprzątajcie tutaj! –
krzyknęła do nich profesor Vector. – Wam pójdzie najszybciej…
Wszyscy
opuścili lochy. Rose i Scorpius zaczęli z przeciwnych końców i po kolei jednym
machnięciem różdżki czyścili lochy, aż lśniły. Scorpius właśnie wszedł do
ostatniego, a Rose podkradła się od tyłu i objęła go z całej siły.
- Uważaj, bo ktoś wejdzie… - szepnął.
- Zamknij się, Malfoy – rzuciła radośnie.
Odwrócił się
do niej z gniewną miną i mocno ściskając
uniósł nad ziemię.
- Nie denerwuj mnie! – rzucił.
- Jesteś doskonałym aktorem – oznajmiła,
zbliżyła usta do jego ust i dodała: - Ale nie aż tak dobrym…
- Gdybym nie chciał… - zaczął.
- Cicho bądź – skarciła go łagodnie i
pocałowała.
Albus czuł się jak totalny kretyn
przez cały ranek. Głównie dlatego, że musiał się powstrzymywać, żeby nie
szczerzyć się, jak dzieciak na paradzie klownów.
Był ciekaw,
czy ktoś zauważył, dlaczego zniknął z imprezy. On sam nie mógł o tym zapomnieć.
Nie miał zamiaru o tym zapomnieć…
Poczuł
głębokie rozczarowanie, gdy zobaczył kto siedzi w Pokoju Wspólnym, a raczej kto
tam nie siedzi. Potem jednak stwierdził, że nic straconego i najpierw może
odpocząć, więc poszedł do swojego dormitorium. Rzucił się na łóżko i wpatrzył w
sufit. Miał nadzieje, że we śnie jeszcze raz przeżyje tamten wieczór…
Stał pod
ścianą, gdy Arthemis w niezbyt dobrym humorze wróciła po odprowadzeniu Lily.
Zauważył też, że Lucas nie wrócił. Widział, jak Fred rozmawia z Arthemis, a ta
potem zabiera gdzieś Valentine. Przeżył niezły szok widząc dziewczynę brata na
stole, głównie dlatego, że do tej pory starał się nie zauważać w niej dziewczyny,
a w tamtej chwili się… cóż… nie dało się. Wcale też nie zdziwił się gdy
Arthemis i James, niespodziewanie wyparowali jak kamfora.
Ale zachwycony
tłum nadal wiwatował na cześć Valentine i Freda. Wszyscy podskakiwali i
śpiewali razem z muzyką. Albus już miał wyjść, gdy zauważył, jak ktoś stara się
wydostać z tłumu. Jego uzdrowicielsko-bohaterska strona kazała mu podejść
bliżej, w idealnym momencie, żeby w jego ramionach wylądowała trochę
rozczochrana, zaróżowiona i wyraźnie cierpiąca dziewczyna.
Podniosła na
niego ciemne oczy, osadzone w twarzy okolonej długimi blond włosami i
powiedziała:
- Przepraszam! Potknęłam się…
Albus pomógł
jej stanąć, ale noga się jej skrzywiła, a ona jęknęła. Spojrzał na nią
zaniepokojony.
- Coś ci się stało w nogę – powiedział z przekonaniem
i podtrzymując ją wyprowadził z sali.
Gdy we dwójkę
opuścili przyciemnione pomieszczenie, w którym hałas i kolorowe światła
latające po suficie zaburzały percepcję, Albus zdał sobie sprawę, że
dziewczyna, której pomaga to Lizbeth.
Uśmiechnął się
do niej.
- Kurczę nie zauważyłem, że to ty w tej
ciemności – przyznał po prostu.
Uśmiechnęła
się do niego trochę gorzko i pozwoliła się zatrzymać. Oparł ją o ścianę i
przykucnął. Z dystansu mógł ocenić, że nie jest to bardzo poważna sprawa,
jednak samo to się raczej nie zagoi.
- Dasz radę przejść do Pokoju? – zapytał. –
Opatrzę ci to…
- A jeżeli nie?
- Chcesz, żebym cię zaniósł? – zapytał
śmiertelnie poważnie.
Zaśmiała się.
- Dam radę iść – odpowiedziała, oparła się
na jego ramieniu i powoli ruszyli na siódme piętro. – Jak ci idą zawody? –
zapytała, gdy byli w połowie drogi.
- Bułka z masłem… - odpowiedział.
- No tak… jesteś bardzo zdolny… - przyznała.
Albus
zarumienił się lekko i nie odpowiedział zawstydzony.
- Podobno poznałeś tam jakąś dziewczynę.
Odchrząknął.
- Tak… - powiedział oględnie.
- Ahh… Cóż, nie chciałam się wtrącać –
mruknęła cicho.
- Nic się nie stało. To przeszłość –
powiedział sucho, gdy stanęli pod portretem Grubej Damy, wiec nie widział, jak
Lizbeth spojrzała na niego z nowym błyskiem w oku.
Wprowadził ją
do salonu Gryfonów i posadził na kanapie, mówiąc:
- Zaczekaj sekundę! Zaraz wracam…
Pobiegł do
swojej sypialni, a gdy wracał z odpowiednimi rzeczami, po drodze niemal zderzył
się z Lucasem.
- Twoja siostra mnie wkurza – oznajmił mu
tylko Luke i wszedł do siebie.
Albus
zmarszczył brwi, potem wzruszył ramionami i poszedł do Pokoju Wspólnego.
- Mam wszystko, czego mi potrzeba, żeby cię
postawić na nogi – powiedział wesoło.
- To chyba dobrze… - mruknęła Lizbeth,
patrząc z zawstydzeniem, jak Albus klęka przed nią. Z szeroko otwartymi oczami
patrzyła na jego dłonie.
Albus
natomiast nie zastanawiając się nad tym co robi, bez pytania powoli zdjął jej
bucik i zaczął jej ostrożnie podciągać
wąskie nogawki leginsów.
Lizbeth
syknęła. Albus zerknął na nią przepraszająco znad okularów.
- Przepraszam… Jestem raczej przyzwyczajony
do opatrywania Arthemis i Jamesa, a oni trochę inaczej odbierają ból…
- Arthemis jest bardzo dzielna, prawda? –
zapytała idealnie obojętnie Lizbeth.
Albus
aktualnie skupiał się, żeby jak najdelikatniej zdjąć jej cienką, cielistą
skarpetkę, więc nie odpowiedział. Potem mimowolnie zauważył, że ma bardzo małe stopy
i paznokcie pomalowane cukierkowo różowym lakierem. Przez chwilę zagapił się na
nie, trzymając delikatnie jej stopę.
- Coś nie tak? – zapytała zaniepokojona.
Albus
otrząsnął się i oblał rumieńcem.
- Nie, nie – zapewnił ją szybko. – To tylko
lekkie skręcenie. Pytałaś o coś? – przypomniał sobie. – Przy Arthemis można
dostać kompleksów. Tylko taki całkowicie pewny swojej wartości koleś, jak mój
brat mógłby sobie z nią poradzić… - zaśmiał się. – Jest niesamowita i
wyjątkowa, ale w sumie to cieszę się, że oszczędzono mi zakochania się w niej.
Miałbym wieczną depresję…
- Och… - powiedziała z lekkim uśmiechem
Lizbeth.
Albus wziął do
ręki mentolową maść i zaczął naprawdę ostrożnie wcierać ją w spuchniętą kostkę
Lizbeth. Czuł jak co jakiś czas się wzdrygała.
- Może sama to zrób – powiedział w końcu
zdesperowany, nie chcąc sprawiać jej więcej bólu.
- Nie, nie, nie – zaprotestowała szybko.
Albus nadal
trzymając ręce na jej kostce spojrzał w przepastne, głębokie oczy i przez
chwilę czuł się jak w próżni.
- Jest w porządku – powiedziała cicho
Lizbeth.
Zarumieniony
spuścił wzrok i dokończył wcieranie maści. Potem wziął bandaż i powoli zaczął
nim obwijać jej nogę.
- Nie używasz zaklęcia? – zdziwiła się.
Albus
potrząsnął głową.
- Zaklęcie „Ferula” jest dobre do
uszczelniania i usztywniania, ale nie do leczenia. Może za mocno ścisnąć…
- Zawsze podziwiałam to, że jesteś taki
dokładny… Taki dokładny i inteligentny…
- Przestań – zaśmiał się zażenowany Albus,
zakładając jej z powrotem but na nogę.
- I bardzo mało spostrzegawczy – dodała
zgryźliwie.
- Co? – podniósł na nią zdezorientowany
wzrok.
Przewróciła
oczami.
- Widzisz… Nie sądziłam, że będę musiała
złamać nogę…
- Jest tylko skręcona – poprawił ją Albus.
Lizbeth
uniosła brew, więc zamilkł.
- Nie sądziłam, że będę musiała skręcić
nogę, żebyś mnie zauważył…
Albus
wpatrywał się w nią z otwartymi ustami i pomimo, że wszystko było już zrobione,
nadal trzymał dłonie na jej łydce.
Lizbeth też
się zarumieniła, aż po czubki włosów i spojrzała w ciemniejący już kominek.
- Zapomnij… - wyjąkała.
Albus po
przygodzie z Marią, stwierdził, że ma na jakiś czas dosyć kontaktów z
dziewczynami. I w jakiś cudowny sposób tego wieczoru, patrząc na Lizbeth
O’Reilly, którą znał od pierwszej klasy, zmienił zdanie.
Może właśnie
dlatego, że nie przypominała żadnej z dziewczyn jakie go otaczały. Nie była
ciemnowłosa i władcza jak Maria, ani bojowa i całkowicie samodzielna jak
kobiety z jego rodziny. Myśl o tym, że jest delikatna i potrzebuje jego pomocy,
całkowicie uderzyła mu do głowy. To zawsze James był tym opiekuńczym i odważnym.
Po raz pierwszy w życiu Albus mając możliwość wykazania się w ten sposób był po
prostu zachwycony.
Lizbeth była
wrażliwa i dziewczęca. Skromna i trochę nieśmiała.
Usiadł obok
niej na kanapie.
- Liz… Jeżeli kiedyś swoim zachowaniem cię
zraniłem to przepraszam. Nie chciałem…
Lizbeth
uśmiechnęła się lekko i patrzyła na swoje ręce.
- Zawsze taki jesteś. Dojrzały i
odpowiedzialny… Nie przepraszaj mnie tylko dlatego, że uważasz, że tak trzeba.
- A jeżeli nie robię tego, dlatego, że tak
trzeba, tylko dlatego, że w bardzo wyrachowany sposób mam nadzieję, iż
odwdzięczysz mi się za opatrunek?
Lizbeth
spojrzała na niego pytająco.
- Może przejdziesz się ze mną w niedzielę do
Hogsmead? W sobotę są tłumy, ale w niedziele jest już spokojnie. Poza tym do
niedzieli noga powinna być już w porządku. Co ty na to? – Albus zwykle
nieśmiały, znalazłszy jeszcze bardziej nieśmiałą niż on dziewczynę, poczuł się,
jak światowy człowiek. I chodź ręce pociły mu się ze zdenerwowania, jego głos
nie zadrżał, gdy zadawał pytanie.
Lizbeth
patrzyła na niego, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu. Po chwili
uśmiechnęła się szeroko i skinęła głową.
- Bardzo chętnie…- powiedziała cicho.
Albus
uśmiechnął się w odpowiedzi, a potem już poważniejszym tonem dodał:
- Powinnaś się położyć i jutro nie chodzić
zbyt wiele. Noga powinna boleć mniej. Jednak jakby się coś działo, to daj mi
znać.
Lizbeth
pozwoliła się odprowadzić prosto pod schody do dormitorium dziewczyn.
- Dobranoc – powiedział Albus grzecznie,
starając się ignorować łaskoczące uczucie radości w żołądku.
- Dobranoc – wykrztusiła oszołomiona Lizbeth
i poszła do siebie.
Albus przez
chwilę patrzył jeszcze za nią, z nadzieją, że się odwróci, a gdy to zrobiła,
poszedł do siebie, mając nadzieję, że nie będzie miał jutro wszystkiego
wypisanego czerwonym flamastrem na twarzy.
Arthemis i James jeszcze nic nie
wiedzieli o oszałamiającej radości Albusa, gdyż zamiast udać się po
„krwotocznej” aferze do Pokoju Wspólnego, poszli do sali muzycznej. Mając teraz
po swojej stronie ojca Arthemis, czuli się jak wspierani przez siłę wyższą,
jednak to, co się działo w Hogwarcie, w Hogwarcie pozostawało. Tak więc, krążąc
po sali intensywnie myśleli, nad tym, czego Arthemis dowiedziała się od
Demetrii.
- Muszę sprawdzić, czy Alan ma nie
skanalizowane moce – mruknęła do siebie cicho.
James podniósł
na nią wzrok.
- Czyli doszłaś do takiego samego wniosku,
jak ja? – rzucił.
Arthemis
spojrzała na niego pytająco.
- To znaczy?
- Skoro jego matka, tak samo jak twoja,
wzięła te eliksiry, to Alan może mieć takie moce jak ty. A kto jeszcze znany
nam w szkole potrafi to, co ty? – zapytał podchwytliwie.
- I myślałeś o tym cały czas? – zapytała z
niedowierzaniem. – I nie powiedziałeś mi?!
- Powiedziałabyś, że to absurdalne –
burknął.
- Niby czemu, miało by być absurdalne, że
Alan może być sprawcą snów? – prychnęła. – I skąd ci to przyszło do głowy!?
- Rozpoznałaś go. Wyczułaś. A skoro
zetknęłaś się z aurą sprawcy snów, mogłaś go zidentyfikować. Zareagowałaś na
Alana jak na zagrożenie, tak samo jak na sprawcę snów – powiedział, a jego
wywód brzmiał tak logicznie, że Arthemis nie miała się jak kłócić.
- To rzeczywiście ma sens – mruknęła. – Nie
pasuje mi tylko jedna rzecz…
- Co?
- Niby czemu on chciałby nas rozdzielić?
Wszystkie te sny miały na celu nasze zerwanie. Przecież Alan jeszcze wtedy
nawet mnie nie poznawał…
- Tak powiedział – poprawił ją James
nieustępliwie.
Arthemis
zagryzła wargę i zamyśliła się. Po chwili opuściła ręce i powiedziała:
- Jest tylko jeden sposób, żeby się
przekonać…
- Nie podoba mi się to – oznajmił
zdenerwowany.
- Mnie też nie – przyznała i zapatrzyła się
w dal. – Ale chyba po raz pierwszy nie mam wyjścia…
- Arthemis… - James podszedł do niej i potarł jej ramiona.
Gdy na niego spojrzała, poprosił: - Nie rób niczego beze mnie…
Arthemis
uśmiechnęła się lekko i pogłaskała go po policzku.
- Bez obaw – obiecała. – Ale muszę się
znaleźć blisko niego… Inaczej szukanie go po całym zamku, zbytnio mnie zmęczy.
James
uśmiechnął się szeroko.
- Chyba mam pomysł…
Idąc na kolację Arthemis i James
rozdzielili się, bo każde miało do załatwienia, jakąś sprawę. Wszystko było w
jak najlepszym porządku.
Arthemis
pierwsza znalazła się w Wielkiej Sali i ponieważ miała zadanie zamiast do stołu
Gryfonów, skierowała się do stołu Krukonów.
Znalazła w
tłumie Alana i podeszła do niego. Uśmiechnął się na jej widok.
- Cześć! – rzucił.
- Cześć – odpowiedziała z lekkim dystansem.
Jeżeli on był sprawcą snów, to wolała się nie spoufalać. – Chciałabym ci zadać
jeszcze kilka pytań…
James widząc idącą do Wielkiej
Sali profesor Vector, dołączył do niej.
- Doby wieczór, pani profesor – przywitał
się.
- Ach! Witaj, Potter.
- Słyszałem, że dzisiaj rano coś się stało w
lochach – rzucił mimochodem, wchodząc do jadalni Hogwartu.
- Cóż, może rzeczywiście potraktowaliśmy ich
trochę zbyt surowo, ale teraz już wszystko jest w porządku.
James się
rozejrzał po Sali.
- Czyli pani Pomfrey opanowała sytuację?
- Owszem. Co nie zmienia faktu, że ich
zachowanie było niedopuszczalne!
- Oczywiście – zgodził się z nią układnie.
I wtedy
dostrzegł Arthemis.
- Jeżeli tylko dowiem się…
James ruszył
jak na skrzydła w jej stronę, wyciągając różdżkę, nie zważając na to, że
profesor Vector nadal coś do niego mówi.
- Powiedziałem ci, żebyś się do niego nie
zbliżała! – krzyknął i wycelował w Alana, który zawisł do góry nogami w
powietrzu.
- HEEJ!! – ryknął oburzony.
- James co ty wyprawiasz?! – krzyknęła
zszokowana Arthemis i też wyciągnęła różdżkę, by ściągnąć Alana.
- Panie Potter!! – krzyknęła, gdzieś za nim
profesor Vector, którą zignorował.
- Coś mi obiecałaś! – warknął do Arthemis.
- Przestań zachowywać się jak zazdrosny
macho! – odpowiedziała wściekle.
Alan gramoląc
się z podłogi, podciągał rękawy, mamrocząc:
- Ja ci pokażę, ty nadęty… - Rzucił
zaklęcie, które James odbił, jak upierdliwą muchę. Arthemis widząc różdżkę w
ręku Alana, wskazała na niego swoją.
– Tylko
spróbuj – zagroziła cicho.
Nad ich
głowami pojawiła się zirytowana twarz profesor Vector.
- Po raz drugi w ciągu tygodnia!! –
krzyknęła oburzona. – Znowu wasza trójka! Tym razem nie skończy się na
szlabanie! Minus dziesięć punktów dla każdego domu! Dla Gryffindoru nawet
dwadzieścia, bo jest was dwoje!! Macie się stawić w moim gabinecie zaraz po
kolacji! – oznajmiła i energicznym krokiem odeszła w stronę stołu
nauczycielskiego.
Alan obciągnął
sweter i wściekłym gestem przeczesał włosy.
- Nie zbliżajcie się do mnie! – zażądał i
ukrył się między innymi Krukonami.
- Zadowolony? – syknęła Arthemis do Jamesa i
poszła w kierunku stołu Gryfonów.
James
zmartwiony westchnął i zacisnął usta.
Cóż dobrze
będzie coś zjeść przed szlabanem…
Arthemis siedziała i z nikłym
apetytem jadła kolacje, gdy usiadła obok niej Lily. Miał poszarzałą twarz i
wykrzywione w podkowę usta.
Jej smutek,
jej poczucie winy i złe samopoczucie sprawiało, że Arthemis zrobiło się nawet
lekko niedobrze, gdy odczuła tę mieszankę.
Wzięła do ręki
bułkę i chciała ją rozkroić, ale w końcu odłożyła nóż i nie patrząc na nią
powiedziała:
- Nie gniewaj się na mnie…
Arthemis
westchnęła.
- Już wystarczy, że Lucas unika mnie jak
trędowatej. Nie zniosę, jeżeli jeszcze ty się ode mnie odsuniesz.
- Lily… - Arthemis objęła ją w pasie
ramieniem i ścisnęła pocieszająco. – Nie gniewam się. Chcę, żebyś zrozumiała,
że jesteśmy jak łańcuch. Każde z ogniw musi być zdrowe i silne, a gdy czuje się
zagrożone musi natychmiast o tym informować, bo od tego zależy istnienie całego
łańcucha… Nadal jest nam ciężko poradzić sobie z tym, że zawiedliśmy…
Rude włosy
Lily zasłoniły jej twarz, gdy przyłożyła czoło do ramienia Arthemis.
- Przecież to nie wasza wina. Przecież
mogłam wam powiedzieć…
- Mogłaś... – przyznała Arthemis. – Wierzę,
że następnym razem to zrobisz – odsunęła Lily na odległość ramienia. – Musisz
dużo odpoczywać, Lily – powiedziała surowo. – Za miesiąc masz mecz – dodała ze
śmiechem.
Lily jednak
zadrżały usta.
- Nie wiem, czy Lucas nie wyrzucił mnie z
drużyny…
Arthemis
śmiejąc się lekko, ogarnęła jej włosy z twarzy.
- Do tego chyba nie doszło…
Lily
westchnęła i poważnie spojrzała na Arthemis.
- Mocno go zdenerwowałam…
- Więc równie mocno musisz go przeprosić.
Ale najpierw chyba będziemy musiały z Rose opowiedzieć ci kilka historii,
prawda?
Lily odwróciła
się do swojego talerza, mówiąc:
- Nie wiem, czy na to zasłużyłam.
- I właśnie dzięki temu, wiem, że tak. Poza
tym, pamiętasz, nie? Łańcuch? Ogniwa? Informacja? – Arthemis obrazowo rękoma
pokazywała o co jej chodzi, więc Lily w końcu się roześmiała i pokiwała głową.
- Gdy wrócę po szlabanie pogadamy – obiecała.
- Masz szlaban? – prychnęła Lily.
Arthemis
wyniosłym gestem uniosła szklankę do ust, postanawiając, że nie zniży się do
odpowiedzi.
Bardzo śmieszny rozdział, cały czas miałam "banana" na twarzy jak Fred 😂
OdpowiedzUsuń