sobota, 27 stycznia 2018

Wielka porażka (Rok VI, Rozdział 62)

Rose cieszyła się, że wraca do szkoły. Gdyby miała udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku, chyba by zaczęła krzyczeć i płakać. Nie chciała doprowadzić do sytuacji, w której wykrzyczałaby do rodziców, którzy w sumie przecież nie zawinili, wszystkie swoje żale.
Dlatego cieszyła się, że na peron odprowadza ją ciotka Ginny i jest głośno z powodu Jamesa, Albusa, Lily i Huga. Nadal zastanawiała się, jak jej ciotka nauczyła się tak sprawnie prowadzić ten dziwaczny mugolski pojazd. Wujek Harry to jeszcze rozumiała. Jej matka też radziła sobie całkiem nieźle, ale jej ojciec i ciocia Ginny? Rose nie wyobrażała sobie, żeby to ona siedziała za kierownicą. Natomiast James wpatrywał się w ręce matki na kierownicy, jak jastrząb.
Przez chwilę w lusterku wstecznym brązowe oczy, spotkały się z brązowymi, gdy na kilka sekund Ginny wpatrywała się badawczo w Rose. Rose odwróciła wzrok. Czuła się, jak wtedy, gdy jej matka chciała się od niej czegoś dowiedzieć. Miała złe przeczucia.
Które sprawdziły się, gdy tylko wszyscy wypadli z auta, przekrzykując się i zbierając swoje rzeczy. I wtedy Rose została sam na sam z Ginny. Ginny była przebojowa i bezkompromisowa – jak Lily. Gdy trzeba było coś zrobić ona to robiła. Nie zastanawiała się, nie analizowała. Rose zastanawiała się, czy jej matka już rozmawiała z ciotką. Jeżeli tak, to miała przegwizdane u całej rodziny.
Z jednej strony chciała szybko odejść, z drugiej uważała takie zachowanie za wyjątkowo niegrzeczne szczególnie, że pozostali już znikli, a Ginny wolnym krokiem szła w stronę barierki między peronami.
W końcu jednak usłyszała to, czego się obawiała:
-      Zawsze uważałam cię za inteligentną dziewczynę…
Rose odwróciła wzrok, patrząc się na przemykające przez dworzec tłumy mugoli. Starała się stłumić bunt, który narastał wewnątrz niej.
Ginny nie starała się złapać jej wzroku. Patrzyła wokół siebie, jakby nie wiele obchodziła ją reakcja Rose.
-      Hermiona się martwi, ale ja wiem, że podejmiesz właściwą decyzję… prawda? – dodała, jakby chciała sprowokować Rose do ostrej odpowiedzi.
Rose zacisnęła zęby. Była tak przejęta całą sytuacją, jej serce było już tak zmęczone i przeciążone smutkiem, że nie zastanawiała się, dlaczego jej ciotka, która była dla niej jak druga matka, balansuje w tym momencie na granicy okrucieństwa.
-      Serce jest okrutne, wiesz? Nigdy nie daje ci wyboru. Jesteśmy rodziną Rose. Zawsze nią będziemy. Nic tego, nigdy nie zmieni. Nawet jeżeli byś chciała, żeby to się zmieniło – dodała spokojnie Ginny.
Bezboleśnie i niemal nie rejestrując tego, przeszły na peron 9 i ¾ .
Ginny złapała Rose za ramię, bo ta nie reagowała na jej słowa. Zanim Rose zdążyła coś zrobić, znalazła się w ramionach ciotki, która szepnęła jej na ucho:
-      Pamiętaj, że jesteś z Gryffindoru. Serce i odwaga jest twoją największą zaletą. Kobiety z naszej rodziny są silne Rose. Obojętnie jak trudny będzie wybór, podejmiesz go, bo tak ci podyktuje serce. Rozumiesz?
Rose apatycznie skinęła głową i z całej siły powstrzymując drżenie ust, uśmiechnęła się krótko do rudowłosej siostry ojca i wsiadła do przedziału.
Ginny wypuściła ze świstem powietrze, gdy Rose uciekła do pierwszego lepszego wagonu, nawet się nie pożegnawszy. Chwilę później jej torebka z hukiem upadła na ziemię, a ona sama podskoczyła kilka centymetrów nad ziemię, gdy usłyszała wypowiedziane z niedowierzaniem i wyrzutem słowa:
-      Czemu pani to zrobiła? Czy nie jest już wystarczająco załamana?
Ginny westchnęła głęboko i odwróciła się do Arthemis. Przeszło jej przez myśl, że rozumie reakcje niepewności, a nawet strachu, którą wywołuje dziewczyna Jamesa, gdy się jej nie zna.
-      Owszem jest załamana – przyznała cicho Ginny.
Arthemis wpatrywała się w nią, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszy. Zawsze uważała matkę Jamesa, za kobietę, która rozumie więcej niż inni. Wie kiedy się nie wtrącać i wie, kiedy wbić szpilkę. Więc czy nienawiść do rodziny Malfoyów sięgała tak głęboko, że nawet dorośli, rozsądni ludzie nie potrafili dostrzec niczego za nimi.
Naszła ją straszna myśl. A gdyby to ona była na miejscu Malfoya? Czy nie byliby dla niej tacy mili? Czy to nie oznacza, że do pewnego stopnia są fałszywi? Nie. Każdy ma prawo kogoś nie lubić, ale czy byli na tyle okrutni, żeby zmusić Rose do odepchnięcia Scorpiusa?
Usłyszała westchnienie. Może dlatego, że nie pilnowała się i na jej twarzy odmalowały się wszystkie jej uczucia. Zadała więc pytanie i skupiła się na oczach pani Potter, żeby się przekonać, czy się zawaha czy nie.
-      A gdyby to James znalazł się na miejscu Rose, a ja nazywałabym się Malfoy? – rzuciła wyzywająco.
Ginny podeszła bliżej, mówiąc:
-      Właśnie w tym problem, kochanie, że Rose to nie James…
Arthemis uniosła brew, nie do końca rozumiejąc.
Ponieważ było jeszcze trochę czasu do odjazdu pociągu, Ginny wzięła Arthemis pod rękę i wolno ruszyły w stronę mniej tłocznego miejsca.
-      James czując do ciebie to, co czuje, nigdy nie pozostawiłby nam, w sensie rodzinie, jakiegokolwiek wyboru. Albo byśmy musieli cię zaakceptować, albo kazałby nam się pocałować w nos.
Arthemis spojrzała na nią zaniepokojona, ale Ginny tylko się uśmiechała, jakby dumna z tego, że James właśnie tak by postąpił. Arthemis ulżyło. I to bardzo.
-      Hermiona się martwi i biadoli o tym, że popełniła gdzieś wielki wychowawczy błąd, skoro jej dziecko, wierzy, że z własnej woli złamałaby mu serce i jeszcze wyrzuciła z rodziny! Ona się martwi, a mnie to wkurza! – burknęła Ginny. – Nie wiem, co ta dziewczyna sobie myśli!
-      To dlatego pani ją tak potraktowała? – oburzyła się Arthemis.
Ginny się zatrzymała, widząc w oddali, idącego w ich stronę Jamesa.
-      Nie wiem, czy strach Rose jest wynikiem niepewności wobec naszej rodziny, czy wobec własnych uczuć. Nikt nie podejmie za nią tej decyzji. I musi być jej pewna, bo w innym wypadku, będzie za każdym razem podważała własną decyzję. Musi być pewna tego czego chce, bo sądzę, że to coś poważniejszego niż kilkumiesięczny, szkolny związek. Bo gdyby tak było, Rose by się tak nie bała. Mówię ci to po to, żebyś nie pomagała jej w podjęciu decyzji. Musi się na nią odważyć sama. Musi to być jej decyzja. I do cholery, musi uwierzyć, że rodzina na zawsze pozostanie jej rodziną. Nie ważne, czy będziemy zgadzać się z jej wyborem, czy nie.
Arthemis nie mogła nie dostrzec logiki, w tym o co prosiła ją pani Potter. Zdążyła jedynie kiwnąć głową, gdy w pasie objęła ją ręka Jamesa i otrzymała głośne cmoknięcie w policzek.
-      Muszę ją zabrać, mamo, bo nie mam zamiaru znosić zajęć z profesorem Tschykovskym samotnie.
Ginny roześmiała się, a potem ucałowała Arthemis, uściskała James i zagoniła ich do pociągu. Już za odległości wymieniły z Arthemis porozumiewawcze spojrzenia.
-      O czym rozmawiałyście? – zapytał James.
-      O kwestii wyboru – odpowiedziała mu cicho i poszła poszukać przedziału Rose.


Arthemis siedziała w przedziale, w ciszy, udzielając Rose wsparcia. Dziewczyna była przygnębiona, ale Arthemis wyczuwała w niej coś jeszcze i po przemyśleniu słów pani Potter, miała głęboką nadzieję, że jest to złość i bunt, a nie żal i strach.
A potem stało się coś, co na jakiś czas odwróciło jej uwagę od Rose. Weszła Lily, całe rozpromieniona i rzuciła do Arthemis:
-      Mam to, czego ci potrzeba.
Arthemis zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc, o co jej chodzi. Wymieniła szybkie spojrzenie z Jamesem, ale ten tylko wzruszył ramionami.
Lily zaczęła grzebać w torbie, a potem wyciągnęła z niej, zniszczony, pognieciony tom, którego okładka była już wyblakła ze starości.
-      Chciałaś słownik, prawda? – wydawała się bardzo zadowolona z siebie, gdy podawała książkę Arthemis.
Arthemis otworzyła książkę i ze zdumieniem zauważyła słowa zapisane w rosyjskim alfabecie.
-      To cyrylica? Starocerkiewnosłowiański? – upewniła się, podniecona.
-      Nie wiem, jak chcesz to przeczytać, ale tak… - odpowiedziała Lily, szczerząc zęby.
-      Muszę się nauczyć słów. A taki słownik posiadam… - odrzekła Arthemis, jak gdyby nigdy nic. Wpatrywała się w słowa, jakby mogła je zrozumieć.
-      Po, co ci to? – zapytała Rose.
-      Muszę przeczytać jedną książkę. Nawet nie wiem, o czym ona jest… - Arthemis wzruszyła ramionami, ale nie udało jej się ukryć zaintrygowania.
James westchnął w duchu. Jego instynkt mówił mu, że książka Arthemis nie będzie po prostu starym podręcznikiem magii…
Wszedł Lucas z torbą na ramieniu.
-      Hej! Nie mogłem was znaleźć – rzucił, siadając obok Lily i machając gazetą. – Widzieliście?
Arthemis i Rose zmarszczyły brwi, natomiast Lily oparła się o ramie Lucasa, zaglądając do otwartej gazety. Lucas zaskoczony, przez chwilę mrugał z półotwartymi ustami, dopóki siedzący naprzeciw niego James nie kopnął go w kostkę i nie pokręcił głową z politowaniem. Wtedy szybko odwrócił wzrok.
-      Co to jest? – zapytała Arthemis.
James pochylił głowę, żeby odczytać tytuł gazety, a potem upewnił się:
-      Amerykańska?
Luke skinął głową.
-      Czy ktoś mi wyjaśni, co to za papierzysko?! – zapytała w końcu zirytowana Arthemis.
-      To Sport News – odpowiedziała jej Lily spokojnie. – A w Australijskiej coś piszą? – zapytała Lucasa.
Pokręcił głową.
-      Tylko w kanadyjskiej jakaś wzmianka…
-      O czym? – dopytywała Arthemis.
-      O turnieju. Odebrałem w końcu kilka zaległych egzemplarzy z domu. Było tego sporo w poprzednim wydaniu, zaraz po zadaniach w Indiach, ale obecnie już ucichło. Tylko Amerykanie opublikowali aktualne statystyki. To przydatne. Już sam się pogubiłem – odparł Lucas.
-      No, i co tam piszą? – zapytała Arthemis. Ona z chęcią też przypomniała sobie, jak stoją sprawy.
-      Z Hogwartu zostaliście wy, Albus, Rayne od run, Rose i Malfoy oraz ta mała od wróżbiarstwa – odpowiedział Lucas. – Zostało już wam niewiele. Rayne, Al i Dafne mają jeszcze po dwóch konkurentów, czyli jakieś półfinały, a potem już tylko wygrana. W Zaklęciach i Urokach… hmmm… wy macie taką samą sytuację – Luke zerknął szybko na Rose, która spojrzała w okno, wzruszając ramionami. – To dobrze! Jeszcze jedno zadanie i uwolnisz się od Malfoya na stałe!
Arthemis starała się nie okazać otwarcie swojego niezadowolenia z biernej reakcji Rose, dlatego skupiła się na Lucasie.
-      Kto został w Dziesięcioboju?
-      No, więc macie jeszcze 4 drużyny do pokonania i cztery zadania. Po każdym odpadać będzie jedna drużyna. Zostali wam Rosjanie, Amerykanie, Japończycy i Egipcjanie.
-      Jest początek kwietnia – mruknęła Arthemis.- Myślę, że nie długo będziemy mieli do czynienia z nowym zadaniem…
James skinął głową zgadzając się z nią, a potem oparł głowę o siedzenie, zamknął oczy i ziewnął.
-      Luke… po co ci amerykańska gazeta? – zapytała jeszcze Arthemis, a potem zastanawiała się, czemu policzki chłopaka się lekko zaróżowiły.
Lily zachichotała, więc Arthemis zwróciła się w jej kierunku.
-      Luke, czyta sportową prasę z dużej ilości różnych krajów. Musi być na bieżąco z quidditchem… - wyjaśniła jej, jednocześnie poufale klepiąc Luke’a po kolanie.
Arthemis wychyliła się, żeby spojrzeć na jego twarz.
-      Wiesz, że to zakrawa na obsesję? – rzuciła.
Lucas uniósł brew.
-      Ja nie pytam o twoje noże – odparł lekko, a Arthemis wyszczerzyła zęby z uśmiechem. Trafił w dziesiątkę…


Koniec marca oznaczał również kolejną masę obowiązków dla Arthemis i Jamesa. Dołożył im ich Lucas. Zbliżający się mecz z Krukonami sprawił, że chłopak, a Lily go tylko dopingowała – zupełnie oszalał. Gdyby nie zajęcia, w ogóle nie wypuszczałby ich z boiska.
James cieszył się, że naprawdę nie uderzył w płacz, gdy pomyślał, że w sobotę rano, mają od piątej zajęcia z panem Northemi, a o 11 zaczyna się mecz. Słowo „weekend” straciło dla niego całe swoje pozytywne znaczenie…
Pomagało mu to, że mógł się wyżyć i nabrać energii podczas zajęć z Ferensym i Averidgem.
Arthemis z niepokojem obserwowała Rose, która chyba postanowiła zauczyć się na śmierć. Wiedziała, że tym sposobem stara się zabić wszelkie myśli, wątpliwości i tematy, które na pewno ją śmiertelnie przerażały i bolały. Dziewczyna była przekonana, że znalazła się w sytuacji bez wyjścia. W niej samej przerażenie walczyło z miłością. A raczej miłość do rodziny walczyła z nowym, silniejszym uczuciem. I Rose nie umiała sobie z tym poradzić, albo nawet bała się szukać rozwiązania, w obawie, że stanie przed wyborem, którego nie będzie umiała podjąć. To właśnie uświadomiła Arthemis, pani Potter. Że jeżeli Rose sama nie wywalczy tego, czego pragnęło jej serce, już zawsze będzie rozżalona i przestraszona. I nieszczęśliwa.
Ten kretyn, Malfoy, wcale jej nie pomagał. Arthemis zżymała się w duchu. Może i Scorpius nie chciał dopuścić do sytuacji, w której Rose musiałaby wybierać, bo był przekonany o konflikcie, który by ją zniszczył, ale nie wziął pod uwagę faktu, że ten wybór i tak musiał zostać podjęty.
A w sytuacji, w której on poddał się i nie walczył o nią, Rose również nie wiedziała, czy należy walczyć o tę miłość.
Arthemis miała nadzieję, że Rose jednak uświadomi sobie, że jej rodzina nigdy by tak naprawdę nie zrezygnowała z niej, żeby nie dopuścić do niej Malfoya. Na razie jej niepewność rzeczywiście godziła we wszystko co stanowiły rodziny Potterów i Weasleyów: miłość, akceptację i zaufanie.
Sama Rose czuła się jak napiętnowany odmieniec, którego nikt nie chce. Dlatego poświęciła się temu co znała – nauce. Ale po jakimś czasie stwierdziła, że jest to pocieszenie na krótko, szczególnie, gdy zamiast serca masz jakieś zakrwawione strzępki.
W sumie cieszyła się, że Scorpius wręcz obsesyjnie dbał o zachowanie dystansu między nimi. Ona nie miałaby na to ani siły, ani ochoty. A on namówił nawet profesor Alexander, żeby była teraz obecna na każdych ich dodatkowych zajęciach. Nie byli więc sami. Z jednej strony przynosiło jej to ulgę, ale z drugiej strony w nocy nadal była sama – i nie wiedziała, co robić.


Lily zachodziła w głowę jak Arthemis to robi, że uczy się jakiegoś nowego alfabetu, przygotowuje się do następnego zadania turniejowego i jeszcze chodzi na treningi quidditcha.
Jej wystarczały treningi quidditcha, nauka… no i aparat.
Wyrwała się właśnie od reżimu Albusa, który sterczał nad jej zadaniami z eliksirów i chodziła po błoniach, fotografując pierwsze przejawy wiosny. Cieszyła się, że może zmienić już zimowy płaszcz na wiosenną kurtkę.
W myślach wyobrażała sobie Arthemis i Jamesa, albo Lucasa, albo Albusa i Lizbeth, nawet Rose. Trudno było jej sobie wyobrażać Rose i Scorpiusa, bo nigdy nie widziała wyrazu ich twarzy, albo wzajemnego oddziaływania na siebie.
Lily westchnęła.
Wiedziała, że Rose jest nieszczęśliwa. I że kluczem do wszystkiego jest Malfoy, ale była całkowicie bezradna i to ją przygnębiało.
Wpasowywała przyjaciół w zdjęcia krajobrazów. Na przykład uważała, że James i Arthemis idealnie pasowaliby do ciemnego lasu. W jej myślach jednak kreował się jeden obraz i przysięgła sobie, że znajdzie jakiegoś haka na tę dwójkę i zrealizuje go.
Lily uśmiechnęła się i pstryknęła zdjęcie, słonecznemu światłu rzucającemu snopy na deski mostu.
-      A może tak tobie, ktoś zrobiłby zdjęcie? – usłyszała rozbawiony głos. – Z całą pewnością zasługujesz na dobre ujęcie!
Lily opuściła aparat i uśmiechnęła się do chłopaka. Pstryknęła mu zdjęcie.
-      Część! – powiedziała.
Daniel – Puchon z którym miewała zajęcia i często bywała z nim w parze, podczas ćwiczeń, zbliżył się do niej.
-      Wolne? – rzucił, opierając się o barierkę mostu.
-      Musiałam uciec od zadań domowych – wyjaśniła Lily.
Pokiwał ze zrozumieniem głową. Wyciągnął rękę.
-      Zrobię ci kilka zdjęć… - zaproponował.
Lily wzruszyła ramionami i podała mu aparat. Stanęła bliżej, żeby pokazać mu do czego służą poszczególne pokrętła i przyciski.
-      Ok, chyba rozumiem…
Zerknęła na niego z uśmiechem, a potem zamrugała zaskoczona, gdy zauważyła, że jego twarz jest tak blisko. Odsunęła się.
-      No, więc co mam robić? – zaśmiała się trochę nerwowo. Chyba jednak wolała być z drugiej strony obiektywu.
-      Może przejdźmy się nad jezioro? – zaproponował Daniel.
-      Chyba nie dam rady – powiedziała Lily. – Nie mogę zostać aż tak długo. Muszę jeszcze odebrać coś z sowiarni… Fred przysłał trochę jakiegoś nowego napoju i chce zobaczyć, czy będzie smakować ludziom...
Daniel pstryknął zdjęcie i nadal patrząc przez obiektyw zobaczył, jak Lily blednie. Zaniepokojony opuścił aparat i rozejrzał się. Jakiś wysoki Ślizgon przeszedł szybko obok niej, celowo potrącając ją ramieniem.
-      Hej! – krzyknął za nim oburzony Daniel.
-      Nie, zostaw – mruknęła Lily zaciskając usta w wąską kreskę. – To Flint… Jeżeli przegnie, będzie miał przerąbane na całej linii – dodała, gdy nadal patrzył za Ślizgonem ze zmrużonymi oczami.
-      Co za palant – mruknął Daniel.
-      Hmm… chcesz być pierwszym, który spróbuje nowy specyfik Weasleyów? – zapytała Lily, chcąc odciągnąć jego uwagę i nie mieszać go w „rodzinne” sprawy.
-      Jasne… - rzucił radośnie, oddając jej aparat.
Poszli w kierunku sowiarni, nie śpiesząc się i dyskutując o lekcjach teleportacji. Był to ostatnio temat na czasie, jak zawsze o tej porze roku, kiedy szóstoklasiści podchodzili do egzaminu z teleportacji, a Wielka Sala zamieniała się w salę ćwiczebną.
Gdy dotarli do sowiarni od razu zauważyli tam, sowy siedzące na dwóch pudłach oznaczonych logiem Magicznych Dowcipów Weasleyów. Lily otworzyła jedno z nich i zobaczyła, zabezpieczone przez słomę szklane, kolorowe butelki 0,5l, z korkami, zamiast zakrętek, czy kapsli. Podała jedną Danielowi.
-      Zamienię się w coś po tym? – zapytał rozbawiony.
-      Nie. Podobno zmieniają głos. Musi być to zabawne, szczególnie, że możesz kupić również zwykły napój w tych butelkach bez magicznych właściwości. Więc nigdy nie wiesz, co cię spotka…
Nie chcąc wyjść na mięczaka, Daniel wychylił pierwszy łyk i z zaskoczeniem musiał przyznać, że jest to słodki i bardzo smaczny, gazowany napój o smaku owocowym.
-      Dobre! – powiedział radośnie, ale zamiast własnego głosu miał wrażenie, że usłyszał własną babcię. Zatkał dłonią usta, zawstydzony, a Lily zagryzła wargi, żeby powstrzymać wybuch śmiechu. Oskarżycielsko wskazał na nią palcem. – Nie waż się! – powiedział.
Lily nie wytrzymała i zaczęła się śmiać jak szalona. Gdy trochę się uspokoiła, wstała, zaczarowała pudła, żeby lewitowały za nią i przepraszała Daniela, schodząc po schodach.
Gdy przechodzili przez zachodnie skrzydło usłyszała:
-      Lily! Wszędzie szukałem… - wzrok Lucasa powędrował od Lily do Daniela - … cię – dokończył po chwili.
Z niewiadomych powodów Lily poczuła się niepewnie, gdy Lucas patrzył na Daniela. Wkurzyło ją to, że ma ogromną ochotę go przeprosić, za to, że idzie przez korytarz w towarzystwie chłopaka. Może przez to jej ton zabrzmiał odrobinę agresywnie, gdy powiedziała:
-      Chciałeś coś?
Daniel przestąpił z nogi na nogę, a Lucas przeniósł wzrok z niego na Lily, którą ogarną lekki chłód, gdy usłyszała:
-      W sumie to nie… - po chwili Lucas, zapytał: - to pudła z Głosowym Mixerem? Mogę je wziąć i tak idę do Pokoju.
Ponieważ nic innego nie przychodziło jej do głowy Lily wzruszyła ramionami i pozwoliła mu przejąć pudła. Patrzyła na jego plecy, gdy się oddalał z mieszanymi uczuciami.
-      Kto to? – usłyszała głos babci nad uchem, a potem zdała sobie sprawę, że to Daniel i przełknęła ślinę mówiąc tylko:
-      To Luke…


Arthemis zdołała przetłumaczyć już tytuł oraz (co uważała za ogromny sukces) pierwszą stronę. Miała wrażenie dziwnego de ja vu, gdy okazało się, że stara księga nosi tytuł: „Opowieść o władcy magii”. Tłumaczyła to trzy razy, żeby się upewnić, czy się nie pomyliła. Niestety nie.
Krwawe diabły też zaczęły się od legendy. Do cholery! Arthemis miała złe przeczucia. A nauczyła się ich nie lekceważyć. Ale nigdy nie słyszała o władcy magii… Z zasady w magicznym świecie nie było władców, królów, ani nic takiego. Chociaż może w jakimś momencie w historii, na wschodzie Europy było inaczej? Miała nadzieję, że przeczytanie tej książki dostarczy jej odpowiedzi na te pytania. Ale co niby chciał powiedzieć jej pan Ru, dając jej tę książkę?
Arthemis była przekonana, że Jamesowi nie spodoba się to równie mocno jak jej. Nie mówiąc już o Rose i Albusie…
Nie mogła tłumaczeniu poświęcić wiele czasu, biorąc pod uwagę, że teraz dochodziły jej jeszcze zajęcia z teleportacji. Nie były tak podniecające jak przewidywała, ale ponieważ prowadziły do celu, miała zamiar dzielnie je znosić. Już nie długo będzie mogła się teleportować, kiedy przyjdzie jej na to ochota…
Mecz zbliżał się wielkimi krokami, więc Lucas również szalał. Arthemis kładła się do łóżka marząc o niedzieli. Będzie już po meczu i będzie chwila spokoju…
Wynik meczu był raczej do przewidzenia, ale w Hogwarcie i tak unosiła się mgiełka rywalizacji i podniecenia grą. Jednak skoro drużyna Gryffindoru nadal nieprzerwanie miała swoją wielką gwiazdę Gryfoni nie panikowali…


W sobotę rano Lily z jękiem przewróciła się na plecy. Powinna już dawno być na śniadaniu, ale na samą myśl o jedzeniu ją zemdliło. Bardzo bolał ją brzuch, a wstając z łóżka nie mogła się wyprostować.
Czemu wcześniej nie pomyślała o tym, że mecz będzie akurat W TEN czas w miesiącu? Mogła to jakoś opóźnić, albo jakoś zmniejszyć nieprzyjemne uczucie – ale nie pamiętała o tym, aż do tego ranka…
Nawet pomimo tego, że wieczorem grzecznie posłuchała Lucasa i poszła spać, pomimo, że wszyscy inni mieli ubaw z Głosozmieniaczem.
Ból jeszcze mogła znieść, ale samopoczucie miała do bani. Chciała tylko wrócić do łóżka i ponownie iść spać.
Z niewyraźną miną szła w stronę boiska z Błyskawicą przewieszoną przez ramię. Maszerowała jak na skazanie, więc może dlatego usłyszała za sobą:
-      Czyżby twoja miotła przytyła od ostatniego meczu?
Odwróciła się w stronę Rory’ego i uśmiechnęła blado w odpowiedzi.
-      Daj, poniosę ją – zaoferował się. – Ostatecznie jestem rezerwowym… trzeba wspierać drużynę!
Lily nie odzywała się, w myślach prawiąc sobie gadkę motywującą. Nawet nie zauważyła, że Rory papla o zbliżającym się meczu, jak o mistrzostwach świata.
Wpatrując się we własne stopy, nie zauważyła, że Lucas z niecierpliwą miną, stanął w drzwiach szatni. Zauważył to natomiast Rory i przystanął widząc niespodziewanie pociemniały wzrok Luke’a. Może uważa, że niepotrzebnie rozprasza Lily przed meczem? Przecież i tak niemal nie zwracała na niego uwagi…
Lily wzięła od niego Błyskawicę, mamrocząc podziękowanie.
-      Wchodź. – rzucił rozkazująco Lucas, jakby Lily celowo się ociągała. A ponieważ miała zły dzień, a zapowiadał się jeszcze gorzej, posłała mu zagniewane spojrzenie.
Rory wsunął ręce do kieszeni, odchrząknął i mruknął:
-      Jak nastroje?
-      W miarę – odpowiedział Lucas oschle. – Nie możemy się rozpraszać – dodał i z niekłamaną satysfakcją zatrzasnął drzwi przed nosem Rory’ego.
Chwilę potem satysfakcją zgasła, a on poczuł się całkowicie zmieszany. Nie powinien się tak zachowywać, ale drugiej strony, nie umiał się opanować. Potem przypomniała mu się rozmowa z Lily o doświadczeniach i serce w nim zamarło. Tamten chłopak na schodach, Rory… a jeżeli ona…
Odwrócił się, akurat w momencie, gdy Lily zawiązywała wysokie buty od quidditcha. Podszedł do niej i powiedział:
-      Powinnaś być tutaj dziesięć minut temu!
Podniosła na niego, zmrużone oczy.
-      Zejdź ze mnie. Mogę robić, co mi się żywnie podoba – warknęła cicho.
-      Nie, w dzień meczu! – zasyczał Lucas. – Masz pewne zadanie do wykonania! Nie chcę stracić pucharu przez twój kaprys!
Arthemis wyprostowała się, patrząc na nich uważnie, James miał rozbawiony wyraz twarzy, jakby tylko czekał na to, aż jego siostra zrobi porządek z Lucasem, a reszta drużyny miała raczej nie wyraźne miny i przypatrywała się szukającej i kapitanowi z niepokojem.
Lily wstała i zadarła głowę, żeby patrzeć wyższemu Lucasowi prosto w oczy.
-      Wiem jakie jest moje zadanie. Nie musisz mi o tym przypominać. Nigdy nie zaprzepaściłabym szansy na jedyną rzecz, na której ci zależy – wściekły głos Lily, przeciął powietrze, jak bicz.
Arthemis poczuła szok w uczuciach Lucasa wcześniej niż zobaczyła to  jego oczach, więc zanim rozpętało się piekło, weszła między nich.
-      Dosyć – powiedziała ostro. – Naprawdę chcecie się kłócić tuż przed wejściem na boisko?!
Lucas i Lily mierzyli się wściekłymi spojrzeniami, a potem Luke odwrócił się do reszty drużyny. Lily wbijała przygnębiony, zraniony wzrok w jego plecy. Arthemis stała obok niej, pilnując jej jeszcze przez chwilę, ale odczuwała jej złe samopoczucie, a to ją niepokoiło.
Lucas wypowiedział kilka słów podbudowujących drużynę, a Arthemis uścisnęła ramię Lily. Dziewczyna odpowiedziała jej smutnym spojrzeniem.
Wyszli na boisko i stanęli naprzeciw drużyny Puchonów. Lucas i Sean uścisnęli sobie dłonie.
Naprzeciw Lily stał Albert Foller – szukający drużyny Puchonów. Uśmiechnął się do niej ciepło, ale z twarzą pozbawioną nadziei, jakby znał wynik meczu. Jednak Lucas widząc jego zdawkowe powitanie wobec Lily wpadł w wewnętrzny szał i posłał mu miażdżące spojrzenie. Był wściekły.
Po powitaniu poczuł nagły ból w ramieniu, a gdy spojrzał w bok zobaczył, jak palce Jamesa wbijają mu się w ramię.
-      Opanuj się – szepnął z naciskiem James, ale z uśmiechem patrzył zupełnie gdzie indziej, żeby nie zdradzić niepokoju w drużynie, przeciwnikom.
Gdy James wystartował, Lucas wziął dwa głębokie oddechy i odbił się od ziemi, żeby dołączyć do drużyny.
Świeciło mocne kwietniowe słońce i Lily po pół godzinie latania na miotle zaczęło kręcić się w głowie. Była dziwnie osłabiona, jak zawsze w pierwszy dzień okresu. Postanowiła jednak, nie dać się własnemu ciału i wygrać ten cholerny mecz, chociażby po to, żeby dać Lucasowi to, czego zawsze najbardziej pragnął – kolejnego zwycięstwa.
Niedaleko za nią trzymał się Foller, ale nie przejmowała się nim. Nie miał tak szybkiej miotły, ani jej refleksu. Gryffindoru wygrywał na razie 50 do 20. Lucas ze swoimi ścigającymi atakował bramki Hufflepuffu, jakby chciał zamęczyć na śmierć ich bramkarza. Nie dawał mu spokoju, co chwila ponawiając atak. Nawet James latając dookoła ścigających i chroniąc ich przed tłuczkami, obserwował to z niepokojem.
Lily przemierzała boisko wysoko nad zawodnikami, wśród nich oraz poniżej, tuż nad trawą. Rozglądała się za zniczem i jeszcze chyba nigdy nie chciała złapać go tak bardzo jak teraz. Chciała zejść już z tego męczącego słońca, położyć się gdzieś i dać odpocząć mięśniom brzucha. Chciała, żeby jej głowa przestała wirować.
Ale za wszelką cenę starała się niczego po sobie nie pokazać. Już zbyt wiele razy słyszała opinię, że dziewczyny nie powinny być zawodniczkami. A wszystko byłoby dobrze, gdyby tylko pamiętała, że to może się zdarzyć! Była na siebie taka wściekła!
Godzina minęła, pojedynek był coraz bardziej zażarty. Puchoni zaczęli doganiać Gryfonów. Było już 50 do 70 dla Gryfonów, ale widać było, że Lucas nie miał zamiaru tak łatwo odpuścić.
Lily zawisła wysoko nad nimi, wiedząc, że niedaleko za nią jest Foller. Obserwując swoją drużynę i Lucasa, który rzucał komendy, jak jakiś bóg wojny i zmuszał swoich młodych ścigających do ogromnego wysiłku wciąż i wciąż.
J          akby chciał udowodnić, że nie potrzebuje szukającej, żeby wygrać mecz. Lily z jeszcze większą determinacją i szybkością zaczęła krążyć nad boiskiem. Półtorej godziny. Jeszcze nigdy nie zajęło jej to tyle czasu.
Było jej trochę nie dobrze, bo zaczynała się denerwować. Wyobraziła sobie rozczarowanie Lucasa i zrobiło jej się słabo na samą myśl. Po raz pierwszy odkąd ojciec nauczył ją latać na miotle, przerażona pomyślała, że nie uda jej się złapać znicza.
Coś błysnęło. Lily odwróciła się na miotle tak błyskawicznie, że jej włosy zawirowały, a szyja zaprotestowała. Poderwała miotłę w górę. Foller w odległości metra na prawo od niej leciał w tym samym kierunku. Przy jej Błyskawicy nie miał szans.
Tłum powstał, żeby lepiej widzieć dwójkę wzbijającą się coraz wyżej.
Lucas nie odpuścił. Nie spojrzał na akcję w powietrzu. Nadal atakował bramki przeciwników i wymuszał skupienie na własnych zawodnikach.
Lily desperacko chciała złapać tego znicza. Jej ręka w rękawiczce zaczęła się pocić. Był już coraz bliżej. Wyciągnęła rękę.
Nie pomyślała. Nie wzięła pod uwagę tego, co zawsze stanowiło podstawę działania jej refleksu. Nie zadziałał jej spryt. Dlatego wyciągając rękę nie zauważyła, że znajdzie się dokładnie na linii słońca, które ją oślepiło. Przymknęła powieki, a w tym momencie znicz zanurkował pod nią.
Widownia wstrzymała oddech.
Spanikowana Lily zrobiła zwrot i za zniczem opadła w dół.
Zostawiony chwilę wcześniej zupełnie z tyłu Foller, musiał przelecieć zaledwie pięć metrów, żeby znaleźć się na linii. Lily opadała w dół z zawrotną szybkością. Widziała szukającego Puchonów kątem oko. Wyciągnęła rękę po znicz i jej ręka otarła się o zaciskającą się pięść przeciwnika, gdy przelatywała w rozpędzie obok.
Z niedowierzaniem i szokiem spojrzała na swoją pustą rękę. Usłyszała ogłuszającą ciszę, która zaległa na stadionie. Jej miotła leciała przed siebie, a ona nie mogła uwierzyć, że w jej palcach nie trzepocze skrzydlata piłeczka.
-      LILY!! – usłyszała przerażony krzyk Arthemis i podniosła wzrok, w ostatniej chwili odbiła w bok, ratując się przed zderzeniem ze słupkiem.
-      Panie i panownie! To niewiarygodne! Lily Potter wyprzedzona przez szukającego Puchonów! Hufflepuffu wygrywa mecz 100 do 220! Chyba nikt się tego nie spodziewał!!
Arthemis jednocześnie usłyszała wybuch radości na trybunach Puchonów i zobaczył poszarzała, zszokowaną twarz Lily, oraz jej oczy wypełnione łzami, wpatrujące się w dłonie.
Podleciała i niemal siłą sprowadziła ją na dół.
Drużyna Gryffindoru wylądowała na murawie, patrząc po sobie w ponurym szoku. Simon, Oskar, Tasya i James razem z Lucasem stali i patrzyli na radość Puchonów.
W niedalekiej odległości od nich, pod bramkami Gryffindoru Arthemis pomogła zsiąść Lily z miotły. Do Lily chyba zaczynało coś docierać, bo poderwała głową, akurat wtedy by zobaczyć, jak Lucas zmęczonym gestem przeczesuje włosy, a potem otwiera usta, żeby coś powiedzieć do zawodników. Zamknął jej jednak, jakby nie wiedział, co, a na Lily spłynęło całe poczucie winy, jakie w sobie gromadziła.
-      Luke… - szepnęła załamującym się głosem. Chciała ruszyć w tamtą stronę, ale zatrzymała ją ręka Arthemis.
-      Lily, ledwo trzymasz się na nogach… - powiedziała cicho.
-      Luke… muszę go przeprosić… Obiecałam mu… - panika chwytała ją za gardło, ale Arthemis nie przerwanie ciągnęła ją w przeciwną stronę.
-      Musisz zejść ze słońca.
-      Nie!! – Lily krzyknęła przez łzy. – Muszę go przeprosić! Ja nie chciałam! Nie chciałam!!
Cała drużyna odwróciła się w stronę krzyków. Lucas zmarszczył brwi. James zaczął iść w stronę zmartwionej Arthemis, która holowała histerycznie płaczącą Lily.
-      Luke! Przepraszam! Ja nie chciałam! Przysięgam! Musisz mi uwierzyć! Proszę!
Zachowanie Lily zszokowała Lucasa bardziej niż przegrana w meczu. Co się stało? Poczuł skurcz w żołądku słysząc następne słowa. Czemu go przepraszała? I to w taki sposób. Coś było nie tak. Czemu płakała?
Lucas zrobił kilka kroków w jej stronę, ale James pokręcił głową, żeby został i sam poszedł.
-      Lily! – Arthemis szarpnęła dziewczyną. – Widzi cię cała szkoła – przypomniała jej i otoczyła ją ramieniem, gdy Lily potulnie poszła za nią.
-      No! – usłyszeli głos komentatora. – Dla NIEKTÓRYCH to rzeczywiście musiał być szok! -  w jego głosie dało się słyszeć satysfakcje.
Lucas nawet z takiej odległości, posłał mu mrożące krew w żyłach spojrzenie. A potem machnął ręką na swoją drużynę, żeby poszła do szatni. Zobaczył jak James podbiega do Arthemis, która prowadziła Lily. Dała mu swoją i jej miotłę, a potem coś powiedziała. James skinął głową i pobiegł w kierunku trybun, gdzie już szli w jego kierunku zaniepokojeni Albus i Rose.
Albus? Po, co im Albus? Lily była chora? Lucas czuł, że jego niepokój wzrasta z każdą chwilą. Ale przecież wyglądała normalnie. Może tylko była trochę mniej energiczna niż zwykle. Trochę bardziej przygaszona…
Lucas odrobinę odetchnął, gdy zauważył, że to Rose, a nie Albus poszła za Lily. Nie mogło, więc być źle.


-           Już nigdy nie będzie tak jak dawniej – szepnęła Lily, gdy Arthemis rozwiązywała jej wysokie buty od quidditcha. Siedziały w przyjemnie chłodnym dormitorium, a Lily wpatrywała się w ścianę za plecami Arthemis. – On mnie znienawidzi…
-      Bzdury! – warknęła Arthemis. – Hormony przez ciebie przemawiają. Płacz jeżeli musisz, ale nie uważaj się, za jasnowidza!
-      Jak to się stało? – zapytała Lily w przestrzeń. – Znicz był tak blisko…
-      To gra. Nie pierwsza, nie ostatnia. Nie zawsze musisz wygrywać…
Lily zadrżała broda, gdy kładła się na poduszce. Arthemis stanęła nad nią, podpierając się pod boki.
-      Mogłaś powiedzieć, że się źle czujesz – powiedziała.
-      Nie czułam się źle. Złe dni nie są powodem, żeby przegrywać mecze – dodała buntowniczo.
Arthemis połączyła w myślach płaczliwość Lily, ze złym samopoczuciem oraz słabością, dodała dwa do dwóch i przymknęła oczy, gdy zrozumiała. Otworzyły się drzwi i do dormitorium weszła Rose.
-      Albus się pyta, czy przynieść coś na uspokojenie.
Arthemis pokręciła głową.
-      Lily…- powiedziała z westchnieniem. – Powinnaś na siebie bardziej uważać…
-      To nie jest powód, żeby być tak słabym! – krzyknęła Lily, znowu na skraju płaczu.
-      Nie, nie jest – przyznała cicho Arthemis. – Zazwyczaj nie jest. Ale jeżeli wsiadasz na miotłę bez śniadania, z ostrym bólem brzucha, twoje hormony szaleją po kłótni, i latasz w powietrzu przez półtorej godziny w ostrym słońcu, to się musi źle skończyć.
-      Nie powinnam była do tego dopuścić!!
-      Nie zmienisz biologii! – warknęła na nią Arthemis. – Weź się w garść! Przestań o tym myśleć i prześpij się chwilę – dodała już łagodniejszym tonem.
Rose szybko łapiąc się w sytuacji, powiedziała:
-      Przyniosę herbatę, trochę eliksiru i jakieś grzanki. Powinno jej się zrobić lepiej.
-      Nie jestem chora!
-      Nie byłaś chora rano – poprawiła Arthemis. – A jeżeli nadal będziesz się tak wydzierać, to zaprowadzę cię do skrzydła z podejrzeniem udaru słonecznego – zapowiedziała groźnie i wyszła.
Arthemis doceniała ironię sytuację. Bo gdyby ona była na miejscu Lily. Zrobiłaby dokładnie to samo, co ona… Tylko zapewne z nią nikt by nie walczył.


Lily obudziła się trzy godziny później. Ociężałośc i ból zniknęły, ale o ile to możliwe czuła się jeszcze gorzej niż rano. Godzin obiadu już minęła, ale i tak nie miała ochoty siedzieć w Wielkiej Sali, wśród cieszących się przegraną Gryfonów uczniów Hogwartu.
Marzyła o pelerynie niewidce. Chciała wyjść i aż do później nocy nie wrócić do zamku.
Do dormitorium zajrzała Rose.
-      O, obudziłaś się!
-      Nie jestem chora Rose – powiedziała Lily, wstając z łóżka. – Chcę stąd wyjść…
Rose spojrzała na nią ze zrozumieniem.
-      Nikt cię tutaj nie trzyma – powiedziała spokojnie.
-      Oprócz setki oskarżających spojrzeń na każdym kroku – rzuciła gorzko Lily.
-      Lily! Nie zawsze musisz być najlepsza! – powiedziała Rose, zirytowana krótkowzrocznością przyjaciółki.
Muszę, pomyślała Lily. Inaczej go stracę. Stracę przyjaciela. Stracę Lucasa.
-      Możesz mnie stąd wyprowadzić? – zapytała zmęczonym tonem.
Rose patrzyła na nią z mieszaniną uczuć. Ale skoro Lily tego potrzebowała, to ona była gotowa jej pomóc.
-      Weź co potrzebujesz i chodź ze mną – powiedziała.
Lily przewiązała bluzę w pasie, założyła tenisówki, zatknęła za pas różdżkę i powisiła aparat na szyi. Skinęła głową Rose, a ta zaprowadziła ją do portretu w głębi korytarza dormitorium dziewcząt. Otworzyła wyjście ewakuacyjne.
-      Wyjdziesz na trzecim piętrze.
-      Dzięki – odparła Lily i uśmiechnęła się blado. – Wrócę za godzinę, czy dwie. Nie martwcie się.
-      Powiem Arthemis, żeby nie wpadła w panikę – obiecała Rose.
-      Raczej, żeby nie dostała szału – odparła lekko rozweselona Lily.
Rose pokręciła głową.
-      Arthemis jest nadopiekuńcza. Na swój ostry sposób. Ale wie, kiedy kimś potrząsnąć, a kiedy kogoś przytulić. Może cię zrównać z ziemią, żeby potem pomóc ci się podnieść. Gdybyś znikła, martwiłaby się.
Lily przez chwilę patrzyła na Rose, a potem skinęła głową, rzuciła „Dzięki!” i zbiegła po ciemnych schodach.
Rose natomiast zamknęła szczelnie przejście, a potem udała się do Pokoju Wspólnego, żeby szepnąć Arthemis kilka słów.


-           Jak się czuje Lily? – zapytał Lucas, siadając naprzeciwko Arthemis, która próbowała przetłumaczyć sobie na angielski jakiś znak.
-      On nie jest chora, Luke – odpowiedziała Arthemis, nie podnosząc głowy.
-      Arthemis, siłą sprowadziłaś ją z boiska. Wpadła w histerię, a ona nie jest histeryczką! Nie złapała znicza…
Wzrok Arthemis jak strzała trafił w Lucasa.
-      Czy naprawdę potrzebujesz wytłumaczenie w postaci jej choroby, bo nie złapała znicza? – syknęła Arthemis. – Nie jest chora. Źle się czuła. Pokłóciliście się, co nie poprawiło jej samopoczucia. To wszystko, nic, oprócz tego, jej nie jest!
Lucas zmrużył oczy.
-      Jeżeli nic jej nie jest, to czemu nie była na obiedzie? Czemu zamknęła się w dormitorium? – Lucas wstał i stanął nad Arthemis. – Chcę z nią porozmawiać – zażądał.
Arthemis nie ugięła się pod jego mrocznym spojrzeniem.
-      Ale ona nie chce rozmawiać z tobą – powiedziała bezlitośnie.
-      Nie masz prawa stawać między nami – warknął nachylając się nad nią.
-      To nie ja stoję między wami, Luke – odpowiedziała, spokojnie patrząc mu w oczy. Pod stołem kopnęła w krzesło stojące obok niej. – Usiądź – wskazała mu je głową.
Przez chwilę Lucas, patrzył na nią gniewnie, a potem odwrócił się od niej.
-      Nie tym razem – warknął.
-      Ona się boi. Potrafisz to zrozumieć? Czy mam ci w tym pomóc?
Lucas musiał się przez chwilę głęboko zastanowić, czy bardziej jest wściekły, czy ciekawy. Czy bardziej chce wygrać jedną potyczkę z Arthemis, niż całą wojnę z Lily.
Musiał przyznać, że nie rozumiał.
Luke! Przepraszam! Ja nie chciałam! Przysięgam! Musisz mi uwierzyć! Proszę!
Zrozpaczony krzyk Lily rozbrzmiał mu w uszach. Desperacja w jej głosie, sprawiła, że ścisnęło mu się serce.
Czemu? Czemu to powiedziała?
Nie rozumiał.
Wrócił do Arthemis i z nieprzystępną miną opadł na krzesło.
-      W tym momencie, nie darzę cię sympatią, North – powiedział ostro.
-      Ale mnie potrzebujesz – odparła mu, nieprzejęta Arthemis. – Co wiecej nie musisz mnie lubić Luke, ale mnie kochasz. A ja będę przy tobie, choćbyś uważał, że jestem przeciwko.
Luke przez chwilę patrzył jej w oczy, a potem przetarł dłonią twarz.
-      Ona… krzyczała… Arthemis… krzyczała na całe boisko. I przepraszała mnie. Za co?
Arthemis położyła mu rękę na ramieniu i pozwoliła mu odczuć swoje współczucie, ale i swoją irytację.
-      Luke, może na początku Lily łapała znicza, bo to było jej zadanie. Bo była w tym dobra. Jednak im bardziej się do ciebie przywiązywała, tym bardziej uważała, że twoja przyjaźń zależy od jej zwycięztw…
-      Co za bzdura! – warknął Lucas.
-      Po trochu sam do tego doprowadziłeś…
-      CO!? – rzucił pałając świętym oburzeniem.
-      Wiesz jak Gryfoni ją postrzegają? – odparła spokojnie. – Wiesz, jak ją nazywają Justin i Max?
-      Co oni mają do tego!? – zaprotestował, podejrzliwie Lucas.
-      Szukająca. Tak na nią mówią. Dla nich nie jest Lily. Jest szukającą… Ponieważ jest młodsza, a jest szanowana przez starszych uczniów nazywają ją tak, bo mogą to przyjąć. A Justin i Max – Oczy Lucasa zalśniły złowieszczo. – nawet nie nazywają ją „szukającą”. Mówią „szukająca Lucasa, albo „ta mała od Luke’a”. Nie, „siostra Jamesa” tylko „szukająca Lucasa”. Chcąc, czy nie chcąc, swoim zachowaniem naznaczyłeś ją. Lily może tego nie widzieć, ale na pewno to odczuwa. I nie dziw się jej, że wierzy w to, co starałeś się udowodnić całej szkole przez cztery lata. Że jest dla ciebie ważna, tylko jako szukająca…
-      Cholera! – zaklął pod nosem.
-      Sam jesteś sobie winien. Widocznie aż za dobrze odegrałeś swoją rolę – dodała w przejawie wisielczego humoru.
Lucas walnął czołem o blat stołu z taką siłą, że Arthemis aż podskoczyła.
-      Nie mogę nic zrobić – powiedział grobowym głosem. – Nie mogę iść do przodu. Nie mogę się cofnąć.
-      Jeżeli chcesz ode mnie rady, to powiem ci, że powinieneś się przejść – powiedziała opuszczając wzrok na ksiażkę z dziwnymi znakami. – O tej godzinie jezioro robi kojące wrażenie…
-      Nie gadaj bzdur – mruknął. – To nie pomaga…
-      Wierz mi – powiedziała z naciskiem – jezioro może ci podsunąć kilka cennych rozwiązań...
Lucas obserwował twarz Arthemis. I ponieważ nawet jak jej nie lubił, to ją kochał, postanowił jej posłuchać i iść na spacer.


Lily próbowała się czymś zająć. Czymkolwiek. Próbowała robić zdjęcia jeziora. Przeszła się nawet skrajem Zakazanego Lasu, ale na widok spokojnie idącego Hagrida, czmychnęła czym prędzej, żeby uniknąć spotkania. Współczucia. Pocieszenia.
Spieprzyła. Nie potrzebowała pocieszenia.
Jej wzrok pobiegł do wysokich tyczek, widocznych w oddali. Wracał do nich, co chwilę, w ciągu ostatnich kilku godzin i z ciężkim sercem, stwierdziła, że nie odzyska spokoju, dopóki tak nie pójdzie.
Tym razem nikt jej nie zaatakował. Nie miała wymówki. Po prostu spieprzyła.
Gdy weszła na cichą o tej wieczornej godzinie murawę boiska i rozejrzała się po trybunach, przetarła dłońmi zmęczoną twarz.
Odgarniając włosy palcami, widziała dokładną retrospekcję każdej sekundy ostatnich minut meczu.
Szlony pęd. Ściśnięcie w żołądku. Rozbłysk słońca. Przymrużenie powiek.
Gdyby tylko odbiła centymetr w bok, gdyby opuściła wzrok, zamiast mrużyć go, nie pomyliłaby odległości do znicza.
Zmarszczyła brwi i zacisnęła powieki. Może za bardzo uwierzyła w to, że jest najlepsza. Może to ją zgubiło?
Bezradnie opuściła ręce, wzdłuż ciała.
-      Tym razem nie wszystko wyszło, po naszej myśli, co? – usłyszała za sobą niemal rozbawiony głos.
Odwróciła się, a Lucas ze zdzwieniem zauważył przestrach w zaszklonych od łez oczach. Luke siedział niedaleko niej na najniższej ławce na trybunach.
-      Nie waż się rozklejać – rzucił ostro, bo wiedział, że za chwilę nie będzie w stanie powiedzieć słowa, jeżeli Lily zacznie płakać.
Lily zacisnęła usta i wzięła głęboki oddech, a potem rozłożyła bezradnie ręce i wyjąkała:
-      Nie wiem, co mam ci powiedzieć…- zacisnęła oczy. - Poprawię się. Przysięgam. Nigdy więcej się nie spóźnię! Nie sprawię ci zawodu! Luke! Obiecuję, że nigdy już więcej się na mnie nie zawiedziesz!
Ona jest jeszcze dzieckiem – pomyślał Lucas. Ale w tej chwili on też czuł się dzieckiem, które nie wiedziało, co robić.
Jak miał zmienić jej sposób myślenia, skoro sam go stworzył?
-      Chodź tutaj – powiedział cicho.
Lily szła w jego kierunku, jakby oczekiwała, że na nią nawrzeszczy, albo skarze na jakieś męki. Stanęła jednak przed nim, patrząc na swoje stopy.
-      Elfie… jesteś głupkiem – powiedział niezwykle łagodnie Lucas, a potem pociągnął ją, tak, że wylądowała prosto na jego kolanach. Luke otoczył ją ramionami. – Chyba miałaś ciężki dzień, co? – szepnął.
Lily z ufnością przytuliła się do niego, a on słuchał jak łapie powietrze zbyt szybko – jakby za wszelką cenę, chciała powstrzymać płacz.
-      Nie pomyślałam o tym, że to będzie dzisiaj. Źle policzyłam dni i nie wzięłam nic przeciwbbólowego! Wiem, że to nie jest wyjaśnienie, ale nie zrobiłam tego specjalnie. Przysięgam!
Lucasowi trochę zajęło, zanim zrozumiał o co jej chodzi. Gdy w końcu zajarzył, przymknął oczy i starał się nie skrzywić z zawstydzenia. Do cholery, Arthemis mogła go uprzedzić!!
-      Nigdy nie podejrzewałbym cię o jakiekolwiek celowe działanie Lily – powiedział spokojnie. -  Nadal jesteś najlepszym szukającym jakiego miała drużyna i nic tego nie zmieni. Nie zawsze musisz wygrywać. A już na pewno nie wolno ci myśleć, że jakiś cholerny znicz, może decydować o moich uczuciach do ciebie – powiedział, patrząc w dal i coraz mocniej ją ściskając. – A jeżeli ktoś następnym razem nazwie cię „Szukającą Lucasa” to walnij go prosto w krzywą gębę i powiedz, że masz imię…
Lily odsunęła się od niego trochę, a w jej oczach Luke dostrzegł załamanie.
-      Nie chcesz mnie jako szukającej? – zapytała.
-      Jesteś szukającą Lily. I będziesz nią dopóki jestem kapitanem, a może i później, bo nie znam lepszego zawodnika. Ale ważniejsza jest dla mnie Lily, niż szukająca.
-      Ale mnie się to podoba – powiedziała cicho Lily. – Gdy twoi koledzy tak na mnie mówią. To jest… przyjemne…
Lucas przyciągnął ją do siebie, żeby nie widziała wyrazu jego twarzy. Kłębiło się w nim tysiące uczuć. Opierając podbródek na przylegającej do jego piersi głowie, powiedział spokojnie:
-      Kocham cię, Lily.
Lily uspokojona i wdzięczna objęła go mocniej i równie spokojnie, powiedziała:
-      Ja ciebie też, Luke.
Lucas uśmiechnął się pod nosem. Dla niej to było takie proste. Uczucie. Przywiązanie. Miłość. Jeszcze było dla niej proste.
I nawet jeżeli nie zrozumiała do końca ładunku emocji oraz bagażu uczuć, kryjącego się za jego wyzwaniem, jemu to nie przeszkadzało.


Arthemis cieszyła się, że Lucas i Lily szybko doszli do swojej lekko złośliwej przyjaźni. Nie mogła jednak nie zauważać, że za każdym razem, kiedy obok Lily znajdował się jakiś chłopak, Lucas stawał się napięty jak struna. Miała nadzieję, że gdy już nie wytrzyma i rozładuje to napięcie, to nie poleje się krew osoby trzeciej.
Ona sama była rozdarta między tłumaczeniem dziwnej mołdawskiej księgi, lekcjami teleportacji i treningami do turnieju.
James narzekał jej nad głową, że nie ma dla niego czasu.
-      Więc mi pomóż – odpowiedziała mu w końcu zirytowana.
James z niechęcią spojrzał na grubą książkę. Arthemis miała nadzieję, że sama perspektywa nauki innego alfabetu, odstraszy go na jakiś czas. Usłyszała ciężkie westchnienie.
-      Pomogę ci, ale w zamian śpisz dzisiaj ze mną – rzucił z cwaniackim uśmiechem.
Arthemis się skrzywiła.
-      Jutro jest sobota. Mamy trening z tatą, a potem z Lucasem…
-      Wiem, dlatego chce mieć coś, co będę mógł wspominać w tych ciężkich chwilach – odparł pogrubionym, sugestywnym tonem.
-      Ale jak nie wytrzymasz do północy, to z umowy nici – rzuciła.
-      A jak ty nie wytrzymasz, to spędzasz weekend w moim łóżku – powiedział nadal nie tracąc rezonu.
-      Wiesz, że od tygodnia nie robię nic innego, tylko siedzę nad tą książką do później nocy… - upewniła się podejrzliwie.
James wiedział. Wiedział też, że jest zmęczona. Ale ona nie wiedziała, że nigdy nie wchodzi w zakłady, jeżeli nie jest pewien wygranej. Skinął głową i wstał.
-      Skoro mamy tutaj siedzieć jeszcze przez dwie godziny, to przenieśmy się na kanapę. Ja będę zapisywał tłumaczenie. Ale najpierw musisz mi powiedzieć, co już wiesz…
Arthemis wstała, zabierając ze sobą ciężkie tomiszcze, jeszcze cięższy słownik i poszła za Jamesem, a za nią frunęło pióro oraz zeszyt, w którym Arthemis prowadziła tłumaczenie.
Usiadła koło Jamesa, który dwie minuty wcześniej powiedział tylko: „Sio!” do jakich drugoklasistów, a oni od razu jakoś rozpłynęli się jak kamfora.
-      No, więc przeczytałam dopiero początek. Nie ma tam nic, co powinno mnie na coś naprowadzić, ale tytuł ma intrygujący – powiedziała, marszcząc brwi. – To chyba jakaś stara powieść. Przynajmniej tak się zaczyna… - Arthemis przymknęła oczy i zaczęła opowiadać. – To chyba było w X wieku. Wydaje mi się, że mniej więcej w czasie kiedy Merlin i Morgana toczyli w Anglii swoje boje. Na wschodzie Europy mieli inne problemy… Jest tam wioska magów. Jak Hogsmead. Wywodzi się od dziewięciu czarodziejskich rodów. W jednym z nich narodził się chłopiec. Miał na imię Andriej. Andriej Andriejewicz. Był bardzo błyskotliwy. I miał przyjaciela Kieva Antonowicza, który to jest narratorem tej opowieści – Arthemis mówiła płynnym, cichym tonem, patrząc w przestrzeń, a James wiedział, że opowiadając mu to, jednocześnie układa sobie wszystko w głowie. – Jego zdolny przyjaciel był nad wyraz pilnym uczniem. Jego dziadek był przewodniczącym starszyzny i pomimo młodego wieku Andriej był brany pod uwagę, jako jego następca. I Andriej bardzo chciał się wykazać. Czytał książki. Wszelkie dostępne książki, jakimi dysponowały rodu. Stare pergaminy i zwoje. Wyjechał do Egiptu, a gdy powrócił… bardzo się zmienił. – Arthemis westchnęła. – Na tym skończyłam. Nie wiem na czym polegała ta zmiana…
James wziął do ręki pióro.
-      Więc chyba pora, żebyśmy się tego dowiedzieli.
Arthemis wypuszczając powietrze, wzięła do ręki słownik. Nachyliła się nad książką i porównywała następne słowo. James był w poważnym szoku, jak wiele czasu zajmuje jedno słowo, a gdy są już wszystkie, trzeba było to sklecić w poprawne i logiczne zdanie. Przez półtorej godziny zdołali przetłumaczyć pół strony.
Arthemis przetarła oczy. Siedziała na kanapie, a James trzymał jej stopy na kolanach i delikatnie od czasu do czasu masował jej kostki.
-      Co już mamy?
James poprzekładał strony.
-      Andriej przybył do wioski zmieniony. Milczący, ponury i wiecznie zajęty. Zamykał się na długie dni w chacie i nikogo tam nie wpuszczał, nawet dziewcząt, które przynosiły mu jedzenie… - James podniósł wzrok i na Arthemis i ze zdziwieniem zauważył, że jej głowa opadła na pierś, a powieki ociężale opadły. Uśmiechnął się pod nosem i dokończył czytanie, przetłumaczonego fragmentu.
Gdy skończył zamknął zeszyt i odłożył go na bok, razem z książką i słownikiem. Wpatrywał się w znużoną i uśpioną Arthemis i przypomniał sobie, co mu tydzień wcześniej powiedział Lucas.
Siedział wieczorem w łóżku i czytał książkę z obrony przed czarną magią, gdy stanął nad nim Lucas.
-      To ona – powiedział. – Do tej pory myślałem, że to ty. Ale to ona…
James pamiętał swoje rozbawienie, bo nie wiedział o co chodzi.
-      Myślałem, że to ty jesteś przywódcą grupy, ale to ona.
James patrzył na niego spokojnie.
-      Wiem. Chociaż Arthemis tego nie wie… Robi to, co do niej należy, bo tak czuje i nie umie inaczej. Ale nie uważa się za przywódcę. Nie wiem, czy by się jej to spodobało…
-      Sprawa jest o tyle skomplikowana, że ty jesteś jej przywódcą i przewodnikiem – dodał rozbawiony Lucas.
-      Cóż… to już na pewno by jej się nie spodobało – odpowiedział wtedy.
Teraz jednak patrzył na nią i wiedział, że nie miałaby nic przeciwko temu. Uśmiechnął się czule do jej śpiącej postaci i delikatnie uniósł jej stopy, żeby jej nie obudzić i się oswobodzić. Gdy wstał, po schodach zszedł akurat Albus, rozejrzał się uważnie po wyludnionym pokoju wspólnym i zarumienił się na widok Jamesa.
James nie zwracał na niego uwagi, więc podszedł bliżej.
-      W końcu padła, co? – zagadnął Albus.
James skinął głową. Nachylił się i wsunął dłonie pod jej bezwładne ciało. Uniósł ją, a Al. zmarszczył brwi.
-      Czemu zawsze ją nosisz? Przecież wystarczyłaby zwykła lewitacja…
James przytulił Arthemis mocniej, w obronnym geście, jakby Albus powiedział coś zagrażającego jej. Arthemis drgnęła, a potem na wpół śpiąc, objęła Jamesa za szyję i wtuliła nos w jego koszulkę.
Al, widząc to wzruszył ramionami i rzucił żartem:
-      Za czterdzieści lat, jak będziesz narzekał, że musisz ją nosić, przypomnę ci to…
Gdy James w odpowiedzi pocałował skroń Arthemis, Albus zastanowił się, czy kiedykolwiek dojdzie do sytuacji, w której James będzie narzekał, że może przytulać śpiącą dziewczynę. Jego brat przeszedł kilka kroków, a potem powiedział:
-      Jak już skończysz z blondi, to przynieś mi do dormitorium te książki, ok? Arthemis mnie zabije, jak coś się z nimi stanie…
Albus tak był zaszokowany odkryciem brata, że aż nie zdążył zaprotestować, gdy ten zniknął na schodach do dormitorium. Wziął książki i poszedł za nim, żeby wyjaśnić sprawę.
-      Skąd pomysł, że… - zaczął gdy tylko wszedł do dormitorium.
-      Cicho bądź! – ofuknął go James. – Jak cię słyszy, to cię budzi…
Albus zauważył, że powieki Arthemis drgają. Położył książki na szafce Jamesa i wziął się pod boki, gdy brat kładł swoją dziewczynę na łóżku.
-      Ty możesz nią rzucać, jak japoński zapaśnik, a ja coś szepnę, a ona już się budzi?! – zapytał z gniewnym niedowierzaniem.
-      Jej sygnały ostrzegawcze nie uwzględniają mnie – odpowiedział mu James, szczerząc zęby.
-      Akurat!
Arthemis zamrugała i otworzyła oczy, a James rzucił Albusowi pełne pretensji spojrzenie.
-      No dobra, już idę! – burknął urażony Albus.
James odwrócił się do Arthemis i przeżył głęboki dylemat. Arthemis patrzyła na niego spod półprzymkniętych powiek.
-      Idziemy spać? – mruknęła.
-      Taak… - odparł z wahaniem James.
-      Mogę spać w twojej koszulce? – zapytała ochrypłym od snu głosem, a James poczuła w całym ciele wyładowanie elektryczne. Pożądanie sprawiło, że zaschło mu w ustach. Żeby dać sobie chwilę, otworzył kufer i wyjął z niego świeżą koszulkę, a przy okazji przebrał się w swój strój do spania, na który składały się luźne, opadające mu nisko na biodra spodnie od piżamy i zwykły czarny podkoszulek.
Gdy James wrócił Arthemis była już bez jeansów. Przełknął ślinę i podał jej koszulkę. Przebierała się bez skrępowania, z zamkniętymi oczami, na wpół śpiąc. Może dlatego nie widziała chwilowej udręki na twarzy Jamesa, gdy zmieniała swoją koszulkę, na jego.
Arthemis, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie, wsunęła się pod jego kołdrę, a jego zalała fala czułości.
Szczelnie zaciągnął kotary wokół łóżka i dodał kilka zaklęć maskujących. Nie miał zamiaru dawać tym nastoletnim, napalonym zboczeńcom powodu do szczerzenia zębów. Cóż z tego, że sam był jednym z nich…
Arthemis uśmiechnęła się do niego sennie i odgarnęła pościel, zapraszając go.
Jak mógł się jej oprzeć?
-      Wygrałem zakład – powiedział triumfalnie, gdy się do niego przytulała.
-      To dobrze – mruknęła niezbyt przytomnie.
James uśmiechnął się w duchu. Była tak zmęczona, że nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że wygrał ten zakład z nią…


Arthemis i James weszli na boisko poobijani, zmęczeni i niezbyt szczęśliwi. Ich ciuchy uwalane były błotem niemal do pasa. Całą noc padało, a ścieżki w lesie, jakby zmówiły się przeciwko nim, racząc ich wielkimi połaciami błota, w którym ginęły ich buty.
James w głowie niemal słyszał śmiech pana Northa. Z boku musiało to komicznie wyglądać, gdy padali na twarz w mokrą breję.
Co więcej nie zanosiło się na to, że Lucas łaskawym okiem spojrzy na ich spóźnienie. Gdy tylko stanęli na zielonej, chlupoczącej murawie i zobaczyli okrąg utworzony z członków drużyny Gryffindoru, wyczuli wiszące w powietrzu napięcie.
Podeszli tam szybko, niemal zderzając się z Lily, która z rozbawionym zaskoczeniem patrzyła na tłum na boisku.
-      Co jest? – zapytała ich.
Gdy podeszli bliżej, Lily poczuła, że zamiera jej serce. Przyśpieszyła, a grono zawodników się przed nią rozstąpiło. W środku naprzeciwko siebie stali Lucas oraz Matilde Capshaw, ubrana w strój szukającej Gryffindoru.
-      Dobrze, wyglądam, prawda? – rzuciła Matilde do stojącego obok SImona. – Wygląda to na mnie na pewno lepiej niż na tym karzełku – dodała pewnie.
-      Zdejmij to – powiedział cichym spokojnym, głosem Lucas.
-      Po ostatniej klęsce, powinieneś przejrzeć na oczy, Williamson – warknęła. – Twoja mała szukająca, nie dorasta już do reszty zespołu… Ma za krótkie rączki i zbyt słaby wzrok…
Arthemis poczuła w ciele fale chłodu słysząc to. Miała ochotę rozszarpać tę dziewczynę na drobne kawałki. Czuła jak jej złość urasta, a w palcach skrzy się niemal elektryczna moc. Opanuj się – nakazała sobie ostro. – To nie Forsythe.
Ale krzywdzi kogoś, kogo kochasz – odpowiedział jej głos w głowie, a złość wybuchła z całą mocą, Arthemis w ostatniej chwili zdołała osłonić i wzmocnić tarczę, żeby cała moc się od niej odbiła.
Wyczerpana pochyliła się, żeby nabrać powietrza. Jej nadwątlona blokada przepuszczała wszystko. Wściekłość Jamesa, lodowatą furię Lucasa i niepewność, i dziwną kruchość, którą emitowała Lily. To zirytowała Arthemis, więc podniosła głowę.
Lily oskarżycielskim i zranionym wzrokiem wpatrywała się w Lucasa. Zniósł to bez mrugnięcia wzrokiem.
-      Lily, idź do szatni – nakazał jej chłodnym tonem.
-      Luke… - zaczął James, robiąc krok w jego kierunku. Napięcie wśród obecnych podwoiło się.
-      Nie wtrącaj się, James – odpowiedział mu spokojnie Lucas. – Lily, powiedziałem, że masz iść do szatni – dodał nagląco.
Lily zadrżały usta, ale uniosła głowę, odwróciła się na pięcie i odeszła sztywno. Lucas przez chwilę patrzył na jej plecy, a potem odwrócił się do pozostałych.
-      Luke? Co się dzieję? – zażądała wyjaśnień Arthemis.
-      Właśnie, kapitanie – zadrwiła Matilde, - wytłumacz przyjaciołom, dlaczego Lily Potter powinna zostać wyrzucona z drużyny…
-      Zaraz ją walnę – mruknął James.
-      Arthemis! James! -  przez boisko szybkim krokiem szła Rose.
-      O proszę! Rodzinki ciąg dalszy. Ją też wciągnięcie do drużyny? – prychnęła Matilde.
-      Arthemis, James! Dyrektor chce was natychmiast widzieć – powiedziała zdyszana Rose, dobiegając do nich.
-      Nie teraz – odpowiedziała Arthemis.
-      Powiedział, że natychmiast! – upierała się Rose.
-      Idźcie – rzucił chłodnym tonem Lucas.
-      Nie, dopóki ta sprawa się nie wyjaśni – odpowiedział James.
-      Problemy drużyny rozwiązuje kapitan – odrzekł mu Luke. – Idźcie…
Rose przez chwilę wpatrywała się we wszystkich, a potem zaczęła ponaglać Arthemis i Jamesa.
Jeszcze przez chwilę oglądali się za siebie. Arthemis co chwilę potrząsała głową, jakby wpadło jej coś do ucha.
-      Jak to możliwe, że ona jest w Gryffindorze?! – pienił się James.
-      Trzeba mieć odwagę, żeby wkurzyć Luke’a. I Lily przy okazji, jak już otrzeźwieje – odpowiedziała Arthemis.
-      O co chodzi? – chciała wiedzieć Rose.
-      Później ci powiemy – odparła Arthemis. – Poza tym – zwróciła się do Jamesa. – nie wszyscy w Gryffindorze byli krystalicznie dobrzy. Daleko nie musisz szukać…
-      Pettregew miał być wyjątkiem! – prychnął.
-      Co jakiś czas musi się pojawić jakiś wyjątek – odparła spokojnie Arthemis, po raz ostatni zerkając przez ramię.


Na boisku Lucas, mierzył się wzrokiem z Matilde. Nie cierpiał jej. Naprawdę jej nie cierpiał i nawet gdyby nie było Lily, a Matilde odpowiadałaby jej zdolnościami, to nie przyjąłby jej do drużyny, z obawy, że będzie wprowadzać zamęt i psuć team.
-      A teraz zajmijmy się problemem… - mruknął cicho, a reszta drużyny, jakby zacieśniła krąg wokół nich.
-      No, więc – zaczęła Matilde – uważam, że Lily przegrała, bo stała się zbyt pewna siebie. Należy dać jej prztyczka w nos, żeby drużyna znowu zaczęła wygrywać. To co się stało dobrze jej zrobi…
Lucas podniósł do góry rękę, żeby przerwać jej monolog.
-      Jedyny problem jaki widzę, to ty – przerwał jej. – Simon… o ile się nie mylę, to jest miotła na której ty zazwyczaj latasz, prawda?
Simon wyprostował się i zrobił krok w stronę Matilde…
Zmierzyła  go wzrokiem i prychnęła:
-      Nie odważysz się… - chwilę później Simon jednym szarpnięciem, wyrwał miotłę z jej uścisku, a ona zachwiała się i poleciała do przodu. – Hej! – warknęła.
-      Jeżeli jeszcze raz przerwiesz mi trening i w jakikolwiek sposób zakłócisz spokój moich zawodników, dopilnuję, żeby twoje nazwisko nie znalazło się w spisach oficjalnych szkolnych drużyn, na ŻADNYM stanowisku i przekonam profesora Longbottoma, żeby zapobiegł twojemu przyjęciu do drużyny, na długo po tym jak wyjdę ze szkoły. Uwierzy mi, szczególnie, że reszta drużyny dostarczy mi odpowiednich zeznać, że wprowadzasz zamęt i nie potrafisz dogadać się z resztą zespołu, a co więcej, masz negatywny wpływ na ich psychikę i przez to przegrywają…
Matilde rozszerzyła oczy z niedowierzania.
-      Nie masz takiej władzy! – warknęła.
-      Może nie mam. A może mam – odpowiedział lekko, wzruszając ramionami. – No, ale po moim odejściu kapitanem zostanie Lily, więc tak czy inaczej nie sądzę, żebyś miała większe szanse dołączyć do drużyny, jeżeli dalej będziesz jej tak działała na nerwy… Tasyu – Lucas odwrócił się do dziewczyny – pójdziesz z tą… - wyglądasz przez chwilę jakby szukał dostatecznie obraźliwego słowa. A gdy go nie znalazł znowu wzruszył ramionami i poprawił się: - pójdziesz z nią i dopilnujesz, żeby oddała szatę do quidditcha. Jak wrócisz, dołącz do treningu.
Tasya skinęła głową i pomimo swojej drobnej budowy i nieśmiałej postawy, chwyciła ramię Matilde w żelazny uścisk i poprowadziła w stronę zamku.
Lucas z westchnieniem spojrzał na Oskara i Simona. Dwóch zawodników… Dwóch odpadło. Kolejna pilnowała jakiejś zołzy, a ostatnia… - Lucas zaczęła boleć głowa.
-      Porzucajcie sobie na razie kaflem… zaraz wrócę – zapowiedział i poszedł w kierunku szatni.
Lucas wszedł do szatni z rozmachem. Lily siedziała na ławce, patrząc przed siebie.
-      Czemu jeszcze nie jesteś przebrana? Nie będę opóźniał treningu, przez ciebie Lily… Mogę zrozumieć pewne rzeczy, ale nie będę tolerował głupoty. Twoje zachowanie jest głupie! I jako kapitan nie będę cię głaskał po głowie za każdym razem, gdy ktoś podważy twoją pewność siebie! Masz stanąć na wysokości zadania, bo jesteś szukającą tej drużyny i dopóki ja nie zmienię zdania, tak pozostanie! Przebieraj się!
Lily zerwała się na nogi, zarumieniona.
-      Nie rządź się. Zaraz przyjdę! – burknęła, ale czuła się o wiele lepiej, niż wtedy, gdy ktoś głaskał ją po głowie. – A jak zobaczę tam jeszcze tę zdzirę, to jej kudły z głowy powyrywam – dodała pod nosem, a zamykający drzwi Lucas, musiał przygryźć wargi, żeby się roześmiać.

Lily w odsłonie delikatnej budziła w nim o wiele więcej niepokoju, niż Lily zadziorna. Chyba rzeczywiście za dużo przebywali z Arthemis…

1 komentarz:

  1. Porażka musiała nieźle wstrząsnąć Lily. Dobrze że w porę oprzytomniala i nie skończyło się to w inny sposób

    OdpowiedzUsuń