Rose cieszyła się, że wraca do
szkoły. Gdyby miała udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku, chyba by
zaczęła krzyczeć i płakać. Nie chciała doprowadzić do sytuacji, w której
wykrzyczałaby do rodziców, którzy w sumie przecież nie zawinili, wszystkie
swoje żale.
Dlatego cieszyła
się, że na peron odprowadza ją ciotka Ginny i jest głośno z powodu Jamesa,
Albusa, Lily i Huga. Nadal zastanawiała się, jak jej ciotka nauczyła się tak
sprawnie prowadzić ten dziwaczny mugolski pojazd. Wujek Harry to jeszcze
rozumiała. Jej matka też radziła sobie całkiem nieźle, ale jej ojciec i ciocia
Ginny? Rose nie wyobrażała sobie, żeby to ona siedziała za kierownicą.
Natomiast James wpatrywał się w ręce matki na kierownicy, jak jastrząb.
Przez chwilę w
lusterku wstecznym brązowe oczy, spotkały się z brązowymi, gdy na kilka sekund
Ginny wpatrywała się badawczo w Rose. Rose odwróciła wzrok. Czuła się, jak
wtedy, gdy jej matka chciała się od niej czegoś dowiedzieć. Miała złe
przeczucia.
Które
sprawdziły się, gdy tylko wszyscy wypadli z auta, przekrzykując się i zbierając
swoje rzeczy. I wtedy Rose została sam na sam z Ginny. Ginny była przebojowa i
bezkompromisowa – jak Lily. Gdy trzeba było coś zrobić ona to robiła. Nie
zastanawiała się, nie analizowała. Rose zastanawiała się, czy jej matka już
rozmawiała z ciotką. Jeżeli tak, to miała przegwizdane u całej rodziny.
Z jednej
strony chciała szybko odejść, z drugiej uważała takie zachowanie za wyjątkowo
niegrzeczne szczególnie, że pozostali już znikli, a Ginny wolnym krokiem szła w
stronę barierki między peronami.
W końcu jednak
usłyszała to, czego się obawiała:
- Zawsze uważałam cię za inteligentną
dziewczynę…
Rose odwróciła
wzrok, patrząc się na przemykające przez dworzec tłumy mugoli. Starała się
stłumić bunt, który narastał wewnątrz niej.
Ginny nie
starała się złapać jej wzroku. Patrzyła wokół siebie, jakby nie wiele
obchodziła ją reakcja Rose.
- Hermiona się martwi, ale ja wiem, że
podejmiesz właściwą decyzję… prawda? – dodała, jakby chciała sprowokować Rose
do ostrej odpowiedzi.
Rose zacisnęła
zęby. Była tak przejęta całą sytuacją, jej serce było już tak zmęczone i
przeciążone smutkiem, że nie zastanawiała się, dlaczego jej ciotka, która była
dla niej jak druga matka, balansuje w tym momencie na granicy okrucieństwa.
- Serce jest okrutne, wiesz? Nigdy nie daje
ci wyboru. Jesteśmy rodziną Rose. Zawsze nią będziemy. Nic tego, nigdy nie
zmieni. Nawet jeżeli byś chciała, żeby to się zmieniło – dodała spokojnie
Ginny.
Bezboleśnie i
niemal nie rejestrując tego, przeszły na peron 9 i ¾ .
Ginny złapała
Rose za ramię, bo ta nie reagowała na jej słowa. Zanim Rose zdążyła coś zrobić,
znalazła się w ramionach ciotki, która szepnęła jej na ucho:
- Pamiętaj, że jesteś z Gryffindoru. Serce i
odwaga jest twoją największą zaletą. Kobiety z naszej rodziny są silne Rose.
Obojętnie jak trudny będzie wybór, podejmiesz go, bo tak ci podyktuje serce.
Rozumiesz?
Rose
apatycznie skinęła głową i z całej siły powstrzymując drżenie ust, uśmiechnęła
się krótko do rudowłosej siostry ojca i wsiadła do przedziału.
Ginny
wypuściła ze świstem powietrze, gdy Rose uciekła do pierwszego lepszego wagonu,
nawet się nie pożegnawszy. Chwilę później jej torebka z hukiem upadła na
ziemię, a ona sama podskoczyła kilka centymetrów nad ziemię, gdy usłyszała
wypowiedziane z niedowierzaniem i wyrzutem słowa:
- Czemu pani to zrobiła? Czy nie jest już wystarczająco
załamana?
Ginny
westchnęła głęboko i odwróciła się do Arthemis. Przeszło jej przez myśl, że
rozumie reakcje niepewności, a nawet strachu, którą wywołuje dziewczyna Jamesa,
gdy się jej nie zna.
- Owszem jest załamana – przyznała cicho
Ginny.
Arthemis
wpatrywała się w nią, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszy. Zawsze uważała matkę
Jamesa, za kobietę, która rozumie więcej niż inni. Wie kiedy się nie wtrącać i
wie, kiedy wbić szpilkę. Więc czy nienawiść do rodziny Malfoyów sięgała tak
głęboko, że nawet dorośli, rozsądni ludzie nie potrafili dostrzec niczego za
nimi.
Naszła ją
straszna myśl. A gdyby to ona była na miejscu Malfoya? Czy nie byliby dla niej
tacy mili? Czy to nie oznacza, że do pewnego stopnia są fałszywi? Nie. Każdy ma
prawo kogoś nie lubić, ale czy byli na tyle okrutni, żeby zmusić Rose do
odepchnięcia Scorpiusa?
Usłyszała
westchnienie. Może dlatego, że nie pilnowała się i na jej twarzy odmalowały się
wszystkie jej uczucia. Zadała więc pytanie i skupiła się na oczach pani Potter,
żeby się przekonać, czy się zawaha czy nie.
- A gdyby to James znalazł się na miejscu
Rose, a ja nazywałabym się Malfoy? – rzuciła wyzywająco.
Ginny podeszła
bliżej, mówiąc:
- Właśnie w tym problem, kochanie, że Rose
to nie James…
Arthemis
uniosła brew, nie do końca rozumiejąc.
Ponieważ było
jeszcze trochę czasu do odjazdu pociągu, Ginny wzięła Arthemis pod rękę i wolno
ruszyły w stronę mniej tłocznego miejsca.
- James czując do ciebie to, co czuje, nigdy
nie pozostawiłby nam, w sensie rodzinie, jakiegokolwiek wyboru. Albo byśmy
musieli cię zaakceptować, albo kazałby nam się pocałować w nos.
Arthemis
spojrzała na nią zaniepokojona, ale Ginny tylko się uśmiechała, jakby dumna z
tego, że James właśnie tak by postąpił. Arthemis ulżyło. I to bardzo.
- Hermiona się martwi i biadoli o tym, że
popełniła gdzieś wielki wychowawczy błąd, skoro jej dziecko, wierzy, że z
własnej woli złamałaby mu serce i jeszcze wyrzuciła z rodziny! Ona się martwi,
a mnie to wkurza! – burknęła Ginny. – Nie wiem, co ta dziewczyna sobie myśli!
- To dlatego pani ją tak potraktowała? –
oburzyła się Arthemis.
Ginny się
zatrzymała, widząc w oddali, idącego w ich stronę Jamesa.
- Nie wiem, czy strach Rose jest wynikiem
niepewności wobec naszej rodziny, czy wobec własnych uczuć. Nikt nie podejmie
za nią tej decyzji. I musi być jej pewna, bo w innym wypadku, będzie za każdym
razem podważała własną decyzję. Musi być pewna tego czego chce, bo sądzę, że to
coś poważniejszego niż kilkumiesięczny, szkolny związek. Bo gdyby tak było,
Rose by się tak nie bała. Mówię ci to po to, żebyś nie pomagała jej w podjęciu
decyzji. Musi się na nią odważyć sama. Musi to być jej decyzja. I do cholery,
musi uwierzyć, że rodzina na zawsze pozostanie jej rodziną. Nie ważne, czy
będziemy zgadzać się z jej wyborem, czy nie.
Arthemis nie
mogła nie dostrzec logiki, w tym o co prosiła ją pani Potter. Zdążyła jedynie
kiwnąć głową, gdy w pasie objęła ją ręka Jamesa i otrzymała głośne cmoknięcie w
policzek.
- Muszę ją zabrać, mamo, bo nie mam zamiaru
znosić zajęć z profesorem Tschykovskym samotnie.
Ginny roześmiała
się, a potem ucałowała Arthemis, uściskała James i zagoniła ich do pociągu. Już
za odległości wymieniły z Arthemis porozumiewawcze spojrzenia.
- O czym rozmawiałyście? – zapytał James.
- O kwestii wyboru – odpowiedziała mu cicho
i poszła poszukać przedziału Rose.
Arthemis siedziała w przedziale,
w ciszy, udzielając Rose wsparcia. Dziewczyna była przygnębiona, ale Arthemis
wyczuwała w niej coś jeszcze i po przemyśleniu słów pani Potter, miała głęboką
nadzieję, że jest to złość i bunt, a nie żal i strach.
A potem stało
się coś, co na jakiś czas odwróciło jej uwagę od Rose. Weszła Lily, całe
rozpromieniona i rzuciła do Arthemis:
- Mam to, czego ci potrzeba.
Arthemis
zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc, o co jej chodzi. Wymieniła szybkie spojrzenie
z Jamesem, ale ten tylko wzruszył ramionami.
Lily zaczęła
grzebać w torbie, a potem wyciągnęła z niej, zniszczony, pognieciony tom,
którego okładka była już wyblakła ze starości.
- Chciałaś słownik, prawda? – wydawała się
bardzo zadowolona z siebie, gdy podawała książkę Arthemis.
Arthemis
otworzyła książkę i ze zdumieniem zauważyła słowa zapisane w rosyjskim
alfabecie.
- To cyrylica? Starocerkiewnosłowiański? –
upewniła się, podniecona.
- Nie wiem, jak chcesz to przeczytać, ale
tak… - odpowiedziała Lily, szczerząc zęby.
- Muszę się nauczyć słów. A taki słownik
posiadam… - odrzekła Arthemis, jak gdyby nigdy nic. Wpatrywała się w słowa,
jakby mogła je zrozumieć.
- Po, co ci to? – zapytała Rose.
- Muszę przeczytać jedną książkę. Nawet nie
wiem, o czym ona jest… - Arthemis wzruszyła ramionami, ale nie udało jej się
ukryć zaintrygowania.
James
westchnął w duchu. Jego instynkt mówił mu, że książka Arthemis nie będzie po
prostu starym podręcznikiem magii…
Wszedł Lucas z
torbą na ramieniu.
- Hej! Nie mogłem was znaleźć – rzucił,
siadając obok Lily i machając gazetą. – Widzieliście?
Arthemis i
Rose zmarszczyły brwi, natomiast Lily oparła się o ramie Lucasa, zaglądając do
otwartej gazety. Lucas zaskoczony, przez chwilę mrugał z półotwartymi ustami,
dopóki siedzący naprzeciw niego James nie kopnął go w kostkę i nie pokręcił
głową z politowaniem. Wtedy szybko odwrócił wzrok.
- Co to jest? – zapytała Arthemis.
James pochylił
głowę, żeby odczytać tytuł gazety, a potem upewnił się:
- Amerykańska?
Luke skinął
głową.
- Czy ktoś mi wyjaśni, co to za
papierzysko?! – zapytała w końcu zirytowana Arthemis.
- To Sport News – odpowiedziała jej Lily
spokojnie. – A w Australijskiej coś piszą? – zapytała Lucasa.
Pokręcił
głową.
- Tylko w kanadyjskiej jakaś wzmianka…
- O czym? – dopytywała Arthemis.
- O turnieju. Odebrałem w końcu kilka
zaległych egzemplarzy z domu. Było tego sporo w poprzednim wydaniu, zaraz po
zadaniach w Indiach, ale obecnie już ucichło. Tylko Amerykanie opublikowali
aktualne statystyki. To przydatne. Już sam się pogubiłem – odparł Lucas.
- No, i co tam piszą? – zapytała Arthemis.
Ona z chęcią też przypomniała sobie, jak stoją sprawy.
- Z Hogwartu zostaliście wy, Albus, Rayne od
run, Rose i Malfoy oraz ta mała od wróżbiarstwa – odpowiedział Lucas. – Zostało
już wam niewiele. Rayne, Al i Dafne mają jeszcze po dwóch konkurentów, czyli
jakieś półfinały, a potem już tylko wygrana. W Zaklęciach i Urokach… hmmm… wy
macie taką samą sytuację – Luke zerknął szybko na Rose, która spojrzała w okno,
wzruszając ramionami. – To dobrze! Jeszcze jedno zadanie i uwolnisz się od
Malfoya na stałe!
Arthemis
starała się nie okazać otwarcie swojego niezadowolenia z biernej reakcji Rose,
dlatego skupiła się na Lucasie.
- Kto został w Dziesięcioboju?
- No, więc macie jeszcze 4 drużyny do
pokonania i cztery zadania. Po każdym odpadać będzie jedna drużyna. Zostali wam
Rosjanie, Amerykanie, Japończycy i Egipcjanie.
- Jest początek kwietnia – mruknęła
Arthemis.- Myślę, że nie długo będziemy mieli do czynienia z nowym zadaniem…
James skinął
głową zgadzając się z nią, a potem oparł głowę o siedzenie, zamknął oczy i
ziewnął.
- Luke… po co ci amerykańska gazeta? –
zapytała jeszcze Arthemis, a potem zastanawiała się, czemu policzki chłopaka
się lekko zaróżowiły.
Lily
zachichotała, więc Arthemis zwróciła się w jej kierunku.
- Luke, czyta sportową prasę z dużej ilości
różnych krajów. Musi być na bieżąco z quidditchem… - wyjaśniła jej,
jednocześnie poufale klepiąc Luke’a po kolanie.
Arthemis
wychyliła się, żeby spojrzeć na jego twarz.
- Wiesz, że to zakrawa na obsesję? –
rzuciła.
Lucas uniósł
brew.
- Ja nie pytam o twoje noże – odparł lekko,
a Arthemis wyszczerzyła zęby z uśmiechem. Trafił w dziesiątkę…
Koniec marca oznaczał również
kolejną masę obowiązków dla Arthemis i Jamesa. Dołożył im ich Lucas. Zbliżający
się mecz z Krukonami sprawił, że chłopak, a Lily go tylko dopingowała –
zupełnie oszalał. Gdyby nie zajęcia, w ogóle nie wypuszczałby ich z boiska.
James cieszył
się, że naprawdę nie uderzył w płacz, gdy pomyślał, że w sobotę rano, mają od
piątej zajęcia z panem Northemi, a o 11 zaczyna się mecz. Słowo „weekend”
straciło dla niego całe swoje pozytywne znaczenie…
Pomagało mu
to, że mógł się wyżyć i nabrać energii podczas zajęć z Ferensym i Averidgem.
Arthemis z
niepokojem obserwowała Rose, która chyba postanowiła zauczyć się na śmierć. Wiedziała,
że tym sposobem stara się zabić wszelkie myśli, wątpliwości i tematy, które na
pewno ją śmiertelnie przerażały i bolały. Dziewczyna była przekonana, że
znalazła się w sytuacji bez wyjścia. W niej samej przerażenie walczyło z
miłością. A raczej miłość do rodziny walczyła z nowym, silniejszym uczuciem. I
Rose nie umiała sobie z tym poradzić, albo nawet bała się szukać rozwiązania, w
obawie, że stanie przed wyborem, którego nie będzie umiała podjąć. To właśnie
uświadomiła Arthemis, pani Potter. Że jeżeli Rose sama nie wywalczy tego, czego
pragnęło jej serce, już zawsze będzie rozżalona i przestraszona. I
nieszczęśliwa.
Ten kretyn,
Malfoy, wcale jej nie pomagał. Arthemis zżymała się w duchu. Może i Scorpius
nie chciał dopuścić do sytuacji, w której Rose musiałaby wybierać, bo był
przekonany o konflikcie, który by ją zniszczył, ale nie wziął pod uwagę faktu,
że ten wybór i tak musiał zostać podjęty.
A w sytuacji,
w której on poddał się i nie walczył o nią, Rose również nie wiedziała, czy
należy walczyć o tę miłość.
Arthemis miała
nadzieję, że Rose jednak uświadomi sobie, że jej rodzina nigdy by tak naprawdę
nie zrezygnowała z niej, żeby nie dopuścić do niej Malfoya. Na razie jej
niepewność rzeczywiście godziła we wszystko co stanowiły rodziny Potterów i
Weasleyów: miłość, akceptację i zaufanie.
Sama Rose
czuła się jak napiętnowany odmieniec, którego nikt nie chce. Dlatego poświęciła
się temu co znała – nauce. Ale po jakimś czasie stwierdziła, że jest to
pocieszenie na krótko, szczególnie, gdy zamiast serca masz jakieś zakrwawione
strzępki.
W sumie
cieszyła się, że Scorpius wręcz obsesyjnie dbał o zachowanie dystansu między
nimi. Ona nie miałaby na to ani siły, ani ochoty. A on namówił nawet profesor
Alexander, żeby była teraz obecna na każdych ich dodatkowych zajęciach. Nie
byli więc sami. Z jednej strony przynosiło jej to ulgę, ale z drugiej strony w
nocy nadal była sama – i nie wiedziała, co robić.
Lily zachodziła w głowę jak
Arthemis to robi, że uczy się jakiegoś nowego alfabetu, przygotowuje się do
następnego zadania turniejowego i jeszcze chodzi na treningi quidditcha.
Jej
wystarczały treningi quidditcha, nauka… no i aparat.
Wyrwała się
właśnie od reżimu Albusa, który sterczał nad jej zadaniami z eliksirów i
chodziła po błoniach, fotografując pierwsze przejawy wiosny. Cieszyła się, że
może zmienić już zimowy płaszcz na wiosenną kurtkę.
W myślach
wyobrażała sobie Arthemis i Jamesa, albo Lucasa, albo Albusa i Lizbeth, nawet
Rose. Trudno było jej sobie wyobrażać Rose i Scorpiusa, bo nigdy nie widziała
wyrazu ich twarzy, albo wzajemnego oddziaływania na siebie.
Lily
westchnęła.
Wiedziała, że
Rose jest nieszczęśliwa. I że kluczem do wszystkiego jest Malfoy, ale była
całkowicie bezradna i to ją przygnębiało.
Wpasowywała
przyjaciół w zdjęcia krajobrazów. Na przykład uważała, że James i Arthemis
idealnie pasowaliby do ciemnego lasu. W jej myślach jednak kreował się jeden
obraz i przysięgła sobie, że znajdzie jakiegoś haka na tę dwójkę i zrealizuje
go.
Lily uśmiechnęła
się i pstryknęła zdjęcie, słonecznemu światłu rzucającemu snopy na deski mostu.
- A może tak tobie, ktoś zrobiłby zdjęcie? –
usłyszała rozbawiony głos. – Z całą pewnością zasługujesz na dobre ujęcie!
Lily opuściła
aparat i uśmiechnęła się do chłopaka. Pstryknęła mu zdjęcie.
- Część! – powiedziała.
Daniel –
Puchon z którym miewała zajęcia i często bywała z nim w parze, podczas ćwiczeń,
zbliżył się do niej.
- Wolne? – rzucił, opierając się o barierkę
mostu.
- Musiałam uciec od zadań domowych – wyjaśniła
Lily.
Pokiwał ze
zrozumieniem głową. Wyciągnął rękę.
- Zrobię ci kilka zdjęć… - zaproponował.
Lily wzruszyła
ramionami i podała mu aparat. Stanęła bliżej, żeby pokazać mu do czego służą
poszczególne pokrętła i przyciski.
- Ok, chyba rozumiem…
Zerknęła na
niego z uśmiechem, a potem zamrugała zaskoczona, gdy zauważyła, że jego twarz
jest tak blisko. Odsunęła się.
- No, więc co mam robić? – zaśmiała się
trochę nerwowo. Chyba jednak wolała być z drugiej strony obiektywu.
- Może przejdźmy się nad jezioro? –
zaproponował Daniel.
- Chyba nie dam rady – powiedziała Lily. –
Nie mogę zostać aż tak długo. Muszę jeszcze odebrać coś z sowiarni… Fred
przysłał trochę jakiegoś nowego napoju i chce zobaczyć, czy będzie smakować
ludziom...
Daniel
pstryknął zdjęcie i nadal patrząc przez obiektyw zobaczył, jak Lily blednie.
Zaniepokojony opuścił aparat i rozejrzał się. Jakiś wysoki Ślizgon przeszedł
szybko obok niej, celowo potrącając ją ramieniem.
- Hej! – krzyknął za nim oburzony Daniel.
- Nie, zostaw – mruknęła Lily zaciskając
usta w wąską kreskę. – To Flint… Jeżeli przegnie, będzie miał przerąbane na
całej linii – dodała, gdy nadal patrzył za Ślizgonem ze zmrużonymi oczami.
- Co za palant – mruknął Daniel.
- Hmm… chcesz być pierwszym, który spróbuje
nowy specyfik Weasleyów? – zapytała Lily, chcąc odciągnąć jego uwagę i nie
mieszać go w „rodzinne” sprawy.
- Jasne… - rzucił radośnie, oddając jej
aparat.
Poszli w
kierunku sowiarni, nie śpiesząc się i dyskutując o lekcjach teleportacji. Był
to ostatnio temat na czasie, jak zawsze o tej porze roku, kiedy szóstoklasiści
podchodzili do egzaminu z teleportacji, a Wielka Sala zamieniała się w salę
ćwiczebną.
Gdy dotarli do
sowiarni od razu zauważyli tam, sowy siedzące na dwóch pudłach oznaczonych
logiem Magicznych Dowcipów Weasleyów. Lily otworzyła jedno z nich i zobaczyła,
zabezpieczone przez słomę szklane, kolorowe butelki 0,5l, z korkami, zamiast
zakrętek, czy kapsli. Podała jedną Danielowi.
- Zamienię się w coś po tym? – zapytał
rozbawiony.
- Nie. Podobno zmieniają głos. Musi być to
zabawne, szczególnie, że możesz kupić również zwykły napój w tych butelkach bez
magicznych właściwości. Więc nigdy nie wiesz, co cię spotka…
Nie chcąc
wyjść na mięczaka, Daniel wychylił pierwszy łyk i z zaskoczeniem musiał
przyznać, że jest to słodki i bardzo smaczny, gazowany napój o smaku owocowym.
- Dobre! – powiedział radośnie, ale zamiast
własnego głosu miał wrażenie, że usłyszał własną babcię. Zatkał dłonią usta,
zawstydzony, a Lily zagryzła wargi, żeby powstrzymać wybuch śmiechu.
Oskarżycielsko wskazał na nią palcem. – Nie waż się! – powiedział.
Lily nie
wytrzymała i zaczęła się śmiać jak szalona. Gdy trochę się uspokoiła, wstała,
zaczarowała pudła, żeby lewitowały za nią i przepraszała Daniela, schodząc po
schodach.
Gdy
przechodzili przez zachodnie skrzydło usłyszała:
- Lily! Wszędzie szukałem… - wzrok Lucasa
powędrował od Lily do Daniela - … cię – dokończył po chwili.
Z niewiadomych
powodów Lily poczuła się niepewnie, gdy Lucas patrzył na Daniela. Wkurzyło ją
to, że ma ogromną ochotę go przeprosić, za to, że idzie przez korytarz w
towarzystwie chłopaka. Może przez to jej ton zabrzmiał odrobinę agresywnie, gdy
powiedziała:
- Chciałeś coś?
Daniel
przestąpił z nogi na nogę, a Lucas przeniósł wzrok z niego na Lily, którą
ogarną lekki chłód, gdy usłyszała:
- W sumie to nie… - po chwili Lucas,
zapytał: - to pudła z Głosowym Mixerem? Mogę je wziąć i tak idę do Pokoju.
Ponieważ nic
innego nie przychodziło jej do głowy Lily wzruszyła ramionami i pozwoliła mu
przejąć pudła. Patrzyła na jego plecy, gdy się oddalał z mieszanymi uczuciami.
- Kto to? – usłyszała głos babci nad uchem,
a potem zdała sobie sprawę, że to Daniel i przełknęła ślinę mówiąc tylko:
- To Luke…
Arthemis zdołała przetłumaczyć
już tytuł oraz (co uważała za ogromny sukces) pierwszą stronę. Miała wrażenie
dziwnego de ja vu, gdy okazało się, że stara księga nosi tytuł: „Opowieść o
władcy magii”. Tłumaczyła to trzy razy, żeby się upewnić, czy się nie pomyliła.
Niestety nie.
Krwawe diabły
też zaczęły się od legendy. Do cholery! Arthemis miała złe przeczucia. A
nauczyła się ich nie lekceważyć. Ale nigdy nie słyszała o władcy magii… Z
zasady w magicznym świecie nie było władców, królów, ani nic takiego. Chociaż
może w jakimś momencie w historii, na wschodzie Europy było inaczej? Miała
nadzieję, że przeczytanie tej książki dostarczy jej odpowiedzi na te pytania.
Ale co niby chciał powiedzieć jej pan Ru, dając jej tę książkę?
Arthemis była
przekonana, że Jamesowi nie spodoba się to równie mocno jak jej. Nie mówiąc już
o Rose i Albusie…
Nie mogła tłumaczeniu
poświęcić wiele czasu, biorąc pod uwagę, że teraz dochodziły jej jeszcze
zajęcia z teleportacji. Nie były tak podniecające jak przewidywała, ale
ponieważ prowadziły do celu, miała zamiar dzielnie je znosić. Już nie długo
będzie mogła się teleportować, kiedy przyjdzie jej na to ochota…
Mecz zbliżał
się wielkimi krokami, więc Lucas również szalał. Arthemis kładła się do łóżka
marząc o niedzieli. Będzie już po meczu i będzie chwila spokoju…
Wynik meczu
był raczej do przewidzenia, ale w Hogwarcie i tak unosiła się mgiełka
rywalizacji i podniecenia grą. Jednak skoro drużyna Gryffindoru nadal
nieprzerwanie miała swoją wielką gwiazdę Gryfoni nie panikowali…
W sobotę rano Lily z jękiem
przewróciła się na plecy. Powinna już dawno być na śniadaniu, ale na samą myśl
o jedzeniu ją zemdliło. Bardzo bolał ją brzuch, a wstając z łóżka nie mogła się
wyprostować.
Czemu
wcześniej nie pomyślała o tym, że mecz będzie akurat W TEN czas w miesiącu?
Mogła to jakoś opóźnić, albo jakoś zmniejszyć nieprzyjemne uczucie – ale nie
pamiętała o tym, aż do tego ranka…
Nawet pomimo
tego, że wieczorem grzecznie posłuchała Lucasa i poszła spać, pomimo, że
wszyscy inni mieli ubaw z Głosozmieniaczem.
Ból jeszcze
mogła znieść, ale samopoczucie miała do bani. Chciała tylko wrócić do łóżka i
ponownie iść spać.
Z niewyraźną
miną szła w stronę boiska z Błyskawicą przewieszoną przez ramię. Maszerowała
jak na skazanie, więc może dlatego usłyszała za sobą:
- Czyżby twoja miotła przytyła od ostatniego
meczu?
Odwróciła się
w stronę Rory’ego i uśmiechnęła blado w odpowiedzi.
- Daj, poniosę ją – zaoferował się. –
Ostatecznie jestem rezerwowym… trzeba wspierać drużynę!
Lily nie
odzywała się, w myślach prawiąc sobie gadkę motywującą. Nawet nie zauważyła, że
Rory papla o zbliżającym się meczu, jak o mistrzostwach świata.
Wpatrując się
we własne stopy, nie zauważyła, że Lucas z niecierpliwą miną, stanął w drzwiach
szatni. Zauważył to natomiast Rory i przystanął widząc niespodziewanie
pociemniały wzrok Luke’a. Może uważa, że niepotrzebnie rozprasza Lily przed
meczem? Przecież i tak niemal nie zwracała na niego uwagi…
Lily wzięła od
niego Błyskawicę, mamrocząc podziękowanie.
- Wchodź. – rzucił rozkazująco Lucas, jakby
Lily celowo się ociągała. A ponieważ miała zły dzień, a zapowiadał się jeszcze
gorzej, posłała mu zagniewane spojrzenie.
Rory wsunął
ręce do kieszeni, odchrząknął i mruknął:
- Jak nastroje?
- W miarę – odpowiedział Lucas oschle. – Nie
możemy się rozpraszać – dodał i z niekłamaną satysfakcją zatrzasnął drzwi przed
nosem Rory’ego.
Chwilę potem
satysfakcją zgasła, a on poczuł się całkowicie zmieszany. Nie powinien się tak
zachowywać, ale drugiej strony, nie umiał się opanować. Potem przypomniała mu
się rozmowa z Lily o doświadczeniach i serce w nim zamarło. Tamten chłopak na
schodach, Rory… a jeżeli ona…
Odwrócił się,
akurat w momencie, gdy Lily zawiązywała wysokie buty od quidditcha. Podszedł do
niej i powiedział:
- Powinnaś być tutaj dziesięć minut temu!
Podniosła na
niego, zmrużone oczy.
- Zejdź ze mnie. Mogę robić, co mi się
żywnie podoba – warknęła cicho.
- Nie, w dzień meczu! – zasyczał Lucas. –
Masz pewne zadanie do wykonania! Nie chcę stracić pucharu przez twój kaprys!
Arthemis
wyprostowała się, patrząc na nich uważnie, James miał rozbawiony wyraz twarzy,
jakby tylko czekał na to, aż jego siostra zrobi porządek z Lucasem, a reszta
drużyny miała raczej nie wyraźne miny i przypatrywała się szukającej i
kapitanowi z niepokojem.
Lily wstała i
zadarła głowę, żeby patrzeć wyższemu Lucasowi prosto w oczy.
- Wiem jakie jest moje zadanie. Nie musisz
mi o tym przypominać. Nigdy nie zaprzepaściłabym szansy na jedyną rzecz, na
której ci zależy – wściekły głos Lily, przeciął powietrze, jak bicz.
Arthemis
poczuła szok w uczuciach Lucasa wcześniej niż zobaczyła to jego oczach, więc zanim rozpętało się piekło,
weszła między nich.
- Dosyć – powiedziała ostro. – Naprawdę
chcecie się kłócić tuż przed wejściem na boisko?!
Lucas i Lily
mierzyli się wściekłymi spojrzeniami, a potem Luke odwrócił się do reszty
drużyny. Lily wbijała przygnębiony, zraniony wzrok w jego plecy. Arthemis stała
obok niej, pilnując jej jeszcze przez chwilę, ale odczuwała jej złe
samopoczucie, a to ją niepokoiło.
Lucas
wypowiedział kilka słów podbudowujących drużynę, a Arthemis uścisnęła ramię
Lily. Dziewczyna odpowiedziała jej smutnym spojrzeniem.
Wyszli na
boisko i stanęli naprzeciw drużyny Puchonów. Lucas i Sean uścisnęli sobie
dłonie.
Naprzeciw Lily
stał Albert Foller – szukający drużyny Puchonów. Uśmiechnął się do niej ciepło,
ale z twarzą pozbawioną nadziei, jakby znał wynik meczu. Jednak Lucas widząc
jego zdawkowe powitanie wobec Lily wpadł w wewnętrzny szał i posłał mu
miażdżące spojrzenie. Był wściekły.
Po powitaniu
poczuł nagły ból w ramieniu, a gdy spojrzał w bok zobaczył, jak palce Jamesa
wbijają mu się w ramię.
- Opanuj się – szepnął z naciskiem James,
ale z uśmiechem patrzył zupełnie gdzie indziej, żeby nie zdradzić niepokoju w
drużynie, przeciwnikom.
Gdy James
wystartował, Lucas wziął dwa głębokie oddechy i odbił się od ziemi, żeby
dołączyć do drużyny.
Świeciło mocne
kwietniowe słońce i Lily po pół godzinie latania na miotle zaczęło kręcić się w
głowie. Była dziwnie osłabiona, jak zawsze w pierwszy dzień okresu. Postanowiła
jednak, nie dać się własnemu ciału i wygrać ten cholerny mecz, chociażby po to,
żeby dać Lucasowi to, czego zawsze najbardziej pragnął – kolejnego zwycięstwa.
Niedaleko za
nią trzymał się Foller, ale nie przejmowała się nim. Nie miał tak szybkiej
miotły, ani jej refleksu. Gryffindoru wygrywał na razie 50 do 20. Lucas ze
swoimi ścigającymi atakował bramki Hufflepuffu, jakby chciał zamęczyć na śmierć
ich bramkarza. Nie dawał mu spokoju, co chwila ponawiając atak. Nawet James
latając dookoła ścigających i chroniąc ich przed tłuczkami, obserwował to z
niepokojem.
Lily
przemierzała boisko wysoko nad zawodnikami, wśród nich oraz poniżej, tuż nad
trawą. Rozglądała się za zniczem i jeszcze chyba nigdy nie chciała złapać go
tak bardzo jak teraz. Chciała zejść już z tego męczącego słońca, położyć się
gdzieś i dać odpocząć mięśniom brzucha. Chciała, żeby jej głowa przestała
wirować.
Ale za wszelką
cenę starała się niczego po sobie nie pokazać. Już zbyt wiele razy słyszała
opinię, że dziewczyny nie powinny być zawodniczkami. A wszystko byłoby dobrze,
gdyby tylko pamiętała, że to może się zdarzyć! Była na siebie taka wściekła!
Godzina
minęła, pojedynek był coraz bardziej zażarty. Puchoni zaczęli doganiać
Gryfonów. Było już 50 do 70 dla Gryfonów, ale widać było, że Lucas nie miał
zamiaru tak łatwo odpuścić.
Lily zawisła
wysoko nad nimi, wiedząc, że niedaleko za nią jest Foller. Obserwując swoją
drużynę i Lucasa, który rzucał komendy, jak jakiś bóg wojny i zmuszał swoich
młodych ścigających do ogromnego wysiłku wciąż i wciąż.
J akby
chciał udowodnić, że nie potrzebuje szukającej, żeby wygrać mecz. Lily z
jeszcze większą determinacją i szybkością zaczęła krążyć nad boiskiem. Półtorej
godziny. Jeszcze nigdy nie zajęło jej to tyle czasu.
Było jej
trochę nie dobrze, bo zaczynała się denerwować. Wyobraziła sobie rozczarowanie
Lucasa i zrobiło jej się słabo na samą myśl. Po raz pierwszy odkąd ojciec
nauczył ją latać na miotle, przerażona pomyślała, że nie uda jej się złapać
znicza.
Coś błysnęło.
Lily odwróciła się na miotle tak błyskawicznie, że jej włosy zawirowały, a
szyja zaprotestowała. Poderwała miotłę w górę. Foller w odległości metra na
prawo od niej leciał w tym samym kierunku. Przy jej Błyskawicy nie miał szans.
Tłum powstał,
żeby lepiej widzieć dwójkę wzbijającą się coraz wyżej.
Lucas nie
odpuścił. Nie spojrzał na akcję w powietrzu. Nadal atakował bramki przeciwników
i wymuszał skupienie na własnych zawodnikach.
Lily
desperacko chciała złapać tego znicza. Jej ręka w rękawiczce zaczęła się pocić.
Był już coraz bliżej. Wyciągnęła rękę.
Nie pomyślała.
Nie wzięła pod uwagę tego, co zawsze stanowiło podstawę działania jej refleksu.
Nie zadziałał jej spryt. Dlatego wyciągając rękę nie zauważyła, że znajdzie się
dokładnie na linii słońca, które ją oślepiło. Przymknęła powieki, a w tym
momencie znicz zanurkował pod nią.
Widownia
wstrzymała oddech.
Spanikowana
Lily zrobiła zwrot i za zniczem opadła w dół.
Zostawiony
chwilę wcześniej zupełnie z tyłu Foller, musiał przelecieć zaledwie pięć
metrów, żeby znaleźć się na linii. Lily opadała w dół z zawrotną szybkością.
Widziała szukającego Puchonów kątem oko. Wyciągnęła rękę po znicz i jej ręka
otarła się o zaciskającą się pięść przeciwnika, gdy przelatywała w rozpędzie
obok.
Z
niedowierzaniem i szokiem spojrzała na swoją pustą rękę. Usłyszała ogłuszającą
ciszę, która zaległa na stadionie. Jej miotła leciała przed siebie, a ona nie
mogła uwierzyć, że w jej palcach nie trzepocze skrzydlata piłeczka.
- LILY!! – usłyszała przerażony krzyk
Arthemis i podniosła wzrok, w ostatniej chwili odbiła w bok, ratując się przed
zderzeniem ze słupkiem.
- Panie i panownie! To niewiarygodne! Lily
Potter wyprzedzona przez szukającego Puchonów! Hufflepuffu wygrywa mecz 100 do
220! Chyba nikt się tego nie spodziewał!!
Arthemis
jednocześnie usłyszała wybuch radości na trybunach Puchonów i zobaczył
poszarzała, zszokowaną twarz Lily, oraz jej oczy wypełnione łzami, wpatrujące
się w dłonie.
Podleciała i
niemal siłą sprowadziła ją na dół.
Drużyna
Gryffindoru wylądowała na murawie, patrząc po sobie w ponurym szoku. Simon,
Oskar, Tasya i James razem z Lucasem stali i patrzyli na radość Puchonów.
W niedalekiej
odległości od nich, pod bramkami Gryffindoru Arthemis pomogła zsiąść Lily z
miotły. Do Lily chyba zaczynało coś docierać, bo poderwała głową, akurat wtedy
by zobaczyć, jak Lucas zmęczonym gestem przeczesuje włosy, a potem otwiera
usta, żeby coś powiedzieć do zawodników. Zamknął jej jednak, jakby nie
wiedział, co, a na Lily spłynęło całe poczucie winy, jakie w sobie gromadziła.
- Luke… - szepnęła załamującym się głosem.
Chciała ruszyć w tamtą stronę, ale zatrzymała ją ręka Arthemis.
- Lily, ledwo trzymasz się na nogach… -
powiedziała cicho.
- Luke… muszę go przeprosić… Obiecałam mu… -
panika chwytała ją za gardło, ale Arthemis nie przerwanie ciągnęła ją w
przeciwną stronę.
- Musisz zejść ze słońca.
- Nie!! – Lily krzyknęła przez łzy. – Muszę
go przeprosić! Ja nie chciałam! Nie chciałam!!
Cała drużyna
odwróciła się w stronę krzyków. Lucas zmarszczył brwi. James zaczął iść w
stronę zmartwionej Arthemis, która holowała histerycznie płaczącą Lily.
- Luke! Przepraszam! Ja nie chciałam!
Przysięgam! Musisz mi uwierzyć! Proszę!
Zachowanie
Lily zszokowała Lucasa bardziej niż przegrana w meczu. Co się stało? Poczuł
skurcz w żołądku słysząc następne słowa. Czemu go przepraszała? I to w taki
sposób. Coś było nie tak. Czemu płakała?
Lucas zrobił
kilka kroków w jej stronę, ale James pokręcił głową, żeby został i sam poszedł.
- Lily! – Arthemis szarpnęła dziewczyną. –
Widzi cię cała szkoła – przypomniała jej i otoczyła ją ramieniem, gdy Lily
potulnie poszła za nią.
- No! – usłyszeli głos komentatora. – Dla
NIEKTÓRYCH to rzeczywiście musiał być szok! -
w jego głosie dało się słyszeć satysfakcje.
Lucas nawet z
takiej odległości, posłał mu mrożące krew w żyłach spojrzenie. A potem machnął
ręką na swoją drużynę, żeby poszła do szatni. Zobaczył jak James podbiega do
Arthemis, która prowadziła Lily. Dała mu swoją i jej miotłę, a potem coś
powiedziała. James skinął głową i pobiegł w kierunku trybun, gdzie już szli w
jego kierunku zaniepokojeni Albus i Rose.
Albus? Po, co
im Albus? Lily była chora? Lucas czuł, że jego niepokój wzrasta z każdą chwilą.
Ale przecież wyglądała normalnie. Może tylko była trochę mniej energiczna niż
zwykle. Trochę bardziej przygaszona…
Lucas odrobinę
odetchnął, gdy zauważył, że to Rose, a nie Albus poszła za Lily. Nie mogło,
więc być źle.
- Już
nigdy nie będzie tak jak dawniej – szepnęła Lily, gdy Arthemis rozwiązywała jej
wysokie buty od quidditcha. Siedziały w przyjemnie chłodnym dormitorium, a Lily
wpatrywała się w ścianę za plecami Arthemis. – On mnie znienawidzi…
- Bzdury! – warknęła Arthemis. – Hormony
przez ciebie przemawiają. Płacz jeżeli musisz, ale nie uważaj się, za
jasnowidza!
- Jak to się stało? – zapytała Lily w
przestrzeń. – Znicz był tak blisko…
- To gra. Nie pierwsza, nie ostatnia. Nie
zawsze musisz wygrywać…
Lily zadrżała
broda, gdy kładła się na poduszce. Arthemis stanęła nad nią, podpierając się
pod boki.
- Mogłaś powiedzieć, że się źle czujesz –
powiedziała.
- Nie czułam się źle. Złe dni nie są
powodem, żeby przegrywać mecze – dodała buntowniczo.
Arthemis
połączyła w myślach płaczliwość Lily, ze złym samopoczuciem oraz słabością,
dodała dwa do dwóch i przymknęła oczy, gdy zrozumiała. Otworzyły się drzwi i do
dormitorium weszła Rose.
- Albus się pyta, czy przynieść coś na
uspokojenie.
Arthemis
pokręciła głową.
- Lily…- powiedziała z westchnieniem. –
Powinnaś na siebie bardziej uważać…
- To nie jest powód, żeby być tak słabym! –
krzyknęła Lily, znowu na skraju płaczu.
- Nie, nie jest – przyznała cicho Arthemis.
– Zazwyczaj nie jest. Ale jeżeli wsiadasz na miotłę bez śniadania, z ostrym
bólem brzucha, twoje hormony szaleją po kłótni, i latasz w powietrzu przez
półtorej godziny w ostrym słońcu, to się musi źle skończyć.
- Nie powinnam była do tego dopuścić!!
- Nie zmienisz biologii! – warknęła na nią
Arthemis. – Weź się w garść! Przestań o tym myśleć i prześpij się chwilę –
dodała już łagodniejszym tonem.
Rose szybko
łapiąc się w sytuacji, powiedziała:
- Przyniosę herbatę, trochę eliksiru i
jakieś grzanki. Powinno jej się zrobić lepiej.
- Nie jestem chora!
- Nie byłaś chora rano – poprawiła Arthemis.
– A jeżeli nadal będziesz się tak wydzierać, to zaprowadzę cię do skrzydła z
podejrzeniem udaru słonecznego – zapowiedziała groźnie i wyszła.
Arthemis
doceniała ironię sytuację. Bo gdyby ona była na miejscu Lily. Zrobiłaby
dokładnie to samo, co ona… Tylko zapewne z nią nikt by nie walczył.
Lily obudziła się trzy godziny
później. Ociężałośc i ból zniknęły, ale o ile to możliwe czuła się jeszcze
gorzej niż rano. Godzin obiadu już minęła, ale i tak nie miała ochoty siedzieć
w Wielkiej Sali, wśród cieszących się przegraną Gryfonów uczniów Hogwartu.
Marzyła o
pelerynie niewidce. Chciała wyjść i aż do później nocy nie wrócić do zamku.
Do dormitorium
zajrzała Rose.
- O, obudziłaś się!
- Nie jestem chora Rose – powiedziała Lily,
wstając z łóżka. – Chcę stąd wyjść…
Rose spojrzała
na nią ze zrozumieniem.
- Nikt cię tutaj nie trzyma – powiedziała
spokojnie.
- Oprócz setki oskarżających spojrzeń na
każdym kroku – rzuciła gorzko Lily.
- Lily! Nie zawsze musisz być najlepsza! –
powiedziała Rose, zirytowana krótkowzrocznością przyjaciółki.
Muszę,
pomyślała Lily. Inaczej go stracę. Stracę przyjaciela. Stracę Lucasa.
- Możesz mnie stąd wyprowadzić? – zapytała
zmęczonym tonem.
Rose patrzyła
na nią z mieszaniną uczuć. Ale skoro Lily tego potrzebowała, to ona była gotowa
jej pomóc.
- Weź co potrzebujesz i chodź ze mną –
powiedziała.
Lily
przewiązała bluzę w pasie, założyła tenisówki, zatknęła za pas różdżkę i
powisiła aparat na szyi. Skinęła głową Rose, a ta zaprowadziła ją do portretu w
głębi korytarza dormitorium dziewcząt. Otworzyła wyjście ewakuacyjne.
- Wyjdziesz na trzecim piętrze.
- Dzięki – odparła Lily i uśmiechnęła się
blado. – Wrócę za godzinę, czy dwie. Nie martwcie się.
- Powiem Arthemis, żeby nie wpadła w panikę
– obiecała Rose.
- Raczej, żeby nie dostała szału – odparła
lekko rozweselona Lily.
Rose pokręciła
głową.
- Arthemis jest nadopiekuńcza. Na swój ostry
sposób. Ale wie, kiedy kimś potrząsnąć, a kiedy kogoś przytulić. Może cię
zrównać z ziemią, żeby potem pomóc ci się podnieść. Gdybyś znikła, martwiłaby
się.
Lily przez
chwilę patrzyła na Rose, a potem skinęła głową, rzuciła „Dzięki!” i zbiegła po
ciemnych schodach.
Rose natomiast
zamknęła szczelnie przejście, a potem udała się do Pokoju Wspólnego, żeby
szepnąć Arthemis kilka słów.
- Jak
się czuje Lily? – zapytał Lucas, siadając naprzeciwko Arthemis, która próbowała
przetłumaczyć sobie na angielski jakiś znak.
- On nie jest chora, Luke – odpowiedziała
Arthemis, nie podnosząc głowy.
- Arthemis, siłą sprowadziłaś ją z boiska.
Wpadła w histerię, a ona nie jest histeryczką! Nie złapała znicza…
Wzrok Arthemis
jak strzała trafił w Lucasa.
- Czy naprawdę potrzebujesz wytłumaczenie w
postaci jej choroby, bo nie złapała znicza? – syknęła Arthemis. – Nie jest
chora. Źle się czuła. Pokłóciliście się, co nie poprawiło jej samopoczucia. To
wszystko, nic, oprócz tego, jej nie jest!
Lucas zmrużył
oczy.
- Jeżeli nic jej nie jest, to czemu nie była
na obiedzie? Czemu zamknęła się w dormitorium? – Lucas wstał i stanął nad
Arthemis. – Chcę z nią porozmawiać – zażądał.
Arthemis nie
ugięła się pod jego mrocznym spojrzeniem.
- Ale ona nie chce rozmawiać z tobą –
powiedziała bezlitośnie.
- Nie masz prawa stawać między nami –
warknął nachylając się nad nią.
- To nie ja stoję między wami, Luke –
odpowiedziała, spokojnie patrząc mu w oczy. Pod stołem kopnęła w krzesło
stojące obok niej. – Usiądź – wskazała mu je głową.
Przez chwilę
Lucas, patrzył na nią gniewnie, a potem odwrócił się od niej.
- Nie tym razem – warknął.
- Ona się boi. Potrafisz to zrozumieć? Czy
mam ci w tym pomóc?
Lucas musiał
się przez chwilę głęboko zastanowić, czy bardziej jest wściekły, czy ciekawy.
Czy bardziej chce wygrać jedną potyczkę z Arthemis, niż całą wojnę z Lily.
Musiał
przyznać, że nie rozumiał.
Luke! Przepraszam! Ja nie chciałam!
Przysięgam! Musisz mi uwierzyć! Proszę!
Zrozpaczony
krzyk Lily rozbrzmiał mu w uszach. Desperacja w jej głosie, sprawiła, że
ścisnęło mu się serce.
Czemu? Czemu
to powiedziała?
Nie rozumiał.
Wrócił do
Arthemis i z nieprzystępną miną opadł na krzesło.
- W tym momencie, nie darzę cię sympatią,
North – powiedział ostro.
- Ale mnie potrzebujesz – odparła mu,
nieprzejęta Arthemis. – Co wiecej nie musisz mnie lubić Luke, ale mnie kochasz.
A ja będę przy tobie, choćbyś uważał, że jestem przeciwko.
Luke przez
chwilę patrzył jej w oczy, a potem przetarł dłonią twarz.
- Ona… krzyczała… Arthemis… krzyczała na
całe boisko. I przepraszała mnie. Za co?
Arthemis
położyła mu rękę na ramieniu i pozwoliła mu odczuć swoje współczucie, ale i
swoją irytację.
- Luke, może na początku Lily łapała znicza,
bo to było jej zadanie. Bo była w tym dobra. Jednak im bardziej się do ciebie
przywiązywała, tym bardziej uważała, że twoja przyjaźń zależy od jej zwycięztw…
- Co za bzdura! – warknął Lucas.
- Po trochu sam do tego doprowadziłeś…
- CO!? – rzucił pałając świętym oburzeniem.
- Wiesz jak Gryfoni ją postrzegają? –
odparła spokojnie. – Wiesz, jak ją nazywają Justin i Max?
- Co oni mają do tego!? – zaprotestował,
podejrzliwie Lucas.
- Szukająca. Tak na nią mówią. Dla nich nie
jest Lily. Jest szukającą… Ponieważ jest młodsza, a jest szanowana przez
starszych uczniów nazywają ją tak, bo mogą to przyjąć. A Justin i Max – Oczy
Lucasa zalśniły złowieszczo. – nawet nie nazywają ją „szukającą”. Mówią
„szukająca Lucasa, albo „ta mała od Luke’a”. Nie, „siostra Jamesa” tylko
„szukająca Lucasa”. Chcąc, czy nie chcąc, swoim zachowaniem naznaczyłeś ją.
Lily może tego nie widzieć, ale na pewno to odczuwa. I nie dziw się jej, że
wierzy w to, co starałeś się udowodnić całej szkole przez cztery lata. Że jest
dla ciebie ważna, tylko jako szukająca…
- Cholera! – zaklął pod nosem.
- Sam jesteś sobie winien. Widocznie aż za
dobrze odegrałeś swoją rolę – dodała w przejawie wisielczego humoru.
Lucas walnął
czołem o blat stołu z taką siłą, że Arthemis aż podskoczyła.
- Nie mogę nic zrobić – powiedział grobowym
głosem. – Nie mogę iść do przodu. Nie mogę się cofnąć.
- Jeżeli chcesz ode mnie rady, to powiem ci,
że powinieneś się przejść – powiedziała opuszczając wzrok na ksiażkę z dziwnymi
znakami. – O tej godzinie jezioro robi kojące wrażenie…
- Nie gadaj bzdur – mruknął. – To nie
pomaga…
- Wierz mi – powiedziała z naciskiem –
jezioro może ci podsunąć kilka cennych rozwiązań...
Lucas
obserwował twarz Arthemis. I ponieważ nawet jak jej nie lubił, to ją kochał,
postanowił jej posłuchać i iść na spacer.
Lily próbowała się czymś zająć.
Czymkolwiek. Próbowała robić zdjęcia jeziora. Przeszła się nawet skrajem
Zakazanego Lasu, ale na widok spokojnie idącego Hagrida, czmychnęła czym
prędzej, żeby uniknąć spotkania. Współczucia. Pocieszenia.
Spieprzyła.
Nie potrzebowała pocieszenia.
Jej wzrok
pobiegł do wysokich tyczek, widocznych w oddali. Wracał do nich, co chwilę, w
ciągu ostatnich kilku godzin i z ciężkim sercem, stwierdziła, że nie odzyska
spokoju, dopóki tak nie pójdzie.
Tym razem nikt
jej nie zaatakował. Nie miała wymówki. Po prostu spieprzyła.
Gdy weszła na
cichą o tej wieczornej godzinie murawę boiska i rozejrzała się po trybunach,
przetarła dłońmi zmęczoną twarz.
Odgarniając
włosy palcami, widziała dokładną retrospekcję każdej sekundy ostatnich minut
meczu.
Szlony pęd.
Ściśnięcie w żołądku. Rozbłysk słońca. Przymrużenie powiek.
Gdyby tylko
odbiła centymetr w bok, gdyby opuściła wzrok, zamiast mrużyć go, nie pomyliłaby
odległości do znicza.
Zmarszczyła
brwi i zacisnęła powieki. Może za bardzo uwierzyła w to, że jest najlepsza.
Może to ją zgubiło?
Bezradnie
opuściła ręce, wzdłuż ciała.
- Tym razem nie wszystko wyszło, po naszej
myśli, co? – usłyszała za sobą niemal rozbawiony głos.
Odwróciła się,
a Lucas ze zdzwieniem zauważył przestrach w zaszklonych od łez oczach. Luke
siedział niedaleko niej na najniższej ławce na trybunach.
- Nie waż się rozklejać – rzucił ostro, bo
wiedział, że za chwilę nie będzie w stanie powiedzieć słowa, jeżeli Lily
zacznie płakać.
Lily zacisnęła
usta i wzięła głęboki oddech, a potem rozłożyła bezradnie ręce i wyjąkała:
- Nie wiem, co mam ci powiedzieć…- zacisnęła
oczy. - Poprawię się. Przysięgam. Nigdy więcej się nie spóźnię! Nie sprawię ci
zawodu! Luke! Obiecuję, że nigdy już więcej się na mnie nie zawiedziesz!
Ona jest
jeszcze dzieckiem – pomyślał Lucas. Ale w tej chwili on też czuł się dzieckiem,
które nie wiedziało, co robić.
Jak miał
zmienić jej sposób myślenia, skoro sam go stworzył?
- Chodź tutaj – powiedział cicho.
Lily szła w
jego kierunku, jakby oczekiwała, że na nią nawrzeszczy, albo skarze na jakieś
męki. Stanęła jednak przed nim, patrząc na swoje stopy.
- Elfie… jesteś głupkiem – powiedział
niezwykle łagodnie Lucas, a potem pociągnął ją, tak, że wylądowała prosto na
jego kolanach. Luke otoczył ją ramionami. – Chyba miałaś ciężki dzień, co? –
szepnął.
Lily z
ufnością przytuliła się do niego, a on słuchał jak łapie powietrze zbyt szybko
– jakby za wszelką cenę, chciała powstrzymać płacz.
- Nie pomyślałam o tym, że to będzie
dzisiaj. Źle policzyłam dni i nie wzięłam nic przeciwbbólowego! Wiem, że to nie
jest wyjaśnienie, ale nie zrobiłam tego specjalnie. Przysięgam!
Lucasowi
trochę zajęło, zanim zrozumiał o co jej chodzi. Gdy w końcu zajarzył, przymknął
oczy i starał się nie skrzywić z zawstydzenia. Do cholery, Arthemis mogła go
uprzedzić!!
- Nigdy nie podejrzewałbym cię o
jakiekolwiek celowe działanie Lily – powiedział spokojnie. - Nadal jesteś najlepszym szukającym jakiego
miała drużyna i nic tego nie zmieni. Nie zawsze musisz wygrywać. A już na pewno
nie wolno ci myśleć, że jakiś cholerny znicz, może decydować o moich uczuciach
do ciebie – powiedział, patrząc w dal i coraz mocniej ją ściskając. – A jeżeli
ktoś następnym razem nazwie cię „Szukającą Lucasa” to walnij go prosto w krzywą
gębę i powiedz, że masz imię…
Lily odsunęła
się od niego trochę, a w jej oczach Luke dostrzegł załamanie.
- Nie chcesz mnie jako szukającej? –
zapytała.
- Jesteś szukającą Lily. I będziesz nią
dopóki jestem kapitanem, a może i później, bo nie znam lepszego zawodnika. Ale ważniejsza
jest dla mnie Lily, niż szukająca.
- Ale mnie się to podoba – powiedziała cicho
Lily. – Gdy twoi koledzy tak na mnie mówią. To jest… przyjemne…
Lucas
przyciągnął ją do siebie, żeby nie widziała wyrazu jego twarzy. Kłębiło się w
nim tysiące uczuć. Opierając podbródek na przylegającej do jego piersi głowie,
powiedział spokojnie:
- Kocham cię, Lily.
Lily
uspokojona i wdzięczna objęła go mocniej i równie spokojnie, powiedziała:
- Ja ciebie też, Luke.
Lucas
uśmiechnął się pod nosem. Dla niej to było takie proste. Uczucie. Przywiązanie.
Miłość. Jeszcze było dla niej proste.
I nawet jeżeli
nie zrozumiała do końca ładunku emocji oraz bagażu uczuć, kryjącego się za jego
wyzwaniem, jemu to nie przeszkadzało.
Arthemis cieszyła się, że Lucas i
Lily szybko doszli do swojej lekko złośliwej przyjaźni. Nie mogła jednak nie
zauważać, że za każdym razem, kiedy obok Lily znajdował się jakiś chłopak,
Lucas stawał się napięty jak struna. Miała nadzieję, że gdy już nie wytrzyma i
rozładuje to napięcie, to nie poleje się krew osoby trzeciej.
Ona sama była
rozdarta między tłumaczeniem dziwnej mołdawskiej księgi, lekcjami teleportacji
i treningami do turnieju.
James narzekał
jej nad głową, że nie ma dla niego czasu.
- Więc mi pomóż – odpowiedziała mu w końcu
zirytowana.
James z
niechęcią spojrzał na grubą książkę. Arthemis miała nadzieję, że sama
perspektywa nauki innego alfabetu, odstraszy go na jakiś czas. Usłyszała
ciężkie westchnienie.
- Pomogę ci, ale w zamian śpisz dzisiaj ze
mną – rzucił z cwaniackim uśmiechem.
Arthemis się
skrzywiła.
- Jutro jest sobota. Mamy trening z tatą, a
potem z Lucasem…
- Wiem, dlatego chce mieć coś, co będę mógł
wspominać w tych ciężkich chwilach – odparł pogrubionym, sugestywnym tonem.
- Ale jak nie wytrzymasz do północy, to z
umowy nici – rzuciła.
- A jak ty nie wytrzymasz, to spędzasz
weekend w moim łóżku – powiedział nadal nie tracąc rezonu.
- Wiesz, że od tygodnia nie robię nic
innego, tylko siedzę nad tą książką do później nocy… - upewniła się
podejrzliwie.
James
wiedział. Wiedział też, że jest zmęczona. Ale ona nie wiedziała, że nigdy nie
wchodzi w zakłady, jeżeli nie jest pewien wygranej. Skinął głową i wstał.
- Skoro mamy tutaj siedzieć jeszcze przez
dwie godziny, to przenieśmy się na kanapę. Ja będę zapisywał tłumaczenie. Ale
najpierw musisz mi powiedzieć, co już wiesz…
Arthemis
wstała, zabierając ze sobą ciężkie tomiszcze, jeszcze cięższy słownik i poszła
za Jamesem, a za nią frunęło pióro oraz zeszyt, w którym Arthemis prowadziła
tłumaczenie.
Usiadła koło
Jamesa, który dwie minuty wcześniej powiedział tylko: „Sio!” do jakich
drugoklasistów, a oni od razu jakoś rozpłynęli się jak kamfora.
- No, więc przeczytałam dopiero początek.
Nie ma tam nic, co powinno mnie na coś naprowadzić, ale tytuł ma intrygujący –
powiedziała, marszcząc brwi. – To chyba jakaś stara powieść. Przynajmniej tak
się zaczyna… - Arthemis przymknęła oczy i zaczęła opowiadać. – To chyba było w
X wieku. Wydaje mi się, że mniej więcej w czasie kiedy Merlin i Morgana toczyli
w Anglii swoje boje. Na wschodzie Europy mieli inne problemy… Jest tam wioska
magów. Jak Hogsmead. Wywodzi się od dziewięciu czarodziejskich rodów. W jednym
z nich narodził się chłopiec. Miał na imię Andriej. Andriej Andriejewicz. Był
bardzo błyskotliwy. I miał przyjaciela Kieva Antonowicza, który to jest
narratorem tej opowieści – Arthemis mówiła płynnym, cichym tonem, patrząc w
przestrzeń, a James wiedział, że opowiadając mu to, jednocześnie układa sobie
wszystko w głowie. – Jego zdolny przyjaciel był nad wyraz pilnym uczniem. Jego
dziadek był przewodniczącym starszyzny i pomimo młodego wieku Andriej był brany
pod uwagę, jako jego następca. I Andriej bardzo chciał się wykazać. Czytał
książki. Wszelkie dostępne książki, jakimi dysponowały rodu. Stare pergaminy i
zwoje. Wyjechał do Egiptu, a gdy powrócił… bardzo się zmienił. – Arthemis
westchnęła. – Na tym skończyłam. Nie wiem na czym polegała ta zmiana…
James wziął do
ręki pióro.
- Więc chyba pora, żebyśmy się tego
dowiedzieli.
Arthemis
wypuszczając powietrze, wzięła do ręki słownik. Nachyliła się nad książką i
porównywała następne słowo. James był w poważnym szoku, jak wiele czasu zajmuje
jedno słowo, a gdy są już wszystkie, trzeba było to sklecić w poprawne i
logiczne zdanie. Przez półtorej godziny zdołali przetłumaczyć pół strony.
Arthemis przetarła
oczy. Siedziała na kanapie, a James trzymał jej stopy na kolanach i delikatnie
od czasu do czasu masował jej kostki.
- Co już mamy?
James
poprzekładał strony.
- Andriej przybył do wioski zmieniony.
Milczący, ponury i wiecznie zajęty. Zamykał się na długie dni w chacie i nikogo
tam nie wpuszczał, nawet dziewcząt, które przynosiły mu jedzenie… - James
podniósł wzrok i na Arthemis i ze zdziwieniem zauważył, że jej głowa opadła na
pierś, a powieki ociężale opadły. Uśmiechnął się pod nosem i dokończył czytanie,
przetłumaczonego fragmentu.
Gdy skończył
zamknął zeszyt i odłożył go na bok, razem z książką i słownikiem. Wpatrywał się
w znużoną i uśpioną Arthemis i przypomniał sobie, co mu tydzień wcześniej
powiedział Lucas.
Siedział
wieczorem w łóżku i czytał książkę z obrony przed czarną magią, gdy stanął nad
nim Lucas.
- To ona – powiedział. – Do tej pory
myślałem, że to ty. Ale to ona…
James pamiętał
swoje rozbawienie, bo nie wiedział o co chodzi.
- Myślałem, że to ty jesteś przywódcą grupy,
ale to ona.
James patrzył
na niego spokojnie.
- Wiem. Chociaż Arthemis tego nie wie… Robi
to, co do niej należy, bo tak czuje i nie umie inaczej. Ale nie uważa się za
przywódcę. Nie wiem, czy by się jej to spodobało…
- Sprawa jest o tyle skomplikowana, że ty
jesteś jej przywódcą i przewodnikiem – dodał rozbawiony Lucas.
- Cóż… to już na pewno by jej się nie
spodobało – odpowiedział wtedy.
Teraz jednak
patrzył na nią i wiedział, że nie miałaby nic przeciwko temu. Uśmiechnął się
czule do jej śpiącej postaci i delikatnie uniósł jej stopy, żeby jej nie
obudzić i się oswobodzić. Gdy wstał, po schodach zszedł akurat Albus, rozejrzał
się uważnie po wyludnionym pokoju wspólnym i zarumienił się na widok Jamesa.
James nie
zwracał na niego uwagi, więc podszedł bliżej.
- W końcu padła, co? – zagadnął Albus.
James skinął
głową. Nachylił się i wsunął dłonie pod jej bezwładne ciało. Uniósł ją, a Al.
zmarszczył brwi.
- Czemu zawsze ją nosisz? Przecież
wystarczyłaby zwykła lewitacja…
James
przytulił Arthemis mocniej, w obronnym geście, jakby Albus powiedział coś
zagrażającego jej. Arthemis drgnęła, a potem na wpół śpiąc, objęła Jamesa za
szyję i wtuliła nos w jego koszulkę.
Al, widząc to
wzruszył ramionami i rzucił żartem:
- Za czterdzieści lat, jak będziesz
narzekał, że musisz ją nosić, przypomnę ci to…
Gdy James w
odpowiedzi pocałował skroń Arthemis, Albus zastanowił się, czy kiedykolwiek
dojdzie do sytuacji, w której James będzie narzekał, że może przytulać śpiącą
dziewczynę. Jego brat przeszedł kilka kroków, a potem powiedział:
- Jak już skończysz z blondi, to przynieś mi
do dormitorium te książki, ok? Arthemis mnie zabije, jak coś się z nimi stanie…
Albus tak był
zaszokowany odkryciem brata, że aż nie zdążył zaprotestować, gdy ten zniknął na
schodach do dormitorium. Wziął książki i poszedł za nim, żeby wyjaśnić sprawę.
- Skąd pomysł, że… - zaczął gdy tylko wszedł
do dormitorium.
- Cicho bądź! – ofuknął go James. – Jak cię
słyszy, to cię budzi…
Albus
zauważył, że powieki Arthemis drgają. Położył książki na szafce Jamesa i wziął
się pod boki, gdy brat kładł swoją dziewczynę na łóżku.
- Ty możesz nią rzucać, jak japoński
zapaśnik, a ja coś szepnę, a ona już się budzi?! – zapytał z gniewnym niedowierzaniem.
- Jej sygnały ostrzegawcze nie uwzględniają
mnie – odpowiedział mu James, szczerząc zęby.
- Akurat!
Arthemis
zamrugała i otworzyła oczy, a James rzucił Albusowi pełne pretensji spojrzenie.
- No dobra, już idę! – burknął urażony
Albus.
James odwrócił
się do Arthemis i przeżył głęboki dylemat. Arthemis patrzyła na niego spod
półprzymkniętych powiek.
- Idziemy spać? – mruknęła.
- Taak… - odparł z wahaniem James.
- Mogę spać w twojej koszulce? – zapytała ochrypłym
od snu głosem, a James poczuła w całym ciele wyładowanie elektryczne. Pożądanie
sprawiło, że zaschło mu w ustach. Żeby dać sobie chwilę, otworzył kufer i wyjął
z niego świeżą koszulkę, a przy okazji przebrał się w swój strój do spania, na
który składały się luźne, opadające mu nisko na biodra spodnie od piżamy i
zwykły czarny podkoszulek.
Gdy James
wrócił Arthemis była już bez jeansów. Przełknął ślinę i podał jej koszulkę.
Przebierała się bez skrępowania, z zamkniętymi oczami, na wpół śpiąc. Może
dlatego nie widziała chwilowej udręki na twarzy Jamesa, gdy zmieniała swoją
koszulkę, na jego.
Arthemis,
jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie, wsunęła się pod jego kołdrę, a
jego zalała fala czułości.
Szczelnie
zaciągnął kotary wokół łóżka i dodał kilka zaklęć maskujących. Nie miał zamiaru
dawać tym nastoletnim, napalonym zboczeńcom powodu do szczerzenia zębów. Cóż z
tego, że sam był jednym z nich…
Arthemis
uśmiechnęła się do niego sennie i odgarnęła pościel, zapraszając go.
Jak mógł się
jej oprzeć?
- Wygrałem zakład – powiedział triumfalnie,
gdy się do niego przytulała.
- To dobrze – mruknęła niezbyt przytomnie.
James
uśmiechnął się w duchu. Była tak zmęczona, że nawet nie zdawała sobie sprawy z
tego, że wygrał ten zakład z nią…
Arthemis i James weszli na boisko
poobijani, zmęczeni i niezbyt szczęśliwi. Ich ciuchy uwalane były błotem niemal
do pasa. Całą noc padało, a ścieżki w lesie, jakby zmówiły się przeciwko nim,
racząc ich wielkimi połaciami błota, w którym ginęły ich buty.
James w głowie
niemal słyszał śmiech pana Northa. Z boku musiało to komicznie wyglądać, gdy
padali na twarz w mokrą breję.
Co więcej nie
zanosiło się na to, że Lucas łaskawym okiem spojrzy na ich spóźnienie. Gdy
tylko stanęli na zielonej, chlupoczącej murawie i zobaczyli okrąg utworzony z
członków drużyny Gryffindoru, wyczuli wiszące w powietrzu napięcie.
Podeszli tam
szybko, niemal zderzając się z Lily, która z rozbawionym zaskoczeniem patrzyła
na tłum na boisku.
- Co jest? – zapytała ich.
Gdy podeszli
bliżej, Lily poczuła, że zamiera jej serce. Przyśpieszyła, a grono zawodników
się przed nią rozstąpiło. W środku naprzeciwko siebie stali Lucas oraz Matilde
Capshaw, ubrana w strój szukającej Gryffindoru.
- Dobrze, wyglądam, prawda? – rzuciła
Matilde do stojącego obok SImona. – Wygląda to na mnie na pewno lepiej niż na
tym karzełku – dodała pewnie.
- Zdejmij to – powiedział cichym spokojnym,
głosem Lucas.
- Po ostatniej klęsce, powinieneś przejrzeć
na oczy, Williamson – warknęła. – Twoja mała szukająca, nie dorasta już do
reszty zespołu… Ma za krótkie rączki i zbyt słaby wzrok…
Arthemis
poczuła w ciele fale chłodu słysząc to. Miała ochotę rozszarpać tę dziewczynę
na drobne kawałki. Czuła jak jej złość urasta, a w palcach skrzy się niemal
elektryczna moc. Opanuj się – nakazała sobie ostro. – To nie Forsythe.
Ale krzywdzi
kogoś, kogo kochasz – odpowiedział jej głos w głowie, a złość wybuchła z całą
mocą, Arthemis w ostatniej chwili zdołała osłonić i wzmocnić tarczę, żeby cała
moc się od niej odbiła.
Wyczerpana
pochyliła się, żeby nabrać powietrza. Jej nadwątlona blokada przepuszczała
wszystko. Wściekłość Jamesa, lodowatą furię Lucasa i niepewność, i dziwną kruchość,
którą emitowała Lily. To zirytowała Arthemis, więc podniosła głowę.
Lily
oskarżycielskim i zranionym wzrokiem wpatrywała się w Lucasa. Zniósł to bez
mrugnięcia wzrokiem.
- Lily, idź do szatni – nakazał jej chłodnym
tonem.
- Luke… - zaczął James, robiąc krok w jego
kierunku. Napięcie wśród obecnych podwoiło się.
- Nie wtrącaj się, James – odpowiedział mu
spokojnie Lucas. – Lily, powiedziałem, że masz iść do szatni – dodał nagląco.
Lily zadrżały
usta, ale uniosła głowę, odwróciła się na pięcie i odeszła sztywno. Lucas przez
chwilę patrzył na jej plecy, a potem odwrócił się do pozostałych.
- Luke? Co się dzieję? – zażądała wyjaśnień
Arthemis.
- Właśnie, kapitanie – zadrwiła Matilde, -
wytłumacz przyjaciołom, dlaczego Lily Potter powinna zostać wyrzucona z
drużyny…
- Zaraz ją walnę – mruknął James.
- Arthemis! James! - przez boisko szybkim krokiem szła Rose.
- O proszę! Rodzinki ciąg dalszy. Ją też
wciągnięcie do drużyny? – prychnęła Matilde.
- Arthemis, James! Dyrektor chce was
natychmiast widzieć – powiedziała zdyszana Rose, dobiegając do nich.
- Nie teraz – odpowiedziała Arthemis.
- Powiedział, że natychmiast! – upierała się
Rose.
- Idźcie – rzucił chłodnym tonem Lucas.
- Nie, dopóki ta sprawa się nie wyjaśni –
odpowiedział James.
- Problemy drużyny rozwiązuje kapitan –
odrzekł mu Luke. – Idźcie…
Rose przez
chwilę wpatrywała się we wszystkich, a potem zaczęła ponaglać Arthemis i
Jamesa.
Jeszcze przez
chwilę oglądali się za siebie. Arthemis co chwilę potrząsała głową, jakby
wpadło jej coś do ucha.
- Jak to możliwe, że ona jest w
Gryffindorze?! – pienił się James.
- Trzeba mieć odwagę, żeby wkurzyć Luke’a. I
Lily przy okazji, jak już otrzeźwieje – odpowiedziała Arthemis.
- O co chodzi? – chciała wiedzieć Rose.
- Później ci powiemy – odparła Arthemis. – Poza
tym – zwróciła się do Jamesa. – nie wszyscy w Gryffindorze byli krystalicznie
dobrzy. Daleko nie musisz szukać…
- Pettregew miał być wyjątkiem! – prychnął.
- Co jakiś czas musi się pojawić jakiś
wyjątek – odparła spokojnie Arthemis, po raz ostatni zerkając przez ramię.
Na boisku Lucas, mierzył się
wzrokiem z Matilde. Nie cierpiał jej. Naprawdę jej nie cierpiał i nawet gdyby
nie było Lily, a Matilde odpowiadałaby jej zdolnościami, to nie przyjąłby jej
do drużyny, z obawy, że będzie wprowadzać zamęt i psuć team.
- A teraz zajmijmy się problemem… - mruknął
cicho, a reszta drużyny, jakby zacieśniła krąg wokół nich.
- No, więc – zaczęła Matilde – uważam, że
Lily przegrała, bo stała się zbyt pewna siebie. Należy dać jej prztyczka w nos,
żeby drużyna znowu zaczęła wygrywać. To co się stało dobrze jej zrobi…
Lucas podniósł
do góry rękę, żeby przerwać jej monolog.
- Jedyny problem jaki widzę, to ty –
przerwał jej. – Simon… o ile się nie mylę, to jest miotła na której ty
zazwyczaj latasz, prawda?
Simon
wyprostował się i zrobił krok w stronę Matilde…
Zmierzyła go wzrokiem i prychnęła:
- Nie odważysz się… - chwilę później Simon
jednym szarpnięciem, wyrwał miotłę z jej uścisku, a ona zachwiała się i
poleciała do przodu. – Hej! – warknęła.
- Jeżeli jeszcze raz przerwiesz mi trening i
w jakikolwiek sposób zakłócisz spokój moich zawodników, dopilnuję, żeby twoje
nazwisko nie znalazło się w spisach oficjalnych szkolnych drużyn, na ŻADNYM
stanowisku i przekonam profesora Longbottoma, żeby zapobiegł twojemu przyjęciu
do drużyny, na długo po tym jak wyjdę ze szkoły. Uwierzy mi, szczególnie, że
reszta drużyny dostarczy mi odpowiednich zeznać, że wprowadzasz zamęt i nie
potrafisz dogadać się z resztą zespołu, a co więcej, masz negatywny wpływ na
ich psychikę i przez to przegrywają…
Matilde
rozszerzyła oczy z niedowierzania.
- Nie masz takiej władzy! – warknęła.
- Może nie mam. A może mam – odpowiedział
lekko, wzruszając ramionami. – No, ale po moim odejściu kapitanem zostanie
Lily, więc tak czy inaczej nie sądzę, żebyś miała większe szanse dołączyć do
drużyny, jeżeli dalej będziesz jej tak działała na nerwy… Tasyu – Lucas
odwrócił się do dziewczyny – pójdziesz z tą… - wyglądasz przez chwilę jakby
szukał dostatecznie obraźliwego słowa. A gdy go nie znalazł znowu wzruszył ramionami
i poprawił się: - pójdziesz z nią i dopilnujesz, żeby oddała szatę do
quidditcha. Jak wrócisz, dołącz do treningu.
Tasya skinęła
głową i pomimo swojej drobnej budowy i nieśmiałej postawy, chwyciła ramię
Matilde w żelazny uścisk i poprowadziła w stronę zamku.
Lucas z
westchnieniem spojrzał na Oskara i Simona. Dwóch zawodników… Dwóch odpadło.
Kolejna pilnowała jakiejś zołzy, a ostatnia… - Lucas zaczęła boleć głowa.
- Porzucajcie sobie na razie kaflem… zaraz
wrócę – zapowiedział i poszedł w kierunku szatni.
Lucas wszedł
do szatni z rozmachem. Lily siedziała na ławce, patrząc przed siebie.
- Czemu jeszcze nie jesteś przebrana? Nie
będę opóźniał treningu, przez ciebie Lily… Mogę zrozumieć pewne rzeczy, ale nie
będę tolerował głupoty. Twoje zachowanie jest głupie! I jako kapitan nie będę
cię głaskał po głowie za każdym razem, gdy ktoś podważy twoją pewność siebie!
Masz stanąć na wysokości zadania, bo jesteś szukającą tej drużyny i dopóki ja
nie zmienię zdania, tak pozostanie! Przebieraj się!
Lily zerwała
się na nogi, zarumieniona.
- Nie rządź się. Zaraz przyjdę! – burknęła,
ale czuła się o wiele lepiej, niż wtedy, gdy ktoś głaskał ją po głowie. – A jak
zobaczę tam jeszcze tę zdzirę, to jej kudły z głowy powyrywam – dodała pod
nosem, a zamykający drzwi Lucas, musiał przygryźć wargi, żeby się roześmiać.
Lily w
odsłonie delikatnej budziła w nim o wiele więcej niepokoju, niż Lily zadziorna.
Chyba rzeczywiście za dużo przebywali z Arthemis…
Porażka musiała nieźle wstrząsnąć Lily. Dobrze że w porę oprzytomniala i nie skończyło się to w inny sposób
OdpowiedzUsuń