sobota, 27 stycznia 2018

Kłótnia, która wywołała lawinę (Rok VI, Rozdział 43)

Pierwszy dzień świąt Arthemis spędziła z ojcem i Marcelem, jak zwykle w wesołej, pełnej spokoju atmosferze, chociaż Marcel co chwila rozśmieszał ich aż do bólu brzucha.
 Drugiego dnia tej radości było jeszcze więcej.
 Jej ojciec świetnie dogadywał się z rodzicami Jamesa i Rose. Dyskutował z panem Wesleyem o sporcie, a z panem Potterem o znanych czarnoksiężnikach. Nawet pani Weasley interesowała się jego znajomościa struktur administracyjnych w innych krajach, których przecież sporo odwiedził.
 Lily chodziła po domu w grubych skarpetach i czapce śnieżynki, Albus grał w  magiczne szachy z Hugo, a raczej roznosił jego figury w drobny mak. Rose przyglądała im się i pomagała bratu, gdy przeoczył jakiś szczegół. Ona i Albus kilka lat wcześniej postanowili, że razem grać nie będą, bo ich pojedynki szachowe z kilkugodzinnych przeistaczały się w kilkudziestodniowe.
 Arthemis, James i pani Potter rządzili w kuchni.
 Pani Potter przygotowywała właśnie kawę, James układał ciastka na półmiskach, a Artemis robiła jakieś czary nad kuchenką. Albus wszedł akurat po szklankę soku, gdy ze skupioną miną nalewała czegoś do garnka szybko mieszając.
- Co ty robisz? – zapytał, marszcząc czoło.
- Fondue  - odparła spokojnie. – Gorącą czekoladę, do maczania owoców, a co?
Albus otworzył szeroko usta, patrząc na naczynie, którego nigdy wcześniej nie widział, a które Arthemis użyła do stworzenia barwnej kaskady, lejącego się wodospadu, gęstej czekoladowej rozkoszy.
 Aż mu ślinianki zadziałały. Zaraz jednak otrząsnął się. Podszedł wojskowym krokiem.
- Chcesz mi powiedzieć, że nie umiesz zrobić najprostszego eliksiru, a robisz sobie jakieś fon-coś-tam, jakbyś znała przepis na pamięć?
- Bo znam… - odparła spokojnie, odsunęła się i zadowolona popatrzyła na swoje dzieło.
- Jest super, nie? – zaśmiał się James, cmokając ją w policzek. Odgoniła go ręką.
- Chodzi mi o to…
- To nie wymaga mojego totalnego skupienia i pamiętania w którą stronę mam zamieszać tym razem – przerwała mu Arthemis. – Idź, grać, bo Hugo poprzestawia ci pionki…
 Albus prychnął wyniośle, ale pobiegł szybko do salonu.
- To bardzo miło z twojej strony Arthemis – powiedziała pani Potter.
- Nie ma problemu… - odparła, niosąc swoje kulinarne dzieło do jadalni. – Lubię robić słodycze. Z innymi daniami radzę sobie gorzej, ale to raczej kwestia praktyki…
 James zaśmiał się triumfalnie.
 Atmosfera przy deserze była równie dobra, jak przy obiedzie. Nikt nie czuł się jak gość, było zbyt przytulnie i rodzinnie.
Albus obżarty rozwalił się na kanapie, czytając książkę. Rose z panią Potter i panią Weasley dyskutowały o feriach zimowych, a  Lily przysiadała na oparciu kanapy Albusa i przyglądała się choince, przy której stali James i Arthemis, podziwiając kolorowe drzewko.
 Al obserwował ich spod oka.
 James przełamał batonika, którego gryzł z wyraźną przyjemnością i podał go Arthemis. Wzięła go ze śmiechem, kręcąc głową.
- On ją naprawde kocha… - szepnął Albus jakby do siebie, wpatrując się w nich.
- A tobie co teraz odbiło? – zdziwiła się Lily.
- Spójrz. Oddał jej połowe swojego batonika… Widziałaś kiedykolwiek, żeby James podzielił się z kimś słodyczami? Musi ją naprawdę kochać. Czuję się wzruszony…
- Ale z ciebie kretyn… - zaśmiała się Lily, klepiąc go po ramieniu. – Szkoda, że nie ma Luke’a. Bylibyśmy w komplecie… Freda zobaczymy jutro u babci, ale Luke’a dopiero w Hogwarcie.
- Dobrze, że wtedy był na miejscu. Zupełnie straciliśmy głowy… - szepnął Albus, otrząsając się.
 Arthemis wzięła coś spod choinki i z Jamesem powoli zaczęli wchodzić po schodach na piętro.
- Al… ja naprawdę nie jestem taka niezdarna – mruknęła z rozdrażnieniem i poczuciem krzywdy Lily. – Po prostu ostatnio mam cholernego pecha!
 Al wydął usta.
- Miejmy nadzieję, że niedługo minie….


 James zamknął za sobą drzwi pokoju, szybko zapominając, że odprowadzały go spojrzenia ojca Arthemis i jego własnego ojca. Przed chwilą się jeszcze tym przejmował, ale gdy w świetle lampki w eleganckiej sukience z upiętymi do góry włosami, spojrzała spod rzęs na niego Arthemis, wszystko inne przestało mieć głębsze znaczenie.
- Mam dla ciebie prezent – powiedziała cicho, obracając niewielkie pudełko w rękach.
- Ja dla ciebie też… - odparł cicho i wyjął kartonik wielkości wysokiego wazonu z szafki przy łóżku.
 Artemis podała mu pudełko niemal uderzając go w pierś i spuszczając wzrok.
- Już mi się podoba – szepnął, muskając jej policzek ustami.
- Jeszcze nie otworzyłeś – burknęła.
- Ale ponieważ jesteś taka przejęta i zawstydzona już mi się podoba, cokolwiek jest w środku.
Otworzył puzderko. Na wyściełanej gąbce leżały dwa zegarki, jeden z dużą tarczą, drugi z mniejszą, jakby damską.
- Tworzą parę – wyjaśniła cicho Arthemis, zakładając jeden z nich na nadgarstek, obok bransoletki, którą dostała od Rose. – Mój sprawdza co się ze mną dzieje i przekazuje obraz twojemu. Więc nawet jak nie będziesz mógł się ze mną skontaktować, możesz się dowiedzieć, co się ze mną dzieje, i gdzie jestem. Gdy podniesie mi się ciśnienie, gdy będę w niebezpieczeństwie, twój będzie jarzył się na błękitno, żebyś wiedział, że nie wszystko jest w porządku… Obiecuję, że będę go nosiła prawie zawsze… Poza tym, jak każdy inny zegarek pokazuje godzinę, więc nie jest chyba podejrzany, prawda? – zaczynała gadać, jak przestraszony uczniak, przed nauczycielem.
 James wpatrywał się w nią z otwartymi ustami.
- Dlaczego? – zapytał jednak w końcu.
 Pozbywała się prywatności. Oddawała mu chwilę samotności do jego własnej dyspozycji.
 Arthemis objęła się ramionami.
- Ja mogę sprawdzić co się z tobą dzieje… Mogę odczuć, upewnić się, że nic ci nie jest… Ty nie masz takiej możliwości, więc sądzę, że… musisz się czuć z tym, nie do końca… dobrze – zakończyła kulawo.
 Jamesa coś ścisnęło w żołądku. Jak dobrze wiedziała…
- Ale nie robisz tego, bo czujesz się winna za swoje zdolności? Czy coś? – zapytał bawiąc się paskiem zegarka.
- Nie…- uśmiechnęła się do siebie. – To raczej chęć startowania z równej pozycji…
- To musi działać na podstawie takiej samej magii jak dwustronne lusterka – mruknął do siebie James, zapinając zegarek na prawej ręce.
- Tak wystarczy nacisnąć przycisk… - odetchnęła z ulgą Arthemis.
- Arthemis… - napięcie w jego głosie, było wręcz namacalne. Przełknęła ślinę.
- Teraz mój prezent – powiedziała szybko, gdy zrobił krok w jej kierunku. Uśmiechnął się szeroko.
- Nic nie przebije twojego, ale dobra… - Podał jej kartonik.
Arthemis zerwała papier i otworzyła pudełko. Wyjęła z niego… lampę? Zamrugała. Była to piękna rzecz. Zrobiona z kolorowego szkła, w którym wycięte były wzory i symbole.  Wyglądała jak przepiękny witraż. Jej podstawę i trzon podtrzymujący abażur, wyglądały jak pień drzewa z wystającymi korzeniami.
 Arthemis nie mogła oderwać od niej wzroku. James zawsze dawał jej takie piękne, misterne rzeczy. Wydawałoby się, że zupełnie do niej nie pasują, ale trafiały prosto do jej serca.
 James pogasił inne światła i dotknął różdżką lampki, a ona zapłonęła wewnątrz blaskiem, który rozjaśnił ściany kolorowym światłem. Górna część lampy zaczęła się obracać, a na ścianie ukazały się krążące jak gwiazdy na nieboskłonie, symbole.
 Arthemis roześmiała się zachwycona.
- Uderz w nią różdżką drugi raz – zaproponował.
- Ale wtedy wszystko zniknie! – zaprotestowała, jak dziecko.
 Nieznacznie pokręcił głową.
 Zaintrygowana zrobiła, co powiedział.
 Rozległy się dźwięki. Arthemis zamrugała, a jej serce zadrżało.
- To pozytywka!
 Skinął głową, a Arthemis zamknęła oczy i wsłuchiwała się w spokojną, niemal usypiajacą, ale cudownie romantyczną melodię.
 James nie mógł już wytrzymać. Była taka śliczna, taka radosna, co czyniło ją jeszcze bardziej niewinną i słodką…
 Uniósł jej podbródek i przycisnął wargi do jej stęsknionych ust. Poddała się mu jak wosk. Jak zawsze. Na zawsze.
 Za oknem śnieg padał spokojnie, z dołu dochodził wesoły gwar, po ich ciałach prześlizgiwały się kolorowe symbole, a muzyka otaczała ich jak miękki puch. Jednak nie zdawali sobie z tego sprawy.
 Byli tylko oni. On. Ona. Jego usta. Jej usta.
 I pocałunki, które zastępowały wszystkie słowa. 



Spotkań z pojedynczymi członkami rodziny oraz całymi gromadami nie było końca. Nie zdążyli się obejrzeć, a minął Nowy Rok, a oni byli w trakcie podróży do szkoły.
 Lucas i James znikli gdzieś z kolegami. Rose, Albus i Arthemis siedzieli w przedziale. Rose na kartce robiła rozkład egzaminów i schemat powtórek, Albus czytał książkę o uzdrowicielach, a Arthemis pogrążyła się w książce od ojca: „Jak pokonać przeciwnika jednym zaklęciem?”. Bardzo podobała jej się ta książeczka... Albus jednak zabronił jej próbować któregokolwiek z nich w przedziale. W podręcznym bagażu Arthemis wiozła ze sobą lampę. Myślała o niej z szerokim uśmiechem, ale musiała się pilnować, bo Albus od razu pytał co jej jest.
  Nie dali im wytchnienia. O nie! Nauczyciele stwierdzili, że zbliża się czas powtórek.
- Są szurnięci! – skwitował to szybko James. Uważał, że skoro biorą udział w olimpiadzie to powinni być zwolnieni z jakiś tam głupich egzaminów.
- To najważniejsze egzaminy w twoim życiu! – poinformowała go wtedy wyniośle Rose.
 Nic nie mogli na to poradzić. Dwa tygodnie minęły jak z bicza strzelił. Wszyscy byli zabiegani.
 Valentine praktycznie stworzyła jeden organizm z Fredem wyraźnie obawiając się zbliżających ferii zimowych.
 Arthemis i James, Rose i niezbyt zadowolony z tego Scorpius musieli dodatkowo jeszcze nieustannie ćwiczyć i uczyć się nowych rzeczy, co zabierało im sporo czasu.
 Szczególnie niewesoło było Scorpiusowi i Rose, którzy weszli na taki poziom zjadliwych komentarzy, że sam Fred by się nie powstydził swojej kuzynki. Wieczne dogryzania wyczerpywały Rose, a Scorpiusa przenosiły na jeszcze wyższy poziom draństwa. Doprowadzali się do skrajnych emocji i reakcji, trzaskając drzwiami, krzycząc na siebie, bądź darząc się lodowatym chłodem.
Gdyby spojrzeli na to z dystansu może zauważyliby tę gorączkę, to napięcie, które burzyły się pod skórą. Nie mogli znajdować się bliżej niż metr od siebie, bo niemal słyszało się trzaskające iskry.
 Po jednej z takich właśnie sytuacji, Rose nie wytrzymała i trzaskając drwiami, aż szyby zadrżały wyszła z sali ćwiczeń. Oddychała z trudem, a wszystkie jej najgorsze cechy dawały o sobie znać. Och, jak ona go niecierpiała!!
 Nie zauważyła, że właśnie przy nim wychodzą jej prawdziwe cechy. Potrafiła śmiać się całym sercem i wrzeszczeć jak opętana o jedną głupią rzecz.
 Wszyscy inni uważali Rose za bardzo spokojną i zrównoważoną osobę, która raczej nie jest zdolna do przeżywania tak silnych emocji.
 A ten kretyn wziął sobie za punkt honoru, udowodnić, że jest inaczej.
 Wyszła zza załomu korytarza i usłyszała, czyiś przeciągły jęk i odgłos uderzenia. Przyśpieszyła krok.
- Myślałeś, że mnie wykiwasz?!
 Rozległ się wrzask, a potem odgłos krztuszenia się.
- Miało być zrobione dobrze! Jeżeli tego nie poprawisz, a ja dostanę kolejne O, bardzo pożałujesz, że się urodziłeś…
 Gdy Flint uniósł różdżkę, Rose już trzymała swoją.
- Expelliarmus! – krzyknęła. Różdżka wyleciała w powietrze.
 Flint zaskoczony obejrzał się podobnie, jak dwóch jego kolegów, podtrzymujących jakiegoś szczupłego okularnika, w szatach z Ravenclawu. Potem w jego wzroku pokazało się coś, od czego Rose zadrżała.
- Jak ja cie dawno nie widziałem – zachichotał groźnie.
Rose przełknęła ślinę.
- Odsuń się od niego – zażądała. – Jeżeli nie chcesz, żeby dowiedzieli się nauczyciele o twoim ohydnym procederze…
- I myślisz, że się przejmę? – zaśmiał się drwiąco.
- Powinieneś! Chyba nie chcesz wylecieć ze szkoły, co Flint? – Starała się grać twardą. Ale nerwy coraz bardziej jej puszczały.
- Wiesz… Rose… bardzo nie lubię gdy ktoś mi grozi i się stawia, szczególnie takie nic jak ty… To nie będzie dla ciebie miłe, jeżeli postanowię się tobą zainteresować…
- Czy to ty jesteś odpowiedzialny za wypadki Lily?! – zapytała nerwowo.
- Wypadki? Jakie wypadki? Twoja mała beznadziejna kuzyneczka, jakoś nie bardzo mnie interesuje – powiedział śmiejąc się, przez Rose naprawdę mu uwierzyła, że Lily go nie obchodzi. Była dla niego jak mucha na ścianie.
- Puść go! – zażądała stanowczo.
- A co? Odbierzesz mi punkty? Załatwisz szlaban?
- Nie. Powiem Jamesowi – powiedziała, a drwiący uśmiech Flinta zamienił się w grozny grymas. - W jednej kwestii się pomyliłeś. Nie jestem Arthemis, która wszystko chce robić sama. Nie będę miała żadnych skrupułów by pójść do Jamesa i poprosić, żeby cię naprostował – zagroziła. – Jestem pewna, że zrobi to z radością. Nie wiem natomiast, czy kolejny raz chcesz mieć złamany nos – powiedziała twardo, ale serce jej biło zbyt szybko. – Puść chłopaka! – powtórzyła.
 Flint podniósł rękę, a Avery i Melvin popchnęli Krukona, tak, że zarył nosem o podłogę.
- Bardzo pożałujesz, że się wtrącasz. Na razie ci odpuszczę… ale miej się na baczności – powiedział cicho, groźnym tonem, ale Rose widywała groźną Arthemis i wściekłego Jamesa. Doświadczyła również złości wyprowadzonego z równowagi Scorpiusa.
 Nie Flint powinien się bardziej postarać, żeby jego ton jakoś na nią wpłynal. Co nie zmieniało faktu, że się go bała. Bała się go jak diabli. Wiedziała, że jest w stanie ją skrzywdzić, a rzadko w swoim życiu stykała się z przemocą, i nie wiedziała jak sobie z nią radzić.
- Nie przestraszysz mnie – powiedziała jednak dzielnie. – Jeżeli spadnie mi włos z głowy będę wiedziała, że to ty. A wtedy James, Fred i Lucas… zajmą się tobą – zagroziła. Potem jednak przegięła i widziała to wyraźnie w oczach Ślizgona, gdy dodała: - Arthemis też nie będzie przyglądała się z boku…
 Flint złapał ją za nadgarstek z taką siłą, że myślała, że złamie jej kości. Zbliżył do niej twarz, a jego oczy wydawały się zupełnie czarne.
- Poradzę sobie z mięczakami bez jaj i tą dziwką. Więc czekam z niecierpliwością, aż do nich pobiegniesz. Żebyś tylko potem tego nie żałowała… - powiedział cicho, a ona dopiero teraz naprawdę się przestraszyła. Groźba zdziałała swoje.
 Puścił ją tak nagle, że zatoczyła się na ścianę.
 On i jego koledzy odeszli, przy okazji kopiąc, leżącego na ziemi chłopaka.
 Gdy znikli na schodach Rose z jękiem ulgi, wypuściła z płuc powietrze i pobiegła do Krukona.
- Nic ci nie jest? – zapytała, pomagając mu się podnieść.
 Pytanie było raczej głupie. Miał zakrwawione zęby, poprzecinaną, spuchnietą od ciosów wargę, podbite oko i pewnie niewyobrażalnie bolał go brzuch.
 Uśmiechnął się jednak do niej dzielnie.
- Dzięki… - szepnął z trudem i skrzywił się.
- Pomogę ci dojść do wieży Ravenclawu albo do Skrzydła Szpitalnego– zaproponowała.
Potrząsnął głową.
- Weź… Moja duma i tak już wystarczająco ucierpiała…
 Rose spojrzała na niego zirytowana.
- Podobno Krukoni to ci inteligentni – rzuciła biorąc go pod ramię. – Więc nie zachowuj się głupio.
 Poprawił połamane okulary i westchnął ciężko.
- Jestem Colin – poddał się w końcu.
- Ja jestem Rose.
- Wiem. Nie trudno cię poznać. Są w szkole osoby popularne i rozpoznawalne. Jesteś jedną z nich…
 Rose zarumieniła się.
 Na trzecim piętrze spotkali kilku Krukonów, którzy przerażeni stanem kolegi, chcieli niemal zanieść go do salonu Ravenclawu.
- Powinieneś to zgłosić profesor Vector – powiedziała Rose, gdy mieli się żegnać.
Pokręcił głową.
- A co to da? Wkopie siebie, a przy okazji ty jeszcze bardziej będziesz miała na pieńku z tym kretynem – powiedział. – W każdym bądź razie dzięki. Wiszę ci przysługę – uśmiechnął się krzywo przez obrzmiałe usta.
 Rose uśmiechnęła się przelotnie, ale nie objęło to jej oczu. Pomachała Colinowi, odwróciła się i odeszła do wieży Gryffindoru. Bała się, ale jednocześnie nadal nie chciała mieszać do tego Arthemis i Jamesa. Bała się, że wyprowadzi ich to z równowagi i zrobią coś przez co wylecą ze szkoły.
 Uważała jednak, że dzięki ich drobnej scysji Flint skupi się na niej i zostawi Lily w spokoju. Wiedziała, że przynajmniej część z jej ostatnich wypadków, była jego dziełem. Nie chciała, żeby doszło do kolejnych. Gorszych…
  


 Kto mógł podejrzewać, kto spodziewał się tego, że ta drobna można powiedzieć sprawa, sprzeczka, wywoła lawinę, która pociągnie za sobą ludzi, nieznane uczucia i wydarzenia, których nikt się nie spodziewał.
 Rose wierzyła, że sobie poradzi. Wyrzuciła Flinta z myśli równie szybko, jak zeszłoroczne egzaminy. Poradziła sobie z nim i to się liczyło. Może jej wiara była trochę zbyt duża. Może naprawdę ufała temu, że imię kuzyna i przyjaciółki na jakiś czas powstrzyma szalone pomysły ich znienawidzonego wroga.
 Ten mały incydent jednak wzburzył krew we Flincie. Jego nienawiść do wszystkich Potterów i Weasleyów wybuchła ze zdwojoną siłą, a plan, który uknuł już jakiś czas temu, dotyczący tylko pognębienia małej panny Potter rozkwitł i w swej podłości objął inne osoby.
 Niecały tydzień później Rose wpadła w panikę, podobnie jak cała reszta jej rodziny. Stało się to przed czym ostrzegała, czego się bała, czemu miała nadzieję zapobiec.
 Lily wylądowała w szpitalu z raną głowy i poważnie naruszonym ramieniem. Utrzymywali ją eliksirami w śpiączce, żeby szybciej mogła wrócić do siebie, ale wiedzieli, że długo to potrwa. Nawet pani Pomfrey zastanawiała się, czy nie wysłać jej do Szpiala Świętego Munga, gdzie miała by lepszą opiekę.
 Dowiedzieli się o tym na lekcji zaklęć.
 Arthemis zupełnie niespodziewanie poczuła oszałamiający ból w całym ciele i rozsadzający czaszkę wstrząs. Spadła z krzesła.
- Panno North, co pani wyprawia? – zapytała gniewnym tonem profesor Alexander.
 Rose i Al zaniepokojeni pomogli jej wstać. Nie było to potrzebne, bo zerwała się na równe nogi i wybiegła z sali.
- Panno North!! – krzyknęła oburzona Alexander.
 Rose i Albus spojrzeli po sobie i wybiegli za Arthemis.
- Arthemis co się dzieje!? – krzyczeli za nią. Nie mogli jej jednak dogonić, była zbyt szybka. Treningi dawały swoje.
- Lily!! – odkrzyknęła tylko i biegła dalej po schodach na górne piętra.
 Rose poczułą lodowatą bryłę rozchodzącą się po żołądku. Albus zaklął pod nosem i przyśpieszył.
- Al, biegnij po pielęgniarkę! – poleciła Arthemis nim jeszcze dotarli na miejsce.
- Ale…
- Już!!
  Rose zamarła w połowie drogi, jednak Arthemis nawet na moment nie zwolniła. Padła na kolana w kałuży krwi.
Zepchnęła leżącą na dziewczynie żelazną zbroję. Wiedziała skąd tyle krwi. Topór, który należał do wyposażenia zbroi, padł na ramię Lily, ale sądziła, że nie wbił się zbyt głęboko w obojczyk. Otarł się za to o skroń, która obficie krwawiła. Lily była nieprzytomna, ale oddychała. Tylko to się liczyło.
 Rozlgł się dźwięk dzwonu, kończący lekcje.
- Rose! Zatrzymaj ich!! – krzyknęła Arthemis. – Słyszysz!?
 Rose stała jak oniemiała, wpatrując się  w czerwone od krwi ręce Arthemis, próbujące zatamować krwawienie.
 Co ja zrobiłam? Co ja zrobiłam? – powtarzała sobie w myślach.
- ROSE!! – Wrzasnęła Arthemis. – Zatrzymaj ludzi!! Powiedz nauczycielom!
 Rose w końcu się ocknęła. Wyjęła różdżkę i zablokowała korytarz zaklęciem. Otoczyła wszystko ochronnym kręgiem, od którego wszyscy zaczęli się odbijać jak od olbrzymiej bańki. Uczniowie zaczęli krzyczeć, głośno wołać nauczycieli. Wypadła profesor Vector i profesor Fellar zdenerwowani zbiegowiskiem. Przedostali się przez barierę, patrząc z przerażeniem na Lily Potter.
 Przybiegł Albus z panią Pomfrey, która od razu przystąpiła do dzieła, korzystając z pomocy Arthemis, która jednak odsunęła się i zrobiła miejsce ALbusowi, który lepiej się na tym znał.
 Rose nie widzącym wzrokiem wpatrywała się w otaczający bańkę tłum. W końcu jedna twarz przykuła jej wzrok. A raczej zadowolony uśmiech, który na niej widniał. Czarne oczy Flinta spoczywały na niej. Przytknął palec wskazujący do ust, nakazując milczenie. Potem głową wskazał na Arthemis i przejechał palcem po szyi. Jak gdyby nigdy nic odwrócił się i zniknął w tłumie.
 Z oczu Rose trysnęły łzy.
 Arthemis przełknęła głośno ślinę i otarła oczy rękawem, gdy pani Pomfrey przeniosła Lily na niewidzialne nosze, podczas gdy ciężki topór nadal był wbity w jej drobne kości.
 Potem Al i Rose ruszyli za nią do skrzydła szpitalnego, a Arthemis poszła w przeciwną stronę. Lepiej, żeby pozostali dowiedzieli się od niej…
 

 James stojąc i przepychając się z chłopakami przed salą numrologii miał wrażenie, że nagle czas zwolnił bieg.
 Najpierw usłyszał poruszenie uczniów czekających na lekcje, więc rozejrzał się, co nimi tak wstrząsęło. Był pewien, że serce na chwilę mu stanęło, a potem zaczęło gnać jak szalone, gdy zaczął biec.
 Arthemis szła przez tłum z rękoma, twarzą i ciuchami ubroczonymi krwią. Patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem.
 Dopadł do niej, złapał ją za ramiona i potrząsnął.
- Co się stało?! Co ci jest? – z jego głosu wyzierało śmiertelne przerażenie.
Lucas stanął obok niego i próbował go jakoś uspokoić, gdyż coraz bardziej podnosił głos i potrząsł nią coraz mocniej.
 Arthemis widziała, że coś mówią, miała wrażenie, że wręcz krzyczą, ale nie słyszała słów. Jakby ktoś nagle wyłączył fonię.
 Lucas oderwał Jamesa od niej. Otarła oczy najpierw prawym rękawem, potem lewym, ale łzy nie chciały przestać płynąć.
- Arthemis co się stało? – zapytał Lucas cicho, nadal przytrzymując Jamesa, który jakby nagle zawstydził się swojego wybuchu i spokojnie stanął naprzeciw Arthemis. Delikatnie położył jej rękę na ramieniu.
 Broda Arthemis zaczęła się trząść, gdy wyjąkała:
- To L-l-lily – ukryła twarz na piersi James. – Lily jest w szpitalu…  
 Lucas się zachwiał i z całych sił starał się powstrzymać, żeby nie potrząsnać nia jak przed chwilą James.
 Widać było, że Arthemis jest na skraju wytrzymałości i szoku. Cała się trzęsła, ale starała się nie płakać.
- Zbroja się na nia przewróciła. Jest cała potłuczona. Kawałek uzbrojenia wbił jej się w obojczyk i skaleczył skroń. Pewnie ma wstrząs mózgu…. – mówiła cicho, tak że musieli się nachylać, żeby ją zrozumieć. – Tam było tyle krwi… Tak bardzo dużo krwi…
 James odruchowo pogłaskał ją po włosach, a potem wziął za rękę i pociągnął po schodach w stronę skrzydła szpitalnego.
 Arthemis jednak wyswobodziła dłoń i wróciła do Lucasa. Stał jak skamieniały. Jakby go spetryfikowało. Arthemis włożyła swoją dłoń w jego.
 James również do nich wrócił. Położył rękę na ramieniu przyjaciela.
- Chodź. Musimy być przy niej… - powiedział.
 Lucas spojrzał na niego nieprzytomnie.
- Chodź – powtórzył z tak doskonale rozumiejącym spojrzeniem, że Lucas w tamtym momencie domyślił się, że jego przyjciel wie o wszystkim.
 We trójkę ruszyli do skrzydła szpitalnego.


 To były ciężkie chwile. Siedzieli przed zamkniętym na trzy spusty szkolnym szpitalem, a godziny dłużyły się jak nigdy. Widzieli jak do Sali wpadają uzdrowiciel i dwóch sanitariuszy z szpitala świętego Munga, co tylko ich bardziej zdenerwowało.
 Po godzinie pojawili się również rodzice Lily. Obydwoje równie przerażeni, a z nimi śmiertelnie blady Neville, który jednak nie potrafił wyjaśnić im co właściwie stało się ich córce.
 Rose cicho płakała, co wcale nie polepszało niczyjego nastroju. Lukas siedział na ziemi, z podciągniętymi nogami i twarzą ukrytą w dłoniach.
 James cicho przekazał rodzicom, co powiedziała mu Arthemis o zbroi. Wypadek, zwykły wypadek. Kiwali ponuro głowami.
 Dołączyli do nich Fred i Valentine i reszta rodziny. W końcu jednak pani Potter z łagodnym, smutnym uśmiechem wygoniła ich spod skrzydła.
 Gdy wyszedł uzdrowiciel pan Potter szybko do niego podszedł. Młody chłopak uśmiechnął się uspokajająco.
- Nie trzeba jej przewozić do szpitala – powiedział łagodnie. – Wszystko byliśmy w stanie zrobić na miejscu. Będzie miała tutaj dobrą stałą opiekę. Nawet w szpitalu nie możemy patrzeć na okrągło na pacjentów, tak jak pani Pomfrey. Pacjentka jest w śpiączce – pani Potter jęknęła. Uzdrowiciel spojrzał na nią spokojnie. – którą sami wywołaliśmy – dodał. – Dzięki temu szybciej wyzdrowieje i niewiele będzie z tego wszystkiego pamiętać. Ręka będzie sprawna, a na głowie ma ledwie draśnięcie. Upływ krwi był spory i to było najbardziej niebezpieczne. Dobrze, że tak szybko ją znaleziono. Nie chcę was przestraszyć, ale to ją uratowało. Możecie do niej wejść oczywiście. Teraz gdy jest w śpiączce możecie przy niej bezpiecznie czuwać, bez ryzyka, że ją przemęczycie…
- Dziękuję! – powiedział pan Potter, wziął za rękę Ginny i weszli do skrzydła szpitalnego. Sanitariuszka rozmawiała jeszcze z panią Pomfrey przez chwilę, a potem wyszła, i z uzdrowicielem opuściła Hogwart.
 Ze wszystkich jakby opadło napięcie. Rose z ulgi rozpłakała się na dobre. Albus zaczął histerycznie chichotać, wkładając palce we włosy. Arthemis siedziała z głową pulsującą bólem od powstrzymywanego płaczu, odchyloną do tyłu, jakby to mogło pomóc.
 W końcu państwo Potterowie wyszli. Widząc w jakim stanie jest Rose, pani Potter wzięła ją pod ramię i zaprowadziła do łazienki.
 Harry ścisnął uspokajająco ramię Albusa.
- Nie jest tak źle jak wygląda – pocieszył go.
- Nie widziałeś tego – odburknął Albus. – Dobrze, że Arthemis zareagowała…
Pan Potter spojrzał ponad jego ramieniem na Arthemis.
- Tak. Bardzo dobrze. Kiedyś w końcu znajdę jakiś sposób, żeby ci się odwdzięczyć… - rzucił, z lekkim uśmiechem.
 Arthemis rzuciła mu spojrzenie spod oka, ale nie była w stanie się uśmiechnąć.
- Powinnam się umyć – rzuciła wstając niemrawo. Krew zaschła na jej ubraniu i skórze. Odwróciła się by odejść.
 James wahał się pomiędzy chęcią zobaczenia co z siostrą, a towarzyszenia jej.
- No idź – ponaglił go Albus, biorąc głęboki oddech. – Ja i Luke zostaniemy. Wpadniecie później.
 Harry skinieniem głową zgodził się z nim, więc James pobiegł za Arthemis.
 Znalazł ją dość szybko, w łazience piętro wyżej. Słyszał szum wody, odgłosy gwałtownego szorowania i szloch. Oparł czoło o drzwi i stał tak przez dłuższy czas, nie będąc w stanie otworzyć drzwi, dopóki się nie uspokoi. Urywany cichy płacz Arthemis, który od czasu do czasu do niego dolatywał, wcale mu nie pomagał.
 Wziął się jednak w końcu w garść i wszedł do damskiej toalety.
- No, już dosyć – powiedział siląc się na spokojny ton, gdy do niej podchodził.
 Skinęła głową i zaczęła przecierać twarz trzęsącymi się dłońmi,  nie widząc, że jeszcze bardziej rozmazuje smugi krwi na twarzy.
 Zaczął jej rozpinać bluzkę, która kiedyś pewnie była biała. Zsunął jej ją z ramion, żeby nie musiała już patrzeć na plamy z krwi. Zmoczył materiał w zlewie i zaczął wycierać jej twarz.
- Muszę się wykąpać – powiedziała stłumionym głosem Arthemis.
- Jesteś już czysta – odpowiedział spokojnie James, zdejmując swoją koszulę i zostając w koszulce, którą nosił pod nią. Zarzucił jej ją na  ramiona i zapiął na dwa guziki.
- Chodź. Przebierzemy cię i pójdziemy zobaczyć, czy Lily już wróciły kolory…
 Arthemis wzięła głęboki oddech i skinęła głową.


 Do końca dnia przesiedzieli na zmianę przy łóżku Lily. Wieczorem rodzice Jamesa wrócili do domu. Luke siedział przy Lily długo. Bardzo długo, jednak w końcu i jego pani Pomfrey wyrzuciła, twierdząc, że on też musi się wyspać.
 Jednak nawet gdy dotarł do dormitorium obraz Lily zawiniętej w połowie w bandażach towarzyszył mu jak wyryty w mózgu.
 Osunął się po kolumience i oparł plecami o ramę łóżka, wpatrując się w ciemne okna i sypiący za nimi śnieg. Dochodziło do niego dudniące chrapanie kolegów i to było aż nierealne, że oni są w stanie spać, gdy działy się takie rzeczy.
 Usłyszał odgłos otwieranych drzwi, a chwilę potem obok niego usiadł James i podał mu już otwarte kremowe piwo.
- Odbędziemy teraz męską rozmowę? – zapytał cicho Lucas, biorąc od niego butelkę.
- Wszystkie nasze rozmowy są męskie – odpowiedział wesoło James. – Zawsze gadamy albo o seksie, albo… chociaż w sumie jak nie gadamy o seksie to i tak gadamy o seksie…
- Jak Arthemis? – zapytał Lucas, obracając w dłoniach butelkę.
- Reaguje bardziej nerwowo na widok czyjejś krwi niż swojej własnej…
- Tak, pamiętam – mruknął Luke, przypominając sobie małą Puchonkę, krwawe diabły i szok na twarzy Arthemis.
 Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu.
- Od kiedy wiesz? – zapytał cicho Luke.
- Widziałem twoja kłótnię z Lily, po tym jak skręciła nogę…
Lucas wypuścił ze świstem powietrze i znowu zapadła nienaturalna, ciężka cisza.
- Nic nie powiesz?
- A co chcesz, żebym powiedział? – zapytał James. – Jak będzie trzeba to ci przyłożę, ale na razie jakoś nie mam powodów – dodał spokojniej.
 Luke parsknął i wychylił łyk piwa, a potem zaczął prychać i się krztusić.
- Jezu, co ty do tego dałeś?!
James się roześmiał i musiał ściszyć głos, żeby nie obudzić pozostałych chłopaków. Poklepał Lucasa po plecach.
- Pomyślałem, że przyda ci się coś mocniejszego… - wyjaśnił wesoło.
- Chciałeś mnie zabić? – Luke zrobił się czerwony na twarzy i łapał powietrze, jakby gardło paliło go żywym ogniem. Pociągnął z butelki drugi łyk, tym razem wolniej.
 Chichocząc siedzieli i popijali tajemniczą miksturę Jamesa.
- Naprawdę ci to nie przeszkadza? – zapytał cicho Lucas.
- Wiesz… pewnie jeszcze rok temu by mi to przeszkadzało, ale myślałem wtedy innymi kategoriami. Bawiłem się laskami jak wlezie i sądziłem, że wszyscy inni łącznie z tobą robią tak samo. A teraz… - zaśmiał się z niedowierzaniem – potrafię mieć ją w łóżku i patrzeć jak ona śpi. Dlatego nie uważam teraz tego za dziwne, czy śmieszne. Arthemis mogłaby być dziesięć lat młodsza ode mnie i nie robiłoby mi to różnicy. Co prawda, doskonale składa się, że jest już dużą, dojrzałą dziewczynką… W niektórych miejscach nawet bardzo dojrzałą… - zachichotał.
 Lucas walnął Jamesa w ramię, zastanawiając się jak jego przyjaciel może z wyznania najgłębszego oddania, nagle przeskoczyć do takich kwestii.
- Jesteś zboczony, James. Nie chcę tego słuchać…
- Zobaczymy za kilka lat, kto tu będzie zboczony...
- Weź przestań! To twoja siostra!
- No i co? Czy nikt nie zauważa, że ona też już dzieckiem nie jest? Poczekaj jeszcze z rok to sam się przekonasz…
 Lucas poczuł ucisk w żołądku, ale nie wiedział czy jest to spowodowane tajemniczą zawartością butelki, czy słowami przyjaciela.
 Milczeli każdy pogrążony w swoich myślach na temat tego niewesołego dnia.
- Dobrze, że Arthemis ma ten swój szósty zmysł… - powiedział cicho Lucas.

- Tak. Całkiem w dechę – mruknął James, wpatrując się w tarczę swojego zegarka, która pokazywała mu, śpiącą niezbyt spokojnie Arthemis.

2 komentarze:

  1. Lucas i Lily są taką cudowną parą. Jestem fanka motywu przyjaźni zmieniającej sie w miłość 😍

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    wspaniale, no tak Arthemis i ten jej szósty zmysł... ale Rose powinna powiedzieć, że widziała Flinta i to mógł być on... i ta męska rozmowa...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń