sobota, 27 stycznia 2018

Lily vs. Rose (Rok VI, Rozdział 70)

Po tym jak się najedli w towarzystwie całkowicie zaskoczonych i zachwyconych skrzatów domowych, zdali sobie sprawę, że ich odporność w jednej chwili spadła do zera. Musieli się umyć i choćby się waliło i paliło, przespać. Te kilka chwil urywanego snu w drodze powrotnej tylko pogorszyło ich stan...
Wolno szli przez zamek, ruchliwy w porze dłuższej przerwy między porannymi i popołudniowymi zajęciami. W jednym z bocznych korytarzy natknęli się na Rose i Colina. Arthemis przez chwilę obserwowała ich uważnie.
Colin szedł bardzo blisko Rose. Trzymał rękę na jej krzyżu eskortując ją przez tłum. Może to była tylko jej wyobraźnia, ale Arthemis wydawało się, że Rose jest owszem, przyjemnie, ale jednocześnie nie do końca komfortowo. Nie wiedziała jedynie z czego to wynika...
Rose spostrzegła ich przez tłum. Pomachała im i przybiegła do nich. Spojrzała na nich, przejęta i zmartwiona.
-      Jak się czujecie? Bardzo było źle?
Colin stanął za nią. James w duchu się skrzywił. Wolał nie mówić o ich sprawach, przy człowieku, którego ledwo znał. Szczególnie, że nie miał pewności ile wie. Chwilę później naszła go refleksja, że gdyby za Rose stanął teraz Malfoy nie miałby takich objekcji. To było dziwaczne i niepokojęce odczucie...
Poruszył się niespokojnie.
-      Nic nam nie jest. Blizny niedługo znikną. Dobrze je opatrzyli... – odpowiedziała spokojnie Arthemis.
-      Wasze przygody muszą być niesamowite! – zaśmiał się Colin. – Szkoda, że tylko wy możecie startować...
Arthemis i James mieli nieco odmienne zdanie na ten temat. Obecnie w szalonym turnieju trzymała ich tylko tajemnica, którą wyczuwali...
-      A co u was słychać? – zapytała Arthemis, nie odpowiadając.
-      Wszystko w porządku – odparła Rose.
-      Ćwiczę razem z Rose niektóre zaklęcia – powiedział Colin. – Dobrze jest wymienić się wiedzą...
-      Fascynujące – odparł James, i tylko przewrażliwione uszy Rose wychwyciły sarkazm w jego głosie. Spiorunowała kuzyna wzrokiem.
-      Musimy iść się przespać – powiedziała Arthemis, zanim James i Rose zaczęli sobie skakać do gardeł. – Pogadamy później... – rzuciła do Rose i odciągnęła Jamesa.
Gdy już byli dalej James obejrzał się za siebie, żeby zobaczyć, jak Colin łapie Rose za rękę i jej nie puszcza. Zmarszczył brwi.
-      Myślisz, że to coś poważnego? – zapytał podejrzliwie.
-      Nie lubisz go? – odparła.
-      Nie to, że nie lubię – burknął. – Ale tak nie można...
-      Nie rozumiem – przyznała Arthemis, przystanąwszy.
James zacisnął usta i zmarszczył czoło, jakby bił się z samym sobą, czy jej powiedzieć.
-      Nie o to jej chodzi – powiedział w końcu.
-      Wiem. Ale, co innego ma zrobić? Jakie ma inne wyjście? Przy nim przynajmniej czuje się wartościowa...
-      To nie wyjdzie jej na dobre – upierał się James. – Na końcu nie tylko ona, ale też on będzie nieszczęśliwy...
Spojrzenie Arthemis zmiękło. Przelotnie dotknęła ręki Jamesa.
-      Martwisz się o nią – zauważyła czule. – Ja też... Nie możemy jednak jej tego zabronić – dodał ciszej. – Jest z nim odrobinę spokojniejsza, a zasługuje chociaż na tyle...
-      Wiem – James przetarł dłonią zmęczoną twarz. – Ale to się źle skończy – dodał z westchnieniem.
Nawet nie sądził, że wypowiedział te słowa w złą godzinę...


Rose szła mostem z notatkami w rękach i nieodłącznym Colinem u boku.
-      Zauważyłem, że jesteś spokojniejsza, gdy twoja przyjaciółka i kuzyn są w zamku – powiedział.
Rose posłała mu przelotny smutny uśmiech.
-      Zawsze się boję, że już nie wrócą. Czuję się pewniej, gdy widzę ich na miejscu...
-      Nie powinnaś tak panikować. Ten turniej w gruncie rzeczy nie może być aż tak niebezpieczny... Takie zawody mają bardzo dobrą ochronę...
-      Arthemis i James mają pecha do zabezpieczeń – odpowiedział cicho.
-      Nie możesz cały czas żyć ich życiem – powiedział, siadając na trawie nad jeziorem.
Rose spojrzała na niego chłodno.
-      To moja rodzina.
Twarz Colina złagodniała.
-      Wiem, więc to zrozumiałe... – westchnął. – Co nie zmienia faktu, że nie lubię patrzeć jak się martwisz...
Rose usiadła obok niego i otworzyła książkę. Właśnie o to chodziło. On nie widział powodu, żeby się martwić. Ona widziała ich mnóstwo.
-      Rose... – Colin przykrył jej dłoń. Rose spojrzała na niego odruchowo. Miał przyjemną twarz i sprawiał, że często się uśmiechała. Był delikatny i... może dlatego, że był taki inny od wszystkiego, co ją ostatnio spotykało, nie cofnęła się, gdy położył jej rękę na policzku. Nie sprzeciwiła się, gdy dotknął ustami jej ust. Było to ciepłe i przyjemne. Delikatne jak obłoczek przepływający nad nimi.
Rose położyła mu rękę na piersi i odsunęła się.
Colin nie przejął się tym, że nie zareagowała. Uśmiechnął się delikatnie.
-      Następnym razem będzie lepiej. Jesteś śliczna... – nachylił się i musnął jej usta, a potem wstał. – Chyba chciałabyś pomyśleć... Wiesz, gdzie mnie szukać.
Rose nie odpowiedziała, tylko dotknęła palcami ust. Nie widzącym wzrokiem patrzyła na jezioro. Nie wiedziała, że widząc jej gest Colin uśmiechnął się do siebie.
Odszedł, zostawiajac ją samą. Dopiero po chwili Rose zdała sobie sprawę z jego nieobecności.
Załamana położyła  czoło na ksiażce.
Przeraziło ją to. Nic. Nie poczuła absolutnie nic. Jakby całował ją brat. Wiedziała, jak może cię pochłonąć pocałunek, a tu nie stało się absolutnie nic. Może to była jej wina? Może to dlatego, że całkowicie ją sparaliżowało?
Da sobie jeszcze jedną szansę. Ale jeżeli miałoby to tak wyglądać, to przecież nie mogła go zwodzić. To, co że dobrze czuła się w jego towarzystwie. To nie wystarczyło.
-      Rose? Dobrze się czujesz? – nad nią stała Lizbeth.
-      Tak, wszystko w porządku – odparła szybko Rose.
-      Uczyłaś się? – zapytała.
-      Tak, trochę – odparła Rose niemrawo.
-      Cóż, chyba będę musiała ci przerwać. Dyrektor chce cię widzieć...
Rose wstała.
-      Mówił w jakiej sprawie?
-      Nie. – Lizbeth skrzywiła się. – Ale profesor Alexander kazała mi znaleźć też Malfoya. Musiałam obejść całe jezioro, a zachował się, jak gbur. Właśnie miałam cię zapytać, jak ty z nim wytrzymujesz? Nie da się go znieść!
-      Zyskuje przy bliższym poznaniu – odparła Rose cicho, gdy razem szły do zamku.
-      Mam nadzieję! Nie dziwię się, że jesteś taka nerwowa, gdy on jest w pobliżu – mruknęła.
Mam nadzieję, że nie wszyscy widzą, że jestem strzępkiem nerwów i wrakiem człowieka, pomyślała zmartwiona Rose, gdy wchodziły po schodach.
-      Tu się chyba rozstaniemy. Mnie nie zaproszono na tę tajną naradę i mówiąc szczerze jestem za to wdzięczna...
Rose uśmiechnęła się lekko. Czasami zastanawiała się, jak to jest, że Lizbeth będąc z Albusem nie jest we wszystko bezpośrednio zaangażowana, a jednocześnie trwa przy nim, mając niezłomną wiarę.
Poczekała aż Lizbeth oddali się, a potem wypowiedziała hasło do gabinetu dyrektora. Dobrze było być prefektem.
Wzięła głęboki oddech i otworzyła masywne drzwi.
-      Panno Weasley, czekaliśmy na panią...
-      Zapewne była bardzo zajęta – usłyszała drwiący głos.
Rozejrzała się i w końcu ujrzała Scorpiusa opierającego się o gzyms kominka. Patrzył na nią zimno. Już bardzo dawno nie widziała takiego wzroku u niego.
Rose nie miała jednak nastroju, żeby czuć się winna. Była raczej zła. To była jego wina, że była taka... otępiała i nieczuła. Gdyby go tak bardzo nie kochała, to pewnie znienawidziłaby go za to.
-      Usiądźcie oboje – poleciła profesor Alexander.
Oboje sztywni do granic możliwości, usiedli przed biurkiem dyrektora.
-      Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia i to, co się dzieję podczas zadań Dziesięcioboju, musimy się zapytać, czy jesteście gotowi na następne zadanie, i czy chcecie wziąć w nim udział...
-      Proszę mi wybaczyć, panie dyrektorze, ale co takiego dzieje się w Dziesięcioboju?
Deveraux spojrzał na Scorpiusa, jakby się nie spodziewał, że coś takiego usłyszy.
-      A więc, panie Malfoy, organizacja turnieju daje wiele do życzenia. Jest coraz groźniejsza i jeżeli zdecydujecie się na kolejny etap, zostaniecie na następny tydzień zwolnieni z zajęć – Rose się skrzywiła. – i całkowicie poświęcicie się ćwiczeniom do zadania.
-      Ja sie nie wycofuję – zapowiedział Scorpius, nie patrząc na Rose.
Przebiegła wzrokiem po jego profilu, a potem skinęła głową.
-      Ja też nie.
Mogły być to dla niej ostatnie chwile, które spędzi razem z nim, zanim turniej się skończy. Potem... nie będzie już nic, co mogłoby ich połączyć.
-      A więc dostaniecie szczegółowe wytyczne od profesor Alexander. Będzie ona kontrolować wasze ćwiczenia. Macie poświęcić się tylko im. Nie wiadomo, co tym razem zgotowali organizatorzy.
-      Czy wiemy dokąd jedziemy? – zapytała Rose.
-      Daleko, panno Weasley. Bardzo daleko... – westchnął Deveraux.
-      Do Republiki Południowej Afryki – dopowiedziała profesor Alexander.


Następnego dnia Arthemis i James zeszli na śniadanie. Oboje nabrali rumieńców, a sine cienie znikły spod ich oczu. Wszyscy byli pełni podziwu dla ich zdolności regeneracyjnych.
Ponieważ Harry poskąpił im szczegółów, wszyscy niczym banda szakali czekali na ich relację.
Arthemis i James jedli na zmianę, jednocześnie opowiadając. Chcieli jak najszybciej mieć to z głowy. Już dzisiaj mieli wrócić na lekcje. Nie uśmiechało im się to, szczególnie, że informacje, które chcieli znaleźć, same nie napłyną.
Rose wysłuchała ich z rosnącym przerażeniem.
-      To dlatego dyrektor pytał nas, czy chcemy dalej startować w turnieju? – powiedział do siebie.
-      Ooo! Dostaliście nowe wezwanie? – zapytała Arthemis.
Rose skinęła głową i skrzywiła się.
-      Nie jesteś z tego zbytnio zadowolona... – zauważył James.
-      Sytuacja jest co bądź skomplikowana – odparła cicho. – Mieliśmy wczoraj wezwanie do dyrektora. Jedziemy my i Dafne Melodya. Będą się odbywać konkurencje zaklęć, wróżbiarstwa oraz transmutacji...
-      Może więc nie będziecie mieli zbyt skomplikowanego zadania. Na pewno będzie krótsze niż ostatnio...
-      Niemniej nie będzie to przyjemne...- rzucił James.
-      Znam inny, równie nieprzyjemny obowiązek, który również wy będziecie musieli spełnić – odparła Rose.
Arthemis i James natychmiast się spieli.
-      Profesor Deveraux życzy sobie raportów ze wszystkich  naszych przeszłych i przyszłych zadań turniejowych. Dokładnych szczegółowych sprawozdań. Naszych i waszych i wszystkich zawodników Hogwartu.
-      Chyba żartujesz! – prychnął James. – I mamy mieć na to czas? I jak mamy opisać zadanie w Grecji?!
-      Spokojnie James – mruknęła Arthemis.
-      Dyrektor kazał wam powiedzieć, że zawsze możecie się wycofać...- powiedziała śpiewnie Rose, jakby przewidując ich reakcję. – Wierzcie mi. Wasza niechęć to nic...
-      Czyżby? – powiedział cicho James, całkowicie niezadowolony.
-      Zanim dyrektor o tym powiedział, Scorpius zdążył wyjść. Wyobraź sobie jak bardzo będzie szczęśliwy, gdy mu powiem, że musimy opisać wszystko to, co się stało w Irlandi, Peru, Niemczech i... – głos jej zadrżał – Danii. Może ktoś chętnie przejmie to niewdzięczne zadanie, szczególnie, że nie sądzę, żeby obyło się bez ofiar...
-      Ja to zrobię – powiedziała Lily przeciągając się.
Lucas zaksztusił się sokiem.
-      Pozwól mi – upierała się Lily. – Podrażnię się z nim, a jakby co chłopcy zyskają pretekst do bójki...
-      On nie zrobiłby ci nic złego – powiedziały jednocześnie Arthemis i Rose.
-      Och, doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Tak, więc, pozwólcie mi pełnić tę zaszczytną rolę, pamiętając również, że kuriera się nie zabija.
Lucas mrużył oczy, niezbyt zadowolony tą perspektywą, jednak widząc, że James raczej się nie przejmuje, postanowił nie protestować.
-      Dobrze – Rose machnęła ręką. – Jak chcesz się narażać, to proszę bardzo! I tak będę miała przerąbane.
-      No, to super! – Lily uśmiechnęła się szeroko.
Rose przewróciła oczami, a potem wstała i wpadła na Colina. Zanim zdążyła zaprotestować, nachylił się i przelotnie musnął jej usta.
Zrobiła wielkie oczy, a potem położyła mu rękę na piersi.
-      Nie rób tego – powiedziała stanowczo. – Takie zachowanie jest niedozwolone według regulaminu, a ja jestem prefektem Colin. Nie zapominaj o tym! – dodała ostro, wyminęła go i ruszyła do drzwi.
-      Mniej wiarygodnej wymówki użyć nie mogła – mruknął James do Arthemis.
Colin zmarszczył brwi, całkowicie nie rozumiejąc, co się właściwie przed chwilą stało.
-      Chyba nie do końca rozumiesz, prawda – rzucił James, rozpierając się na krześle, zarzucił ramię na siedzenie Arthemis.
Colin spojrzał na niego.
-      Dziewczyny powinny być doceniane i kochane. Czego tu nie rozumieć? – zapytał Colin zuchwale.
-      Mogą być doceniane i kochane, ale nie wszyscy muszą się na to gapić i od razu to wiedzieć – burknęła Arthemis.
-      Chyba jesteście jedynymi ludźmi w szkole, którzy tak uważają...
-      Powinno cię to interesować, biorąc pod uwagę, że Rose jest jedną z nas – uświadomił mu Lucas.
-      Rose powinna mieć własne zdanie na ten temat – odparł Colin i poszedł w kierunku stołu Krukonów.
-      Wiecie... z jednej strony ma racje... – zauważył Luke.
-      Nie, gdy napastuje Rose w Wielkiej Sali – powiedziała Arthemis. – I to z zaskoczenia... Nie dał jej okazji do powiedzenia „nie”.
-      Ja też ci często nie daje okazji do powiedzenia „nie” – stwierdził James, szczerząc zęby.
Arthemis nadepnęła mu pod stołem na palce.
Lily wstała.
-      Życzcie mi powodzenie – rzuciła i poszła zapolować na Malfoya, uważając to za swoistą zemstę za Rose...


Lily znalazła Scorpiusa na dziedzińcu pełnym ludzi. Nie zawachała się ani sekundy. Przeszła aż do grupki Ślizgonów, w której ze znudzoną miną, jakby pod przymusem przesiadywał.
Zastanawiała się po, co stoi z ludźmi, z którymi nie chce rozmawiać...?
Już z daleka widać było jej płomiennorude włosy. Scorpius mając złe przeczucia, zmrużył oczy na jej widok. Nawet wtedy Lily nie zwolniła. Zatrzymała się w ich grupce.
-      Cześć! – rzuciła, biorąc oniemiałego Scorpiusa pod ramię. – Porwę go na sekundkę, ok?
Może spowodował to szok, a może fakt, że gdyby się opierał, więcej osób zwróciłoby na nich uwagę... W każdym bądź razie, Malfoy zaciskajac zęby i całkowicie sztywniejąc, pomaszerował z nią przez dziedziniec, aż na most. Lily się nie śpieszyła. Nawet bezczelnie pomachała kilku osobom na dziedzińcu. Nie wiedział, czy jest aż tak głupia, że nie wie, jaką sensację wywołuje, czy tak bezczelna, że się tym nie przejmuje...
-      No, więc Scorpius, co u ciebie słychać? – rzuciła niedbale, nie zatrzymując się nawet na moście.
-      Planuję morderstwo – powiedział przez zaciśnięte zęby.
-      Czyje? – zapytała uprzejmie. – Wolałabym, żeby to nie był ktoś kogo znam... Byłabym niepocieszona...
Gdyby nie był tak zły, może by go rozbawiła...
-      Czy mogłabyś wyjaśnić mi, zanim utopię cię w najbliższej kałuży, co ma znaczyć to przedstawienie?
-      Chciałam z tobą porozmawiać, a ponieważ jest taka piękna pogoda, możemy się równie dobrze przespacerować, prawda? – rzuciła niedbale.
-      Zaraz zrobię ci krzywdę – zapowiedział śmiercionośnym tonem.
-      Och, mój drogi, nie działają na mnie twoje groźby. Szczególnie, że... – Lily głęboko wciągnęła powietrze, - czuję na tej bluzie perfumy Rose...
Scorpius w jednej chwili wpadł w szał. Złapał ją za ramię i szarpnął, tak, że jego twarz znalazła się centymetr od jej twarzy.
-      Przeginasz, ruda! Mów, o co ci chodzi i spieprzaj stąd, zanim stracę cierpliwość! – warknął.
Oczy i twarz Lily zamiast agresji, niespodziewanie złagodniały. Położyła delikatnie rękę na dłoni, którą boleśnie ściskał jej przedramię.
-      A więc to jednak prawda – szepnęła do siebie. A potem uśmiechnęła się do niego. – Chciałabym cię kiedyś sfotografować – rzuciła wesoło. Scorpius zamrugał zdziwiony. – Ale chodzi o to, że dyrektor kazał przekazać wszystkim, że należy mu szybko dostarczyć raporty ze wszystkich turniejowych zadań. Rose już wie, ale musiałam ci jeszcze powiedzieć, bo musicie to zrobić razem...
-      To wszystko? – prychnął.
-      Tak... A mówili, że źle to przyjmiesz... – rzuciła ze zdziwieniem.
-      Nie uśmiecha mi się to – zapewnił ją burkliwie, a potem odwrócił się na pięcie.
-      No, dobra! Przejdę się dalej sama, bez łaski – rzuciła oprysklliwie i szybko go minęła. Odwróciła się jednak przez ramię i zmierzyła go wzrokiem. – Colin mnie wkurza – oznajmiła, niespodziewanie.  – Mógłbyś coś z tym zrobić – dodała niecierpliwie i odeszła, zostawiając go z otwartymi ustami.


Wieczorem siedziały we trzy w dormitorium. Arthemis zaczytała się w książkę. Lily siedziała z różdżką nad zdjęciami, a Rose z notatkami na kolanach wpatrywała się w ciemniejące za oknem niebo.
-      Nie chcesz wiedzieć? – zapytała Lily w końcu.
Rose skierowała na nią wzrok. Bardzo chciała wiedzieć. Jednocześnie świadomość, że prawdopodobnie Scorpius był dla Lily milszy niż dla niej, wcale jej się nie podobała.
-      Zgodził się?
-      Raczej nie ma wyboru, prawda? – rzuciła Lily. – Rozmawiałaś dzisiaj z Colinem?
-      Nie, a czemu?
-      Nie uważasz, że jest trochę nachalny?
-      Jest po prostu miły – burknęła Rose.
-      I to ci wystarczy?
-      Przestań!
Arthemis podniosła wzrok z nad książki i spojrzała na nie z naganą.
-      Rób sobie, co tam chcesz... tylko później nie przybiegaj z płaczem – mruknęła do siebie Lily.
Miała dużo szczęścia, że sprężyny łóżka Rose zaskrzypiały w tym momencie i ta nie słyszała jej ostatniej wypowiedzi.
-      Znowu to czytasz?
-      Chce to, jak najszybciej skończyć. Mam wrażenie, że... jestem coraz bliżej rozwiązania zagadki – mruknęła Arthemis, wertując słownik.
-      Będziesz to czytać w nocy?
-      A czemu?
-      Zawsze tak robisz – odparła Rose, z westchnieniem. Czytasz dopóki nie padniesz na książkę. Dopiero wtedy idziesz spać... Nie możesz się tak zamęczać, Arthemis. Dopiero co wróciłaś z zadania...
-      Czuję się całkiem dobrze, Rosie.
-      Nie możesz spać, dopóki nie padniesz ze zmęczenia – zarzuciła jej, zakładając ręce na piersi.
Arthemis zaśmiała się nieszczerze. Nawet Lily podniosła na nią wzrok.
-      Jesteś chora? Dużo ludzi ostatnio choruje – zapytała z niepokojem.
-      Ona nie jest chora! – prychnęła Rose.
Arthemis posłała jej groźne spojrzenie.
-      Dziewie się, że James nie przyszedł do niej. Pewnie mu nie powiedziała, że nie może spać bez niego...
-      Mogę spać bez niego! – powiedziała natychmiast Arthemis. – Tyle, że nie lubię – dodała szeptem.
-      Ależ wy macie bezsensowne problemy – zirytowała się Lily, wstając z łóżka. – Kopnijcie się w te wasze durne mózgi. Chcesz z nim spać, to idź z nim spać. Przecież cię nie wyrzuci z łóżka! A ty – stanęła na przeciwko Rose. – Chcesz Malfoya, to go weź. Nie odpuszczaj!
-      Nie masz o tym zielonego pojęcia! – przez zaciśnięte zęby wykrztusiła Rose. – Tak samo, jak twoja matka! – dodała, a potem odwróciła się i odeszła.
Lily zbladła. Usłyszały trzaśnięcie drzwi.
W jednej chwili Lily zmieniła się na twarzy. Zrobiła się purpurowa ze złościi ruszyła do wyjścia.
-      Stój! – usłyszała stanowczy ton Arthemis. Odwróciła się do niej wściekła.
-      Słyszałaś, co ona powiedziała?!
-      Słyszałam – powiedziała, uspokajająco. – Ale nie powiedziała tego bez powodu... – Arthemis stoczyła ze sobą szybką walkę. Wiedziała, że jeżeli z jednego, rzuconego w złości zdania Rose, wyniknie kłotnia, to dziewczyny pokłócą się na dobre i na długo. A to jej się nie uśmiechało.
Westchnęła ciężko.
-      Chodź, wytłumaczę ci...
Lily niechętnie usiadła.
Arthemis opowiedziała jej sytuację na peronie 9 i ¾ oraz słowa Ginny Potter, skierowane do Rose. Reakcję Rose i właśnie chciała, powtórzyć, co jej tłumaczyła pani Potter, gdy ją na tym przyłapała, ale Lily zerwała się na równe nogi.
-      Moja mama tak powiedziała?! – dopytywała się. – Powiedziała: „..ja wiem, że podejmiesz właściwą decyzję”, a potem „Jesteśmy rodziną. Zawsze nią będziemy. Nic tego, nigdy nie zmieni.”
Arthemis skinęła głową. Rozumiała wzburzenie Lily i chciała jej wytłumaczyć, co jej matka miała na myśly. Otworzyła usta, gdy Lily rzuciła:
-      Moja mama powiedziała Rose: Pamiętaj, że jesteś z Gryffindoru. Serce i odwaga jest twoją największą zaletą. Obojętnie jak trudny będzie wybór, podejmiesz go, bo tak ci podyktuje serce.
-      Tak, Lily. Powtórzyłam ci dokładnie...
Lily krzyknęła sfrustrowana.
-      Jak można być tak inteligentnym i tak głupim jednocześnie! – syknęła. – Za łatwo jej wszystko przychodziło do tej pory! Moja mama powiedziała jej to prosto w twarz, a ona i tak pogrąża się w jakimś beznadziejnym, otępiałym stanie i użala się nad sobą. Nie wiem, czy to Malfoy ją tak spaczył, czy ona jest taka tępa, ale jak można usłyszeć, że zawsze będziemy rodziną i nic tego nie zmieni, i nadal używać tego jako wymówki!!
Arthemis zamrugała zaskoczona. Nie musiała nic tłumaczyć. Dla Lily wszystko było równie oczywiste, co dla Jamesa i jego matki.
-      Niech tylko dorwę te jej głupie, rude kudły, a może wróci jej rozsądek! Ona nie myśli! W ogóle nie myśli od jakiegoś czasu! – Lily chodziła po dormitorium jak rozzłoszczony kociak w klatce.
-      Jest zakochana – powiedziała cicho Arthemis.
-      Ty też byłaś, jesteś! A mimo tego nie przestałaś zauważać innych ludzi i myśleć logicznie! – obstawała przy swoim oburzeniu.
-      Boi się stracić rodzinę – szepnęła Arthemis, przypominając sobie to kilkudniowe uczucie niepewności.
-      I tego nie rozumiem! Nie rozumie tego moja matka i nie rozumie tego ciotka Hermiona! Jeszcze rok temu do głowy, by jej takie bzdury nie przyszły!
-      Scorpius cały rok bronił się przed nią. Nie chciał, żeby straciła rodzinę... W końcu Rose zaczęła mu wierzyć...
-      On nie zna naszej rodziny! A ona sie w niej wychowała! – krzyknęła Lily. – Jego mogę zrozumieć! Ale jej zachowanie nie ma żadnych podstaw! Doprowadza mnie to do szału!!
-      Chyba nie powinnaś się w to wtrącać – powiedział cicho Arthemis, chociaż w głębi duszy całkowicie popierała jej złość i oburzenie.
-      Jestem jej siostrą – odpowiedziała ostro. – Rodzina jest po to, żeby się wtrącać, gdy niszczymy sobie życie!
Lily chwyciła za przewieszoną przez krzesło kurtkę i skierowała się do drzwi.
-      Muszę się przejść inaczej zrobię jej krzywdę, jak tylko ją zobaczę – warknęła, zatrzaskując za sobą drzwi.
Arthemis zamrugała zaskoczona. A potem na jej twarzy wykwitł szeroki uśmiech. Może właśnie zaczęło się coś dziać. Dlatego jako dobra siostra, postanowiła zostawić to między dziewczynami. Lily zatrząśnie podstawami świata i Rose, i Scorpiusa Malfoya.
Potem jednak coś przypomniała sobie. Lily powiedziała, coś o co miała ją zapytać. Zostawiła ksiażki i zeszła do Pokoju Wspólnego.
Albus akurat siedział z Lizbeth.
-      Al, dużo ludzi choruje? – zapytała. – Lily coś wspomniała...
-      Ach... cóż wydaje mi się, że panuje jakieś wiosenne osłabienie – odparła Lizbeth. – To zazwyczaj nic groźnego...
-      Ból brzucha, wymioty, ból głowy, bezsenność, jakaś drobna wysypka. Zazwyczaj jest to jedna z tych rzeczy. Nigdy wszystkie razem – wyjaśnił Albus. – A dlaczego?
-      To trwa już od kilku tygodni – zauważyła Arthemis.
-      Ale nie w Gryffindorze, na szczęście – mruknęła Lizbeth. – Chyba dopiero wczoraj spotkałam kogoś z trzeciej klasy, kto się źle czuł. Jak na razie jest to jedyny przypadek...
Arthemis bardzo się to nie spodobało.
-      Wiesz, jak ten ktoś się nazywa?
-      Powinnaś ją znać... To Tasya. Jedna ze ścigających...
Arthemis zaniepokoiła się nie na żarty.
-      Lucas już wie? – zapytała, krzywiąc się.
-      Raczej nie, skoro nie zaciągnął mnie jeszcze do skrzydła szpitalnego, żebym sprawdził, jak Tasya się czuje – zaśmiał się ponuro Albus.
-      Zajmę się tym – powiedziała zamyślona Arthemis. – Wy odpoczywajcie... – rozejrzała się po Pokoju Wspólnym. Wszyscy chłopcy z dormitorium Jamesa, łącznie z nim grali w karty przy „ich” stoliku. Nikt tam nie siadał oprócz nich, a gdy ktoś siadał i widział, któregokolwiek z siódmoklasistów natychmiast się urywał. Była tylko jedna osoba w całym Gryffindorze, która siadała tam bezkarnie i której obecność tam, oznaczała wojnę na pokera.
Tą konkretną osobą była Arthemis.
Która miała już swoją następczynie, ale chłopcy jeszcze o tym nie wiedzieli...
Stwierdziła, że nie będzie przeszkadzała Luke’owi i sama poszła do Skrzydła Szpitalnego.
Tasya jeszcze nie spała. Czytała w łóżku przegląd sportowy Proroka Codziennego. Była bardzo blada, a nawet zielonkawa, na twarzy. Arthemis podeszła do niej.
-      Cześć – rzuciła cicho, bo kilka innych łóżek też było zajętych.
-      Och, cześć – odparła zdziwiona Tasya. – Lucas jeszcze nie wie, prawda? To nic poważnego, na pewno do meczu będę na nogach! Co ja mówię! Będę na nogach już jutro na treningu i...
-      Tasya... spokojnie – przerwała jej Arthemis. – Luke jeszcze nie wie. A skoro to nic poważnego, to nie masz się czym stresować...
-      To dobrze – westchnęła Tasya. – Że też mnie to dopadło! Zupełnie dobrze się czułam wieczorem!
-      A właściwie to, co się stało? – zapytała Arthemis, przechodząc do rzeczy.
-      Siedziałyśmy z dziewczynami w dormitorium i uczyłyśmy się razem. Przyniosłyśmy sobie chrupki i przekąski, i uczyłyśmy się do egzaminu z zaklęć. Profesor Alexander zaplanowała powtórkę z trzech lat! No i zaczęło się od bólu brzucha, a potem już poleciało. Ledwo zdążyłam dobiec do łazienki. Mdłości męczyły mnie całą noc. Dopiero rano udało mi się zasnąć.
-      Ktoś jeszcze zachorował?
-      O ile się nie mylę to na razie tylko ja. Jedną koleżanke bolała bardzo głowa. Dlatego poszła wcześniej spać. Ale to wszystko...
Arthemis przez chwilę się w nią wpatrywała.
-      Może to nie przez jedzenie? Piłyście coś? Może piwo kremowe? – zapytała mimochodem.
-      Piłyśmy trochę piwa kremowego, a potem któraś z dziewczyn przyniosła nawet Głosozmieniacz! Trudno go dostać w szkole. Jest bardzo smaczny...
-      Jak wyzdrowiejesz, to zgłoś się do Jamesa... Na pewno załatwi ci.. skrzynkę – rzuciła ze śmiechem Arthemis, chociaż czuła się głęboko zaniepokojona.
Tasya się zaśmiała.
-      Słuchaj – szepnęła Arthemis – mogłabyś coś dla mnie po cichu zrobić?
Tasya uśmiechnęła się.
-      Nienawidzę leżeć w szpitalu – odparła konspiracyjnie.
-      Popytaj innych pacjentów, jak się tu znaleźli, i czy wcześniej coś pili, ok? Jeżeli ktoś chce zniszczyć Głosozmieniacz, to robi to w szkole. A ja chce wiedzieć, kto to taki – powiedziała cicho Arthemis.
-      Ok – Tasya skinęła poważnie głową. – Da się zrobić. Dzięki! Oszalałbym tutaj jeszcze jeden dzień...
-      Rozumiem cię – powiedziała z uśmiechem Arthemis. – Odpoczywaj. Uspokoję Lucasa, żeby cię nie napadł i nie narobił paniki w całym zamku...
-      Za to jestem ci jeszcze bardziej wdzięczna. Dobranoc.
Arthemis roześmiała się i pożegnała, mając nadzieję, że Tasya subtelnie wypyta innych pacjentów. Bardzo nie podobał jej się rozwój sytuacji. Bardzo.
Wróciła do Pokoju Wspólnego i stoczyła ze sobą szybką walkę wewnętrzną. Potem stwierdziła, że musi dać odpocząć umysłowi. Skierowała się, więc w stronę stolika chłopców.
Stanęła nad nimi.
-      Gotowi na druzgocącą klęskę? – rzuciła wyzywająco.
-      Arthemis – szepnął mściwie Max, mrużąc oczy.
-      No, co chłopcy? Nauczyliście się czegoś nowego? – odparła słodko.
Justin spojrzał na nią spode łba.
-      Zagram z tobą tylko po to, żeby po raz kolejny zobaczyć, jak przegrywasz z Jamesem...
Tym razem to Arthemis zmrużyła groźnie oczy.
James bardzo powoli podniósł wzrok znad kart i spojrzał na Arthemis, a potem na jego twarzy wykwitł seksowny, zachęcający uśmiech.
-      Kochanie?
Arthemis zacisnęła zęby, złapała za krzesło i odwróciła je oparcie do stołu. Usiadła na nim okrakiem. Poczuła jak się rozluźnia i jednocześnie napina się w niej struna współzawodnictwa.
-      Rozdajcie – rzuciła.
Od kiedy James ją nauczył, Arthemis była mistrzynią pokera. Nie mogła prześcignąć tylko swojego nauczyciela. Potrafiła przejrzeć i wyczuć każdego. Potrafiła przewidzieć jego ruchy, gdy tylko pierwszy raz spoglądał na swoje karty. Kłopoty sprawiał jej Fred i Lucas. Trochę Justin. Ale James... James był dla niej zagadką. Według niej sprawa była prosta... był oszustem. Blefował jak wytrawny szuler. On twierdził, że ma taktykę, ale nie chciał jej zdradzić nawet jej.
Grali bardzo długo. Dopiero Gillian przyszła po Justina.
-      Wiecie, że wybiła północ? – upewniła się.
-      Nie – Maks się uśmiechnął. – Ale i tak już odpadliśmy. Chcemy zobaczyć, czy Arthemis znowu przegra...
Arthemis posłała mu mordercze spojrzenie, z nad kart. Potem spojrzała na Jamesa. Patrzyła na nią rozluźnionym leniwym wzrokiem. Tylko, że on zawsze tak wyglądał. Nie zmieniał wyrazu twarzy, obojętnie, czy karta była u niego dobra, czy nie...
-      Stawiam wszystko – powiedziała stanowczym tonem Arthemis i przesunęła wszystkie cytrynowe cuksy w jego stronę.
James poprawił się na krześle, a potem rzucił niedbale:
-      Sprawdzam...
-      Do diabła! – Arthemis rzuciła karty na stół. Zerwała się na nogi. – Jak ty to robisz!?
-      Kochanie, twoje ciało nie ma przede mną tajemnic – odpowiedział cicho.
Arthemis spłonęła rumieńcem.
Lucas zaksztusił się cukierkiem.
Justin i Max ryknęli śmiechem.
Arthemis klepnęła Lucasa po plecach.
-      Uważaj, bo wylądujesz w szpitalu razem ze swoją ścigającą – rzuciła zanim zdążyła pomyśleć.
-      Co?! – Lucas zerwał się na nogi.
-      Siadaj! Nic jej nie jest. Jutro wyjdzie – uspokoiła go szybko. Spojrzała na Jamesa i postanowiła, że odpłaci mu pięknym za nadobne. Gdy wkładał cukierka do ust, nachyliła się przez stół i powiedziała cicho:
-      Nie myśl, że pozwolę ci być na górze, jeżeli po zjedzeniu tych cukierków przytyjesz chociaż gram...
James z wrażenia połknął cukierka i zaczął kaszleć. Lucas spadł z krzesła. Arthemis odsunęła się z uśmiechem satysfakcji na twarzy. Justin i Max rzucili się ratować kumpla. Tak długo klepali go po plecach, aż w końcu udało mu się wziąć głębszy oddech. Potem roześmiał się głębokim głosem.
-      Jest cudowna – wychrypiał. – Jest najlepsza na świecie...
-      Mało cię nie zabiła – wytknął mu Justin.
Pokręcił głową oczarowany, patrząc jak znika na schodach do dormitorium dziewcząt.


Minęły dwa dni od kiedy Lily dowiedziała się o rozmowie Rose i pani Potter. Cztery od pierwszego pocałunku Rose i Colina.
Arthemis uważała, że dobrze się stało, że Lily próbuje ochłonąć. Co prawda nie próbowała rozmawiać z Rose i ostentacyjnie ją ignorowała, ale tamta nie dawała po sobie poznać, że ją to dotknęło.
Lily rzecz jasna nie próbowała ochłonąć. O nie... nie próbowała też zrozumieć. Po prostu czekała na właściwy moment. Jak już ona uderzy, to będzie wielkie BUM!
Aż w końcu nadszedł ten moment, w którym przyłapała Colina i Rose idących przez korytarz. Całkowicie samych. W porze obiadu, co oznaczało, że nie zapowiadało pojawienia się na korytarzu zbyt wielu ludzi. Idealnie!
-      Prawie trzy tygodnie ćwiczeń sam na sam z Malfoyem? – zapytał Colin. – Czy oni zwariowali? Nie powinno być z wami profesor Alexander?
-      Nie może być z nami cały czas – powiedziała Rose, wzdychając. – Zwariuję z nim sam na sam...
Lily mogła się o to założyć. I zastanawiała się, kiedy jej kuzynka zrobiła się tak zakłamana...
-      Czyżby? – rzuciła chłodno wyłaniając się zza rogu.
Rose spojrzała na nia zdziwiona, tak jak Colin.
-      Jakoś nie zwariowałaś przez ostatnie pół roku, prawda Rose? – dodała słodko.
-      Lily? O co ci chodzi?
-      Nieważne – Lily uśmiechnęła się do Colina. – Miło was widzieć razem. Rose jest bardzo zamknięta w sobie... I zazwyczaj nie protestuje, nawet jeżeli czegoś nieznosi... – dodała tajemniczo.
-      Przestań, Lily – powiedziała znużonym tonem Rose.
-      Nie chciałaś, żeby cię całował, prawda? Ale mimo tego nie zaprotestowałaś? Prawda, że nie protestowała? – zwróciła się do Colina, który patrzył na nią, jak na jadowitego węża.
-      Nie słuchaj jej – powiedziała łagodnie Rose. – Jest zła, bo się pokłóciłyśmy...
-      Ale nie kłamie – rzuciła spokojnie Lily. – Nigdy nie kłamię, dobrze o tym wiesz... Ty kiedyś też nie kłamałaś – dodała wyzywająco.
-      Dosyć tego! – warknęła Rose, robiąc krok w jej kierunku.
Colin stał, patrząc to na jedną to na drugą. Nic dziwnego, że Potterowie za nim nie przepadali. Nie miał gorącej krwi, jak oni. Nie chronił i nie walczył, gdy chodziło o kogoś mu bliskiego, jak oni.
-      Jeżeli nie mam racji, to go pocałuj – rzuciła Lily. – Przecież jesteście sobie bliscy, prawda?
Rose patrzyła na Lily ze złością, zaciskajac usta i oddychając płytko. W jej oczach odbijał się smutek, wściekłość, strach i niema prośba.
Lily przetrwała to spojrzenie, chociaż było to ciężkie. Chciała jej coś udowodnić, bo nie mogła znieść tego, że Rose coraz bardziej pogrążała się w depresji. Patrzyła, więc na Rose niewzruszona.
W końcu dał znać o sobie jej temperament, który z taką lubością wydobywał z niej Scorpius. Odwróciła się do zaskoczonego Colina, położyła mu ręce na ramionach i wspięła się na palce.
Schylił głowę, by mogła dosiegnąć jego usta, a potem objął ją w pasie, gdy z zamkniętymi oczami całowała go zachłannie i czule. Potem odsunęła się, a Colin dotknął jej policzka delikatnie się uśmiechając.
-      Będę na ciebie czekał w Wielkiej Sali, Rose – powiedział czule. – Chyba musicie porozmawiać, tak między wami dziewczynami...
Rose nie patrząc na niego skinęła głową.
Lily patrzyła na nia ponuro.
Gdy Colin zniknął, Rose spojrzała na nia zimno.
-      Zadowolona? – rzuciła.
-      A ty jesteś? – odparła smutno Lily.
-      Po, co to całe przedstawienie?
-      Chciałam ci coś udowodnić...
-      I udało ci się? – syknęła Rose.
-      Sama sobie odpowiedz na to pytanie – odpowiedziała Lily, odwracając się. – Nie lubie, kiedy cierpisz Rose. Ale ostatnio rzadko zdarza ci sie być szczęśliwą... Może więc przyda ci się wstrząs. A gdy już przestaniesz zachowywać się, jak idiotka, będę mogła z tobą normalnie porozmawiać...
-      Nic nie rozumiesz! – warknęła Rose, idąc za nią.
Lily przystanęła i odwróciła się przez ramię.
-      Chyba w tym wypadku, rozumiem więcej niż ty. Przykro mi, że sama sobie tego nie uświadomiłaś i musiałam ci w tym pomóc... Mam nadzieję, że kiedyś zrobisz to samo dla mnie...
Lily odeszła, zostawiając wściekłą, zranioną i oszołomioną Rose na środku korytarza.


Wieczorem Lily była w strasznyms stanie. W końcu nie wytrzymała i poszła porozmawiać z Arthemis. Nigdzie w Wieży Gryffindoru nie mogła jej znaleźć. Poza tym nie była całkowicie pewna, czy ta zrozumiałaby jej punkt widzenia. Chyba po raz pierwszy w życiu stwierdziła, że musi porozmawiać z bratem.
Podeszła do niego.
-      Musimy porozmawiać...
Lucas spojrzał na nią zaniepokojony.
-      Nie martw się. Chodzi o Arthemis – powiedziała szybko. Tymi słowami zaniepokoiła Jamesa, który natychmiast wstał.
-      Co się stało? – pytał zmartwiony, gdy szli korytarzem siódmego piętra. W końcu Lily zatrzymała się przy jednym oknie i przykucnęła, ukrywając twarz w dłoniach.
-      Zrobiłam coś złego...
-      Co? Gdzie jest Arthemis? – zapytał nerwowo, kucając przy niej.
-      Nie wiem. Nie o nią chodzi. Nie chciałam, żeby Lucas sie martwił...
Z Jamesa uszło powietrze.
-      A ja mogę? – zapytał ironicznie. Widząc jej bladą twarz, westchnął jednak. – O co chodzi? Kogo mam zabić? Trzeba uciszyć jakiegoś świadka?
Parsknęła śmiechem. A potem drżące wzięła oddech.
-      Ciebie też wkurza ta cała gadka o tym, że rodzina nie zaakceptuje człowieka, którego kochasz, prawda? Wkurza cię, że Rose ma tak mało wiary w nas wszystkich... Ty to rozumiesz, prawda?
-      Rozumiem, że może to wkurzać i obrażać całą naszą rodzinę – potwierdził cicho.
-      Ona się pogrąża. A ten Colin... myśli, że to jej pomoże, ale tylko ją bardziej zrani, prawda?
-      Tak – mruknął James ponuro. – Lily, co się stało?
Lily przez dłuższą chwilę milczała.
-      Chciałam, żeby nią coś wstrząsnęło...- zaczęła cicho. – Wiedziałam, że tego nie chcę. Wiedziałam, że ją to zrani. Widziałam w jej oczach, prośbę, żebym tego nie robiła, ale nie odpuściłam. Zignorowałam to wszystko i sprowokowałam ją, żeby pocałowała Colina. Miałam nadzieję, że jeżeli tego nie zrobi, on się odczepi, albo ona zrozumie, że nie jest w stanie. Ale ona to zrobiła... pocałowała go, a on jakby jeszcze bardziej się w niej zadurzył. Tylko, że Rose... Rose chyba jeszcze bardziej się po tym załamała... – głos Lily zadrżał, więc musiała przerwać.
James pogłaskał ją po włosach, wstając.
-      To, że go pocałowała... da jej więcej do myślenia, niż gdyby tego nie zrobiła. Będzie ja bardziej boleć, ale ją oczyści. Nie dręcz się, Lily...
-      Ale... ale jeżeli ona mnie znienawidzi? – wyjąkała. – Jeżeli nigdy już się do mnie nie odezwie?
-      To będzie bardzo głupia... –wycedził James. – Boi się, że straci rodzinę, ale odsunie się od niej, bo nie dostanie tego, czego chce... nie widzi, że  to błędne koło? – prychnął.
Usłyszeli szybkie, gniewne kroki na korytarzu. James się skrzywił, zanim jeszcze się odwrócił.
-      Ona chyba już wie – szepnęła z lękiem Lily, patrząc na Arthemis zmierzającą w ich kierunku.
-      Zajmę się tym – mruknął odważnie James, wstając.
Skoro zamierzał się poświęcić, Lily nie miała zamiaru go powstrzymywać. Chyłkiem cofnęła się do tajnych schodów, podczas, gdy James wyszedł na spotkanie Arthemis.
-      Wiesz, co ona zrobiła?! – syknęła Arthemis.
-      Wiem. I uważam, że Rose należy się wstrząs.
-      Ranienie jej nie przyniesie żadnego wstrząsu! Zamknie się w sobie, będzie się obwiniać, że wykorzystuje bogu ducha winnego chłopaka! Rozwiązanie tej sytuacji nie jest takie proste, a gnębienie jej nie pomoże wam, rozwiązać sytuacji!
-      Nie rozumiesz, Arthemis – powiedział spokojnie James. – Rose, dała sobie wmówić, coś co jeszcze rok temu nie miałoby racji bytu w jej głowie. Nasza rodzina jest bardzo zżyta, kto raz do niej wejdzie, nigdy z niej nie wychodzi. Jesteśmy jej rodziną i przyjaciółmi, a ona potrzebuje, żeby kopnąć ją w tyłek, a nie głaskać po głowie...
-      Jest zakochana. Ma nerwy w strzępach – zasyczała Arthemis. – Jest totalnie rozbita. I nawet twoja matka James powiedziała, że Rose musi sama dojść do tego, czego chce. Jeżeli sama nie podejmie tej decyzji, to nigdy nie będzie szczęśliwa, ani pewna siebie!
-      Nikt nie podejmuje decyzji za nią... Lily przyśpieszyła tylko przełom. Tak, czy inaczej w końcu by to nastąpiło.
-      A musiała przy tym ranić i Rose i Colina?! – krzyknęła Arthemis.
-      Może gdyby ktoś wtedy zrobił to dla nas, nie musielibyśmy męczyć się pół roku – warknął James, śmiertelnie poważnie.
Arthemis odchyliła głowę i zbladła. Potem jej oczy pociemniały.
-      Ty nie miałbyś problemu i nie dręczył się pocałunkiem z Anabell – odparła cicho. – Módlcie się, żeby Rose wyszło to na dobre – dodała groźnie. – Bo jeżeli zupełnie się załamie, to już się nie podniesie...
Potem odwróciła się na pięcie i odeszła, a James zacisnął zęby, ze złości na samego siebie.
-      Dlaczego zawsze muszę wywlekać na wierzch stare sprawy? – zapytał siebie, patrząc w wysokie sklepienie.
James stwierdził, że bez wywlekania uczuć na wierzch się nie obędzie i postanowił odszukać Rose.


Rose cały dzień chodziła, jakby rzucono na nią zaklęcie obojętności.  Miała ochotę trzeć dłonią usta, aż do krwi.
Nie chciała go całować. Nie chciała. Zrobiła to tylko dlatego, że Lily ją sprowokowała.
A była w stanie to zrobić, bo...
I to było najgorsze.
... bo wyobraziła sobie, że to Scorpius.
Chciała płakać, ale jeszcze bardziej, chciała już nigdy nie spotkać Colina i nie spoglądać mu w oczu.
Lily miała rację. Zrobiła się zakłamana i nie miała nic na swoje usprawiedliwienie. Wciagnęła w swoje nieszczęście jeszcze jedna niewinną osobę.
Rose szła, jak na skazanie na popołudniowe ćwiczenia ze Scopiusem. Nie była w stanie spojrzeć mu w oczu. Bała się, że wszystko od razu wyczyra z jej twarzy.
I jakby wszystkie złe duchy zmówiły się przeciw niej, dogonił ją zadowolony i uśmiechniety Colin.
-      Cześć, piękności! Pomyślałem, że cię odprowadzę...
-      Nie musisz – powiedziała cicho Rose.
-      Ale chce... – zaśmiał się i chciał złapać ją za rękę, ale w tym samym momencie celowo sięgnęła do torby, żeby mu się to nie udało.
-      Jestem już spóźniona – mruknęła do siebie i przyśpieszyła. – Scorpius na pewno już na mnie czeka.
-      No, to sobie poczeka – odpowiedział rezlotnie Colin, otwierając przed nią drzwi Sali ćwiczebnej.
Rose rozejrzała się spłoszona. Nie wiedziała, czy bardziej obawia się wściekłości Scorpiusa, czy jego obojętności. Odetchnęła z ulgą, gdy zauważyła, że jeszcze go nie ma w Sali.
-      Ooo! Jestem pierwsza... to do zobaczenia – rzuciła pośpiesznie i weszła do środka, zanim zdążył odpowiedzieć.
-      Do jutra – rzucił Colin i odszedł.
Rose rozejrzała się i zmarszczyła czoło. Scorpius jednak był tu wcześniej, bo świece i pochodnie się paliły, a na krześle, postawionym przy biurku, rozwieszona była jego zielona  bluza. Usta Rose zadrżały, gdy poniosło ją w tym kierunku. Nie mogła nic na to poradzić.  Na drżenie, rozpacz, czułość, tęsknotę, która ją ogarnęła.
Podeszła do biurka i z nabożną tęsknotą, koniuszkami palców przesunęła po materiale. Wzięła głęboki drżący oddech i zacisnęła usta, a potem oczy, gdy jej dłonie zanurzyły się w tkaninie.
Scorpius obserwował ją od drzwi spod przymrużonych powiek. Mógł znieść własną wściekłość, zazdrość, szaleńczą tęsknotę. Mógł im się opierać. Ale nie mógł opierać się jej. Nigdy tego nie umiał i nigdy się tego nie nauczy. Nawet nie był pewien, czy tego chce.
Gdy widział ich razem nad jeziorem, mało go nie rozerwało ze wściekłości. Złapał się na tym, że śledzi Krukona, którego nienawidził od pierwszej chwili. Niestety jego uczucia nie objęły Rose. A teraz jeszcze bardziej się pogrążył widząc jej smutek i wiedząc, że to on jest za to odpowiedzialny.
Ciągnęło go do niej, jak metal do magnezu. Chciał, nie musiał jej dotknąć. Ruszył w jej stronę.
Rose poderwała głowę. Jej oczy rozszerzyły się na jego widok. Zrobiła krok w tył, ale jakby niechętnie. Scorpius dopadł do niej, chwycił ja w pasie i wpił się ustami w jej usta.
Dłonie Rose przez chwilę próbowały go odpychać, ale w końcu poddała się mu z cichym jękiem, urywanym płaczem. Wspięła się na palce, objęła go za szyję.
Dłonie Scorpiusa przesywały się po całym jej ciele. Rozpalały pośladki, plecy, wplatały się w długie, rude włosy. Ich usta trwały połączone, podobnie jak języki i ciała. To była desperacja. Był jej spragniony jak wody na pustyni.
Rose w końcu oderwała usta od jego wilgotnych warg. Położyła mu głowę na ramieniu. Objął ja z całej siły, wtulając twarz w jej włosy i unosząc ją na palce.
-      Nie mogę – załkała. – Już nie mogę...
Głaskał ją po włosach. I wiedział, że zaraz znowu ją zrani.
Westchnął głęboko, czując jak pęka mu serce. Zerknął na drzwi. Zesztywniał cały, widząc w nich postać.
-      ROSE?! –krzyk Colina rozdarł ciszę.
Rose gwałtownie odwróciłą sie do drzwi.
-      Co to ma znaczyć?! – domagał się wyjaśnień.
-      To, co widzisz – odpowiedział Scorpius chłodno.
Colin wytrzeszczył oczy, a potem odwrócił się i odszedł.
Rose odruchowo ruszyła za nim. Zatrzymała ją dłoń, którą nadal ściskał Scorpius. Powoli podniosła na niego wzrok.
-      Nie zatrzymuj mnie, jeżeli nie zmieniłeś zdania... – szepnęła i mimo wszystko w jej głosie zabrzmiała nadzieja.
Jej serce zbiło szybciej, gdy nie puszczał. Zrobiła krok w jego kierunku, a wtedy spuścił wzrok i przestał ściskać jej palce.
Oczy Rose się zaszkliły. Wzięła głęboki oddech i skierowała się do drzwi.
-      Nie będę dzisiaj ćwiczyć – szepnęła, zatrzymując się. – Muszę kogoś zranić – powiedziała niespodziewanie. – Jak ty to znosisz?
-      Zawsze mam nadzieję, że mi wybaczy – odpowiedział szczerze, zadziwiając sam siebie.
Rose pokiwała głową.
-      Tak. To chyba... jedyne wyjście – mruknęła i odeszła.
Scorpius po raz kolejny. Z własnej woli. Został sam...


James skierował się do sali zaklęć, sądząc, że właśnie tam ćwiczą Rose i Malfoy. Może biorąc przykład z Lily, mógłby sprowokować Malfoya? Chociaż skoro opierał się tak długo, to prowokacja nie wystarczy. Trzeba mu powiedzieć w krótkich żołnierskich słowach, co ma robić i kopnąć na doping w ślizgońską dupę.
A przy okazji popatrzy sobie, co też oni robią podczas ćwiczeń. Jeżeli nie zarzynają się tak jak oni, to było to totalnie niesprawiedliwe. Według jego obliczeń, już powinni kończyć.
Zdziwił się, że drzwi są otwarte. Zajrzał do środka i zobaczył zamyślonego Malfoya, lewitującego jakąś kulkę nad różdżką.
-      Jeżeli tak wyglądają wasze ćwiczenia, to życzę wam powodzenia w następnym zadaniu – powiedział drwiąco.
Scorpius nie drgnął. Nie dał po sobie poznać, że go usłyszał. Jak zwykle na swój chłodny sposób całkowicie go zignorował.
-      Gdzie jest Rose? – rzucił James.
-      Nie wiem – odpowiedział znudzonym tonem. – Wyszła...
James wypuścił sfrustrowany powietrze. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale jednak machnął na niego ręką. Stwierdził, że ważniejsza w tym momencie jest jego kuzynka.
Znalazł ją. Z trudem, ale jednak mu się udało. Nikt nie miał tajemnic przed Mapą Huncwotów. A on szczęśliwie miał ją przy sobie, bo nosił ją zawsze, jak Arthemis w weekendy gdzieś znikała.
Nad Hogwartem ciążyły wielkie burzowe, czarne chmury. Burza miała rozpętać się lada chwila, a deszcz opadał na ziemię, wielkimi, chłodnymi kroplami. Aż dreszcz go przechodził na myśl, że musi wyjść z zamku.
Jednak dzięki temu, będzie mógł przynajmniej spokojnie porozmawiać z Rose.
Rose ukrywała twarz w dłoniach. Nie obchodziła ja złowieszcza aura. Mógłby ją trafić piorun i byłoby jej to zupełnie obojętne.
Zastanawiała się, co jest z nią nie tak. Nie powinna dać się sprowokować Lily. Nie powinna pozwalać Colinowi na coś więcej, bo przecież wiedziała, że nie może tego odwzajemnić. Nie powinna robić wiele rzeczy, ale przez ostatnie tygodnie, było jej to wszystko najzupełniej obojętne. Mogła ranić niczemu niewinnego Krukona, dla własnych wymiernych z resztą korzyści. Nigdy wcześniej by tak nie postąpiła.
Nie podobało jej się to, co się z nią działo. Była na siebie wściekła. I wolała tę złość niż apatię. Lily dobrze ją znała. I słusznie się wkurzała.
Przez ostatnie tygodnie musiała być nie do zniesienia! – uśmiechnęła się do siebie.
Scorpius.
O wszystkim wiedział. I cierpiał. Sama mu tych cierpień przysporzyła. Tęsknił tak, jak ona. Była pewna, że tak samo jak jej było ciężko. A mimo tego się trzymał. Nie wiedziała, czy to dobrze, czy nie. Na pewno miał w tej kwestii większe doświadczenie.
Zastanawiała się, czy gdyby mogła się pozbyć tej miłości za pomocą zaklęcia, to chciałaby to zrobić... Czy wtedy pocałunek z Colinem, znaczyłby dla niej więcej? Czy nie musiałaby sobie wyobrażać Scorpiusa, żeby móc to zrobić? Czy sprawiłoby to jej przyjemność?
-      To nie zadziała – usłyszała cichy głos i przestraszyła się, że ktoś czyta jej w myślach. Spojrzała na Jamesa, a potem zawstydzona odwróciła wzrok, ocierajac usta. – Nie da się zabić uczucia uczuciem – dodał, podchodząc bliżej i opierając się o barierkę obok niej.
-      To nie powinno być tak. Przecież lubię Colina... Może gdyby...
-      Jesteś bardziej wrażliwa niż ja – przerwał jej James. – Dlatego nie możesz tego zrobić... Bo to nie te usta. Nie te dłonie... Nie ten zapach...
Rose przypomniała sobie gorączkową potrzebę, która ogarnęła ją, gdy tylko Scorpius do niej podszedł. A potem całkowity brak reakcji, gdy całowała Colina.
Odwróciła głowę, zarumieniona.
-      Nie będę z tobą o tym rozmawiać!
-      Twoja wola – powiedział cicho James. Przez dłuższą chwilę milczał. – Ale to ja jako jedyna znana ci osoba już to przeżyłem. Więc mówię z doświadczenia, że substytut, nawet jeżeli jest lepszy, nigdy nie będzie tym, czego ci potrzeba... Zmieniasz się Rose... i to nie jest dobre – dodał z żalem.
Rose westchnęła. W zeszłym roku była wściekła na Jamesa za to, że zaczął w ogóle chodzić z Anabell. A co sama zrobiła? Miała szczęście, że jej rodzina zawsze rozumiała więcej niż każdy by chciał.
-      Nie będę owijał w bawełnę – powiedział niespodziewanie James i spojrzał jej w oczy. – Tylko ty możesz podjąć decyzję. A to, że boisz się ją podjąć już cię zmieniło. Tak, czy inaczej, Rose, grozi ci to samo. Pomyśl przez chwilę logicznie. Jeżeli nie przyjmą go do rodziny, nigdy im nie wybaczysz. Nigdy już nie będzie tak samo. A jeżeli nie podejmiesz żadnej akcji i odpuścisz, bo on tak chce, bo się boisz, ten strach sprawi, że odsuniesz się od rodziny, o którą toczy się stawka. W ten czy inny sposób stracisz rodzinę – jego słowa ciężko opadły pomiędzy nimi. - Zakładając oczywiście, że twoje bezpodstawne obawy się sprawdzą – dodał z ironią. – A oboje doskonale wiemy, chociaż może o tym zapomniałaś, że twoi rodzice, moi rodzice i cała reszta naszych krewnych, prędzej przyjeliby w swoje szeregi najgorszego ze śmierciożerców, niż pozwolili na stratę, któregokolwiek członka rodziny...
-      Ale... – zająknęła się Rose, - twoja mama...
-      Lily ma rację – westchnął sfrustrowany – straciłaś zdolność logicznego myślenia. Ale nie przejmuj się... to cecha zakochanych. Wiele można im wybaczyć...
Rose parsknęła niewesołym śmiechem. Nie wiedziała, czy chce jej się płakać, czy śmiać. Nie wiedziała, czy czuje ulgę, czy jeszcze większy zamęt, ale w jakiś sposób było jej lepiej.
Położyła rękę na ramieniu Jamesa. Spojrzał na nią.
-      Pamiętasz, jak gdy byliśmy dziećmi, z Albusem wykradliście moją lalkę? Zrobiliście z nią coś strasznego... Przez dłuższy czas was nienawidziłam! Ale kilka dni później przyniosłeś ją odnowioną, w idealnym stanie, chociaż Albus się sprzeciwiał, bo bał się, że dostanie lanie od cioci Ginny. Zawsze to robisz... stawiasz czoło niewygodnym sprawom i odnawiasz...
James wzruszył ramionami, zawstydzony.
-      Biorąc pod uwagę, że jeżeli jeszcze trochę stracisz na wadze, to ciotka Hermiona zamieni się w rogogona węgierskiego, to tak jest bezpieczniej i prościej...
-      Nawet jeżeli mówimy o Malfoyu? – zapytała smutno.
-      To nic nie zmienia... Mogę albo dręczyć Malfoya, albo ci pomóc. – Spochmurniał. – A dręczenie Malfoya nie jest już takie przyjemne biorąc pod uwagę, jak doskonale radzi sobie z tym sam...
Rose tym razem się roześmiała.
-      Zawaliłam sprawę – westchnęła, przeczesując włosy dłonią. Uśmiechnęła się do Jamesa. – Arthemis cię przysłała?
James odwrócił się i spojrzał w burzowe niebo. Na jego twarzy pojawiło się napięcie i zdenerwowanie.
-      Wkurzyła się za to, jak Lily cię potraktowała. Chyba jeszcze nie do końca zna zasady działania naszej rodziny... Wszedłem między nie... Trochę się pokłóciliśmy, ale nadal uważam, że Lily miała rację. Nie rozumiem... – mruknął do siebie. – Normalnie to ona bez zastanowienia przetrzepałaby ci skórę, żebyś otrzeźwiała... – dodał, nie przejmując się tym, że Rose wszystko słyszy i na jej twarzy pojawił się grymas.
Potem jednak widząc jego zmartwienie, westchnęła i ponownie oparła się o barierkę.
-      Myślę, że trudno jej zachować obiektywizm – powiedziała. – Na ciebie też wtedy nie naciskała, uważając, że masz prawo do własnych uczuć i reakcji... – James spojrzał na nią z namysłem. - Pewnie trochę identyfikuje się ze Scorpiusem. Podjął decyzję, chcąc mnie chronić. Ona chciała chronić ciebie. A ja zamiast uczyć się na twoich błędach, - rzuciła ze złością na siebie, dźwięczącą w głosie – postąpiłam dokładnie tak samo i nie próbowałam nawet walczyć o niego! Przyjęłam i uszanowałam jego decyzję potulnie, jak baranek! Jak skończona idiotka, chociaż nie wierzyłam w ani jedno jego słowo! Gdybym nie odpuściła, poddałby się w końcu – spojrzała na Jamesa i niespodziewanie uśmiechnęła się – ostatecznie  jest we mnie zakochany od lat...
James na nią nie spojrzał. Stał, jak skamieniały i wpatrywał się w przestrzeń.
Rose kontynuowała, ogarnięta nagłą euforią i radością, jakiej nie czuła od dawna. Była jedną z Weasleyów! I będzie walczyć całym sercem o to na czym jej zależy. Uspokojona tą myślą mogła czekać. Muszą przetrwać turniej, a wtedy... wtedy pan Malfoy będzie musiał liczyć swoje ostatnie dni jako wolny człowiek...
Musiała na świeżo przemyśleć kilka spraw.
-      Dzięki, James – rzuciła, całując go w policzek, a potem jak na skrzydłach poleciała do zamku, żeby przytulić Lily.
James ledwo zauważył jej odejście. Pogrążony w myślach próbował zobaczyć swoje wspomnienia w innym świetle.
Prawda była taka, że bardzo ich to wtedy zraniło. Może dlatego ciągle wywlekał na wierzch te sprawy? Może właśnie dlatego Arthemis nigdy nie chciała o tym mówić?
Doskonale pamiętał ten ból, to rozczarowanie... Pamiętał swoją wściekłość, która rozsadzała mu żyły. Pamiętał jej całkowitą obojętność na zagrożenie. Jakby nie dbała o życie. Pamiętał, że bycie z Anabell wcale mu nie pomagało, tylko jeszcze bardziej go raniło.
Słowa Rose dźwięczały mu w głowie, głośniej niż grzmot, który przetoczył się nad zamkiem.
Podjął decyzję, chcąc mnie chronić. Ona chciała chronić ciebie. Postąpiłam dokładnie tak samo i nie próbowałam nawet walczyć o niego!
Arthemis powiedziała dzisiaj, że Rose musi sama podjąć decyzję inaczej nigdy nie będzie jej pewna. Zawsze będzie znajdowała jakieś wymówki... Czy rok temu też dawała mu czas, żeby podjął własną decyzję? Czy chciała mieć pewność, że gdy już ją podejmie, to jej nie zmieni?
Echo płaczu Arthemis odbiło mu się w uszach, gdy błyskawica rozświetliła niebo.
-      Nie dałeś mi nawet wytłumaczyć… nie chciałeś mnie słuchać… A powiedziałabym ci… dlaczego… Chciałam ci powiedzieć, żebyś mnie przekonał, że… że nie mam racji…

James wyrzucając sobie własną głupotę i bezmyślność zamknął oczy i pozwolił, by rozbryzgujące się krople deszczu chłodziły jego twarz. Przeczesał wilgotne włosy ręką, a potem, wyjał Mapę Huncwotów. Na tę noc wyznaczył sobie nową misję...

1 komentarz:

  1. Rozdział pełen emocji i rozsterek bohaterek. Bardzo dobre opisy :)

    OdpowiedzUsuń