Po tym jak się najedli w
towarzystwie całkowicie zaskoczonych i zachwyconych skrzatów domowych, zdali
sobie sprawę, że ich odporność w jednej chwili spadła do zera. Musieli się umyć
i choćby się waliło i paliło, przespać. Te kilka chwil urywanego snu w drodze
powrotnej tylko pogorszyło ich stan...
Wolno szli
przez zamek, ruchliwy w porze dłuższej przerwy między porannymi i
popołudniowymi zajęciami. W jednym z bocznych korytarzy natknęli się na Rose i
Colina. Arthemis przez chwilę obserwowała ich uważnie.
Colin szedł
bardzo blisko Rose. Trzymał rękę na jej krzyżu eskortując ją przez tłum. Może
to była tylko jej wyobraźnia, ale Arthemis wydawało się, że Rose jest owszem,
przyjemnie, ale jednocześnie nie do końca komfortowo. Nie wiedziała jedynie z
czego to wynika...
Rose
spostrzegła ich przez tłum. Pomachała im i przybiegła do nich. Spojrzała na
nich, przejęta i zmartwiona.
- Jak się czujecie? Bardzo było źle?
Colin stanął
za nią. James w duchu się skrzywił. Wolał nie mówić o ich sprawach, przy
człowieku, którego ledwo znał. Szczególnie, że nie miał pewności ile wie.
Chwilę później naszła go refleksja, że gdyby za Rose stanął teraz Malfoy nie
miałby takich objekcji. To było dziwaczne i niepokojęce odczucie...
Poruszył się
niespokojnie.
- Nic nam nie jest. Blizny niedługo znikną.
Dobrze je opatrzyli... – odpowiedziała spokojnie Arthemis.
- Wasze przygody muszą być niesamowite! –
zaśmiał się Colin. – Szkoda, że tylko wy możecie startować...
Arthemis i
James mieli nieco odmienne zdanie na ten temat. Obecnie w szalonym turnieju
trzymała ich tylko tajemnica, którą wyczuwali...
- A co u was słychać? – zapytała Arthemis,
nie odpowiadając.
- Wszystko w porządku – odparła Rose.
- Ćwiczę razem z Rose niektóre zaklęcia –
powiedział Colin. – Dobrze jest wymienić się wiedzą...
- Fascynujące – odparł James, i tylko
przewrażliwione uszy Rose wychwyciły sarkazm w jego głosie. Spiorunowała kuzyna
wzrokiem.
- Musimy iść się przespać – powiedziała
Arthemis, zanim James i Rose zaczęli sobie skakać do gardeł. – Pogadamy
później... – rzuciła do Rose i odciągnęła Jamesa.
Gdy już byli
dalej James obejrzał się za siebie, żeby zobaczyć, jak Colin łapie Rose za rękę
i jej nie puszcza. Zmarszczył brwi.
- Myślisz, że to coś poważnego? – zapytał
podejrzliwie.
- Nie lubisz go? – odparła.
- Nie to, że nie lubię – burknął. – Ale tak
nie można...
- Nie rozumiem – przyznała Arthemis,
przystanąwszy.
James zacisnął
usta i zmarszczył czoło, jakby bił się z samym sobą, czy jej powiedzieć.
- Nie o to jej chodzi – powiedział w końcu.
- Wiem. Ale, co innego ma zrobić? Jakie ma
inne wyjście? Przy nim przynajmniej czuje się wartościowa...
- To nie wyjdzie jej na dobre – upierał się
James. – Na końcu nie tylko ona, ale też on będzie nieszczęśliwy...
Spojrzenie
Arthemis zmiękło. Przelotnie dotknęła ręki Jamesa.
- Martwisz się o nią – zauważyła czule. – Ja
też... Nie możemy jednak jej tego zabronić – dodał ciszej. – Jest z nim
odrobinę spokojniejsza, a zasługuje chociaż na tyle...
- Wiem – James przetarł dłonią zmęczoną
twarz. – Ale to się źle skończy – dodał z westchnieniem.
Nawet nie
sądził, że wypowiedział te słowa w złą godzinę...
Rose szła mostem z notatkami w
rękach i nieodłącznym Colinem u boku.
- Zauważyłem, że jesteś spokojniejsza, gdy
twoja przyjaciółka i kuzyn są w zamku – powiedział.
Rose posłała
mu przelotny smutny uśmiech.
- Zawsze się boję, że już nie wrócą. Czuję
się pewniej, gdy widzę ich na miejscu...
- Nie powinnaś tak panikować. Ten turniej w
gruncie rzeczy nie może być aż tak niebezpieczny... Takie zawody mają bardzo
dobrą ochronę...
- Arthemis i James mają pecha do
zabezpieczeń – odpowiedział cicho.
- Nie możesz cały czas żyć ich życiem –
powiedział, siadając na trawie nad jeziorem.
Rose spojrzała
na niego chłodno.
- To moja rodzina.
Twarz Colina
złagodniała.
- Wiem, więc to zrozumiałe... – westchnął. –
Co nie zmienia faktu, że nie lubię patrzeć jak się martwisz...
Rose usiadła
obok niego i otworzyła książkę. Właśnie o to chodziło. On nie widział powodu,
żeby się martwić. Ona widziała ich mnóstwo.
- Rose... – Colin przykrył jej dłoń. Rose
spojrzała na niego odruchowo. Miał przyjemną twarz i sprawiał, że często się
uśmiechała. Był delikatny i... może dlatego, że był taki inny od wszystkiego,
co ją ostatnio spotykało, nie cofnęła się, gdy położył jej rękę na policzku.
Nie sprzeciwiła się, gdy dotknął ustami jej ust. Było to ciepłe i przyjemne.
Delikatne jak obłoczek przepływający nad nimi.
Rose położyła
mu rękę na piersi i odsunęła się.
Colin nie
przejął się tym, że nie zareagowała. Uśmiechnął się delikatnie.
- Następnym razem będzie lepiej. Jesteś
śliczna... – nachylił się i musnął jej usta, a potem wstał. – Chyba chciałabyś
pomyśleć... Wiesz, gdzie mnie szukać.
Rose nie
odpowiedziała, tylko dotknęła palcami ust. Nie widzącym wzrokiem patrzyła na
jezioro. Nie wiedziała, że widząc jej gest Colin uśmiechnął się do siebie.
Odszedł,
zostawiajac ją samą. Dopiero po chwili Rose zdała sobie sprawę z jego
nieobecności.
Załamana
położyła czoło na ksiażce.
Przeraziło ją
to. Nic. Nie poczuła absolutnie nic. Jakby całował ją brat. Wiedziała, jak może
cię pochłonąć pocałunek, a tu nie stało się absolutnie nic. Może to była jej
wina? Może to dlatego, że całkowicie ją sparaliżowało?
Da sobie
jeszcze jedną szansę. Ale jeżeli miałoby to tak wyglądać, to przecież nie mogła
go zwodzić. To, co że dobrze czuła się w jego towarzystwie. To nie wystarczyło.
- Rose? Dobrze się czujesz? – nad nią stała
Lizbeth.
- Tak, wszystko w porządku – odparła szybko
Rose.
- Uczyłaś się? – zapytała.
- Tak, trochę – odparła Rose niemrawo.
- Cóż, chyba będę musiała ci przerwać.
Dyrektor chce cię widzieć...
Rose wstała.
- Mówił w jakiej sprawie?
- Nie. – Lizbeth skrzywiła się. – Ale
profesor Alexander kazała mi znaleźć też Malfoya. Musiałam obejść całe jezioro,
a zachował się, jak gbur. Właśnie miałam cię zapytać, jak ty z nim
wytrzymujesz? Nie da się go znieść!
- Zyskuje przy bliższym poznaniu – odparła
Rose cicho, gdy razem szły do zamku.
- Mam nadzieję! Nie dziwię się, że jesteś
taka nerwowa, gdy on jest w pobliżu – mruknęła.
Mam nadzieję,
że nie wszyscy widzą, że jestem strzępkiem nerwów i wrakiem człowieka,
pomyślała zmartwiona Rose, gdy wchodziły po schodach.
- Tu się chyba rozstaniemy. Mnie nie
zaproszono na tę tajną naradę i mówiąc szczerze jestem za to wdzięczna...
Rose
uśmiechnęła się lekko. Czasami zastanawiała się, jak to jest, że Lizbeth będąc
z Albusem nie jest we wszystko bezpośrednio zaangażowana, a jednocześnie trwa
przy nim, mając niezłomną wiarę.
Poczekała aż
Lizbeth oddali się, a potem wypowiedziała hasło do gabinetu dyrektora. Dobrze
było być prefektem.
Wzięła głęboki
oddech i otworzyła masywne drzwi.
- Panno Weasley, czekaliśmy na panią...
- Zapewne była bardzo zajęta – usłyszała
drwiący głos.
Rozejrzała się
i w końcu ujrzała Scorpiusa opierającego się o gzyms kominka. Patrzył na nią
zimno. Już bardzo dawno nie widziała takiego wzroku u niego.
Rose nie miała
jednak nastroju, żeby czuć się winna. Była raczej zła. To była jego wina, że
była taka... otępiała i nieczuła. Gdyby go tak bardzo nie kochała, to pewnie
znienawidziłaby go za to.
- Usiądźcie oboje – poleciła profesor
Alexander.
Oboje sztywni
do granic możliwości, usiedli przed biurkiem dyrektora.
- Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia i to,
co się dzieję podczas zadań Dziesięcioboju, musimy się zapytać, czy jesteście
gotowi na następne zadanie, i czy chcecie wziąć w nim udział...
- Proszę mi wybaczyć, panie dyrektorze, ale
co takiego dzieje się w Dziesięcioboju?
Deveraux
spojrzał na Scorpiusa, jakby się nie spodziewał, że coś takiego usłyszy.
- A więc, panie Malfoy, organizacja turnieju
daje wiele do życzenia. Jest coraz groźniejsza i jeżeli zdecydujecie się na
kolejny etap, zostaniecie na następny tydzień zwolnieni z zajęć – Rose się
skrzywiła. – i całkowicie poświęcicie się ćwiczeniom do zadania.
- Ja sie nie wycofuję – zapowiedział
Scorpius, nie patrząc na Rose.
Przebiegła
wzrokiem po jego profilu, a potem skinęła głową.
- Ja też nie.
Mogły być to
dla niej ostatnie chwile, które spędzi razem z nim, zanim turniej się skończy.
Potem... nie będzie już nic, co mogłoby ich połączyć.
- A więc dostaniecie szczegółowe wytyczne od
profesor Alexander. Będzie ona kontrolować wasze ćwiczenia. Macie poświęcić się
tylko im. Nie wiadomo, co tym razem zgotowali organizatorzy.
- Czy wiemy dokąd jedziemy? – zapytała Rose.
- Daleko, panno Weasley. Bardzo daleko... –
westchnął Deveraux.
- Do Republiki Południowej Afryki –
dopowiedziała profesor Alexander.
Następnego dnia Arthemis i James
zeszli na śniadanie. Oboje nabrali rumieńców, a sine cienie znikły spod ich
oczu. Wszyscy byli pełni podziwu dla ich zdolności regeneracyjnych.
Ponieważ Harry
poskąpił im szczegółów, wszyscy niczym banda szakali czekali na ich relację.
Arthemis i
James jedli na zmianę, jednocześnie opowiadając. Chcieli jak najszybciej mieć
to z głowy. Już dzisiaj mieli wrócić na lekcje. Nie uśmiechało im się to,
szczególnie, że informacje, które chcieli znaleźć, same nie napłyną.
Rose
wysłuchała ich z rosnącym przerażeniem.
- To dlatego dyrektor pytał nas, czy chcemy
dalej startować w turnieju? – powiedział do siebie.
- Ooo! Dostaliście nowe wezwanie? – zapytała
Arthemis.
Rose skinęła
głową i skrzywiła się.
- Nie jesteś z tego zbytnio zadowolona... –
zauważył James.
- Sytuacja jest co bądź skomplikowana –
odparła cicho. – Mieliśmy wczoraj wezwanie do dyrektora. Jedziemy my i Dafne
Melodya. Będą się odbywać konkurencje zaklęć, wróżbiarstwa oraz transmutacji...
- Może więc nie będziecie mieli zbyt
skomplikowanego zadania. Na pewno będzie krótsze niż ostatnio...
- Niemniej nie będzie to przyjemne...-
rzucił James.
- Znam inny, równie nieprzyjemny obowiązek,
który również wy będziecie musieli spełnić – odparła Rose.
Arthemis i
James natychmiast się spieli.
- Profesor Deveraux życzy sobie raportów ze
wszystkich naszych przeszłych i
przyszłych zadań turniejowych. Dokładnych szczegółowych sprawozdań. Naszych i
waszych i wszystkich zawodników Hogwartu.
- Chyba żartujesz! – prychnął James. – I
mamy mieć na to czas? I jak mamy opisać zadanie w Grecji?!
- Spokojnie James – mruknęła Arthemis.
- Dyrektor kazał wam powiedzieć, że zawsze
możecie się wycofać...- powiedziała śpiewnie Rose, jakby przewidując ich
reakcję. – Wierzcie mi. Wasza niechęć to nic...
- Czyżby? – powiedział cicho James,
całkowicie niezadowolony.
- Zanim dyrektor o tym powiedział, Scorpius
zdążył wyjść. Wyobraź sobie jak bardzo będzie szczęśliwy, gdy mu powiem, że
musimy opisać wszystko to, co się stało w Irlandi, Peru, Niemczech i... – głos
jej zadrżał – Danii. Może ktoś chętnie przejmie to niewdzięczne zadanie,
szczególnie, że nie sądzę, żeby obyło się bez ofiar...
- Ja to zrobię – powiedziała Lily
przeciągając się.
Lucas
zaksztusił się sokiem.
- Pozwól mi – upierała się Lily. – Podrażnię
się z nim, a jakby co chłopcy zyskają pretekst do bójki...
- On nie zrobiłby ci nic złego – powiedziały
jednocześnie Arthemis i Rose.
- Och, doskonale zdaję sobie z tego sprawę.
Tak, więc, pozwólcie mi pełnić tę zaszczytną rolę, pamiętając również, że
kuriera się nie zabija.
Lucas mrużył
oczy, niezbyt zadowolony tą perspektywą, jednak widząc, że James raczej się nie
przejmuje, postanowił nie protestować.
- Dobrze – Rose machnęła ręką. – Jak chcesz
się narażać, to proszę bardzo! I tak będę miała przerąbane.
- No, to super! – Lily uśmiechnęła się
szeroko.
Rose
przewróciła oczami, a potem wstała i wpadła na Colina. Zanim zdążyła
zaprotestować, nachylił się i przelotnie musnął jej usta.
Zrobiła
wielkie oczy, a potem położyła mu rękę na piersi.
- Nie rób tego – powiedziała stanowczo. –
Takie zachowanie jest niedozwolone według regulaminu, a ja jestem prefektem
Colin. Nie zapominaj o tym! – dodała ostro, wyminęła go i ruszyła do drzwi.
- Mniej wiarygodnej wymówki użyć nie mogła –
mruknął James do Arthemis.
Colin
zmarszczył brwi, całkowicie nie rozumiejąc, co się właściwie przed chwilą
stało.
- Chyba nie do końca rozumiesz, prawda –
rzucił James, rozpierając się na krześle, zarzucił ramię na siedzenie Arthemis.
Colin spojrzał
na niego.
- Dziewczyny powinny być doceniane i
kochane. Czego tu nie rozumieć? – zapytał Colin zuchwale.
- Mogą być doceniane i kochane, ale nie
wszyscy muszą się na to gapić i od razu to wiedzieć – burknęła Arthemis.
- Chyba jesteście jedynymi ludźmi w szkole,
którzy tak uważają...
- Powinno cię to interesować, biorąc pod
uwagę, że Rose jest jedną z nas – uświadomił mu Lucas.
- Rose powinna mieć własne zdanie na ten
temat – odparł Colin i poszedł w kierunku stołu Krukonów.
- Wiecie... z jednej strony ma racje... –
zauważył Luke.
- Nie, gdy napastuje Rose w Wielkiej Sali –
powiedziała Arthemis. – I to z zaskoczenia... Nie dał jej okazji do powiedzenia
„nie”.
- Ja też ci często nie daje okazji do
powiedzenia „nie” – stwierdził James, szczerząc zęby.
Arthemis
nadepnęła mu pod stołem na palce.
Lily wstała.
- Życzcie mi powodzenie – rzuciła i poszła
zapolować na Malfoya, uważając to za swoistą zemstę za Rose...
Lily znalazła Scorpiusa na
dziedzińcu pełnym ludzi. Nie zawachała się ani sekundy. Przeszła aż do grupki
Ślizgonów, w której ze znudzoną miną, jakby pod przymusem przesiadywał.
Zastanawiała
się po, co stoi z ludźmi, z którymi nie chce rozmawiać...?
Już z daleka
widać było jej płomiennorude włosy. Scorpius mając złe przeczucia, zmrużył oczy
na jej widok. Nawet wtedy Lily nie zwolniła. Zatrzymała się w ich grupce.
- Cześć! – rzuciła, biorąc oniemiałego
Scorpiusa pod ramię. – Porwę go na sekundkę, ok?
Może
spowodował to szok, a może fakt, że gdyby się opierał, więcej osób zwróciłoby
na nich uwagę... W każdym bądź razie, Malfoy zaciskajac zęby i całkowicie
sztywniejąc, pomaszerował z nią przez dziedziniec, aż na most. Lily się nie
śpieszyła. Nawet bezczelnie pomachała kilku osobom na dziedzińcu. Nie wiedział,
czy jest aż tak głupia, że nie wie, jaką sensację wywołuje, czy tak bezczelna,
że się tym nie przejmuje...
- No, więc Scorpius, co u ciebie słychać? –
rzuciła niedbale, nie zatrzymując się nawet na moście.
- Planuję morderstwo – powiedział przez
zaciśnięte zęby.
- Czyje? – zapytała uprzejmie. – Wolałabym,
żeby to nie był ktoś kogo znam... Byłabym niepocieszona...
Gdyby nie był
tak zły, może by go rozbawiła...
- Czy mogłabyś wyjaśnić mi, zanim utopię cię
w najbliższej kałuży, co ma znaczyć to przedstawienie?
- Chciałam z tobą porozmawiać, a ponieważ
jest taka piękna pogoda, możemy się równie dobrze przespacerować, prawda? –
rzuciła niedbale.
- Zaraz zrobię ci krzywdę – zapowiedział
śmiercionośnym tonem.
- Och, mój drogi, nie działają na mnie twoje
groźby. Szczególnie, że... – Lily głęboko wciągnęła powietrze, - czuję na tej bluzie
perfumy Rose...
Scorpius w
jednej chwili wpadł w szał. Złapał ją za ramię i szarpnął, tak, że jego twarz
znalazła się centymetr od jej twarzy.
- Przeginasz, ruda! Mów, o co ci chodzi i
spieprzaj stąd, zanim stracę cierpliwość! – warknął.
Oczy i twarz
Lily zamiast agresji, niespodziewanie złagodniały. Położyła delikatnie rękę na
dłoni, którą boleśnie ściskał jej przedramię.
- A więc to jednak prawda – szepnęła do
siebie. A potem uśmiechnęła się do niego. – Chciałabym cię kiedyś sfotografować
– rzuciła wesoło. Scorpius zamrugał zdziwiony. – Ale chodzi o to, że dyrektor
kazał przekazać wszystkim, że należy mu szybko dostarczyć raporty ze wszystkich
turniejowych zadań. Rose już wie, ale musiałam ci jeszcze powiedzieć, bo
musicie to zrobić razem...
- To wszystko? – prychnął.
- Tak... A mówili, że źle to przyjmiesz... –
rzuciła ze zdziwieniem.
- Nie uśmiecha mi się to – zapewnił ją
burkliwie, a potem odwrócił się na pięcie.
- No, dobra! Przejdę się dalej sama, bez
łaski – rzuciła oprysklliwie i szybko go minęła. Odwróciła się jednak przez
ramię i zmierzyła go wzrokiem. – Colin mnie wkurza – oznajmiła,
niespodziewanie. – Mógłbyś coś z tym
zrobić – dodała niecierpliwie i odeszła, zostawiając go z otwartymi ustami.
Wieczorem siedziały we trzy w
dormitorium. Arthemis zaczytała się w książkę. Lily siedziała z różdżką nad
zdjęciami, a Rose z notatkami na kolanach wpatrywała się w ciemniejące za oknem
niebo.
- Nie chcesz wiedzieć? – zapytała Lily w
końcu.
Rose
skierowała na nią wzrok. Bardzo chciała wiedzieć. Jednocześnie świadomość, że
prawdopodobnie Scorpius był dla Lily milszy niż dla niej, wcale jej się nie
podobała.
- Zgodził się?
- Raczej nie ma wyboru, prawda? – rzuciła
Lily. – Rozmawiałaś dzisiaj z Colinem?
- Nie, a czemu?
- Nie uważasz, że jest trochę nachalny?
- Jest po prostu miły – burknęła Rose.
- I to ci wystarczy?
- Przestań!
Arthemis
podniosła wzrok z nad książki i spojrzała na nie z naganą.
- Rób sobie, co tam chcesz... tylko później
nie przybiegaj z płaczem – mruknęła do siebie Lily.
Miała dużo szczęścia,
że sprężyny łóżka Rose zaskrzypiały w tym momencie i ta nie słyszała jej
ostatniej wypowiedzi.
- Znowu to czytasz?
- Chce to, jak najszybciej skończyć. Mam
wrażenie, że... jestem coraz bliżej rozwiązania zagadki – mruknęła Arthemis,
wertując słownik.
- Będziesz to czytać w nocy?
- A czemu?
- Zawsze tak robisz – odparła Rose, z
westchnieniem. Czytasz dopóki nie padniesz na książkę. Dopiero wtedy idziesz
spać... Nie możesz się tak zamęczać, Arthemis. Dopiero co wróciłaś z zadania...
- Czuję się całkiem dobrze, Rosie.
- Nie możesz spać, dopóki nie padniesz ze
zmęczenia – zarzuciła jej, zakładając ręce na piersi.
Arthemis
zaśmiała się nieszczerze. Nawet Lily podniosła na nią wzrok.
- Jesteś chora? Dużo ludzi ostatnio choruje
– zapytała z niepokojem.
- Ona nie jest chora! – prychnęła Rose.
Arthemis
posłała jej groźne spojrzenie.
- Dziewie się, że James nie przyszedł do
niej. Pewnie mu nie powiedziała, że nie może spać bez niego...
- Mogę spać bez niego! – powiedziała
natychmiast Arthemis. – Tyle, że nie lubię – dodała szeptem.
- Ależ wy macie bezsensowne problemy –
zirytowała się Lily, wstając z łóżka. – Kopnijcie się w te wasze durne
mózgi. Chcesz z nim spać, to idź z nim spać. Przecież cię nie wyrzuci z łóżka!
A ty – stanęła na przeciwko Rose. – Chcesz Malfoya, to go weź. Nie odpuszczaj!
- Nie masz o tym zielonego pojęcia! – przez
zaciśnięte zęby wykrztusiła Rose. – Tak samo, jak twoja matka! – dodała, a
potem odwróciła się i odeszła.
Lily zbladła.
Usłyszały trzaśnięcie drzwi.
W jednej
chwili Lily zmieniła się na twarzy. Zrobiła się purpurowa ze złościi ruszyła do
wyjścia.
- Stój! – usłyszała stanowczy ton Arthemis.
Odwróciła się do niej wściekła.
- Słyszałaś, co ona powiedziała?!
- Słyszałam – powiedziała, uspokajająco. –
Ale nie powiedziała tego bez powodu... – Arthemis stoczyła ze sobą szybką
walkę. Wiedziała, że jeżeli z jednego, rzuconego w złości zdania Rose, wyniknie
kłotnia, to dziewczyny pokłócą się na dobre i na długo. A to jej się nie
uśmiechało.
Westchnęła
ciężko.
- Chodź, wytłumaczę ci...
Lily
niechętnie usiadła.
Arthemis
opowiedziała jej sytuację na peronie 9 i ¾ oraz słowa Ginny Potter, skierowane
do Rose. Reakcję Rose i właśnie chciała, powtórzyć, co jej tłumaczyła pani
Potter, gdy ją na tym przyłapała, ale Lily zerwała się na równe nogi.
- Moja mama
tak powiedziała?! – dopytywała się. – Powiedziała: „..ja wiem, że podejmiesz właściwą decyzję”, a potem „Jesteśmy rodziną. Zawsze nią będziemy. Nic
tego, nigdy nie zmieni.”
Arthemis skinęła głową. Rozumiała wzburzenie Lily i
chciała jej wytłumaczyć, co jej matka miała na myśly. Otworzyła usta, gdy Lily
rzuciła:
- Moja mama
powiedziała Rose: Pamiętaj, że jesteś z
Gryffindoru. Serce i odwaga jest twoją największą zaletą. Obojętnie jak trudny
będzie wybór, podejmiesz go, bo tak ci podyktuje serce.
- Tak, Lily. Powtórzyłam ci dokładnie...
Lily krzyknęła
sfrustrowana.
- Jak można być tak inteligentnym i tak
głupim jednocześnie! – syknęła. – Za łatwo jej wszystko przychodziło do tej
pory! Moja mama powiedziała jej to prosto w twarz, a ona i tak pogrąża się w
jakimś beznadziejnym, otępiałym stanie i użala się nad sobą. Nie wiem, czy to
Malfoy ją tak spaczył, czy ona jest taka tępa, ale jak można usłyszeć, że
zawsze będziemy rodziną i nic tego nie zmieni, i nadal używać tego jako
wymówki!!
Arthemis
zamrugała zaskoczona. Nie musiała nic tłumaczyć. Dla Lily wszystko było równie
oczywiste, co dla Jamesa i jego matki.
- Niech tylko dorwę te jej głupie, rude
kudły, a może wróci jej rozsądek! Ona nie myśli! W ogóle nie myśli od jakiegoś
czasu! – Lily chodziła po dormitorium jak rozzłoszczony kociak w klatce.
- Jest zakochana – powiedziała cicho
Arthemis.
- Ty też byłaś, jesteś! A mimo tego nie
przestałaś zauważać innych ludzi i myśleć logicznie! – obstawała przy swoim
oburzeniu.
- Boi się stracić rodzinę – szepnęła
Arthemis, przypominając sobie to kilkudniowe uczucie niepewności.
- I tego nie rozumiem! Nie rozumie tego moja
matka i nie rozumie tego ciotka Hermiona! Jeszcze rok temu do głowy, by jej
takie bzdury nie przyszły!
- Scorpius cały rok bronił się przed nią.
Nie chciał, żeby straciła rodzinę... W końcu Rose zaczęła mu wierzyć...
- On nie zna naszej rodziny! A ona sie w
niej wychowała! – krzyknęła Lily. – Jego mogę zrozumieć! Ale jej zachowanie nie
ma żadnych podstaw! Doprowadza mnie to do szału!!
- Chyba nie powinnaś się w to wtrącać –
powiedział cicho Arthemis, chociaż w głębi duszy całkowicie popierała jej złość
i oburzenie.
- Jestem jej siostrą – odpowiedziała ostro.
– Rodzina jest po to, żeby się wtrącać, gdy niszczymy sobie życie!
Lily chwyciła
za przewieszoną przez krzesło kurtkę i skierowała się do drzwi.
- Muszę się przejść inaczej zrobię jej
krzywdę, jak tylko ją zobaczę – warknęła, zatrzaskując za sobą drzwi.
Arthemis
zamrugała zaskoczona. A potem na jej twarzy wykwitł szeroki uśmiech. Może
właśnie zaczęło się coś dziać. Dlatego jako dobra siostra, postanowiła zostawić
to między dziewczynami. Lily zatrząśnie podstawami świata i Rose, i Scorpiusa
Malfoya.
Potem jednak
coś przypomniała sobie. Lily powiedziała, coś o co miała ją zapytać. Zostawiła
ksiażki i zeszła do Pokoju Wspólnego.
Albus akurat
siedział z Lizbeth.
- Al, dużo ludzi choruje? – zapytała. – Lily
coś wspomniała...
- Ach... cóż wydaje mi się, że panuje jakieś
wiosenne osłabienie – odparła Lizbeth. – To zazwyczaj nic groźnego...
- Ból brzucha, wymioty, ból głowy,
bezsenność, jakaś drobna wysypka. Zazwyczaj jest to jedna z tych rzeczy. Nigdy
wszystkie razem – wyjaśnił Albus. – A dlaczego?
- To trwa już od kilku tygodni – zauważyła
Arthemis.
- Ale nie w Gryffindorze, na szczęście –
mruknęła Lizbeth. – Chyba dopiero wczoraj spotkałam kogoś z trzeciej klasy, kto
się źle czuł. Jak na razie jest to jedyny przypadek...
Arthemis
bardzo się to nie spodobało.
- Wiesz, jak ten ktoś się nazywa?
- Powinnaś ją znać... To Tasya. Jedna ze
ścigających...
Arthemis
zaniepokoiła się nie na żarty.
- Lucas już wie? – zapytała, krzywiąc się.
- Raczej nie, skoro nie zaciągnął mnie
jeszcze do skrzydła szpitalnego, żebym sprawdził, jak Tasya się czuje – zaśmiał
się ponuro Albus.
- Zajmę się tym – powiedziała zamyślona
Arthemis. – Wy odpoczywajcie... – rozejrzała się po Pokoju Wspólnym. Wszyscy
chłopcy z dormitorium Jamesa, łącznie z nim grali w karty przy „ich” stoliku.
Nikt tam nie siadał oprócz nich, a gdy ktoś siadał i widział, któregokolwiek z
siódmoklasistów natychmiast się urywał. Była tylko jedna osoba w całym
Gryffindorze, która siadała tam bezkarnie i której obecność tam, oznaczała
wojnę na pokera.
Tą konkretną
osobą była Arthemis.
Która miała
już swoją następczynie, ale chłopcy jeszcze o tym nie wiedzieli...
Stwierdziła,
że nie będzie przeszkadzała Luke’owi i sama poszła do Skrzydła Szpitalnego.
Tasya jeszcze
nie spała. Czytała w łóżku przegląd sportowy Proroka Codziennego. Była bardzo
blada, a nawet zielonkawa, na twarzy. Arthemis podeszła do niej.
- Cześć – rzuciła cicho, bo kilka innych
łóżek też było zajętych.
- Och, cześć – odparła zdziwiona Tasya. –
Lucas jeszcze nie wie, prawda? To nic poważnego, na pewno do meczu będę na
nogach! Co ja mówię! Będę na nogach już jutro na treningu i...
- Tasya... spokojnie – przerwała jej
Arthemis. – Luke jeszcze nie wie. A skoro to nic poważnego, to nie masz się
czym stresować...
- To dobrze – westchnęła Tasya. – Że też
mnie to dopadło! Zupełnie dobrze się czułam wieczorem!
- A właściwie to, co się stało? – zapytała
Arthemis, przechodząc do rzeczy.
- Siedziałyśmy z dziewczynami w dormitorium
i uczyłyśmy się razem. Przyniosłyśmy sobie chrupki i przekąski, i uczyłyśmy się
do egzaminu z zaklęć. Profesor Alexander zaplanowała powtórkę z trzech lat! No
i zaczęło się od bólu brzucha, a potem już poleciało. Ledwo zdążyłam dobiec do
łazienki. Mdłości męczyły mnie całą noc. Dopiero rano udało mi się zasnąć.
- Ktoś jeszcze zachorował?
- O ile się nie mylę to na razie tylko ja.
Jedną koleżanke bolała bardzo głowa. Dlatego poszła wcześniej spać. Ale to
wszystko...
Arthemis przez
chwilę się w nią wpatrywała.
- Może to nie przez jedzenie? Piłyście coś?
Może piwo kremowe? – zapytała mimochodem.
- Piłyśmy trochę piwa kremowego, a potem
któraś z dziewczyn przyniosła nawet Głosozmieniacz! Trudno go dostać w szkole.
Jest bardzo smaczny...
- Jak wyzdrowiejesz, to zgłoś się do
Jamesa... Na pewno załatwi ci.. skrzynkę – rzuciła ze śmiechem Arthemis,
chociaż czuła się głęboko zaniepokojona.
Tasya się
zaśmiała.
- Słuchaj – szepnęła Arthemis – mogłabyś coś
dla mnie po cichu zrobić?
Tasya
uśmiechnęła się.
- Nienawidzę leżeć w szpitalu – odparła
konspiracyjnie.
- Popytaj innych pacjentów, jak się tu
znaleźli, i czy wcześniej coś pili, ok? Jeżeli ktoś chce zniszczyć
Głosozmieniacz, to robi to w szkole. A ja chce wiedzieć, kto to taki –
powiedziała cicho Arthemis.
- Ok – Tasya skinęła poważnie głową. – Da
się zrobić. Dzięki! Oszalałbym tutaj jeszcze jeden dzień...
- Rozumiem cię – powiedziała z uśmiechem
Arthemis. – Odpoczywaj. Uspokoję Lucasa, żeby cię nie napadł i nie narobił
paniki w całym zamku...
- Za to jestem ci jeszcze bardziej
wdzięczna. Dobranoc.
Arthemis
roześmiała się i pożegnała, mając nadzieję, że Tasya subtelnie wypyta innych
pacjentów. Bardzo nie podobał jej się rozwój sytuacji. Bardzo.
Wróciła do
Pokoju Wspólnego i stoczyła ze sobą szybką walkę wewnętrzną. Potem stwierdziła,
że musi dać odpocząć umysłowi. Skierowała się, więc w stronę stolika chłopców.
Stanęła nad
nimi.
- Gotowi na druzgocącą klęskę? – rzuciła
wyzywająco.
- Arthemis – szepnął mściwie Max, mrużąc
oczy.
- No, co chłopcy? Nauczyliście się czegoś
nowego? – odparła słodko.
Justin
spojrzał na nią spode łba.
- Zagram z tobą tylko po to, żeby po raz
kolejny zobaczyć, jak przegrywasz z Jamesem...
Tym razem to
Arthemis zmrużyła groźnie oczy.
James bardzo
powoli podniósł wzrok znad kart i spojrzał na Arthemis, a potem na jego twarzy
wykwitł seksowny, zachęcający uśmiech.
- Kochanie?
Arthemis
zacisnęła zęby, złapała za krzesło i odwróciła je oparcie do stołu. Usiadła na
nim okrakiem. Poczuła jak się rozluźnia i jednocześnie napina się w niej struna
współzawodnictwa.
- Rozdajcie – rzuciła.
Od kiedy James
ją nauczył, Arthemis była mistrzynią pokera. Nie mogła prześcignąć tylko
swojego nauczyciela. Potrafiła przejrzeć i wyczuć każdego. Potrafiła
przewidzieć jego ruchy, gdy tylko pierwszy raz spoglądał na swoje karty.
Kłopoty sprawiał jej Fred i Lucas. Trochę Justin. Ale James... James był dla
niej zagadką. Według niej sprawa była prosta... był oszustem. Blefował jak
wytrawny szuler. On twierdził, że ma taktykę, ale nie chciał jej zdradzić nawet
jej.
Grali bardzo
długo. Dopiero Gillian przyszła po Justina.
- Wiecie, że wybiła północ? – upewniła się.
- Nie – Maks się uśmiechnął. – Ale i tak już
odpadliśmy. Chcemy zobaczyć, czy Arthemis znowu przegra...
Arthemis
posłała mu mordercze spojrzenie, z nad kart. Potem spojrzała na Jamesa.
Patrzyła na nią rozluźnionym leniwym wzrokiem. Tylko, że on zawsze tak
wyglądał. Nie zmieniał wyrazu twarzy, obojętnie, czy karta była u niego dobra,
czy nie...
- Stawiam wszystko – powiedziała stanowczym
tonem Arthemis i przesunęła wszystkie cytrynowe cuksy w jego stronę.
James poprawił
się na krześle, a potem rzucił niedbale:
- Sprawdzam...
- Do diabła! – Arthemis rzuciła karty na
stół. Zerwała się na nogi. – Jak ty to robisz!?
- Kochanie, twoje ciało nie ma przede mną
tajemnic – odpowiedział cicho.
Arthemis
spłonęła rumieńcem.
Lucas
zaksztusił się cukierkiem.
Justin i Max
ryknęli śmiechem.
Arthemis
klepnęła Lucasa po plecach.
- Uważaj, bo wylądujesz w szpitalu razem ze
swoją ścigającą – rzuciła zanim zdążyła pomyśleć.
- Co?! – Lucas zerwał się na nogi.
- Siadaj! Nic jej nie jest. Jutro wyjdzie –
uspokoiła go szybko. Spojrzała na Jamesa i postanowiła, że odpłaci mu pięknym
za nadobne. Gdy wkładał cukierka do ust, nachyliła się przez stół i powiedziała
cicho:
- Nie myśl, że pozwolę ci być na górze,
jeżeli po zjedzeniu tych cukierków przytyjesz chociaż gram...
James z
wrażenia połknął cukierka i zaczął kaszleć. Lucas spadł z krzesła. Arthemis
odsunęła się z uśmiechem satysfakcji na twarzy. Justin i Max rzucili się
ratować kumpla. Tak długo klepali go po plecach, aż w końcu udało mu się wziąć
głębszy oddech. Potem roześmiał się głębokim głosem.
- Jest cudowna – wychrypiał. – Jest
najlepsza na świecie...
- Mało cię nie zabiła – wytknął mu Justin.
Pokręcił głową
oczarowany, patrząc jak znika na schodach do dormitorium dziewcząt.
Minęły dwa dni od kiedy Lily
dowiedziała się o rozmowie Rose i pani Potter. Cztery od pierwszego pocałunku
Rose i Colina.
Arthemis
uważała, że dobrze się stało, że Lily próbuje ochłonąć. Co prawda nie próbowała
rozmawiać z Rose i ostentacyjnie ją ignorowała, ale tamta nie dawała po sobie
poznać, że ją to dotknęło.
Lily rzecz
jasna nie próbowała ochłonąć. O nie... nie próbowała też zrozumieć. Po prostu
czekała na właściwy moment. Jak już ona uderzy, to będzie wielkie BUM!
Aż w końcu
nadszedł ten moment, w którym przyłapała Colina i Rose idących przez korytarz.
Całkowicie samych. W porze obiadu, co oznaczało, że nie zapowiadało pojawienia
się na korytarzu zbyt wielu ludzi. Idealnie!
- Prawie trzy tygodnie ćwiczeń sam na sam z
Malfoyem? – zapytał Colin. – Czy oni zwariowali? Nie powinno być z wami
profesor Alexander?
- Nie może być z nami cały czas –
powiedziała Rose, wzdychając. – Zwariuję z nim sam na sam...
Lily mogła się
o to założyć. I zastanawiała się, kiedy jej kuzynka zrobiła się tak
zakłamana...
- Czyżby? – rzuciła chłodno wyłaniając się
zza rogu.
Rose spojrzała
na nia zdziwiona, tak jak Colin.
- Jakoś nie zwariowałaś przez ostatnie pół
roku, prawda Rose? – dodała słodko.
- Lily? O co ci chodzi?
- Nieważne – Lily uśmiechnęła się do Colina.
– Miło was widzieć razem. Rose jest bardzo zamknięta w sobie... I zazwyczaj nie
protestuje, nawet jeżeli czegoś nieznosi... – dodała tajemniczo.
- Przestań, Lily – powiedziała znużonym
tonem Rose.
- Nie chciałaś, żeby cię całował, prawda?
Ale mimo tego nie zaprotestowałaś? Prawda, że nie protestowała? – zwróciła się
do Colina, który patrzył na nią, jak na jadowitego węża.
- Nie słuchaj jej – powiedziała łagodnie
Rose. – Jest zła, bo się pokłóciłyśmy...
- Ale nie kłamie – rzuciła spokojnie Lily. –
Nigdy nie kłamię, dobrze o tym wiesz... Ty kiedyś też nie kłamałaś – dodała
wyzywająco.
- Dosyć tego! – warknęła Rose, robiąc krok w
jej kierunku.
Colin stał,
patrząc to na jedną to na drugą. Nic dziwnego, że Potterowie za nim nie
przepadali. Nie miał gorącej krwi, jak oni. Nie chronił i nie walczył, gdy
chodziło o kogoś mu bliskiego, jak oni.
- Jeżeli nie mam racji, to go pocałuj –
rzuciła Lily. – Przecież jesteście sobie bliscy, prawda?
Rose patrzyła
na Lily ze złością, zaciskajac usta i oddychając płytko. W jej oczach odbijał
się smutek, wściekłość, strach i niema prośba.
Lily
przetrwała to spojrzenie, chociaż było to ciężkie. Chciała jej coś udowodnić,
bo nie mogła znieść tego, że Rose coraz bardziej pogrążała się w depresji. Patrzyła,
więc na Rose niewzruszona.
W końcu dał
znać o sobie jej temperament, który z taką lubością wydobywał z niej Scorpius.
Odwróciła się do zaskoczonego Colina, położyła mu ręce na ramionach i wspięła
się na palce.
Schylił głowę,
by mogła dosiegnąć jego usta, a potem objął ją w pasie, gdy z zamkniętymi
oczami całowała go zachłannie i czule. Potem odsunęła się, a Colin dotknął jej
policzka delikatnie się uśmiechając.
- Będę na ciebie czekał w Wielkiej Sali,
Rose – powiedział czule. – Chyba musicie porozmawiać, tak między wami
dziewczynami...
Rose nie
patrząc na niego skinęła głową.
Lily patrzyła
na nia ponuro.
Gdy Colin
zniknął, Rose spojrzała na nia zimno.
- Zadowolona? – rzuciła.
- A ty jesteś? – odparła smutno Lily.
- Po, co to całe przedstawienie?
- Chciałam ci coś udowodnić...
- I udało ci się? – syknęła Rose.
- Sama sobie odpowiedz na to pytanie –
odpowiedziała Lily, odwracając się. – Nie lubie, kiedy cierpisz Rose. Ale
ostatnio rzadko zdarza ci sie być szczęśliwą... Może więc przyda ci się
wstrząs. A gdy już przestaniesz zachowywać się, jak idiotka, będę mogła z tobą
normalnie porozmawiać...
- Nic nie rozumiesz! – warknęła Rose, idąc
za nią.
Lily
przystanęła i odwróciła się przez ramię.
- Chyba w tym wypadku, rozumiem więcej niż
ty. Przykro mi, że sama sobie tego nie uświadomiłaś i musiałam ci w tym
pomóc... Mam nadzieję, że kiedyś zrobisz to samo dla mnie...
Lily odeszła,
zostawiając wściekłą, zranioną i oszołomioną Rose na środku korytarza.
Wieczorem Lily była w strasznyms
stanie. W końcu nie wytrzymała i poszła porozmawiać z Arthemis. Nigdzie w Wieży
Gryffindoru nie mogła jej znaleźć. Poza tym nie była całkowicie pewna, czy ta
zrozumiałaby jej punkt widzenia. Chyba po raz pierwszy w życiu stwierdziła, że
musi porozmawiać z bratem.
Podeszła do
niego.
- Musimy porozmawiać...
Lucas spojrzał
na nią zaniepokojony.
- Nie martw się. Chodzi o Arthemis –
powiedziała szybko. Tymi słowami zaniepokoiła Jamesa, który natychmiast wstał.
- Co się stało? – pytał zmartwiony, gdy szli
korytarzem siódmego piętra. W końcu Lily zatrzymała się przy jednym oknie i
przykucnęła, ukrywając twarz w dłoniach.
- Zrobiłam coś złego...
- Co? Gdzie jest Arthemis? – zapytał
nerwowo, kucając przy niej.
- Nie wiem. Nie o nią chodzi. Nie chciałam,
żeby Lucas sie martwił...
Z Jamesa uszło
powietrze.
- A ja mogę? – zapytał ironicznie. Widząc
jej bladą twarz, westchnął jednak. – O co chodzi? Kogo mam zabić? Trzeba
uciszyć jakiegoś świadka?
Parsknęła
śmiechem. A potem drżące wzięła oddech.
- Ciebie też wkurza ta cała gadka o tym, że
rodzina nie zaakceptuje człowieka, którego kochasz, prawda? Wkurza cię, że Rose
ma tak mało wiary w nas wszystkich... Ty to rozumiesz, prawda?
- Rozumiem, że może to wkurzać i obrażać
całą naszą rodzinę – potwierdził cicho.
- Ona się pogrąża. A ten Colin... myśli, że
to jej pomoże, ale tylko ją bardziej zrani, prawda?
- Tak – mruknął James ponuro. – Lily, co się
stało?
Lily przez
dłuższą chwilę milczała.
- Chciałam, żeby nią coś wstrząsnęło...-
zaczęła cicho. – Wiedziałam, że tego nie chcę. Wiedziałam, że ją to zrani.
Widziałam w jej oczach, prośbę, żebym tego nie robiła, ale nie odpuściłam.
Zignorowałam to wszystko i sprowokowałam ją, żeby pocałowała Colina. Miałam
nadzieję, że jeżeli tego nie zrobi, on się odczepi, albo ona zrozumie, że nie
jest w stanie. Ale ona to zrobiła... pocałowała go, a on jakby jeszcze bardziej
się w niej zadurzył. Tylko, że Rose... Rose chyba jeszcze bardziej się po tym
załamała... – głos Lily zadrżał, więc musiała przerwać.
James
pogłaskał ją po włosach, wstając.
- To, że go pocałowała... da jej więcej do
myślenia, niż gdyby tego nie zrobiła. Będzie ja bardziej boleć, ale ją oczyści.
Nie dręcz się, Lily...
- Ale... ale jeżeli ona mnie znienawidzi? –
wyjąkała. – Jeżeli nigdy już się do mnie nie odezwie?
- To będzie bardzo głupia... –wycedził
James. – Boi się, że straci rodzinę, ale odsunie się od niej, bo nie dostanie
tego, czego chce... nie widzi, że to
błędne koło? – prychnął.
Usłyszeli
szybkie, gniewne kroki na korytarzu. James się skrzywił, zanim jeszcze się
odwrócił.
- Ona chyba już wie – szepnęła z lękiem
Lily, patrząc na Arthemis zmierzającą w ich kierunku.
- Zajmę się tym – mruknął odważnie James,
wstając.
Skoro
zamierzał się poświęcić, Lily nie miała zamiaru go powstrzymywać. Chyłkiem
cofnęła się do tajnych schodów, podczas, gdy James wyszedł na spotkanie
Arthemis.
- Wiesz, co ona zrobiła?! – syknęła
Arthemis.
- Wiem. I uważam, że Rose należy się
wstrząs.
- Ranienie jej nie przyniesie żadnego
wstrząsu! Zamknie się w sobie, będzie się obwiniać, że wykorzystuje bogu ducha
winnego chłopaka! Rozwiązanie tej sytuacji nie jest takie proste, a gnębienie
jej nie pomoże wam, rozwiązać sytuacji!
- Nie rozumiesz, Arthemis – powiedział
spokojnie James. – Rose, dała sobie wmówić, coś co jeszcze rok temu nie miałoby
racji bytu w jej głowie. Nasza rodzina jest bardzo zżyta, kto raz do niej
wejdzie, nigdy z niej nie wychodzi. Jesteśmy jej rodziną i przyjaciółmi, a ona
potrzebuje, żeby kopnąć ją w tyłek, a nie głaskać po głowie...
- Jest zakochana. Ma nerwy w strzępach –
zasyczała Arthemis. – Jest totalnie rozbita. I nawet twoja matka James
powiedziała, że Rose musi sama dojść do tego, czego chce. Jeżeli sama nie
podejmie tej decyzji, to nigdy nie będzie szczęśliwa, ani pewna siebie!
- Nikt nie podejmuje decyzji za nią... Lily
przyśpieszyła tylko przełom. Tak, czy inaczej w końcu by to nastąpiło.
- A musiała przy tym ranić i Rose i Colina?!
– krzyknęła Arthemis.
- Może gdyby ktoś wtedy zrobił to dla nas,
nie musielibyśmy męczyć się pół roku – warknął James, śmiertelnie poważnie.
Arthemis
odchyliła głowę i zbladła. Potem jej oczy pociemniały.
- Ty nie miałbyś problemu i nie dręczył się
pocałunkiem z Anabell – odparła cicho. – Módlcie się, żeby Rose wyszło to na
dobre – dodała groźnie. – Bo jeżeli zupełnie się załamie, to już się nie
podniesie...
Potem
odwróciła się na pięcie i odeszła, a James zacisnął zęby, ze złości na samego
siebie.
- Dlaczego zawsze muszę wywlekać na wierzch
stare sprawy? – zapytał siebie, patrząc w wysokie sklepienie.
James
stwierdził, że bez wywlekania uczuć na wierzch się nie obędzie i postanowił
odszukać Rose.
Rose cały dzień chodziła, jakby
rzucono na nią zaklęcie obojętności.
Miała ochotę trzeć dłonią usta, aż do krwi.
Nie chciała go
całować. Nie chciała. Zrobiła to tylko dlatego, że Lily ją sprowokowała.
A była w
stanie to zrobić, bo...
I to było
najgorsze.
... bo
wyobraziła sobie, że to Scorpius.
Chciała
płakać, ale jeszcze bardziej, chciała już nigdy nie spotkać Colina i nie
spoglądać mu w oczu.
Lily miała rację.
Zrobiła się zakłamana i nie miała nic na swoje usprawiedliwienie. Wciagnęła w
swoje nieszczęście jeszcze jedna niewinną osobę.
Rose szła, jak
na skazanie na popołudniowe ćwiczenia ze Scopiusem. Nie była w stanie spojrzeć
mu w oczu. Bała się, że wszystko od razu wyczyra z jej twarzy.
I jakby
wszystkie złe duchy zmówiły się przeciw niej, dogonił ją zadowolony i
uśmiechniety Colin.
- Cześć, piękności! Pomyślałem, że cię
odprowadzę...
- Nie musisz – powiedziała cicho Rose.
- Ale chce... – zaśmiał się i chciał złapać
ją za rękę, ale w tym samym momencie celowo sięgnęła do torby, żeby mu się to
nie udało.
- Jestem już spóźniona – mruknęła do siebie
i przyśpieszyła. – Scorpius na pewno już na mnie czeka.
- No, to sobie poczeka – odpowiedział
rezlotnie Colin, otwierając przed nią drzwi Sali ćwiczebnej.
Rose
rozejrzała się spłoszona. Nie wiedziała, czy bardziej obawia się wściekłości
Scorpiusa, czy jego obojętności. Odetchnęła z ulgą, gdy zauważyła, że jeszcze
go nie ma w Sali.
- Ooo! Jestem pierwsza... to do zobaczenia –
rzuciła pośpiesznie i weszła do środka, zanim zdążył odpowiedzieć.
- Do jutra – rzucił Colin i odszedł.
Rose
rozejrzała się i zmarszczyła czoło. Scorpius jednak był tu wcześniej, bo świece
i pochodnie się paliły, a na krześle, postawionym przy biurku, rozwieszona była
jego zielona bluza. Usta Rose zadrżały,
gdy poniosło ją w tym kierunku. Nie mogła nic na to poradzić. Na drżenie, rozpacz, czułość, tęsknotę, która
ją ogarnęła.
Podeszła do
biurka i z nabożną tęsknotą, koniuszkami palców przesunęła po materiale. Wzięła
głęboki drżący oddech i zacisnęła usta, a potem oczy, gdy jej dłonie zanurzyły
się w tkaninie.
Scorpius
obserwował ją od drzwi spod przymrużonych powiek. Mógł znieść własną
wściekłość, zazdrość, szaleńczą tęsknotę. Mógł im się opierać. Ale nie mógł
opierać się jej. Nigdy tego nie umiał i nigdy się tego nie nauczy. Nawet nie
był pewien, czy tego chce.
Gdy widział
ich razem nad jeziorem, mało go nie rozerwało ze wściekłości. Złapał się na
tym, że śledzi Krukona, którego nienawidził od pierwszej chwili. Niestety jego
uczucia nie objęły Rose. A teraz jeszcze bardziej się pogrążył widząc jej
smutek i wiedząc, że to on jest za to odpowiedzialny.
Ciągnęło go do
niej, jak metal do magnezu. Chciał, nie musiał jej dotknąć. Ruszył w jej
stronę.
Rose poderwała
głowę. Jej oczy rozszerzyły się na jego widok. Zrobiła krok w tył, ale jakby
niechętnie. Scorpius dopadł do niej, chwycił ja w pasie i wpił się ustami w jej
usta.
Dłonie Rose
przez chwilę próbowały go odpychać, ale w końcu poddała się mu z cichym jękiem,
urywanym płaczem. Wspięła się na palce, objęła go za szyję.
Dłonie
Scorpiusa przesywały się po całym jej ciele. Rozpalały pośladki, plecy,
wplatały się w długie, rude włosy. Ich usta trwały połączone, podobnie jak
języki i ciała. To była desperacja. Był jej spragniony jak wody na pustyni.
Rose w końcu
oderwała usta od jego wilgotnych warg. Położyła mu głowę na ramieniu. Objął ja
z całej siły, wtulając twarz w jej włosy i unosząc ją na palce.
- Nie mogę – załkała. – Już nie mogę...
Głaskał ją po włosach.
I wiedział, że zaraz znowu ją zrani.
Westchnął
głęboko, czując jak pęka mu serce. Zerknął na drzwi. Zesztywniał cały, widząc w
nich postać.
- ROSE?! –krzyk Colina rozdarł ciszę.
Rose
gwałtownie odwróciłą sie do drzwi.
- Co to ma znaczyć?! – domagał się
wyjaśnień.
- To, co widzisz – odpowiedział Scorpius
chłodno.
Colin
wytrzeszczył oczy, a potem odwrócił się i odszedł.
Rose odruchowo
ruszyła za nim. Zatrzymała ją dłoń, którą nadal ściskał Scorpius. Powoli
podniosła na niego wzrok.
- Nie zatrzymuj mnie, jeżeli nie zmieniłeś
zdania... – szepnęła i mimo wszystko w jej głosie zabrzmiała nadzieja.
Jej serce
zbiło szybciej, gdy nie puszczał. Zrobiła krok w jego kierunku, a wtedy spuścił
wzrok i przestał ściskać jej palce.
Oczy Rose się
zaszkliły. Wzięła głęboki oddech i skierowała się do drzwi.
- Nie będę dzisiaj ćwiczyć – szepnęła,
zatrzymując się. – Muszę kogoś zranić – powiedziała niespodziewanie. – Jak ty to
znosisz?
- Zawsze mam nadzieję, że mi wybaczy –
odpowiedział szczerze, zadziwiając sam siebie.
Rose pokiwała
głową.
- Tak. To chyba... jedyne wyjście – mruknęła
i odeszła.
Scorpius po
raz kolejny. Z własnej woli. Został sam...
James skierował się do sali
zaklęć, sądząc, że właśnie tam ćwiczą Rose i Malfoy. Może biorąc przykład z
Lily, mógłby sprowokować Malfoya? Chociaż skoro opierał się tak długo, to prowokacja
nie wystarczy. Trzeba mu powiedzieć w krótkich żołnierskich słowach, co ma
robić i kopnąć na doping w ślizgońską dupę.
A przy okazji
popatrzy sobie, co też oni robią podczas ćwiczeń. Jeżeli nie zarzynają się tak
jak oni, to było to totalnie niesprawiedliwe. Według jego obliczeń, już powinni
kończyć.
Zdziwił się,
że drzwi są otwarte. Zajrzał do środka i zobaczył zamyślonego Malfoya,
lewitującego jakąś kulkę nad różdżką.
- Jeżeli tak wyglądają wasze ćwiczenia, to
życzę wam powodzenia w następnym zadaniu – powiedział drwiąco.
Scorpius nie
drgnął. Nie dał po sobie poznać, że go usłyszał. Jak zwykle na swój chłodny
sposób całkowicie go zignorował.
- Gdzie jest Rose? – rzucił James.
- Nie wiem – odpowiedział znudzonym tonem. –
Wyszła...
James wypuścił
sfrustrowany powietrze. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale jednak machnął
na niego ręką. Stwierdził, że ważniejsza w tym momencie jest jego kuzynka.
Znalazł ją. Z
trudem, ale jednak mu się udało. Nikt nie miał tajemnic przed Mapą Huncwotów. A
on szczęśliwie miał ją przy sobie, bo nosił ją zawsze, jak Arthemis w weekendy
gdzieś znikała.
Nad Hogwartem
ciążyły wielkie burzowe, czarne chmury. Burza miała rozpętać się lada chwila, a
deszcz opadał na ziemię, wielkimi, chłodnymi kroplami. Aż dreszcz go
przechodził na myśl, że musi wyjść z zamku.
Jednak dzięki
temu, będzie mógł przynajmniej spokojnie porozmawiać z Rose.
Rose ukrywała
twarz w dłoniach. Nie obchodziła ja złowieszcza aura. Mógłby ją trafić piorun i
byłoby jej to zupełnie obojętne.
Zastanawiała
się, co jest z nią nie tak. Nie powinna dać się sprowokować Lily. Nie powinna
pozwalać Colinowi na coś więcej, bo przecież wiedziała, że nie może tego
odwzajemnić. Nie powinna robić wiele rzeczy, ale przez ostatnie tygodnie, było
jej to wszystko najzupełniej obojętne. Mogła ranić niczemu niewinnego Krukona,
dla własnych wymiernych z resztą korzyści. Nigdy wcześniej by tak nie
postąpiła.
Nie podobało
jej się to, co się z nią działo. Była na siebie wściekła. I wolała tę złość niż
apatię. Lily dobrze ją znała. I słusznie się wkurzała.
Przez ostatnie
tygodnie musiała być nie do zniesienia! – uśmiechnęła się do siebie.
Scorpius.
O wszystkim
wiedział. I cierpiał. Sama mu tych cierpień przysporzyła. Tęsknił tak, jak ona.
Była pewna, że tak samo jak jej było ciężko. A mimo tego się trzymał. Nie
wiedziała, czy to dobrze, czy nie. Na pewno miał w tej kwestii większe
doświadczenie.
Zastanawiała
się, czy gdyby mogła się pozbyć tej miłości za pomocą zaklęcia, to chciałaby to
zrobić... Czy wtedy pocałunek z Colinem, znaczyłby dla niej więcej? Czy nie
musiałaby sobie wyobrażać Scorpiusa, żeby móc to zrobić? Czy sprawiłoby to jej
przyjemność?
- To nie zadziała – usłyszała cichy głos i
przestraszyła się, że ktoś czyta jej w myślach. Spojrzała na Jamesa, a potem
zawstydzona odwróciła wzrok, ocierajac usta. – Nie da się zabić uczucia
uczuciem – dodał, podchodząc bliżej i opierając się o barierkę obok niej.
- To nie powinno być tak. Przecież lubię
Colina... Może gdyby...
- Jesteś bardziej wrażliwa niż ja – przerwał
jej James. – Dlatego nie możesz tego zrobić... Bo to nie te usta. Nie te
dłonie... Nie ten zapach...
Rose
przypomniała sobie gorączkową potrzebę, która ogarnęła ją, gdy tylko Scorpius
do niej podszedł. A potem całkowity brak reakcji, gdy całowała Colina.
Odwróciła
głowę, zarumieniona.
- Nie będę z tobą o tym rozmawiać!
- Twoja wola – powiedział cicho James. Przez
dłuższą chwilę milczał. – Ale to ja jako jedyna znana ci osoba już to
przeżyłem. Więc mówię z doświadczenia, że substytut, nawet jeżeli jest lepszy,
nigdy nie będzie tym, czego ci potrzeba... Zmieniasz się Rose... i to nie jest
dobre – dodał z żalem.
Rose
westchnęła. W zeszłym roku była wściekła na Jamesa za to, że zaczął w ogóle
chodzić z Anabell. A co sama zrobiła? Miała szczęście, że jej rodzina zawsze
rozumiała więcej niż każdy by chciał.
- Nie będę owijał w bawełnę – powiedział
niespodziewanie James i spojrzał jej w oczy. – Tylko ty możesz podjąć decyzję.
A to, że boisz się ją podjąć już cię zmieniło. Tak, czy inaczej, Rose, grozi ci
to samo. Pomyśl przez chwilę logicznie. Jeżeli nie przyjmą go do rodziny, nigdy
im nie wybaczysz. Nigdy już nie będzie tak samo. A jeżeli nie podejmiesz żadnej
akcji i odpuścisz, bo on tak chce, bo się boisz, ten strach sprawi, że
odsuniesz się od rodziny, o którą toczy się stawka. W ten czy inny sposób
stracisz rodzinę – jego słowa ciężko opadły pomiędzy nimi. - Zakładając
oczywiście, że twoje bezpodstawne obawy się sprawdzą – dodał z ironią. – A
oboje doskonale wiemy, chociaż może o tym zapomniałaś, że twoi rodzice, moi
rodzice i cała reszta naszych krewnych, prędzej przyjeliby w swoje szeregi
najgorszego ze śmierciożerców, niż pozwolili na stratę, któregokolwiek członka
rodziny...
- Ale... – zająknęła się Rose, - twoja mama...
- Lily ma rację – westchnął sfrustrowany –
straciłaś zdolność logicznego myślenia. Ale nie przejmuj się... to cecha
zakochanych. Wiele można im wybaczyć...
Rose parsknęła
niewesołym śmiechem. Nie wiedziała, czy chce jej się płakać, czy śmiać. Nie wiedziała,
czy czuje ulgę, czy jeszcze większy zamęt, ale w jakiś sposób było jej lepiej.
Położyła rękę
na ramieniu Jamesa. Spojrzał na nią.
- Pamiętasz, jak gdy byliśmy dziećmi, z
Albusem wykradliście moją lalkę? Zrobiliście z nią coś strasznego... Przez dłuższy
czas was nienawidziłam! Ale kilka dni później przyniosłeś ją odnowioną, w
idealnym stanie, chociaż Albus się sprzeciwiał, bo bał się, że dostanie lanie
od cioci Ginny. Zawsze to robisz... stawiasz czoło niewygodnym sprawom i
odnawiasz...
James wzruszył
ramionami, zawstydzony.
- Biorąc pod uwagę, że jeżeli jeszcze trochę
stracisz na wadze, to ciotka Hermiona zamieni się w rogogona węgierskiego,
to tak jest bezpieczniej i prościej...
- Nawet jeżeli mówimy o Malfoyu? – zapytała
smutno.
- To nic nie zmienia... Mogę albo dręczyć
Malfoya, albo ci pomóc. – Spochmurniał. – A dręczenie Malfoya nie jest już
takie przyjemne biorąc pod uwagę, jak doskonale radzi sobie z tym sam...
Rose tym razem
się roześmiała.
- Zawaliłam sprawę – westchnęła,
przeczesując włosy dłonią. Uśmiechnęła się do Jamesa. – Arthemis cię przysłała?
James odwrócił
się i spojrzał w burzowe niebo. Na jego twarzy pojawiło się napięcie i
zdenerwowanie.
- Wkurzyła się za to, jak Lily cię
potraktowała. Chyba jeszcze nie do końca zna zasady działania naszej rodziny...
Wszedłem między nie... Trochę się pokłóciliśmy, ale nadal uważam, że Lily miała
rację. Nie rozumiem... – mruknął do siebie. – Normalnie to ona bez
zastanowienia przetrzepałaby ci skórę, żebyś otrzeźwiała... – dodał, nie
przejmując się tym, że Rose wszystko słyszy i na jej twarzy pojawił się grymas.
Potem jednak
widząc jego zmartwienie, westchnęła i ponownie oparła się o barierkę.
- Myślę, że trudno jej zachować obiektywizm
– powiedziała. – Na ciebie też wtedy nie naciskała, uważając, że masz prawo do
własnych uczuć i reakcji... – James spojrzał na nią z namysłem. - Pewnie trochę
identyfikuje się ze Scorpiusem. Podjął decyzję, chcąc mnie chronić. Ona chciała
chronić ciebie. A ja zamiast uczyć się na twoich błędach, - rzuciła ze złością
na siebie, dźwięczącą w głosie – postąpiłam dokładnie tak samo i nie próbowałam
nawet walczyć o niego! Przyjęłam i uszanowałam jego decyzję potulnie, jak
baranek! Jak skończona idiotka, chociaż nie wierzyłam w ani jedno jego słowo!
Gdybym nie odpuściła, poddałby się w końcu – spojrzała na Jamesa i niespodziewanie
uśmiechnęła się – ostatecznie jest we
mnie zakochany od lat...
James na nią
nie spojrzał. Stał, jak skamieniały i wpatrywał się w przestrzeń.
Rose
kontynuowała, ogarnięta nagłą euforią i radością, jakiej nie czuła od dawna.
Była jedną z Weasleyów! I będzie walczyć całym sercem o to na czym jej zależy.
Uspokojona tą myślą mogła czekać. Muszą przetrwać turniej, a wtedy... wtedy pan
Malfoy będzie musiał liczyć swoje ostatnie dni jako wolny człowiek...
Musiała na
świeżo przemyśleć kilka spraw.
- Dzięki, James – rzuciła, całując go w
policzek, a potem jak na skrzydłach poleciała do zamku, żeby przytulić Lily.
James ledwo
zauważył jej odejście. Pogrążony w myślach próbował zobaczyć swoje wspomnienia
w innym świetle.
Prawda była
taka, że bardzo ich to wtedy zraniło. Może dlatego ciągle wywlekał na wierzch
te sprawy? Może właśnie dlatego Arthemis nigdy nie chciała o tym mówić?
Doskonale
pamiętał ten ból, to rozczarowanie... Pamiętał swoją wściekłość, która rozsadzała
mu żyły. Pamiętał jej całkowitą obojętność na zagrożenie. Jakby nie dbała o
życie. Pamiętał, że bycie z Anabell wcale mu nie pomagało, tylko jeszcze
bardziej go raniło.
Słowa Rose
dźwięczały mu w głowie, głośniej niż grzmot, który przetoczył się nad zamkiem.
Podjął decyzję, chcąc mnie chronić. Ona
chciała chronić ciebie. Postąpiłam dokładnie tak samo i nie próbowałam nawet
walczyć o niego!
Arthemis
powiedziała dzisiaj, że Rose musi sama podjąć decyzję inaczej nigdy nie będzie
jej pewna. Zawsze będzie znajdowała jakieś wymówki... Czy rok temu też dawała
mu czas, żeby podjął własną decyzję? Czy chciała mieć pewność, że gdy już ją
podejmie, to jej nie zmieni?
Echo płaczu
Arthemis odbiło mu się w uszach, gdy błyskawica rozświetliła niebo.
- Nie
dałeś mi nawet wytłumaczyć… nie chciałeś mnie słuchać… A powiedziałabym ci…
dlaczego… Chciałam ci powiedzieć, żebyś mnie przekonał, że… że nie mam racji…
James
wyrzucając sobie własną głupotę i bezmyślność zamknął oczy i pozwolił, by
rozbryzgujące się krople deszczu chłodziły jego twarz. Przeczesał wilgotne
włosy ręką, a potem, wyjał Mapę Huncwotów. Na tę noc wyznaczył sobie nową
misję...
Rozdział pełen emocji i rozsterek bohaterek. Bardzo dobre opisy :)
OdpowiedzUsuń