sobota, 27 stycznia 2018

Wezwanie (Rok VI, Rozdział 19)

Trzy dni później do Hogwartu przyszedł list, który postawił całą kadrę w stan mobilizacji. Otóż w piątek wieczorem miało się odbyć oficjalne rozpoczęcie Olimpiady, a w sobotę pierwsze zadanie dla wszystkich kategorii.
 Na całe szczęście nie musieli jechać daleko. Pierwsze zadanie miało się odbyć w Irlandii. Jednak ponieważ jechała cała kadra, a zadania miały się odbywać mniej więcej w tym samym czasie, musiało jechać co najmniej trzech opiekunów. Na oficjalnym spotkaniu dyrektor wyznaczył tym razem: profesor Vector, profesora Forsythe’a oraz profesor Alexander.
 Przygotowano również świstokliki, które miały zawodników przenieść na wyznaczone miejsce. Pilnować tego mieli wyznaczeni funkcjonariusze Ministerstwa Magii.
 Jednak Forsythe nie dawał im teraz spokoju. Sprawdzał, czy biegają, czy ćwiczą widzenie w mroku, czy uczą się nowych zaklęć. Chyba chciał ich zamęczyć na śmierć.
 Morgana Alexander swoich zawodników nie rozpieszczała również. Rose czasami przychodziła tak zmęczona, że jedynie padała na poduszkę. Arthemis podejrzewała, że wyczerpują ją zarówno zaawansowane zaklęcia, jak i współpraca z niechętnym Malfoyem. Może zresztą właśnie dlatego profesor Alexander ich zamęczała.
 Natomiast Albus wyglądał jakby nie mógł się doczekać wyjazdu. Arthemis niemal widziała ptaszki fruwające mu nad głową. Zapewne cieszył się z powodu zbliżającego się spotkania z Marią.
 Tymczasem wezwał ich do siebie profesor Longbottom. Konkretnie wezwał do siebie Jamesa, Albusa i nie wiedzieć, czemu Arthemis.
- Moi drodzy… - westchnął Neville. – Chcę się tylko upewnić, że pozostaniecie rozsądni…
- A w jakiej kwestii? – zapytała Arthemis.
- Ciebie dziecko to mam nadzieje nie dotyczy… - odpowiedział profesor. – Chłopcy, chciałbym was prosić o to, żebyście na czas wyjazdów pohamowali swoje rodzinne konflikty…
- Aaaa… ma pan na myśli Malfoya… - rzucił Albus, szybko łapiąc o co chodzi plątającemu się profesorowi.
- Cóż… obawiam się, że tak… Rozumiem waszą postawę i jej… powody, ale zapewniam was, że Rose będzie bezpieczna. Nie pozwolilibyśmy, żeby włos jej z głowy spadł.
- My wiemy – powiedział szybko James i uśmiechnął się krzywo. – Zresztą jeżeli zajdzie jakaś potrzeba to Rose sobie sama poradzi…
- Nie sądzę, żeby to było konieczne – wtrąciła się Arthemis. – Scorpius w zeszłym roku był z nami w lesie i nie próbował zrobić niczego złego nikomu z nas. A już w ogóle Rose…
- Więc spokojna głowa profesorze – rzucił Albus, któremu, szczerze mówiąc bardzo się śpieszyło do wyjścia.
- Mam nadzieję, że nie mówicie tego tylko po to, żeby mnie uspokoić… - powiedział Neville, uważnie na nich patrząc.
 Pokręcili głowami.
- Nie przepadamy za sobą, ale też nie mamy zamiaru się pozabijać… - wyjaśnił James.
- No, więc załóżmy, że wam wierzę… Ponieważ tym razem jedzie cała kadra dostaniecie dwa pokoje. Jeden dla dziewcząt, drugi dla chłopców. Proszę, więc, żebyście nie robili żadnych żartów, James!
 Chłopak machnął ręką na znak, że się zgadza.
- A ja po, co tu jestem? – spytała Arthemis.
- Chciałem cię prosić, żebyś miała ich na oku i jakby, co przywróciła im rozsądek...
Arthemis skinęła głową.
- Da się załatwić…
- Więc dobrze. Możecie lecieć teraz do swoich zajęć… wiem, że macie ich aż nadto…


 Dzień przed wyjazdem James zaczął się trochę niepokoić. Co to będzie? Co będą musieli zrobić? Czy nic im się nie stanie?
 Przed chwilą zdążył się spakować do podróżnej torby i schodził właśnie na kolację, gdy w Pokoju Wspólnym złapała go Rose.
- James, Arthemis prosiła, żebym ci to dała, jak będę wieczorem wychodzić – powiedziała Rose, zbiegając za nim po schodach.
 James zmarszczył brwi i spojrzał na wyciągniętą w jego stronę kartkę.
- Od kiedy Arthemis pisze notatki? – rzuciła ze śmiechem jego kuzynka, z niekłamaną ciekawością, co też jest w liście.
 A notka była krótka:

 James,
 Jak będziesz szedł na kolację to przyjdź po mnie. Będę na szóstym piętrze. Wiesz gdzie.

 To, że nie napisała jasno, że będzie w sali muzycznej, było dostatecznym sygnałem, że miał przyjść sam. Uśmiechnął się pod nosem. Co ona znowu kombinowała? Jakiś pojedynek? Chciała go zaskoczyć? Czy po prostu chciała, żeby po nią przyszedł tak, jak napisała? Cóż, nie dowie się dopóki nie sprawdzi…
- I co tam? – zapytała mimochodem Rose.
James wzruszył ramionami.
- Nic takiego. Mam dać jej znać, gdy będę szedł do Wielkiej Sali. Tylko jeszcze muszę się wrócić, bo zapomniałem spakować jednej rzeczy…
- Ach – Rose westchnęła rozczarowana. – No, ja już pójdę. Lily chyba jest już w Wielkiej Sali.
 James wrócił się do dormitorium, a potem niemal natychmiast zbiegł po schodach i uważając, żeby nie natknąć się na kogoś z ich paczki ruszył na szóste piętro. Był bardzo ciekaw, co też Arthemis wymyśliła. Może napisała dla niego jakąś melodię? – zachichotał na samą myśl o tym. To nie było w stylu Arthemis.
 Zapukał do drzwi, gdy po naciśnięciu klamki okazało się, że są zamknięte. Coś kliknęło w zamku i drzwi się otworzyły. Wyciągnął różdżkę. Przecież nie da się jej zaskoczyć, prawda?
 Jednak dał się zaskoczyć, konkretnie przytłumionym blaskiem w pokoju. Miękkie łagodne światło, które jednak rozpraszało ciemność. Rozejrzał się. Na wielu instrumentach, a nawet w powietrzu były zapalone świeczki. James zmarszczył brwi i poszedł trochę dalej.
- Pomyślałam, – rozległ się głos Arthemis. Jeszcze jej nie widział. – że skoro lubisz jeść i lubisz mnie, to będzie to odpowiednia forma podziękowania za zeszły czwartek…
 Wyszedł zza ogromnej harfy i zobaczył ją, stojącą nad ułożonym na podłodze kocem, na którym ułożone były talerzyki, sztućce, szklanki, wielki koszyk z jedzeniem i wszystko, co tylko można sobie wymarzyć na pikniku w środku zimy. Zapalała właśnie ostatnią ze świec, która po chwili uniosła się w powietrze.
 James oniemiał, gdy zobaczył, że rozpuściła włosy, tak jak rzadko to robiła. Poczuł, że pachniała jak grzech, pomyślał, że sprawiła, że byli zupełnie sami, zachwycił się tak, jak nigdy. Zawsze go czymś zaskakiwała.
 Uśmiechnęła się nieśmiało.
- Nie chcę, żebyś mi za to dziękowała – powiedział i podszedł do niej. – Nie musisz mi za to dziękować…
Jej oczy zasnuł cień.
- Pomogłeś mi, kiedy…
- Bo chciałem – przerwał jej. – I zawsze będę przy tobie, Arthemis. Będę cię chronił chociażbyś ze mną walczyła.
- I uważasz, że nie powinnam ci za to dziękować?
- Nie. Bo robię to przede wszystkim dla siebie. A poza tym przyzwyczaj się. Bo to się nie zmieni, a nie chcę, żebyś mi dziękowała za każdym razem…
 Przez długą chwilę milczała. Jakby starała się pogodzić z nadmiarem uczuć, którymi ją zalewał, którymi ona chciała zalać jego.
 W końcu przełknęła ślinę i wzięła głęboki oddech.
- Czyli normalnie idziemy do Wielkiej Sali?
- Ależ skądże znowu – zaperzył się James. - Zjemy tutaj i będziemy tu siedzieć przez długie godziny, aż mi się nie znudzi. Ale zrobimy to bez żadnego powodu – dodał i usiadł na kocu. Okazał się miękki i gruby, zdawało mu się jakby siedział na trawie. – Masz rację, że lubię jedzenie i lubię ciebie. Co prawda nie w tej kolejności, ale zawsze… - uśmiechnął się zachęcająco i wyciągnął do niej rękę. Podała mu ją i usiadła obok niego. – Jak to jest Arthemis, że wpadasz na pomysły, które odbierają mi mowę? – zapytał i otworzył butelki z kremowym piwem.
- Nie pasuje to do mnie, prawda? – odparła rozluźniając się z każdą chwilą. Od kiedy wpadła na ten pomysł po prostu ściskało ją w żołądku. Wyjęła z koszyka chleb i posmarowała go masłem. Podała Jamesowi.
- Trudno zaprzeczyć – powiedział. – Dlatego to takie cudowne. Szczerze mówiąc, to myślałem, że znowu sobie wymyśliłaś pojedynek.
- Dlatego miałeś różdżkę w ręku? – zaśmiała się.
- Owszem. Ale teraz mogę ją wykorzystać do czegoś innego – dodał. Podniósł różdżkę. – Astormia! – Nad ich głowami, zamiast sufitu pojawiło się gwieździste niebo.
 Arthemis otworzyła usta ze zdumienia.
- Skąd masz takie zaklęcie?
- Profesor Sinistra raz go użyła w klasie. A, że lubię nocne niebo to go poszukałem – wyjaśnił.
- Pięknie – powiedziała, patrząc do góry.
- Ja mam lepszy widok – odrzekł cicho.
 Opuściła głowę. Patrzył na nią. Zazwyczaj nie przejmowała się swoim wyglądem. Ale gdy tak na nią patrzył, to było ważne. Uśmiechnęła się, lekko zażenowana.
 James teatralnym gestem złapał się za serce.
- Nie uśmiechaj się tak dziewczyno, bo mi serce stanie – wykrztusił i został nagrodzony jej śmiechem.
 Siedzieli naprzeciwko siebie po turecku, z talerzykami napełnionymi jedzeniem i śmiali się opowiadając różne głupoty.
 W końcu James powiedział:
- Opowiedz mi coś… Znam cię, a mimo to wydaje mi się, że niewiele o tobie wiem…
- Cóż… a co byś chciał wiedzieć?
- Opowiedz mi o gorączce – mruknął, uważnie ją obserwując.
Uśmiechnęła się z trudem. Przełknęła ślinę, ale skinęła głową.
- Pierwszy raz… moja mama myślała, że to po prostu smocza ospa. Miałam… pięć lat. Moje umiejętności zaczęły wykraczać, poza znajomość historii przedmiotów. Pamiętam, że dzień wcześniej były urodziny mojej mamy. Wyjątkowo był wtedy tam Ariel, na pewno Marcel i chyba jakaś przyjaciółka mamy. Biegałam po domu i wszyscy się mną zachwycali… Wszędzie było mnie pełno.
- Nie trudno mi sobie to wyobrazić… - mruknął James. Przesłała mu krótki uśmiech i bawiła się kawałkiem ciasta, które miała na talerzu.
- W każdym bądź razie, odbierałam różne rzeczy… Na początku nie widziałam w tym nic dziwnego, nie znałam nazw większości, uczuć, które się we mnie kłębiły… Było mi trudno oddychać… i moja mama zaczęła nagle na mnie krzyczeć, twierdząc, że wbiegłam do wody, a nie wolno mi było się zbliżać do morza, bez dorosłych. Wzięła mnie za rękę, żeby mnie przebrać i wtedy stwierdziła, że jestem rozpalona tak bardzo, że przepociłam ubrania. Tata zaniósł mnie do góry… przebrali mnie i chłodzili mi czoło, okładami. Przychodzili do mnie na zmianę, a ja co chwilę traciłam przytomność. Rano przyjechał uzdrowiciel, sprawdzić co mi jest. Dał coś na smoczą ospę. Rodzice byli przerażeni, bo dla dzieci jest przecież bardzo niebezpieczna. Jednak ona nigdy nie wystąpiła. Po południu już nic mi nie było. Mogłam biegać, śmiać się… Rodzice myśleli, że to  było jakieś zatrucie, które znikło tak samo szybko jak się pojawiło. Potem… bywało gorzej, a bywało i lepiej… W zależności od tego, co się działo, co wywołało reakcję. Czasami to jest tylko lekkie podwyższenie temperatury, któremu towarzysz ból głowy. Innym razem… zresztą widziałeś… może wywołać krwotoki, jak wtedy… w Noc Duchów. Ale to najczęściej jest reakcja organizmu, gdy blokada pada, a on musi sobie poradzić z nagłym atakiem. Gorączka jest raczej wynikiem nadużywania umysłu. Albo robienia czegoś po raz pierwszy…
- Mówiłaś, że bywało gorzej… - szepnął James.
Westchnęła i pokiwała głową. Nie miała ochoty do tego wracać, ale miał racje… musiał ją poznać trochę lepiej.
- Wróciliśmy z ojcem z jednodniowej wyprawy. Zabrał mnie w góry Uralskie. Nie mieliśmy spotkać wielu ludzi, więc mogłam mu towarzyszyć. Gdy wróciliśmy… - przełknęła ślinę. – Dom wyglądał zupełnie normalnie. Weszliśmy do salonu… a tam moja mama… leżała na dywanie… Podbiegłam do niej, zaczęłam nią potrząsać, wołać ją… Chciałam wydrzeć dłońmi jakiekolwiek uczucie z niej. Wspomnienie… Cokolwiek! Jednak nie była rzeczą… i już nie miała wspomnień ani uczuć. Moje umiejętności nie działały więc… a jak tak bardzo chciałam ostatni raz coś od niej… poczuć. Gdy zdałam sobie sprawę, że moja matka odeszła… Dostałam ataku. Dostałam gorączki. Krzyczałam, kopałam, krwawiłam, wymiotowałam, drapałam. Myślę, że mam jeszcze jedną umiejętność… - dodała cicho zamyślona. – Byłam taka… wściekła, zraniona, zrozpaczona, że siłą woli uniosłam w powietrze wazon i cisnęłam nim o ścianę… Mój ojciec mnie wyniósł. Ma przez to bliznę… Na szyi… Zrobiłam ją paznokciami… Zaniósł mnie do łazienki, wypełnił wannę wodą, zimną… przykuł mnie do niej, żebym nie mogła zrobić sobie krzywdy i poszedł wezwać odpowiednich ludzi. Potem siedział ze mną, aż do chwili, gdy się nie uspokoiłam. A oni zabrali mamę. Byłam dzieckiem, James… To był najgorszy z ataków. Były jeszcze dwa, ale już słabsze. Jeden z nich widziałeś… – zakończyła szeptem.
 Przez bardzo długą chwilę milczeli. Arthemis czuła przepływające przez Jamesa współczucie i żal.
- Może więc teraz, żeby jakoś zrównoważyć twój szok, opowiem ci coś innego – rzuciła.
- Arthemis…
Położyła mu rękę na policzku.
- Psujesz nastrój, James. Pamiętaj, że rodzice mnie kochali. Bardzo. Byłam chyba najbardziej kochanym dzieckiem na świecie.
- Ale mimo wszystko…
- Moja mama uwielbiała być przy mnie… Godzinami czytała mi, albo uczyła mnie grać… Grała ze mną w szachy. Robiła wszystko, żebym jak najczęściej się śmiała.
 Dalej opowieść potoczyła się sama. James słuchał i śmiał się z wybryków małej Arthemis, która raz nawet schowała się w kufrze ojca, żeby pojechać z nim na wyprawę.   
 Nad nimi widniało zaczarowane niebo i jakoś im się nie śpieszyło, żeby zrezygnować z tych kilku ich własnych prywatnych chwil, w miejscu, które uważali za swoje. James właśnie spoglądał na niebo, gdy poczuł cytrusowy zapach. Arthemis obrała i rozkroiła pomarańczę.
- Uwielbiam pomarańcze – westchnęła i podała mu kawałek. – Są takie soczyste i słodkie, a jednocześnie kwaśne…
 James nawet nie zauważył, że wstrzymał oddech, obserwując ją. Bardzo powoli wzięła do ust soczystą cząstkę i ugryzła ją z wyraźną przyjemnością. Nie mógł oderwać od niej wzroku. James wziął do ręki następny kawałek, jednak zamiast go zjeść, nachylił się do niej.
- Zjedz – powiedział.
- Mam ręce – odpowiedziała ze śmiechem trochę zażenowana.
- Proszę – powiedział ochrypłym tonem.
 Zamrugała zdziwiona i przełknęła ślinę widząc jego wzrok. Wzięła głębszy oddech i rozchyliła usta. Zaciskając zęby na słodkim owocu przez chwilę patrzyła mu w oczy, po czym drżąco spuściła powieki.
 James gwałtowny skurcz w brzuchu i gorąco. Gdy dotknęła ustami jego palców, otworzyła oczy i spojrzała na niego z takim samym pragnieniem. Przysunął się do niej. Nie mogli oderwać od siebie wzroku. Zaledwie musnęli się ustami, jakby się obawiali, do czego to może doprowadzić. A potem bardzo powoli James przesunął się wzdłuż jej ciała. Bez żadnej niepewności, czy strachu uległa i położyła się na miękkim kocu. Zawisł nad nią na rękach, żeby jej nie przygnieść.
- Och, Boże... - szepnęła Arthemis, gdy poczuła jego ciało na swoim. To było niesamowite uczucie. A przecież tylko na niej leżał. To nie powinno powodować u niej palpitacji.
- Arthemis… ja… - powiedział z trudem.
 Przerwała mu delikatnym pocałunkiem. Poczuł jak jej dłonie, oplatają go w pasie i wsuwają się pod koszulkę. Przebiegł go dreszcz. Całował ją gwałtownie. Jakby nie mógł się nią nasycić. Wolno, żeby jej nie przestraszyć wsunął dłoń pod miękki materiał jej bluzki i dotknął gorącej skóry. Poczuł jak gwałtownie wciągnęła powietrze. Pocałował ją w szyję i przesunął rękę wyżej, delikatnie wyznaczając palcami ślad na jej ciele.
 Arthemis miała wrażenie, że pewne miejsca na jej brzuchu płoną, wywołując dreszcze. James był jeszcze bliżej niej niż zwykle. Docierał do jeszcze dalszych rejonów jej osobowości i niszczył wszystkie bariery jakimi się otaczała. Taka bliskość z nim i tylko z nim było zupełnie naturalna. Jego skóra była inna niż jej, bardziej szorstka i kryjąca w sobie siłę jego ciała. Gdy dotknął jej piersi, poczuła gwałtowny napływ ciepła. Przyciągnęła jego usta do swoich.
 Na korytarzu rozległ się huk, przewracanej zbroi. Zamarli słysząc fanatyczny rechot Irytka i przekleństwa woźnego. Po kilku minutach hałas zaczął cichnąć.
 James i Arthemis spojrzeli na siebie płomiennym wzrokiem.
- Nadal jesteśmy w szkole, prawda? – westchnęła z pewnym żalem Arthemis.
 James z ciężkim serce, bardzo powoli, nie pozbawiając się przyjemności dotykania jej, wyjął rękę spod jej bluzki. Pocałował jej usta lekko, a potem powiedział:
- Jestem za ciężki.
- Nie – zaprzeczyła, ale puściła go. – Podoba mi się, gdy jesteś tak blisko – wyznała.
- Mnie też – odpowiedział i położył się na wznak obok niej.
Patrzyli w gwiazdy, tworzące przeróżne konstelacje, delikatnie krążące nad ich głowami.
- Zostańmy tu jeszcze chwilę, dobrze? – rzuciła Arthemis. – Lubię, gdy jesteśmy sami, bez całego tego szkolnego szumu wokół nas.
- Forsythe nas nie oszczędza…
- Mhm… dawno nie przespałam całej nocy. Nie czujesz, że jesteś zmęczony, dopóki nie położysz się do łóżka. Dopiero wtedy wszystkie twoje mięśnie z płaczem ci dziękują…
 Wsunął pod jej głowę swoją rękę i pocałował ją w czoło. W całym jego ciele nadal buzowała adrenalina. Do tej pory myślał, że będzie się broniła przed dotykiem. Że będzie musiał ją powoli do siebie przyzwyczajać… Jednak nie widziała w tym niczego dziwnego. Akceptowała swoje i jego pragnienie jako coś naturalnego. Za to nadal broniła się przed straceniem przy nim kontroli nad swoimi zdolnościami. Dlatego nie chciała wtedy, żeby przy niej został. Dlatego ze snami chciała radzić sobie sama. Nie mógł tego tak zostawić.
 Zerknął na nią. Jej rozpuszczone włosy spływały na koc, jak pachnąca fiołkami, wypuszczona z uwięzi fala. Miała zamknięte oczy i oddychała głęboko. Zasnęła. Poczuła się przy nim na tyle bezpieczna, że zasnęła. Co prawda, w żaden sposób go nie dotykała, ale to i tak już było coś. Spanie przy nim było chyba rzeczą, której się najbardziej bała. Bała się, że nieświadomie użyje swoich zdolności. A mimo tego zasnęła obok niego. A więc gdy przestawała myśleć, nie czuła się zagrożona. Dobrze wiedzieć.
 Powinni wrócić do wieży Gryffindoru, za chwilę. Da jej jeszcze kilka minut. I sobie.


 Wszyscy byli gotowi. Albo tak im się wydawało. W każdym bądź razie nie było już odwrotu. Następnego ranka Arthemis i James, Rose, Scorpius i Albus oraz cała reszta kadry zaraz po śniadaniu, stawiła się na dziedzińcu.
 Z zamku wyległa, cała szkoła, żeby pożegnać się z najlepszymi z najlepszych.
- Proszę, o spokój! – krzyknęła profesor Vector.
Obok niej stał profesor Deveraux.
- Moi drodzy… mam nadzieje, że wrócicie do nas w dokładnie takim stanie, w jakim opuszczacie to miejsce. Wierzę, że każde z was wzniesie się na szczyt własnych możliwości, nie tylko dla szkoły, ale przede wszystkim dla samego siebie. Powodzenia!
- North, Potter, Potter, Weasley i Malfoy do mnie! – krzyknął profesor Forsythe.
 Pozostali opiekunowie wywoływali innych uczniów.
 Zgromadzili się przed nauczycielem obrony przed czarną magią.
- Czy wszyscy zanieśliście wczoraj wszystkie bagaże do gabinetu profesor Vector? – upewnił się.
 Zgodni kiwnęli głowami.
- Dobrze. To znaczy, że są już na miejscu. Więc nie pozostaje mi nic innego niż tylko zabrać was w Góry Wicklow. Pamiętajcie, żeby nie puścić świstoklika – powiedział, podnosząc na wysokość oczu popękaną i wyszczerbioną wazę. – Gdy wylądujemy, nie rozchodźcie się, jasne?
 Posłusznie skinęli głowami. Malfoy przewrócił oczami, a James miał minę, która dobitnie świadczyła o tym, że bardzo mu nie w smak, że traktuje się go jak dziecko.
 Arthemis pokręciła głową. Ci kretyni byli do siebie tak podobni czasami…
 Dotknęła świstoklika palcem i reszta poszła w jej ślady.
- Trzy… - liczył Forsythe, patrząc na zegarek – dwa… jeden!
Arthemis poczuła szarpnięcie w okolicy pępka. Dookoła niej wirowały barwy. Gdy zaczęło ją mdlić, nagle poczuła, że może utrzymać równowagę. Mocno stanęła na ziemi. Obok niej stał James, a po drugiej stronie Scorpius. Forsythe nadal trzymał świstoklik.
 Rose i Albus leżeli na ziemi, nadal oszołomieni po błyskawicznej podróży. Arthemis kopnęła Malfoya w kostkę. Spiorunował ją wzrokiem, ale nie patrząc nawet, pomógł wstać Rose.
- Dzięki – bąknęła, kiedy szybko zabrał rękę.
 Albus wstał, otrzepując się i uważnie rozglądając, czy aby żadna dziewczyna nie widziała jego upadku. Tym razem Arthemis przewróciła oczami. Tęskniła za swoim starym dobrym przyjacielem. Miała nadzieję, że burza hormonów szybko Albusowi minie.
- Witajcie.  – usłyszała przyjemny głos, z obcym akcentem. Zapewne irlandzki. Była to bardzo śpiewna mowa. Ich koleżanka Lisbeth O’Reilly mówiła w podobny sposób.
 Obok nich wylądowały dwie pozostałe grupy. Profesor Vector podeszła, żeby się przywitać z pulchnym, wesołym Irlandczykiem.
- Jestem Colin Murphy – przedstawił się z uśmiechem. – Hogwart, o ile się nie mylę?
- Tak. Trzynastu zawodników i trzech opiekunów – oznajmiła profesor Vector.
- Tak, tak. Serdecznie zapraszam. Zaprowadzę was do Pałacu.
 Arthemis i James wymienili zdziwione spojrzenia. Pałacu?
 Pałacem okazał się wielki zamek, położony na zboczu góry. Nazwa absolutnie do niego nie pasowała. Jednak wysokie okna ze złoconymi szprosami, łagodziły nieco surowy widok. Ciężkie, ciemne mury otoczone były przez bujne ogrody, parki i lasy. Zewsząd roztaczał się widok na niewielkie, ale piękne góry Wicklow. Arthemis była pewna, że wielu ludzi, chciałoby tutaj mieszkać. Mieć własny kawałek nieba na ziemi.
- Zamek jest własnością jednego z najstarszych czarodziejskich rodów, z którego wywodzi się nasz organizator, szlachetny pan Agravain Anglestone. Specjalnie na cele Mistrzostw pokoje zostały przystosowane dla uczestników – wyjaśnił pan Murphy, wprowadzając ich do zamku. – Część zawodników już się zjawiła i udała się na zwiedzanie zamku. O dwunastej rozpoczną się wszystkie konkurencje. W pokojach są rozkłady zajęć. W razie jakiś zajęć proszę wezwać domowego skrzata. Ma na imię Kostek. Tutaj jest komnata dziewcząt – oznajmił, otwierając jedne sięgające niemal sufitu drzwi. – Obok jest komnata chłopców. – „Obok” znaczyło mniej więcej tyle, co „na końcu korytarza”. – Państwa komnata znajduje się piętro wyżej – powiedział opiekunom, prowadząc ich po szerokich, pokrytych miękkimi dywanami schodach. Zamek był pełen przepychu. Pewnie, dlatego nazywano go pałacem.
 Chłopacy wzruszyli ramionami i poszli w kierunku wskazanym im przez przewodnika.
 Dziewczęta natomiast weszły do bogatej, pełnej złoconych elementów i ogromnych łóżek, komnaty. Z boku widniały drzwi, zapewne, do ich prywatnej łazienki. Przez ogromne okna, widziały onieśmielające górskie szczyty.
- Mamy godzinę – stwierdziła jak zwykle praktyczna Rose, patrząc na zegarek.
- Jak dla mnie wystarczy – powiedziała ze śmiechem Kayleen, rzucając się na jedno z wielkich łóżek.
 Arthemis natomiast podeszła do łóżka najbliżej drzwi. Rose usadowiła się na następnym i ciekawie ją obserwowała. Arthemis wzięła swoje bagaże, które znalazły się już tu wcześniej. Zabezpieczyła wszystko, żeby nikt nie powołany nie mógł ich przeszukać i zaczęła kłaść na łóżku niezbędne przyrządy. Wyjęła uprzęże, sztylety i inne gadżety. Niektóre zakładała od razu inne, zaczęła pakować do niewielkiego plecaka.
 Pozostałe dziewczyny przyglądały jej się z lekką zgrozą.
- Nie wiesz, jeszcze, co ci będzie potrzebne – zauważyła Rose.
- Dlatego pakuje to, co jest praktycznie niezbędne. Gdy już się dowiem, co mam zrobić, nie chcę się miotać na oślep.
 Rose wzięła do ręki rozpiskę, konkurencji.
- Przy dziesięcioboju jest napisane, tylko: „Wyprawa w góry” – przeczytała.
- A więc należy się spodziewać, że będzie mi to potrzebne – podsumowała Arthemis. Potem zaczęła przeszukiwać bagaż, aż wyjęła w końcu uniform, z godłem Hogwartu i nazwiskiem wyszytym na plecach. – Wam też radzę się w to ubrać. Inaczej Vector będzie kręcić nosem – oznajmiła.
- Twój jest inny – zauważyła Rose, wstając z łóżka. – Jest trwalszy i jakby to powiedzieć… nie ogranicza ruchów. Nasze bardziej przypominają klasyczne szaty. Twój jest taki… bojowy.
- I słusznie – stwierdziła Arthemis, przerzucając przez ramię plecak. – Idę sprawdzić, jak wygląda zamek. Może znajdę jakąś mapę, albo plan…
- Po, co?
- Wierz mi Rose… dobrze wiedzieć, gdzie się znajdujesz i jak najszybciej uciec, w razie potrzeby – odparowała Arthemis.
- Twoje fobie nie mają granic – zaśmiała się Rose. – Tylko się nie spóźnij! – krzyknęła za przyjaciółką, gdy ta wychodziła.


Jamesowi też podobała się ich komnata. A raczej dwie komnaty połączone w jedną. W każdej stały cztery królewskie łoża, a sufit ozdobiony był freskami. Koleś, który tu na co dzień  mieszkał musiał być obrzydliwie bogaty.
 Przejrzał i zabezpieczył swoje bagaże, tak, że gdy Albus chciał sięgnąć po kulki maskujące, z jego zestawu gadżetów, odskoczył machając z oburzeniem ręką.
- Oszalałeś?! To jest niebezpieczne…
- Niebezpieczne to byłoby zostawienie tego, bez ochrony. Tobie też radzę, jeżeli masz tam coś ważnego – odparował James.
- Mała psychoza? – zapytał drwiąco Malfoy.
- Cóż w przeciwieństwie do was nie wiem ile będzie trwało moje zadanie… - odparował James. – W każdym bądź razie, znając Arthemis już się gdzieś urwała, zamiast na mnie zaczekać… Tak, więc… zaczekam sobie tutaj na nią, a potem będę z przyjemnością słuchać, jak się tłumaczy… – powiedział rzucając się na łóżko.
- To trochę chore. Zachowujecie się jak stare małżeństwo… - wytknął mu Scorpius.
James zamknął oczy.
- Gdybyśmy byli małżeństwem spałaby w tym samym łóżku, co ja – mruknął.
- Bo uwierzę, że by spała… - rzucił Scorpius, akcentując słowo „spała”.
James uśmiechnął się szelmowsko, nadal mając zamknięte oczy.
- Zamknij się, bo jeszcze cię polubię – rzekł.
Scorpius parsknął i odszedł.
- Nie będę tu stał i patrzył jak śpisz, idę zwiedzić zamek… - stwierdził Albus.
 A przy okazji poszukam Marię, dokończył za niego w myślach James. Jednak jedynie wzruszył ramionami.
 Reszta chłopców, albo się rozeszła, albo rozpakowywała najpotrzebniejsze rzeczy. James przypomniał sobie, że powinien wyjąć strój kadry, ale postanowił, że zrobi to za chwilę. W sumie przydałoby się coś do jedzenia… Ale to też mogło poczekać, przynajmniej jeszcze piętnaście minut, a potem wyjmie batoniki pochowane w torbie. Był bardzo ciekaw, gdzie się podziewała teraz jego dziewczyna, ale był pewien, że dostanie dokładny raport.
 Życzył szczęście również bratu. Miał nadzieję, że spotka tę swoją Hiszpankę.
 Piętnaście minut później, gdy już przyjemne otępienie otoczyło jego myśli, usłyszał rumor przy drzwiach. Uniósł jedną powiekę, żeby zobaczyć, jak wysoki Ślizgon, Mikael Lind, mówi stanowczo, pogardliwym tonem:
- Jesteś dziewczyną, nie masz tu wstępu…
Po chwili wisiał u ozdobnego sklepienia, głośno przeklinając:
- Nie mam na ciebie czasu i pamiętaj, że grzecznie prosiłam – oznajmiła bezceremonialnie Arthemis, wchodząc do pokoju.
 James przyglądał jej się spod uchylonych powiek, gdy szła w jego kierunku. W czarnym, przylegającym do ciała stroju, włosami mocno spiętymi u góry, wyglądała diabelnie seksownie, nie wiedział skąd miała też odlotowo wyglądające okulary z ciemnymi szkłami, za którymi skryły się jej oczy.
- Cześć, chłopaki! – rzuciła do Krukonów, Rayna i Sylwestra, którzy siedzieli na swoich łóżkach.
 Im bynajmniej nie przeszkadzała jej obecność. James pomyślał, że musi ją nauczyć grać w diabelskiego pokera. Ogra wszystkich z tym swoim nieprzeniknionym spojrzeniem.
- Zdejmij mnie stąd!! – wrzasnął na cały głos Mikael.
Arthemis przewróciła oczami i uniosła różdżkę.
- Ratunku!!!!! – ryknął na cały głos, gdy zaczął z wysoka spadać w dół. W ostatniej chwili wyhamował i będąc już tylko kilka centymetrów nad ziemią zatrzymał się i dopiero po sekundzie uderzył o podłogę.
 Arthemis rzuciła Jamesowi na pierś etui. Trochę zaskoczony otworzył je. Były w nim podobne ciemne okulary.
- Przydadzą ci się. Może nie dzisiaj, ale na pewno kiedyś.
- Kupiłaś pamiątki? – zapytał ze śmiechem.
- Zamknij się – fuknęła. – Daj mi to, co chcesz zabrać – powiedziała, otwierając plecak.
- Nie zmieścisz się tam – powiedział.
Przez chwilę patrzyła na niego nie rozumiejąc, po czym parsknęła śmiechem.
- Głupek.
James ze śmiechem wstał i zaczął grzebać w torbie. Miał jeszcze więcej gadżetów niż Arthemis. Większość oczywiście pochodziła od dobrotliwego wujaszka George’a.
- W ogóle to po, co to robisz? Jeszcze niewiadomo, co nam każą zrobić…
- Wyrażenie „wyprawa w góry” jest dostateczną przyczyną, żeby spakować wszystko co się da – oznajmiła Arthemis. – A tak na wszelki wypadek to w bibliotece, nawiasem mówiąc jest gigantyczna, znalazłam plany zamku. Na parterze jest pięć wyjść, łatwo dostępnych. Jedno w kuchni. Dwa wychodzą na ogród, jedno na podjazd, a jedno jest połączone wprost ze starymi stajniami. Zamek ma dziesięć kondygnacji. Łącznie ponad 120 komnat.
 James skinął głową.
- Dużo jest ludzi?
- Po zamku kręci się niewielu. Większość zapewne jest jeszcze w pokojach. A gdzie Albus?
- Zwiedza – zaśmiał się James, co było dostatecznym dowodem na to, że to wielkie niedopowiedzenie.
- Musisz się przebrać – zauważyła Arthemis.
- Nie chcesz mi pomóc? Powinienem oszczędzać siły – powiedział, sugestywnie poruszając brwiami.
Patrzyła mu wystarczająco długo w oczy, żeby coś zapłonęło w jego ciele, a potem odwróciła się, mówiąc:
- Za dziesięć minut, wszyscy mają być na dziedzińcu. Nie spóźnij się…
- Uuuu… ostra… - syknął Rayne z zachwytem.

James rzucił mu tylko jedno ostrzegawcze spojrzenie. Jedno… bo to wystarczyło. Był bardzo przyjaźnie usposobiony… dopóki, ktoś nie wdzierał się na jego teren. 

3 komentarze:

  1. W koncu wyczekiwany poczatek olimpiady 😁 teraz tylko czekac na poszczegolne zadania 😀

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejka, hejka,
    wspaniale, jata, jata w końcu wyczekiwany początek olimpiady, o tak Arthemis bardzo zaskoczyła Jamesa tym co przygotowała w sali muzycznej i tak podchodzi do wszystkiego odpowiednio... ;)
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, w końcu wyczekiwany przez wszystkich początek olimpiady, Arthemis bardzo zaskoczyła Jamesa tym co przygotowała w ich sali muzycznej, podchodzi do wszystkiego odpowiednio... ;)
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń