sobota, 27 stycznia 2018

Nieoczekiwani opiekunowie (Rok VI, Rozdział 67)

James przyjrzał się uważnie klasyfikacji z całego turnieju i stwierdził, że nie jest źle. Klepiąc się dokumentami po udzie, rytmicznie kroczył na kolację. Nie spotkał jej tam, co go dostatecznie zirytowało.
Powinna nabierać sił, a opuszczanie posiłków na pewno jej w tym nie pomoże. Zezłościło go to. Arthemis nadal nie odzyskała wagi po dwóch tygodniach śpiączki.
Wiedział, że kłótnia na ten temat na pewno nie okaże się przepustką do jej sypialni, ale miał pewne prirotety. Jej zdrowie było jednym z nich.
W niezbyt dobrym humorze jeszcze raz zabrał się do przeglądania klasyfikacji, żeby czymś zająć myśli. Nawet jedzenie mu nie smakowało, chociaż cały czas miał nadzieję, że Arthemis mimo wszystko pojawi się pod koniec posiłku.
Nic z tego... Miała przegwizdane...
I James miał w  nosie, że zachowuje się, jak jej tatuś, a nie jak chłopak. A jeżeli mu powie, że nie była głodna, to chyba wyjdzie z siebie.
Najpierw chciał się od razu wedrzeć do jej dormitorium, ale w Pokoju Wspólnym było za dużo ludzi, więc poszedł do siebie, zostawił kopertę z turnieju i sprawdził Mapę Huncwotów.
W końcu ją znalazł, właśnie wchodziła do Wielkiej Sali i siadała obok Lily. Cóż... może jednak nie będzie musiał się z nią kłócić.
To mu wyraźnie poprawiło nastrój.
Czekając z niecierpliwością na wieczór, zaczął grać z Maxem, Justinem i Lucasem w karty. To go naprawdę odprężyło. Już dawno nie czuł się tak dobrze. Naprawdę potrzebował męskiego towarzystwa i żartobliwej gadki.
Zaniepokoił się jednak, gdy Rose i Lily wróciły po kolacji. Same.
Jego zaniepokoiło potroiło się, gdy minęła kolejna godzina gry, a Arthemis nadal nie pojawiła się w salonie Gryfonów. Max i Justin zaczęli go wypytywać, więc zleciała mu kolejna godzina.
Wszyscy zaczynali się robić senni, a Arthemis, jak nie było tak nie było.
Chłopacy poszli do dormitorium, więc James poszedł z nimi. Jednak zamiast się położyć, wziął tylko Mapę i ponownie wyszedł.
Posiłkując się genialnym wynalazkiem swoich przodków (James był niemal stuprocentowo pewny, że głównym powodem powstania Mapy Huncwotów była chęć śledzenia upartych, zbyt samodzielnych i totalnie nie uważających na siebie dziewczyn!), skierował się tajnymi przejściami w dół. Arthemis szła właśnie po schodach na piąte piętro zupełnie nie uważając na Filcha. Chyba nie zdawała sobie sprawy, która jest godzina.
James wyszedł zza załomu korytarza tak niespodziewanie, że Arthemis się z nim zderzyła.
-      Och! – odskoczyła zaskoczona.
-      Co ty wyprawiasz? – zapytał James podejrzliwie. Teoretycznie nie miał się, o co gniewać. Jednk fakt, że pod skórą wiedział, że coś knuje, nie uważa na siebie i do tego robi to bez niego, irracjonalnie podburzały jego gniew.
-      Właśnie po ciebie szłam – Arthemis uśmiechnęła się rozpromieniona i bardzo z siebie zadowolona.
James poczuł się trochę głupio.
Arthemis przekrzywiła głowę.
-      Jesteś zły?
-      Nie – burknął James, odwracając wzrok. Gdyby teraz powiedział jej, o czym myślał od kolacji, dostałby niezłą burę i do tego już by się tak nie uśmiechała.
-      To dobrze – stwierdziła. Wzięła go za rękę i pociągnęła po schodach w dół.
-      Gdzie idziemy? – zapytał.
-      To niespodzianka – odparła.
-      Dlatego nie było cię na kolacji?
-      Zapomniałam się...
-      Przeczytałem klasyfikację. Wygląda na to, że...
Arthemis zatrzymała się i położyła mu palec na ustach.
-      Jutro – zażądziła.
James zamrugał zdziwiony. Zszokowany wręcz. Co mogło być takie ważne, że Arthemis zignorowała olimpiadę?! Może odkryła jakiś niechlubny sekret, któregoś z nauczycieli? To mogłoby być zabawne...
Zatrzymali się na czwartym piętrze. Arthemis bez słowa wycelowała w niego różdżką.
James cofnął się o krok, ale nie zdążył zapobiec zaklęciu, które owinęło ciasną, czarną apaszkę, na jego oczach.
-      Co, do cholery?!
-      Tylko na chwilkę – obiecała Arthemis. – To niespodzianka, pamiętasz?
James wydął usta i pozwolił jej się poprowadzić, jak dziecku korytarzem.
Arthemis rozejrzała się po pustym korytarzu, wymruczała hasło, tak, żeby James nie słyszał i wprowadziła go do pomieszczenia, w którym natychmiast odbiło się echo ich stóp.
-      Gdzie jesteśmy?
-      Tam gdzie powinniśmy trafić już jakiś czas temu – odparła zadowolona z siebie i zdjęła mu opaskę. – Zanim znowu zaczną nas katować, pomyślałam, że możemy się odprężyć...
James zamrugał, patrząc na łazienkę prefektów. Ostatni raz był tutaj przed niefortunnymi wydarzeniami na Alasce i chociaż z całej siły się starał, wcale nie bawił się za dobrze...
James zmrużył oczy i przyjrzał się Arthemis, jakby chciał wychwycić haczyk.
-      A ty zostajesz ze mną? – zapytał podejrzliwie.
Roześmiała się. Uniosła do góry ręce, zdejmując z siebie bluzki. Potem bez namysłu rozpięła jeansy i zsunęła je z nóg, zostając w samej bieliźnie. Nie była aż tak śmiała, żeby zdjąć i tę ostratnią ochronę. A jeżeli ten baran to zaproponuje, to utopi go w basenie prefektów!
-      Teraz mi wierzysz?
James nie odpowiedział. Był zbyt zajęty wpatrywaniem się w nią. Cały aż się ścisnął z gęstego, słodkiego pożądania, które go ogarnęło na jej widok.
Arthemis przypomniała sobie, że była stanowczo przeciwna ich grze w idealną parę. A za chwilę planowała i robiła takie i inne rzeczy. Dla niej różnica była zasadnicza. A wynikały z jednej jej cechy.
Była bardzo zaborcza. Nie chciała pozwolić, żeby ktoś inny widział to specyficzne, pociemniałe spojrzenie Jamesa. Było ono zarezerwowane tylko i wyłącznie dla niej. To było tylko jej i nikt nie miał prawa uszczknąć choćby odrobiny z tych uczuć i myśli, które przepływały między nimi bez wysiłku.
Tak. Była rozpieszczoną jedynaczką. James i jego uczucie do niej, było jej. I nie chciała się tym z nikim dzielić.
James miał pustkę w umyśle. Ręce go zaczęły swędzieć, tak bardzo chciał jej dotknąć. Stwierdził jednak, że zadała sobie trochę trudu, żeby o tym pomyśleć, więc miło by było z tego skorzystać. Żeby ochłonąć, nie namyślając się długo, z radosnym okrzykiem wskoczył do wypełnionego pachnącą pianą basenu.
Arthemis roześmiała się, kręcąc z politowaniem głową.
James wynurzył się, kaszląc, a potem zaczął zdejmować z siebie mokre ubrania, rzucając je na kafelki. Gdy doszedł do bokserek, uniósł brwi, patrząc na nią.
Roześmiała się, kręcąc głową.
-      Chodź i mnie powstrzymaj... – rzucił wyzywajaco.
Arthemis wskoczyła tuż obok niego. Zaczęli się chlapać, jak małe dzieci w brodziku. W końcu jednak zmęczeni położyli się płasko na wodzie. Czas mijał leniwie, a oni patrzyli na siebie spod oka, obserwując uważnie swoje ciała, twarze, gesty.
Gdy napięcie stało się nie do zniesienia, James przełknął ślinę i swobodnie popłynął do brzegu.
Arthemis za nim, trochę zdziwiona i rozkojarzona, swoimi obserwacjami i jego wzrokiem.
James wyskoczył z basenu.
-      Wiesz, czego tu brakuje? – rzucił, rozglądając się za różdżką.
– Jedzenia – odpowiedziała natychmiast.
Arthemis powoli również wyszła z wody.
-      Co robisz?
-      Idę po jedzenie – oświadczył, zbliżając się do niej. Cmoknął ją w rozgrzane kąpielą usta. – Ty zostań. Nie pozwolę, żeby Filch zobaczył cię w staniku! – dodał kategorycznym tonem, odwracając się do drzwi.
Arthemis przez sekundę stała zbaraniała, a potem roześmiała się głośno i radośnie, a jej zwielokrotniony śmiech odbił się od ścian. Jej serce zazwyczaj pełne rozterek, czy choćby otrzeżeń, po prostu wiwatowało na cześć jej spokoju ducha, wielkim transprentem: „Tak, właśnie tak! To jest to”.
Czując, jak wszystko, co złe ulatuje z niej wraze ze śmiechem i uczuciem, które go wywołało, rzuciła cicho, nadal szeroko uśmiechnięta:
-      Kocham cię, James...
Sekundę później widząc, jak dłoń Jamesa zamarła nad klamką, przełknęła ślinę, uświadamiając sobie, co właśnie powiedziała.
Jamesowi serce biło szybciej niż w chwili, gdy zobaczył ją w bieliźnie. Słyszał jak melodię, od dawna zapomnianą, ale poruszającą serce:
Kocham cię, kocham cię, kocham cię...
Bardzo powoli odwrócił się do niej. Mokre włosy, woda tworząca kałużę u jej stóp, całkowicie przemoczona bielizna. Zaczerwieniona od ciepła skóra.
Nigdy nie była piękniejsza.
Jak dobrze ją znam, skoro nie zaskoczył mnie wyraz zakłopotania i przestrachu w jej oczach, zastanowił się James. I nawet mu to nie przeszkadzało.
Och... chciałby jej powiedzieć tyle rzeczy... Ale wiedział, że każda odpowiedź byłaby teraz zbyt prosta i zbyt małoznacząca w porównaniu z tym natłokiem uczuć, które wyrwały te słowa z jej serca.
Wszystko, co powiedziałby teraz wprawiłoby ją w jeszcze większą panikę i zakłopotanie.
Powoli podszedł do niej bliżej, czując jak jego serce wali młotem.
Dziękuję ci, pomyślał. Nawet nie wiesz, ile to znaczy. Nawet nie wiesz, jak bardzo, ja cię kocham...
Myśląc to, niespodziewanie położył jej ręce na biodrach, nachylił się do jej warg, a potem... wepchnął ją do basenu.
Arthemis wynurzyła się plując i przeklinając.
-      James! – krzyknęła oburzona.
Stanął na nią i położył ręce na biodrach, ale w tym samym momencie, poślizgnął się i wpadł obok niej.
-      Dobrze ci tak! – powiedziała Arthemis.
-      Tamto było za karę... – odparł James.
-      Za karę?! – krzyknęła niemal obrażona.
-      Tak! – skinął głową. – Dlaczego zawsze musisz być pierwsza?! Już powoli kończą mi się rzeczy do zrobienia!
-      Słucham?! Jak to pierwsza?
-      No wiesz... zaincjowanie pierwszrgo pocałunku... itd.
-      Przecież to ty mnie pocałowałeś! W maju!
James pokręcił głową, zakładając ręce na pierś.
-      W grudniu przed świętami w sali muzycznej. Gdy pierwszy raz tam byliśmy... – przypomniał jej.
-      Powiedziałeś, że to się nie liczy!
-      Nie. To ty się upierałaś, że to nie był pocałunek!
-      No, dobra, ale to był tylko ten raz...!
-      Powiedziałaś pierwsza, że mam cię nie zostawiać!
-      Och! Jeszcze wtedy nie byliśmy razem!
-      Byliśmy razem od kiedy się poznaliśmy – poprawił ją spokojnie. – Zainicjowałaś pierwszą randkę!
-      No, to żeś wymyślił! To nie dzięki mnie wylądowaliśmy w Manchasterze!
-      Księżniczko! Zaprosiłaś mnie na pierwszą przechadzkę 1 września, gdy tylko zjawiłaś się w szkole. Noc, włóczenie, przytulanie, nawet trzymaliśmy się za ręce! Całkowicie, jak randka! – oznajmił triumfalnie.
Arthemis zaniemówiła.
-      I to ty pierwsza zaczęłaś grę wstępną...
Twarz Arthemis pokryła się czerwonymi wypiekami. Temu nie mogła zaprzeczyć...
-      Wychodzę stąd – oznajmiła wyniośle, wychodząc po drabince z basenu.
James uśmiechnął się pod nosem. Całkowicie się rozluźniła. Lubił jak była trochę podminowana, jakby pod jej skórą toczyła bieg rzeka lawy. Znał również inne sposoby, które wywowływały u niej ten stan.
Arthemis zaczęła się ubierać, a James wyszedł za nią i też nałożył ubrania, mówiąc:
-      To nie wszystko. Mogę tak wyliczać bez końca! Zawsze jesteś pierwsza!
Arthemis nie odpowiedziała.
Kłócąc się szeptem, przechodzili przez uśpiony zamek. Ponieważ Arthemis miała już go dosyć i nawet zaczęła zapominać skąd się wzięła ta kłótnia, postanowiła skrócić trasę i poszła do Sali muzycznej.
-      Ok, ok! Cofam to! – warknęła w końcu, gdy zamknęły się za nimi drzwi.
-      Nie możesz! Nie pozwolę ci... – na twarzy Jamesa pojawił się szeroki uśmiech.
Arthemis przewróciła oczami. Boże, jak bardzo była mu wdzięczna za to jego żartobliwe zachowanie. Jak bardzo cieszyła się, że jej słowa nie padły w jakimś strasznym, patetycznym momencie. Jak dobrze, że nie zrobili z tego jakiejś łzawej tragedii. Jak bardzo pomagała jej świadomość, że to on chciał być pierwszy...
-      Idę spać – oznajmiła.
-      Tutaj? – James spoważniał, zdziwiony.
-      Tak. Zajmowałam się tym do kolacji... Mam tutaj teraz materac... Co prawda wieczór miał się skończyć trochę inaczej, ale  cóż zrobić... Dobranoc! – oznajmiła i chciała wypchnąć go za drzwi, ale James zręcznie się wywinął  i rzucił na duży, puchowy materac.
-      Mmm... zrobiłaś nam gniazdko... – wymruczał z uśmiechem.
-      Przestań to tak nazywać! – wydusiła przez zaciśnięte zęby, które już zaczynały szczękać z powodu mokrych włosów, ciuchów i zimna w Sali.
-      Chodź, zagrzeję cię – powiedział cicho James, wsuwając się pod kołdrę.
Arthemis najpierw spojrzała wymownie w sufit, a potem niechętnie położyła się na materacu.
James objął ją mocno. Gładził ją uspokajająco po plecach, aż zupełnie się rozluźniła. Wtedy ją pocałował. Do bólu słodko. Poczuła ten pocałunek każdym nerwem, jakby jej żyłami popłynął czysty, gorący lukier. Idealna wilgoć jego ust. Miękkość i ciepło ciała ocierającego się o jej wargi, sprawiły, że chciała mu to wyznać jeszcze raz. I jeszcze raz. Bez słów, słowami. Czuła się, jakby każda kolejna sekunda tego pocałunku, była osobną literą w słowach: kocham cię.
-      Nie pozwolę ci o tym zapomnieć – szepnął prosto w jej usta. – Nigdy...
Arthemis zaczęła drżeć już  nie tylko z zimna. Schowała twarz w zagłębieniu jego szyi, gdy jego usta muskały jej skroń i ucho.
Zostali tak. Arthemis ściskajac Jamesa jeszcze mocniej, niż on ją. Jakby mógł jej zniknąć.
Na skraju snu usłyszała wyszeptane do ucha z jakąś gorączkową potrzebą słowa:
-      Powiedz to jeszcze raz... Arthemis... powiedz to jeszcze raz...
A więc powiedziała.
I jeszcze raz.
I jeszcze.
Aż pod policzkiem poczuła, że jego serce się uspokaja, jakby ukołysane jej słowami.
Wtedy pozwoliła sobie zapaść w sen.


Lily pławiła się w wewnętrznym spokoju. Siedziała przy śniadaniu i uśmiechała się do siebie. 
Arthemis z Jamesem wrócili i znowu byli wobec siebie czule złośliwi.
Rose wydawała się być o wiele spokojniejsza i bardziej uśmiechnięta od kiedy zaczęła spotykać się z Colinem, chociaż ona nigdy by tego nie przyznała.
Równowaga wróciła. No, może nie do końca. Ale Lily i tak uważała, że świat był błękitny – jej ulubiony kolor.
Jak oczy Luke’a.
W które właśnie patrzyła. Odchyliła się zaskoczona, a Lucas zaśmiał się.
-      Trochę jesteś nieprzytomna, co? – powiedziała ze śmiechem.
-      Tak. To przez to ich nowe zadanie – wymyśliła na prędce.
Od kiedy dowiedzieli się o nowym wezwaniu Arthemis i Jamesa, wszystkich ogarnął podskórny strach, a jedyną osobą, która zachowywała spokój, był właśnie Lucas.
-      Będzie dobrze – powiedział uspokajająco. – Wieczorem trening – dodał, odchodząc.
Lily nie mogła się już doczekać. Gdy temat schodził na quidditch, odzyskiwała cudowną równowagę i pewność siebie.
To musi się skończyć. Lucas tak naprawdę wcale jej nie peszył. Tylko sobie to wmawiała, bo dookoła niej buzowały hormony zakochanych par...
Z takim wnioskiem Lily energicznie zabrała się do jedzenia, pocieszona swoim własnym rozsądkiem.
Arthemis znowu siedziała nad tą swoją księgą... Wszędzie ją ze sobą nosiła. Nie chciała tracić czasu, jak mówiła, i w każdej chwili ją czytała.
Ogólnie to, co kilka nocy znikała. Lily podejrzewała, że zaszyli się gdzieś z Jamesem. Postanowiła spytać Lucasa. To przywróci ich złośliwą przyjaźń na właściwe tory...
Arthemis zmarszczyła czoło, głowiąc się nad jakimś wyrazem.
Wtedy z niezwykłym bólem pleców poleciała do przodu i wyrąbała nosem w książkę.
-      To za straszenie mnie! – usłyszała gniewne słowa, gdy Valentine usiadła obok niej. – Sorry – jęknęła, na widok krwi z jej nosa. – Zapomniałam, że łatwo krwawisz...
Arthemis posłała jej mordercze spojrzenie, bardziej za ostatnie słowa, niż wcześniejsze uderzenie.
-      Wcale nie jestem w ciąży – oznajmiła triumfalnie. – Rzygałam przez to... – postawiła przed nią butelkę z głosozmieniaczem Weasley’ów. – Amy z mojego dormitorium też się rozchorowała, chwilę po wypiciu. I jeszcze jedna dziewczyna z 3 roku...
Arthemis przyjrzała się zaniepokojona butelce.
-      U nas nikt nie choruje – powiedziała. – James daje wszystkim, jako promocję, gdy Fred mu to przyśle...
Valentine wzruszyła ramionami.
-      Mnie też na początku nic nie było. I oprócz tych kilku incydentów nikt nie chorował. Ale napisałam do Freda, żeby to sprawdził.
-      Co ci odpisał?
-      Że wypił wczoraj całą beczkę i nie dostał nawet czkawki...
-      Widocznie niektórzy są na to uczuleni – Arthemis wzruszyła ramionami. – I wszyscy wymiotowali?
-      Tylko na to zwracałam uwagę – odparła Valentine.
-      Może wypili już wywietrzałe? Nie wiem. W każdym bądź razie u nas na razie nic się nie dzieje..., ale jakbym coś zauważyła, albo James, to też napiszemy Fredowi.
-      Szkoda by było, gdyby jego pomysł nie wypalił. Szczególnie, że to takie smaczne...
-      Albus tego nie pije – zachichotała Arthemis. – Powiedział, że dodawanie gazu do soku jest wbrew naturze...
-      Ale też z niego alchemik... – prychnęła Valentine. – Słyszałam, że dostaliście nowe wezwanie... Kiedy jedziecie?
-      Za tydzień. Dlatego jesteśmy zwolnieni z zajęć. Przez nasz wypadek mamy trochę obniżoną kondycję i z naszymi profesorami od obrony, będziemy ją ćwiczyć.
Valentine się skrzywiła.
-      Powodzenia – rzuciła. – Lecę na zajęcia – pożegnała się.
James podszedł do niej.
-      Tschaykowvsky nas wzywa – powiedział ponuro.
-      Już idę – zaczęła pakować książki. – Wszystko jest ok z głosozmieniaczem, który dostajesz?
-      Jasne... A co miałoby być nie tak?
Arthemis wyjaśniła mu sytuację.
-      I Valentine myślała, że jest w ciąży? – zapytał rozbawiony.
-      Naprawdę to cię interesuje? – rzuciła zirytowana.
-      Bardziej mnie interesuje, jak na takie wieści zareagowałby Fred... – zaśmiał się. – Pewnie by zemdlał...
-      To takie straszne?
James pokręciła głową nadal rozbawiony.
-      Uwielbia dzieciaki... Szczególnie takie małe, z którymi może się bawić klockami... Musiałabyś zobaczyć, jak bawił się z 6-letnim kuzynem Victoire. Kłócił się o niebieski klocek, który miał być oknem...
-      Dzieci często się kłócą przy zabawie...
James spojrzał na nią poważnie.
-      Miał wtedy szesnaście lat...
Patrzyła na niego nie rozumiejąc, a potem westchnęła.
-      Czemu mnie to nie dziwi? – zapytała mimochodem Arthemis, wchodząc do Sali ćwiczeń.


Albus siedział w Pokoju Wspólnym, czyhając na Lizbeth. Powienien w końcu wyjaśnić sytuacje, bo ta atmosfera go zabije...
W końcu jego dziewczyna wyhynęła ze swojego dormitorium. Zanim zdążyły otoczyć ją koleżanki, podszedł do niej i bezceremonialnie zaczął ciągnąć. Jego brat byłby z niego dumny.
Postawił ją w połowie korytarza na siódmym piętrze.
-      O, co ci chodzi! – powiedziała, wyszarpując rękę.
-      Nakrzycz na mnie – rzucił Albus.
Lizbeth szeroko otworzyła oczy.
-      Słucham?
-      Nakrzycz na mnie. Wyrzuć to z siebie, powiedz, że jestem idiotą...
-      To głupie – parsknęła, zakładając ręce na piersi.
-      Nie. Ja zachowałem się głupio. Chciałabym mieć pewność, że jesteś w stanie krzyczeć, gdy zachowuje się głupio.
-      Nie będę tego robić – burknęła.
-      Lizbeth, zachowałem się, jak idiota... – przyznał Albus.
Lizbeth zacisnęła usta.
Albus zmarszczył czoło. Zazwyczaj nawet nie musiał przekonywać znajomych mu kobiet. Zawsze znalazły coś, o co mogły być złe. Lizbeth chyba trzeba było podejść.
-      No, cóż... ty też nie wykazałaś się rozsądkiem...
-      Albusie Potter! Nie waż się zwalać na mnie winy za swoje durne zachowanie!!
-      O właśnie o to mi chodziło! – powiedział uradowany Albus, złapał jej twarz i cmoknął w usta.
-      Przestań! – warknęła, wyrywając się. – Może nie rozumiem większości tych waszych wielkich i skomplikowanych spraw! Nie muszę o nich wiedzieć, jeżeli nie chcesz się nimi dzielić, ale czemu nie mogę cię wspierać?! To jest idiotyczne! Widzę, kiedy jesteś w złym humorze i jeżeli nie mogę ci pomóc to jest bez sensu!
Odwróciła się od niego.
-      Powiem ci wszystko, Lizzie – powiedział uspokojony Albus. Arthemis po raz kolejny miała rację. Mówisz, co cię gnębi, żeby inni się nie martwili. – I wierz mi, wychowałem się w rodzinie, gdzie nikt nie waha się walnąć się w łeb, jeżeli robisz coś głupiego. Nie mogę wykorzenić, takich reakcji... Powinnaś porozmawiać z Arthemis...
-      Dlaczego z nią? – zapytała chłodno i podejrzliwie.
Albus zamrugał zdziwiony.
-      No... bo... wiesz... ona tam raczej nie ma problemów z przywoływaniem ludzi do porządku. Zdarzyło się nawet, że ochrzan dostał dyrektor...
Lizbeth wybałuszyła oczy.
-      Czy ktoś jej powiedział, że tak nie wolno? – zapytała spokojnie.
Albus parsknął śmiechem.
-      Jeżeli chcesz jej zrobić lekcję etykiety, radzę ci się ubrać w zbroję i z góry proszę, żebyś mnie do tego nie mieszała. Jesteś moją dziewczyną, ale są pewne granice bezpieczeństwa...
Lizbeth zmarszczyła czoło, pokręciła głową, ale w końcu lekko się uśmiechnęła.
Albus objął ją ramieniem i pogodzeni ruszyli do Pokoju Wspólnego.


James i Arthemis błądzili po iluzjonistycznym labiryncie pełnym ciemności i czarnych wilgotnych ścian. Chodzili już tak od kilku godzin.
Ich kochani nauczyciele stwierdzili, że będzie to idealny sposób na przystosowanie ich do egispkich piramid. Przejścia były tak wąskie, że nie mogli iść obok siebie.
-      Jeszcze tylko trochę – stwierdził James, ocierając pot z czoła.
-      Chyba już chcą nas przystosować do egispkich temperatur – powiedziała Arthemis, popijając wodę z butelki.
-      Jeżeli dzisiaj ledwo odnajdujemy się w tych tunelach, to pomyśl sobie, co to będzie gdy dodadzą zaklęcia – wysapał.
W następnej chwili trafili do środka labiryntu i wszystko znikło.
-      No, całkiem nieźle – oznajmił pan North. - Ale może być lepiej... – dodał, gdy już niemal odetchneli. – Pomyślę i jutro zaczniemy od nowa... Dbajcie o siebie i wyśpijcie się dobrze – polecił i pozwolił im wyjść.
Szli powoli marząc o prysznicu. Arthemis się przeciągnęła i jęknęła głucho.
-      Wiesz, James...
James drgnął. Za każdym razem, gdy wymawiała jego imię, słyszał w głowie, jak mówi: kocham cię, James. Nie chodziło tylko o to, że przepływała przez niego fala ciepła, czułości i czuł się, jakby otaczały go czyjeś ramiona. Bardziej intrygowała go ta fala podniecenia. Jej wyznanie sprawiło, że pragnął jej nieustannie. Rozumiał podniecenie wywołane jej ciałem, jej głosem, jej zapachem. Ale to, że czuł to, gdy przypominał sobie jej słowa go zastanowiło. Jakby jego ciało oddychało nią każdym porem skóry. Każdym aspektem jej istnienia. Czuł jej obecność, niczym podniecający zapach.
To go przerażało. I czuł nieodpartą potrzebę, żeby jakoś to przerażenie powstrzymać. Dlatego żartował.
-      ... – Arthemis właśnie otworzyła usta, żeby dokończyć, nieświadoma jego myśli.
-      Chcesz mi coś powiedzieć? – zapytał szeroko uśmiechnięty, unosząc brew i zniżając głos.
Arthemis zmarszczyła czoło i odwróciła wzrok.
-      Coraz lepiej radzę sobie z tą księgą...- zaczęła szybko. – Andriej Andriejewicz ruszył w podróż. Oprócz swojego przyjaciela Kieva, po drodze dołączyło do drużyny jeszcze czterech śmiałków. Aren, Ezer, Misza i Zibar. Kiev pisze o tym, że przyłączali się do Andrieja, jakby już go znali. I byli bardzo potężni. Bardzo... Teraz jestem przy fragmencie, gdy opisują podróż, więc jest nudnawo.
-      Mogę ci pomóc – powiedział. – A może ty mi wzamian znowu powiesz, coś ciekawego...
-      Poradzę sobie – powiedziała opryskliwie i ruszyła do przodu, śpiesząc na siódme pietro, żeby umyć się przed kolacją.


Lucas i Lily w miarę normalnie rozmawiali podczas kolacji. Oczywiście debatując nad meczem finałowym. Ale mimo tego Arthemis widziała te subtelne ruchy Lily, gdy przysuwała się do chłopaka instynktownie, a chwilę potem łapała się na tym i odsuwała od niego.
Arthemis niemal jej współczuła. Chociaż... nie. To było cenne. Pamietała ten okres, gdy jednocześnie chciała być blisko James i nie chciała tego sobie uświadamiać. Ale obok niego było jej cieplej.
James czytał list od Freda. Przez chwilę marszczył brwi.
-      Fred piszę, że dokładnie sprawdził i nic nie jest głosozmieniaczowi, więc jeżeli ktoś na to choruje, to tylko w Hogwarcie i na pewno nie przez niego...
Arthemis podniosła wzrok.
-      Myślisz, że to możliwe? – zapytała. – To wymagałoby trochę trudu, szczególnie, że to głównie my rozprowadzamy napój, jako reklamówkę...
-      Ale teraz dużo ludzi ma go też z zewnątrz – stwierdził James. – Więc... nie jest to wykluczone. Może ktoś go podrabia? – rzucił nagle.
-      Nie możemy się teraz tym zająć. Ledwie cztery dni zostały nam do zadania, a my jesteśmy w opłakanym stanie... – Arthemis zmarszczyła brwi. – Niech Albus, Rose, Lily i Luke, a także Valentine trochę powęszą i poobserwują – rzekła w końcu, wstając.
-      Gdzie idziesz?
-      Poczytać trochę w sali muzycznej. Jest tam cicho i spokojnie... – odparła, wzięła ksiegę i wyszła z Sali.
Była już na szóstym piętrze, niedaleko drzwi, gdy James ją dogonił.
-      Pomyślałem, że posiedzę sobie z tobą, w nadziei, że...
Arthemis przyśpieszyła i wymówiła zaklęcie odblokowujące drzwi.
-      ... może znowu bedziesz miała, coś ciekawego do powiedzenia.
Arthemis trzasnęła drzwiami, gdy tylko wszedł. James zamrugał zaskoczony, widząc jak zaciska dłonie w pięści i sztywno kroczy między instrumentami.
-      Arthemis? Co się...
Arthemis odwróciła się błyskawicznie.
-      O co ci chodzi, James?! – krzyknęła, niemal łamiącym się głosem.
James zamrugał zdziwiony.
-      Powiedziałam ci, że cię kocham! A ty z tego żartujesz! A ja nie rozumiem! Nie wiem dlaczego to robisz! Do cholery! Nie panowałam nad tym, gdy to powiedziałam! Nie przemyślałam tego i po prostu stało się! Czy czujesz się przez to niepewnie? Czy nie chcesz mnie zranić, mówiąc, że to jeszcze za wcześnie?!
-      Nie! Na Boga Arthemis, nie! – James podszedł do niej szybko, ale wyrwała mu się. – Może ty jedna potrafisz zrozumieć, jak coś takiego może wpłynąć na człowieka – powiedział cicho, opuszczając rękę, gdy się odsunęła. – To jak nowy prąd, który cię od wewnątrz pcha do przodu. Wiedziałem, że będziesz chciała to cofnąć. Widziałem, że jesteś przerażona i zakłopotana. A nie chciałem tego... Chciałem, żebyś cieszyła się tym, tak jak ja, więc musiałem, jakoś odwrócić twoją uwagę.  Chciałem rozładować napięcie i udało mi się to...
-      Wiem i jestem ci wdzięczna, bo to... nie było łatwe – wykrztusiła. – Ale to nie zmienia faktu, że to, co robisz od kilku dni jest...
-      Denerwujące? – przyznał z westchnieniem. – Chciałem mieć pewność, że ich nie odwołasz... – powiedział to z wyraźną niechęcią do samego siebie. Przeczesał dłonią włosy. – No i pewnie chciałem sie upewnić, że jeszcze to kiedyś usłyszę...
-      Głupek – parsknęła. – Jestem na ciebie zła, James. Nie chciałam, żeby to coś zmieniło...
-      Zmieniło dużo – powiedział cicho i złowieszczo. Przynajmniej dla jej skóry to tak brzmiało, bo pokryła się gęsią skórką. James szedł kocim krokiem w jej kierunku. Złapał ją pasie i przyciągnął do siebie. – Teraz... – niezbyt delikatnym ruchem, odchylił jej głowę do tyłu – wystarczy, że cię zobaczę i nie mogę się powstrzymać...
I Arthemis zrozumiała, gdy fala gorąca oderzyła także w nią razem z ustami Jamesa.


-           Tym razem na siebie uważajcie – powiedział poważnie Albus, gdy spakowani szli schodami w dół na spotkanie z ich opiekunem. Do tej pory nie wiedzieli kim on będzie. Gdy pytali dyrektor powiedział, że jeszcze nie zdecydował. Może zastanawiał się, czy po raz kolejny nie pojechać z nimi? Podobno po ostatniej aferze, wzbudzał słuszny respekt wśród organizatorów.
-      Zawsze na siebie uważamy – odpowiedziała mu beznamiętnie Arthemis.
W odpowiedzi usłyszała prychnięcie. Równoczesne Lily i Rose.
Już miała mu odpowiedzieć na swój sposób, gdy idący przed nią James stanął nagle, tak, że na niego wpadła.
-      Co jest?! – zapytała gniewnie.
-      Chyba już wiem kto z nami jedzie... – mruknął James.
Arthemis podążyła za jego wzrokiem. We wrotach sali wejściowej stali Harry Potter i Tristan North.
-      Oooo... na pewno będziecie o wiele bardziej ostrożni niż zwykle – zarechotał złośliwie Albus.
Arthemis westchnęła ciężko.
Patrząc spode łba oboje stanęli przed ojcami. Którzy notabene nie przypominali ich ojców. Cóż może James już przywykł do wyglądu ojca Arthemis w czarnym skórzanym płaszczu łowcy artefaktów. Za to Arthemis na pewno była w szoku i otwarcie to okazywała, stojąc z otwartymi ustami. Oczywiście spowodował to jego ojciec...
Arthemis widziała już go w stroju biurowym. Ale nie widziała go w szacie aurora. Wysokie czarne buty, czarne spodnie, czarne bluza z kieszeniami i naszywkami, a na to płaszcz czarodzieja. Wyglądał trochę jak mugolski wojskowy. I budził respekt.
Arthemis natychmiastowo zapragnęła tego munduru i tego, co sobą reprezentował. A gdy jej złośliwa wyobraźnia pokazała jej Jamesa w tym stroju, natychmiastowo przywołała się do porządku.
-      Chcę coś takiego – powiedziała stanowczo.
Harry roześmiał się.
-      To strój na akcje. Jest przystosowany do szybkości i częściowo odporny na niektóre zaklęcia. Wprowadziliśmy je dopiero piętnaście lat temu. Potrzebowaliśmy jakiegoś symbolu, który wzbudzałby szacunek i nadzieję, po wojnie.
-      Chcę go – powtórzyła po prostu, jeszcze bardziej rozbawiajac Harry’ego.
-      Wasze turniejowe stroje są z tego samego materiału – zapewnił ją.
Albus zrobił kilka kroków w tył i gwizdnął, patrząc na całą czwórkę.
-      Lily, zrób im zdjęcie – powiedział.
-      Robi się – Lily ze szkolenj torby wyjęła aparat i zaczęła pstrykać zdjecia, zanim Arthemis zaczęła protestować.
-      Wyglądacie – oznajmił Albus – jakbyście zostali wysłani, żeby zniszczyć jakiś kraj...
Jego ojciec uniósł brwi.
-      Jak jednostka do zadań specjalnych – przyznał mu rację Lucas.
-      Tylko Arthemis psuje obraz, bo jest dzie...
-      Jeżeli to powiesz Arthemis urwie ci przyrodzenie – ostrzegł go lojalnie James.
-      JAMES!! – krzyknęli oburzeni Arthemis, Harry i Tristan.
-      No, co ja tylko uprzedziłem jej akcję. Gdyby to zrobiła dopiero bylibyście oburzeni – oznajmił niezrażony James.
Albus dopiero teraz to przemyślał i uznał, że brat jednak ma rację i nie powinien kończyć tego zdania. W ogóle  nie powienien był wyrażeć głośno tej myśli, bo Arthemis patrzyła na niego wzrokiem zapowiadającym bolesną zemstę.
Dzięki Bogu James wykazał się niezawodnym refleksem i odwrócił jej uwagę pytając Harry’ego i Tristana:
-      Dlaczego to wy z nami jedziecie?
-      To był pomysł dyrektora – oznajmił pan North uśmiechając się tajemniczo. – Uznał, że nasza obecność będzie dostatecznym „transparentem”.
-      Tego, że zdecydowanie niepokoją nas działania organizatorów, a zwłaszcza niedociągnięcia, które częstokroć mają miejsce. Bądź, co bądź narażacie życie – dodał Harry.
-      Więc po prostu jesteście straszakiem? – rzuciła Arthemis, a po chwili pokiwała głową, że to całkiem zmyślny pomysł.
-      A tak wolno? – zapytał James. Nie mógł się zdecydować, czy mu się to podoba, czy nie. Z jednej strony cieszył się, że ktoś stoi na straży tego na co nie mają żadnego wpływu. Z drugiej jednak... jeżeli coś zrobią, ryzykując ponad miarę, reprymendom nie będzie końca...
-      Ja jestem waszym szkoleniowcem, więc jak  najbardziej mogę – odpowiedział Tristan. – No, a Harry’emu nikt nie zabroni – dodał ze śmiechem, szturchając ojca Jamesa łokciem.
Arthemis patrzyła na to z trudem ukrywając uśmiech. Ich ojcowie wyraźnie się dogadywali. Arthemis miała wrażenie, że zostali nawet dobrymi „kumplami” jeżeli mogła to tak nazwać. Cieszyła się z tego, bo poza Marcelem jej ojciec nie miał znajomych, zwłaszcza od śmierci jej matki. Czuła się za to trochę odpowiedzialna. Nie chciała myśleć o nim w pustym domu. A co do pustego domu...
-      Co zrobiłeś z Archerem? – zapytała podejrzliwie, jakby ojciec zakuł go w kajdany.
-      Oczywiście jest u Marcela – westchnął Tristan. – Musiałem się nasłuchać jak to niszczę jego plany matrymonialne.
-      Rzecz jasna uświadomiłeś go, że takie plany istnieją tylko w jego wyobraźni? – zapytała sucho.
Tristan wyszczerzył zęby.
-      Oczywiście.
Harry parsknął śmiechem.
Arthemis odwróciła się do Lily.
-      Jest w ten weekend wyjazd do Hogsmead? – zapytała.
-      Tak – odparła Lily.
-      Proszę zrób to dla mnie i odwiedź Archera, Rose pokaże ci gdzie to jest. Nie chcę, żeby został zupełnie spaczony przez tego zboczeńca...
James objął Arthemis ramieniem i również spojrzał poważnie na Lily.
-      Dokładnie. Musimy dbać o zdrowie psychiczne naszego maleństwa...
W odpowiedzi otrzymał szybki cios łokciem w brzuch. Nie zapobiegło to jednak wybuchom śmiechu. Tylko z jednej strony było nieprawdopodobnie cicho.
Obejrzał się przez ramię i spojrzał na ojców. Byli raczej cisi. I trochę poszarzali na twarzy.
-      Miałem na myśli psa – wyjaśnił spokojnie.
-      Mam nadzieję – powiedział złowieszczo cichym głosem Harry. Tristan nie był w stanie wykrztusić ani słowa.
-      On żartował tato – zapewniła go Arthemis. – Robi to często, bo wie, że mnie to denerwuje...
Harry patrząc na Jamesa, kręcił głową z niedowierzaniem.
James się tym nie przejął. Nie rozumiał, czemu wszyscy byli przerażeni na samą myśl o tym... Dla niego było oczywiste, że to się kiedyś stanie...
-      No, więc gdzie macie świstoklika? – zapytała Arthemis, żeby odwrócić mordercze napięcie Harry’ego i Tristana, i uratować Jamesa.
-      Tym razem będziemy podróżować w inny sposób – oznajmił pan Potter z lekkim niepokojem. – To ma być kolejny element... wprowadzenia zamętu – dodał po chwili wahania.
-      Dyrektor jest z siebie bardzo zadowolony – westchnął ponuro Tristan.
-      Wyglądał, jakby wręczał nam prezent na Boże Narodzenie – niechęć pana Pottera była wyraźnie słyszalna.
-      No, to powiecie nam w końcu, jak się dostaniemy do Egiptu? Runiemy z nieba niczym grad, czy co?! – zapytała zniecierpliwiona ich krążeniem wokół tematu.
-      Albo polecimy na miotłach – zachichotał James.
-      Niemal – westchnął Harry.
-      Słucham? – Jamesowi nagle przestało być do śmiechu.
-      Polecimy powozem z tesralami... – powiedział w końcu Tristan. – Jak jakimś starożytnym rydwanem – prychnął.
-      Jakby nie patrzeć są gladiatorami – westchnął Harry.
James i Arthemis nie reagowali, pewni, że tym razem na pewno robią sobie z nich jaja. Dopóki przez wielkie wrota nie wszedł Hagrid, mówiąc:
-      No! Wszystko rzem przygotował! – powiedział wyraźnie z siebie zadwolony. – Harry, ty chyba sobie najlepiej poradzisz...
Harry lekko zbladł, ale pokiwał głową.
-      Nie żartujecie, prawda? – przełknął ślinę James.
-      Chciałbym – odparł ponuro pan North.
-      A zdążymy w ogóle? – zapytała, pewnie mając nadzieję, że może jednak da się jednak jakoś ominąć plan dyrektora.
-      Oczywiście. Dyrektor wszystko zaplanował – wyjaśnił jej Harry, ruszając do drzwi.
Niemal jęknęła widząc powóz, zaprzęgnięty w niewidzialne tesrale.
-      One tam na pewno są? – zapytała Hagrida podejrzliwie.
-      A jak inaczej chcesz się gdzieś ruszyć? – rzucił rezolutnie, a broda mu się zatrzęsła. – Powóz sam nie pojedzie!
-      Chodźcie – powiedział ciężko pan North i wsiadł do powozu. James za nim, a Arthemis zauważyła jeszcze jak pan Potter podchodzi do przodu powozu, dotyka ręką czegoś niewidzialnego i mówi:
-      Luxor, Egipt, Świątynia...
-      Arthemis, wchodzisz?! – głos Jamesa odwrócił jej uwagę, więc podała mu rękę i pozwoliła sobie pomóc.
Ku zdziwieniu Arthemis, pan Potter zamieniwszy kilka słów z Hagridem, również wsiadł do powozu.
-      Nie musisz powozić? – zapytał Tristan zdumiony.
-      Tesrali? – prychnął Harry i pokręcił głową.
Przez chwilę patrzyli na siebie z niepokojem, a gdy poczuli szarpnięcie i poderwali się w powietrze, Arthemis zacisnęła powieki i odwróciła twarz od okna. Nic nie mogła poradzić na to, że po tym, co się stało na Alasce, duże wysokości budziły w niej niepokój. I chociaż nie pamiętała samego upadku, to czuła pod skórą, że jest to coś niedobrego dla jej bezpieczeństwa. Ponieważ ich rodzice pogrążyli się w rozmowie na temat tego nietypowego sposobu podróżowania i zabezpieczeń, które zrobił dyrektor, żeby uczynić powóz  niewidzialnym po starcie, James nachylił się do Arthemis.
-      Nie bój się. Tym razem cię nie puszczę – szepnął jej na ucho i ścisnął jej dłoń.
Uspokoiła się na siłę i oddała uścisk. Potem cofnęła rękę, akurat wtedy, gdy Harry odwrócił sie do nich.
-      No, więc mówcie, jak to wyglada – nakazał.
Arthemis i James niemal jednocześnie zaczeli w myślach szukać jakichś swoich przewinień. W końcu Arthemis ostrożnie zapytała:
-      Ale, co?
-      Klasyfikacja, rzecz jasna – odparł Harry. – A co myśleliście? Chyba, że... – zmrużył oczy, przenosząc wzrok z jedno na drugie, - znowu coś knujecie...
-      Oczywiście, że nie – zapewnił go James. – Mamy dosyć po Alasce...
-      No, więc James lepiej się w to wczytał – przerzuciła pałeczkę Arthemis.
James wygodnie rozparł się na siedzeniu.
-      Jak długo będziemy lecieć?
-      Jakieś 5 godzin – odparł niezrażony pan Potter.  – Nie martw się wszystko zdążysz opowiedzieć...
James westchnął.
-      Wygląda to tak: zadanie na Alasce wyeliminowało jedną z pięciu pozostałych w dziesięcioboju drużyn. Byli to Egipcjanie. Mieli niezłego pecha, przed zadaniem u siebie – dodał złośliwie. – Tak, więc w dokładnej kolejności od najwyższej liczby punktów do najniższej: Brytyjczycy – czyli nieskromnie mówić – my, Rosjanie, Amerykanie oraz - na szarym końcu, które to miejsce powinni zajmować nasi zagorzali konkurenci – Jankesi – Japończycy.
-      Jesteście pierwsi? – zapytał zdziwiony pan North. – Po tym, co się stało?
James ząłożył ręce na piersi, jakby to pytanie głęboko go obrażało.
-      A więc, żeby udowodnić statystykę niektórym niedowiarkom – powiedział wyniośle – pozwolę sobie przytoczyć niektóre dane!
Harry zachichotał, mrugając porozumiewawczo do Arthemis.
-      W pierwszym zadaniu dostaliśmy dodatkowe 150 punktów za zdobycie kielicha – oświadczył. – W zależności na ten przykład Rosjanie uzyskali maxymalną liczbę punktów za ukończenie czyli 100.  Czyli my mieliśmy 250. Trzeci byli wtedy Zairczycy. Mieli 90 pkt. Po pojedynkach w Peru nadal byliśmy na pierwszym miejscu mieliśmy 340 punktów, a Rosjanie 335. Japończycy wskoczyli na 3. W Grecji miejsca utrzymały się w dokładnie tej sam sposób, co było oczywiście niesprawiedliwe, biorąc pod uwagę to, co przeżyliśmy – James zacisnął zęby na samą myśl o tym.
Arthemis przejęła opowieść.
-      Po zadaniu w Marakeszu spadliśmy. Gdy nam przywrócili punkty wylądowaliśmy na 4 miejscu. Rosjanie mieli 85 punktów, czyli 45 punktów więcej niż my. Drudzy byli Japończycy, a trzeci...
-      Amerykanie – wypluł z siebie James, jakby ta świadomość nadal go drażniła. – Długo jednak tam nie pozostali, bo w Indiach ich zmiażdżyliśmy. Mieliśmy 940 punktów, a Rosjanie 935. Reszta została w tyłu. Amerykanie-875, a Japończycy- 870. Po Chorwacji Rosjanie mieli do nas straty około 15 punktów, Jankesi 90, Japończycy 75. Na Alaskę jechaliśmy jako liderzy. I jesteśmy nimi nadal, chociaż przewagę mamy niewielką. Jedynie 5 punktów.
-      Do Rosjan?
James potwierdził skinieniem głowy.
-      Z kim konkurujecie?
-      Z Amerykanami, którzy są na razie na 4 miejscu. Żeby przejść dalej muszą wyprzedzić Japończyków 20 punktami.
-      Wiecie ile macie punktów?
-      1200. Rosjanie 1195, Japończycy 1115, a Amerykanie 1090.
-      Nawet nieźle – stwierdził Harry. – Jeżeli Rosjanie was nie prześcigną to za trzy zadania was koronują na zwycięzców...
-      Taki jest plan – przyznała Arthemis, czym niezmiernie rozbawiła pana Pottera.
-      Jak długo jeszcze? – zapytał James.
-      Jakieś 3 godziny... – westchnął pan North.
-      Nie ma co tracić czasu. Prześpię się – oznajmił i położył głowę w zagłębieniu miękkiego siedzenia. Piętnaście minut potem już spał.
-      Do tej pory zastanawiam się, jak on to robił. Był jedynym z moich dzieci, które jak miało spać to spało. I spało nawet wtedy, kiedy nie miało spać.
Arthemis uśmiechnęła się słysząc to.  Godzinę później przyszło jej coś do głowy.
-      Pokażę wam sztuczkę – szepnęła ciszej. – Tato... dotknij Jamesowi nosa.
-      Co? – zapytał oburzony pan North.
-      Masz coś innego do robienia? Po prostu to zrób – mruknęła nadal się uśmiechając.
Pan North z niechęcią wyciągnął rękę i był już centymetr od skóry chłopaka, gdy ten otworzył oczy i w ułamku sekundy zmiażdżył mu palce.
-      Auuu – wyrwało się panu Northowi.
Arthemis zaśmiała sie radośnie, gdy spojrzał na nią z naganą. James zerknął na nią, pocierając nos.
-      Jesteś złośliwa – burknął obrażony, odwrócił się do okna i zasnął ponownie.
-      Nie wiedziałem, że jest taki wrażliwy na punkcie tego kinola – Harry’ego wyraźnie rozbawiła ta sztuczka.
-      Nie chodzi o nos. Jest bardzo czujny, gdy śpi.
-      I bardzo silny – burknął pan North, rozmasowując dłoń. - Sama mogłaś to zrobić...
-      To samo powiedział Albus, gdy przyszedł się poskarżyć. Luke mało nie dostał różdżką między oczy... Tylko na mnie tak nie działa. Patrz.
Arthemis wierzchem dłoni pogładziła jego policzek, pociagnęła go lekko za ucho, położyła mu rękę na ramieniu.
-      Dopóki nie włożę w to siły, nie będzie reagował... James – powiedziała.
James śpiąc, odwrócił się twarzą w jej stronę, ale nie otworzył oczu.
Arthemis uśmiechnęła się lekko i zabrała dłoń.
-      No, więc jak można zdobyć taki mundur? – zapytała niespodziewanie Harry’ego, odwracając jego uwagę o śpiącego syna i swoich uczuć do niego.

Kątem oka widziała, jak jej ojciec przez chwilę jej się przypatruje, a potem jakby spokojniejszy również układa sie do krótkiej drzemki.(

1 komentarz:

  1. Bardzo miły, rozładowywujący emocje po porzednim zadaniui, rozdział. Ten zachwyt strojem Harry'ego wywołał u mnie uśmiech. I zgadzam się z Jamesem: Egipcjanie mieli pecha xD

    OdpowiedzUsuń