James przyjrzał się uważnie klasyfikacji z
całego turnieju i stwierdził, że nie jest źle. Klepiąc się dokumentami po
udzie, rytmicznie kroczył na kolację. Nie spotkał jej tam, co go dostatecznie
zirytowało.
Powinna
nabierać sił, a opuszczanie posiłków na pewno jej w tym nie pomoże. Zezłościło
go to. Arthemis nadal nie odzyskała wagi po dwóch tygodniach śpiączki.
Wiedział, że
kłótnia na ten temat na pewno nie okaże się przepustką do jej sypialni, ale
miał pewne prirotety. Jej zdrowie było jednym z nich.
W niezbyt dobrym
humorze jeszcze raz zabrał się do przeglądania klasyfikacji, żeby czymś zająć
myśli. Nawet jedzenie mu nie smakowało, chociaż cały czas miał nadzieję, że
Arthemis mimo wszystko pojawi się pod koniec posiłku.
Nic z
tego... Miała przegwizdane...
I James miał
w nosie, że zachowuje się, jak jej
tatuś, a nie jak chłopak. A jeżeli mu powie, że nie była głodna, to chyba
wyjdzie z siebie.
Najpierw
chciał się od razu wedrzeć do jej dormitorium, ale w Pokoju Wspólnym było za
dużo ludzi, więc poszedł do siebie, zostawił kopertę z turnieju i sprawdził
Mapę Huncwotów.
W końcu ją
znalazł, właśnie wchodziła do Wielkiej Sali i siadała obok Lily. Cóż... może
jednak nie będzie musiał się z nią kłócić.
To mu
wyraźnie poprawiło nastrój.
Czekając z
niecierpliwością na wieczór, zaczął grać z Maxem, Justinem i Lucasem w karty.
To go naprawdę odprężyło. Już dawno nie czuł się tak dobrze. Naprawdę
potrzebował męskiego towarzystwa i żartobliwej gadki.
Zaniepokoił
się jednak, gdy Rose i Lily wróciły po kolacji. Same.
Jego zaniepokoiło
potroiło się, gdy minęła kolejna godzina gry, a Arthemis nadal nie pojawiła się
w salonie Gryfonów. Max i Justin zaczęli go wypytywać, więc zleciała mu kolejna
godzina.
Wszyscy
zaczynali się robić senni, a Arthemis, jak nie było tak nie było.
Chłopacy
poszli do dormitorium, więc James poszedł z nimi. Jednak zamiast się położyć,
wziął tylko Mapę i ponownie wyszedł.
Posiłkując
się genialnym wynalazkiem swoich przodków (James był niemal stuprocentowo
pewny, że głównym powodem powstania Mapy Huncwotów była chęć śledzenia
upartych, zbyt samodzielnych i totalnie nie uważających na siebie dziewczyn!),
skierował się tajnymi przejściami w dół. Arthemis szła właśnie po schodach na
piąte piętro zupełnie nie uważając na Filcha. Chyba nie zdawała sobie sprawy, która
jest godzina.
James
wyszedł zza załomu korytarza tak niespodziewanie, że Arthemis się z nim
zderzyła.
- Och! – odskoczyła zaskoczona.
- Co ty wyprawiasz? – zapytał James
podejrzliwie. Teoretycznie nie miał się, o co gniewać. Jednk fakt, że pod skórą
wiedział, że coś knuje, nie uważa na siebie i do tego robi to bez niego,
irracjonalnie podburzały jego gniew.
- Właśnie po ciebie szłam – Arthemis
uśmiechnęła się rozpromieniona i bardzo z siebie zadowolona.
James poczuł
się trochę głupio.
Arthemis przekrzywiła
głowę.
- Jesteś zły?
- Nie – burknął James, odwracając wzrok.
Gdyby teraz powiedział jej, o czym myślał od kolacji, dostałby niezłą burę i do
tego już by się tak nie uśmiechała.
- To dobrze – stwierdziła. Wzięła go za rękę
i pociągnęła po schodach w dół.
- Gdzie idziemy? – zapytał.
- To niespodzianka – odparła.
- Dlatego nie było cię na kolacji?
- Zapomniałam się...
- Przeczytałem klasyfikację. Wygląda na to,
że...
Arthemis
zatrzymała się i położyła mu palec na ustach.
- Jutro – zażądziła.
James zamrugał
zdziwiony. Zszokowany wręcz. Co mogło być takie ważne, że Arthemis zignorowała
olimpiadę?! Może odkryła jakiś niechlubny sekret, któregoś z nauczycieli? To
mogłoby być zabawne...
Zatrzymali
się na czwartym piętrze. Arthemis bez słowa wycelowała w niego różdżką.
James cofnął
się o krok, ale nie zdążył zapobiec zaklęciu, które owinęło ciasną, czarną
apaszkę, na jego oczach.
- Co, do cholery?!
- Tylko na chwilkę – obiecała Arthemis. – To
niespodzianka, pamiętasz?
James wydął
usta i pozwolił jej się poprowadzić, jak dziecku korytarzem.
Arthemis
rozejrzała się po pustym korytarzu, wymruczała hasło, tak, żeby James nie
słyszał i wprowadziła go do pomieszczenia, w którym natychmiast odbiło się echo
ich stóp.
- Gdzie jesteśmy?
- Tam gdzie powinniśmy trafić już jakiś czas
temu – odparła zadowolona z siebie i zdjęła mu opaskę. – Zanim znowu zaczną nas
katować, pomyślałam, że możemy się odprężyć...
James
zamrugał, patrząc na łazienkę prefektów. Ostatni raz był tutaj przed
niefortunnymi wydarzeniami na Alasce i chociaż z całej siły się starał, wcale
nie bawił się za dobrze...
James
zmrużył oczy i przyjrzał się Arthemis, jakby chciał wychwycić haczyk.
- A ty zostajesz ze mną? – zapytał
podejrzliwie.
Roześmiała
się. Uniosła do góry ręce, zdejmując z siebie bluzki. Potem bez namysłu
rozpięła jeansy i zsunęła je z nóg, zostając w samej bieliźnie. Nie była aż tak
śmiała, żeby zdjąć i tę ostratnią ochronę. A jeżeli ten baran to zaproponuje,
to utopi go w basenie prefektów!
- Teraz mi wierzysz?
James nie
odpowiedział. Był zbyt zajęty wpatrywaniem się w nią. Cały aż się ścisnął z
gęstego, słodkiego pożądania, które go ogarnęło na jej widok.
Arthemis
przypomniała sobie, że była stanowczo przeciwna ich grze w idealną parę. A za
chwilę planowała i robiła takie i inne rzeczy. Dla niej różnica była
zasadnicza. A wynikały z jednej jej cechy.
Była bardzo
zaborcza. Nie chciała pozwolić, żeby ktoś inny widział to specyficzne,
pociemniałe spojrzenie Jamesa. Było ono zarezerwowane tylko i wyłącznie dla
niej. To było tylko jej i nikt nie miał prawa uszczknąć choćby odrobiny z tych
uczuć i myśli, które przepływały między nimi bez wysiłku.
Tak. Była
rozpieszczoną jedynaczką. James i jego uczucie do niej, było jej. I nie chciała
się tym z nikim dzielić.
James miał
pustkę w umyśle. Ręce go zaczęły swędzieć, tak bardzo chciał jej dotknąć.
Stwierdził jednak, że zadała sobie trochę trudu, żeby o tym pomyśleć, więc miło
by było z tego skorzystać. Żeby ochłonąć, nie namyślając się długo, z radosnym
okrzykiem wskoczył do wypełnionego pachnącą pianą basenu.
Arthemis
roześmiała się, kręcąc z politowaniem głową.
James
wynurzył się, kaszląc, a potem zaczął zdejmować z siebie mokre ubrania,
rzucając je na kafelki. Gdy doszedł do bokserek, uniósł brwi, patrząc na nią.
Roześmiała
się, kręcąc głową.
- Chodź i mnie powstrzymaj... – rzucił
wyzywajaco.
Arthemis
wskoczyła tuż obok niego. Zaczęli się chlapać, jak małe dzieci w brodziku. W
końcu jednak zmęczeni położyli się płasko na wodzie. Czas mijał leniwie, a oni
patrzyli na siebie spod oka, obserwując uważnie swoje ciała, twarze, gesty.
Gdy napięcie
stało się nie do zniesienia, James przełknął ślinę i swobodnie popłynął do
brzegu.
Arthemis za
nim, trochę zdziwiona i rozkojarzona, swoimi obserwacjami i jego wzrokiem.
James
wyskoczył z basenu.
- Wiesz, czego tu brakuje? – rzucił,
rozglądając się za różdżką.
– Jedzenia –
odpowiedziała natychmiast.
Arthemis
powoli również wyszła z wody.
- Co robisz?
- Idę po jedzenie – oświadczył, zbliżając
się do niej. Cmoknął ją w rozgrzane kąpielą usta. – Ty zostań. Nie pozwolę,
żeby Filch zobaczył cię w staniku! – dodał kategorycznym tonem, odwracając się
do drzwi.
Arthemis
przez sekundę stała zbaraniała, a potem roześmiała się głośno i radośnie, a jej
zwielokrotniony śmiech odbił się od ścian. Jej serce zazwyczaj pełne rozterek,
czy choćby otrzeżeń, po prostu wiwatowało na cześć jej spokoju ducha, wielkim
transprentem: „Tak, właśnie tak! To jest to”.
Czując, jak
wszystko, co złe ulatuje z niej wraze ze śmiechem i uczuciem, które go
wywołało, rzuciła cicho, nadal szeroko uśmiechnięta:
- Kocham cię, James...
Sekundę
później widząc, jak dłoń Jamesa zamarła nad klamką, przełknęła ślinę,
uświadamiając sobie, co właśnie powiedziała.
Jamesowi
serce biło szybciej niż w chwili, gdy zobaczył ją w bieliźnie. Słyszał jak
melodię, od dawna zapomnianą, ale poruszającą serce:
Kocham cię, kocham cię, kocham cię...
Bardzo
powoli odwrócił się do niej. Mokre włosy, woda tworząca kałużę u jej stóp,
całkowicie przemoczona bielizna. Zaczerwieniona od ciepła skóra.
Nigdy nie
była piękniejsza.
Jak dobrze
ją znam, skoro nie zaskoczył mnie wyraz zakłopotania i przestrachu w jej
oczach, zastanowił się James. I nawet mu to nie przeszkadzało.
Och...
chciałby jej powiedzieć tyle rzeczy... Ale wiedział, że każda odpowiedź byłaby
teraz zbyt prosta i zbyt małoznacząca w porównaniu z tym natłokiem uczuć, które
wyrwały te słowa z jej serca.
Wszystko, co
powiedziałby teraz wprawiłoby ją w jeszcze większą panikę i zakłopotanie.
Powoli
podszedł do niej bliżej, czując jak jego serce wali młotem.
Dziękuję ci,
pomyślał. Nawet nie wiesz, ile to znaczy. Nawet nie wiesz, jak bardzo, ja cię
kocham...
Myśląc to,
niespodziewanie położył jej ręce na biodrach, nachylił się do jej warg, a
potem... wepchnął ją do basenu.
Arthemis
wynurzyła się plując i przeklinając.
- James! – krzyknęła oburzona.
Stanął na
nią i położył ręce na biodrach, ale w tym samym momencie, poślizgnął się i
wpadł obok niej.
- Dobrze ci tak! – powiedziała Arthemis.
- Tamto było za karę... – odparł James.
- Za karę?! – krzyknęła niemal obrażona.
- Tak! – skinął głową. – Dlaczego zawsze
musisz być pierwsza?! Już powoli kończą mi się rzeczy do zrobienia!
- Słucham?! Jak to pierwsza?
- No wiesz... zaincjowanie pierwszrgo
pocałunku... itd.
- Przecież to ty mnie pocałowałeś! W maju!
James
pokręcił głową, zakładając ręce na pierś.
- W grudniu przed świętami w sali muzycznej.
Gdy pierwszy raz tam byliśmy... – przypomniał jej.
- Powiedziałeś, że to się nie liczy!
- Nie. To ty się upierałaś, że to nie był
pocałunek!
- No, dobra, ale to był tylko ten raz...!
- Powiedziałaś pierwsza, że mam cię nie
zostawiać!
- Och! Jeszcze wtedy nie byliśmy razem!
- Byliśmy razem od kiedy się poznaliśmy –
poprawił ją spokojnie. – Zainicjowałaś pierwszą randkę!
- No, to żeś wymyślił! To nie dzięki mnie
wylądowaliśmy w Manchasterze!
- Księżniczko! Zaprosiłaś mnie na pierwszą
przechadzkę 1 września, gdy tylko zjawiłaś się w szkole. Noc, włóczenie,
przytulanie, nawet trzymaliśmy się za ręce! Całkowicie, jak randka! – oznajmił
triumfalnie.
Arthemis
zaniemówiła.
- I to ty pierwsza zaczęłaś grę wstępną...
Twarz
Arthemis pokryła się czerwonymi wypiekami. Temu nie mogła zaprzeczyć...
- Wychodzę stąd – oznajmiła wyniośle,
wychodząc po drabince z basenu.
James
uśmiechnął się pod nosem. Całkowicie się rozluźniła. Lubił jak była trochę
podminowana, jakby pod jej skórą toczyła bieg rzeka lawy. Znał również inne
sposoby, które wywowływały u niej ten stan.
Arthemis
zaczęła się ubierać, a James wyszedł za nią i też nałożył ubrania, mówiąc:
- To nie wszystko. Mogę tak wyliczać bez
końca! Zawsze jesteś pierwsza!
Arthemis nie
odpowiedziała.
Kłócąc się
szeptem, przechodzili przez uśpiony zamek. Ponieważ Arthemis miała już go dosyć
i nawet zaczęła zapominać skąd się wzięła ta kłótnia, postanowiła skrócić trasę
i poszła do Sali muzycznej.
- Ok, ok! Cofam to! – warknęła w końcu, gdy
zamknęły się za nimi drzwi.
- Nie możesz! Nie pozwolę ci... – na twarzy
Jamesa pojawił się szeroki uśmiech.
Arthemis
przewróciła oczami. Boże, jak bardzo była mu wdzięczna za to jego żartobliwe
zachowanie. Jak bardzo cieszyła się, że jej słowa nie padły w jakimś strasznym,
patetycznym momencie. Jak dobrze, że nie zrobili z tego jakiejś łzawej
tragedii. Jak bardzo pomagała jej świadomość, że to on chciał być pierwszy...
- Idę spać – oznajmiła.
- Tutaj? – James spoważniał, zdziwiony.
- Tak. Zajmowałam się tym do kolacji... Mam
tutaj teraz materac... Co prawda wieczór miał się skończyć trochę inaczej,
ale cóż zrobić... Dobranoc! – oznajmiła
i chciała wypchnąć go za drzwi, ale James zręcznie się wywinął i rzucił na duży, puchowy materac.
- Mmm... zrobiłaś nam gniazdko... –
wymruczał z uśmiechem.
- Przestań to tak nazywać! – wydusiła przez
zaciśnięte zęby, które już zaczynały szczękać z powodu mokrych włosów, ciuchów
i zimna w Sali.
- Chodź, zagrzeję cię – powiedział cicho
James, wsuwając się pod kołdrę.
Arthemis
najpierw spojrzała wymownie w sufit, a potem niechętnie położyła się na
materacu.
James objął
ją mocno. Gładził ją uspokajająco po plecach, aż zupełnie się rozluźniła. Wtedy
ją pocałował. Do bólu słodko. Poczuła ten pocałunek każdym nerwem, jakby jej
żyłami popłynął czysty, gorący lukier. Idealna wilgoć jego ust. Miękkość i
ciepło ciała ocierającego się o jej wargi, sprawiły, że chciała mu to wyznać
jeszcze raz. I jeszcze raz. Bez słów, słowami. Czuła się, jakby każda kolejna sekunda
tego pocałunku, była osobną literą w słowach: kocham cię.
- Nie pozwolę ci o tym zapomnieć – szepnął
prosto w jej usta. – Nigdy...
Arthemis
zaczęła drżeć już nie tylko z zimna.
Schowała twarz w zagłębieniu jego szyi, gdy jego usta muskały jej skroń i ucho.
Zostali tak.
Arthemis ściskajac Jamesa jeszcze mocniej, niż on ją. Jakby mógł jej zniknąć.
Na skraju
snu usłyszała wyszeptane do ucha z jakąś gorączkową potrzebą słowa:
- Powiedz to jeszcze raz... Arthemis...
powiedz to jeszcze raz...
A więc powiedziała.
I jeszcze
raz.
I jeszcze.
Aż pod
policzkiem poczuła, że jego serce się uspokaja, jakby ukołysane jej słowami.
Wtedy
pozwoliła sobie zapaść w sen.
Lily pławiła się w wewnętrznym spokoju.
Siedziała przy śniadaniu i uśmiechała się do siebie.
Arthemis z
Jamesem wrócili i znowu byli wobec siebie czule złośliwi.
Rose
wydawała się być o wiele spokojniejsza i bardziej uśmiechnięta od kiedy zaczęła
spotykać się z Colinem, chociaż ona nigdy by tego nie przyznała.
Równowaga
wróciła. No, może nie do końca. Ale Lily i tak uważała, że świat był błękitny –
jej ulubiony kolor.
Jak oczy
Luke’a.
W które
właśnie patrzyła. Odchyliła się zaskoczona, a Lucas zaśmiał się.
- Trochę jesteś nieprzytomna, co? –
powiedziała ze śmiechem.
- Tak. To przez to ich nowe zadanie –
wymyśliła na prędce.
Od kiedy
dowiedzieli się o nowym wezwaniu Arthemis i Jamesa, wszystkich ogarnął
podskórny strach, a jedyną osobą, która zachowywała spokój, był właśnie Lucas.
- Będzie dobrze – powiedział uspokajająco. –
Wieczorem trening – dodał, odchodząc.
Lily nie
mogła się już doczekać. Gdy temat schodził na quidditch, odzyskiwała cudowną
równowagę i pewność siebie.
To musi się
skończyć. Lucas tak naprawdę wcale jej nie peszył. Tylko sobie to wmawiała, bo
dookoła niej buzowały hormony zakochanych par...
Z takim
wnioskiem Lily energicznie zabrała się do jedzenia, pocieszona swoim własnym
rozsądkiem.
Arthemis
znowu siedziała nad tą swoją księgą... Wszędzie ją ze sobą nosiła. Nie chciała
tracić czasu, jak mówiła, i w każdej chwili ją czytała.
Ogólnie to,
co kilka nocy znikała. Lily podejrzewała, że zaszyli się gdzieś z Jamesem.
Postanowiła spytać Lucasa. To przywróci ich złośliwą przyjaźń na właściwe
tory...
Arthemis
zmarszczyła czoło, głowiąc się nad jakimś wyrazem.
Wtedy z
niezwykłym bólem pleców poleciała do przodu i wyrąbała nosem w książkę.
- To za straszenie mnie! – usłyszała gniewne
słowa, gdy Valentine usiadła obok niej. – Sorry – jęknęła, na widok krwi z jej
nosa. – Zapomniałam, że łatwo krwawisz...
Arthemis
posłała jej mordercze spojrzenie, bardziej za ostatnie słowa, niż wcześniejsze
uderzenie.
- Wcale nie jestem w ciąży – oznajmiła
triumfalnie. – Rzygałam przez to... – postawiła przed nią butelkę z
głosozmieniaczem Weasley’ów. – Amy z mojego dormitorium też się rozchorowała,
chwilę po wypiciu. I jeszcze jedna dziewczyna z 3 roku...
Arthemis
przyjrzała się zaniepokojona butelce.
- U nas nikt nie choruje – powiedziała. –
James daje wszystkim, jako promocję, gdy Fred mu to przyśle...
Valentine
wzruszyła ramionami.
- Mnie też na początku nic nie było. I
oprócz tych kilku incydentów nikt nie chorował. Ale napisałam do Freda, żeby to
sprawdził.
- Co ci odpisał?
- Że wypił wczoraj całą beczkę i nie dostał
nawet czkawki...
- Widocznie niektórzy są na to uczuleni –
Arthemis wzruszyła ramionami. – I wszyscy wymiotowali?
- Tylko na to zwracałam uwagę – odparła
Valentine.
- Może wypili już wywietrzałe? Nie wiem. W
każdym bądź razie u nas na razie nic się nie dzieje..., ale jakbym coś
zauważyła, albo James, to też napiszemy Fredowi.
- Szkoda by było, gdyby jego pomysł nie
wypalił. Szczególnie, że to takie smaczne...
- Albus tego nie pije – zachichotała
Arthemis. – Powiedział, że dodawanie gazu do soku jest wbrew naturze...
- Ale też z niego alchemik... – prychnęła
Valentine. – Słyszałam, że dostaliście nowe wezwanie... Kiedy jedziecie?
- Za tydzień. Dlatego jesteśmy zwolnieni z
zajęć. Przez nasz wypadek mamy trochę obniżoną kondycję i z naszymi profesorami
od obrony, będziemy ją ćwiczyć.
Valentine
się skrzywiła.
- Powodzenia – rzuciła. – Lecę na zajęcia – pożegnała
się.
James
podszedł do niej.
- Tschaykowvsky nas wzywa – powiedział
ponuro.
- Już idę – zaczęła pakować książki. –
Wszystko jest ok z głosozmieniaczem, który dostajesz?
- Jasne... A co miałoby być nie tak?
Arthemis
wyjaśniła mu sytuację.
- I Valentine myślała, że jest w ciąży? –
zapytał rozbawiony.
- Naprawdę to cię interesuje? – rzuciła
zirytowana.
- Bardziej mnie interesuje, jak na takie
wieści zareagowałby Fred... – zaśmiał się. – Pewnie by zemdlał...
- To takie straszne?
James
pokręciła głową nadal rozbawiony.
- Uwielbia dzieciaki... Szczególnie takie
małe, z którymi może się bawić klockami... Musiałabyś zobaczyć, jak bawił się z
6-letnim kuzynem Victoire. Kłócił się o niebieski klocek, który miał być
oknem...
- Dzieci często się kłócą przy zabawie...
James
spojrzał na nią poważnie.
- Miał wtedy szesnaście lat...
Patrzyła na
niego nie rozumiejąc, a potem westchnęła.
- Czemu mnie to nie dziwi? – zapytała
mimochodem Arthemis, wchodząc do Sali ćwiczeń.
Albus siedział w Pokoju Wspólnym, czyhając na
Lizbeth. Powienien w końcu wyjaśnić sytuacje, bo ta atmosfera go zabije...
W końcu jego
dziewczyna wyhynęła ze swojego dormitorium. Zanim zdążyły otoczyć ją koleżanki,
podszedł do niej i bezceremonialnie zaczął ciągnąć. Jego brat byłby z niego
dumny.
Postawił ją
w połowie korytarza na siódmym piętrze.
- O, co ci chodzi! – powiedziała,
wyszarpując rękę.
- Nakrzycz na mnie – rzucił Albus.
Lizbeth
szeroko otworzyła oczy.
- Słucham?
- Nakrzycz na mnie. Wyrzuć to z siebie,
powiedz, że jestem idiotą...
- To głupie – parsknęła, zakładając ręce na
piersi.
- Nie. Ja zachowałem się głupio. Chciałabym
mieć pewność, że jesteś w stanie krzyczeć, gdy zachowuje się głupio.
- Nie będę tego robić – burknęła.
- Lizbeth, zachowałem się, jak idiota... –
przyznał Albus.
Lizbeth
zacisnęła usta.
Albus
zmarszczył czoło. Zazwyczaj nawet nie musiał przekonywać znajomych mu kobiet.
Zawsze znalazły coś, o co mogły być złe. Lizbeth chyba trzeba było podejść.
- No, cóż... ty też nie wykazałaś się
rozsądkiem...
- Albusie Potter! Nie waż się zwalać na mnie
winy za swoje durne zachowanie!!
- O właśnie o to mi chodziło! – powiedział
uradowany Albus, złapał jej twarz i cmoknął w usta.
- Przestań! – warknęła, wyrywając się. –
Może nie rozumiem większości tych waszych wielkich i skomplikowanych spraw! Nie
muszę o nich wiedzieć, jeżeli nie chcesz się nimi dzielić, ale czemu nie mogę
cię wspierać?! To jest idiotyczne! Widzę, kiedy jesteś w złym humorze i jeżeli
nie mogę ci pomóc to jest bez sensu!
Odwróciła
się od niego.
- Powiem ci wszystko, Lizzie – powiedział
uspokojony Albus. Arthemis po raz kolejny miała rację. Mówisz, co cię gnębi,
żeby inni się nie martwili. – I wierz mi, wychowałem się w rodzinie, gdzie nikt
nie waha się walnąć się w łeb, jeżeli robisz coś głupiego. Nie mogę wykorzenić,
takich reakcji... Powinnaś porozmawiać z Arthemis...
- Dlaczego z nią? – zapytała chłodno i
podejrzliwie.
Albus
zamrugał zdziwiony.
- No... bo... wiesz... ona tam raczej nie ma
problemów z przywoływaniem ludzi do porządku. Zdarzyło się nawet, że ochrzan dostał
dyrektor...
Lizbeth
wybałuszyła oczy.
- Czy ktoś jej powiedział, że tak nie wolno?
– zapytała spokojnie.
Albus
parsknął śmiechem.
- Jeżeli chcesz jej zrobić lekcję etykiety,
radzę ci się ubrać w zbroję i z góry proszę, żebyś mnie do tego nie mieszała.
Jesteś moją dziewczyną, ale są pewne granice bezpieczeństwa...
Lizbeth
zmarszczyła czoło, pokręciła głową, ale w końcu lekko się uśmiechnęła.
Albus objął
ją ramieniem i pogodzeni ruszyli do Pokoju Wspólnego.
James i Arthemis błądzili po
iluzjonistycznym labiryncie pełnym ciemności i czarnych wilgotnych ścian.
Chodzili już tak od kilku godzin.
Ich kochani
nauczyciele stwierdzili, że będzie to idealny sposób na przystosowanie ich do egispkich
piramid. Przejścia były tak wąskie, że nie mogli iść obok siebie.
- Jeszcze tylko trochę – stwierdził James,
ocierając pot z czoła.
- Chyba już chcą nas przystosować do
egispkich temperatur – powiedziała Arthemis, popijając wodę z butelki.
- Jeżeli dzisiaj ledwo odnajdujemy się w
tych tunelach, to pomyśl sobie, co to będzie gdy dodadzą zaklęcia – wysapał.
W następnej
chwili trafili do środka labiryntu i wszystko znikło.
- No, całkiem nieźle – oznajmił pan North. -
Ale może być lepiej... – dodał, gdy już niemal odetchneli. – Pomyślę i jutro
zaczniemy od nowa... Dbajcie o siebie i wyśpijcie się dobrze – polecił i
pozwolił im wyjść.
Szli powoli
marząc o prysznicu. Arthemis się przeciągnęła i jęknęła głucho.
- Wiesz, James...
James
drgnął. Za każdym razem, gdy wymawiała jego imię, słyszał w głowie, jak mówi:
kocham cię, James. Nie chodziło tylko o to, że przepływała przez niego fala
ciepła, czułości i czuł się, jakby otaczały go czyjeś ramiona. Bardziej
intrygowała go ta fala podniecenia. Jej wyznanie sprawiło, że pragnął jej
nieustannie. Rozumiał podniecenie wywołane jej ciałem, jej głosem, jej
zapachem. Ale to, że czuł to, gdy przypominał sobie jej słowa go zastanowiło.
Jakby jego ciało oddychało nią każdym porem skóry. Każdym aspektem jej
istnienia. Czuł jej obecność, niczym podniecający zapach.
To go
przerażało. I czuł nieodpartą potrzebę, żeby jakoś to przerażenie powstrzymać.
Dlatego żartował.
- ... – Arthemis właśnie otworzyła usta,
żeby dokończyć, nieświadoma jego myśli.
- Chcesz mi coś powiedzieć? – zapytał
szeroko uśmiechnięty, unosząc brew i zniżając głos.
Arthemis
zmarszczyła czoło i odwróciła wzrok.
- Coraz lepiej radzę sobie z tą księgą...-
zaczęła szybko. – Andriej Andriejewicz ruszył w podróż. Oprócz swojego
przyjaciela Kieva, po drodze dołączyło do drużyny jeszcze czterech śmiałków.
Aren, Ezer, Misza i Zibar. Kiev pisze o tym, że przyłączali się do Andrieja,
jakby już go znali. I byli bardzo potężni. Bardzo... Teraz jestem przy
fragmencie, gdy opisują podróż, więc jest nudnawo.
- Mogę ci pomóc – powiedział. – A może ty mi
wzamian znowu powiesz, coś ciekawego...
- Poradzę sobie – powiedziała opryskliwie i
ruszyła do przodu, śpiesząc na siódme pietro, żeby umyć się przed kolacją.
Lucas i Lily w miarę normalnie rozmawiali
podczas kolacji. Oczywiście debatując nad meczem finałowym. Ale mimo tego
Arthemis widziała te subtelne ruchy Lily, gdy przysuwała się do chłopaka
instynktownie, a chwilę potem łapała się na tym i odsuwała od niego.
Arthemis
niemal jej współczuła. Chociaż... nie. To było cenne. Pamietała ten okres, gdy
jednocześnie chciała być blisko James i nie chciała tego sobie uświadamiać. Ale
obok niego było jej cieplej.
James czytał
list od Freda. Przez chwilę marszczył brwi.
- Fred piszę, że dokładnie sprawdził i nic
nie jest głosozmieniaczowi, więc jeżeli ktoś na to choruje, to tylko w
Hogwarcie i na pewno nie przez niego...
Arthemis
podniosła wzrok.
- Myślisz, że to możliwe? – zapytała. – To
wymagałoby trochę trudu, szczególnie, że to głównie my rozprowadzamy napój,
jako reklamówkę...
- Ale teraz dużo ludzi ma go też z zewnątrz
– stwierdził James. – Więc... nie jest to wykluczone. Może ktoś go podrabia? –
rzucił nagle.
- Nie możemy się teraz tym zająć. Ledwie
cztery dni zostały nam do zadania, a my jesteśmy w opłakanym stanie... –
Arthemis zmarszczyła brwi. – Niech Albus, Rose, Lily i Luke, a także Valentine
trochę powęszą i poobserwują – rzekła w końcu, wstając.
- Gdzie idziesz?
- Poczytać trochę w sali muzycznej. Jest tam
cicho i spokojnie... – odparła, wzięła ksiegę i wyszła z Sali.
Była już na
szóstym piętrze, niedaleko drzwi, gdy James ją dogonił.
- Pomyślałem, że posiedzę sobie z tobą, w
nadziei, że...
Arthemis
przyśpieszyła i wymówiła zaklęcie odblokowujące drzwi.
- ... może znowu bedziesz miała, coś
ciekawego do powiedzenia.
Arthemis trzasnęła
drzwiami, gdy tylko wszedł. James zamrugał zaskoczony, widząc jak zaciska
dłonie w pięści i sztywno kroczy między instrumentami.
- Arthemis? Co się...
Arthemis
odwróciła się błyskawicznie.
- O co ci chodzi, James?! – krzyknęła,
niemal łamiącym się głosem.
James
zamrugał zdziwiony.
- Powiedziałam ci, że cię kocham! A ty z
tego żartujesz! A ja nie rozumiem! Nie wiem dlaczego to robisz! Do cholery! Nie
panowałam nad tym, gdy to powiedziałam! Nie przemyślałam tego i po prostu stało
się! Czy czujesz się przez to niepewnie? Czy nie chcesz mnie zranić, mówiąc, że
to jeszcze za wcześnie?!
- Nie! Na Boga Arthemis, nie! – James
podszedł do niej szybko, ale wyrwała mu się. – Może ty jedna potrafisz
zrozumieć, jak coś takiego może wpłynąć na człowieka – powiedział cicho,
opuszczając rękę, gdy się odsunęła. – To jak nowy prąd, który cię od wewnątrz
pcha do przodu. Wiedziałem, że będziesz chciała to cofnąć. Widziałem, że jesteś
przerażona i zakłopotana. A nie chciałem tego... Chciałem, żebyś cieszyła się
tym, tak jak ja, więc musiałem, jakoś odwrócić twoją uwagę. Chciałem rozładować napięcie i udało mi się
to...
- Wiem i jestem ci wdzięczna, bo to... nie
było łatwe – wykrztusiła. – Ale to nie zmienia faktu, że to, co robisz od kilku
dni jest...
- Denerwujące? – przyznał z westchnieniem. –
Chciałem mieć pewność, że ich nie odwołasz... – powiedział to z wyraźną
niechęcią do samego siebie. Przeczesał dłonią włosy. – No i pewnie chciałem sie
upewnić, że jeszcze to kiedyś usłyszę...
- Głupek – parsknęła. – Jestem na ciebie
zła, James. Nie chciałam, żeby to coś zmieniło...
- Zmieniło dużo – powiedział cicho i
złowieszczo. Przynajmniej dla jej skóry to tak brzmiało, bo pokryła się gęsią
skórką. James szedł kocim krokiem w jej kierunku. Złapał ją pasie i przyciągnął
do siebie. – Teraz... – niezbyt delikatnym ruchem, odchylił jej głowę do tyłu –
wystarczy, że cię zobaczę i nie mogę się powstrzymać...
I Arthemis
zrozumiała, gdy fala gorąca oderzyła także w nią razem z ustami Jamesa.
- Tym
razem na siebie uważajcie – powiedział poważnie Albus, gdy spakowani szli
schodami w dół na spotkanie z ich opiekunem. Do tej pory nie wiedzieli kim on
będzie. Gdy pytali dyrektor powiedział, że jeszcze nie zdecydował. Może
zastanawiał się, czy po raz kolejny nie pojechać z nimi? Podobno po ostatniej
aferze, wzbudzał słuszny respekt wśród organizatorów.
- Zawsze na siebie uważamy – odpowiedziała
mu beznamiętnie Arthemis.
W odpowiedzi
usłyszała prychnięcie. Równoczesne Lily i Rose.
Już miała mu
odpowiedzieć na swój sposób, gdy idący przed nią James stanął nagle, tak, że na
niego wpadła.
- Co jest?! – zapytała gniewnie.
- Chyba już wiem kto z nami jedzie... –
mruknął James.
Arthemis
podążyła za jego wzrokiem. We wrotach sali wejściowej stali Harry Potter i
Tristan North.
- Oooo... na pewno będziecie o wiele
bardziej ostrożni niż zwykle – zarechotał złośliwie Albus.
Arthemis
westchnęła ciężko.
Patrząc spode
łba oboje stanęli przed ojcami. Którzy notabene nie przypominali ich ojców. Cóż
może James już przywykł do wyglądu ojca Arthemis w czarnym skórzanym płaszczu
łowcy artefaktów. Za to Arthemis na pewno była w szoku i otwarcie to okazywała,
stojąc z otwartymi ustami. Oczywiście spowodował to jego ojciec...
Arthemis
widziała już go w stroju biurowym. Ale nie widziała go w szacie aurora. Wysokie
czarne buty, czarne spodnie, czarne bluza z kieszeniami i naszywkami, a na to
płaszcz czarodzieja. Wyglądał trochę jak mugolski wojskowy. I budził respekt.
Arthemis
natychmiastowo zapragnęła tego munduru i tego, co sobą reprezentował. A gdy jej
złośliwa wyobraźnia pokazała jej Jamesa w tym stroju, natychmiastowo przywołała
się do porządku.
- Chcę coś takiego – powiedziała stanowczo.
Harry
roześmiał się.
- To strój na akcje. Jest przystosowany do
szybkości i częściowo odporny na niektóre zaklęcia. Wprowadziliśmy je dopiero
piętnaście lat temu. Potrzebowaliśmy jakiegoś symbolu, który wzbudzałby
szacunek i nadzieję, po wojnie.
- Chcę go – powtórzyła po prostu, jeszcze
bardziej rozbawiajac Harry’ego.
- Wasze turniejowe stroje są z tego samego
materiału – zapewnił ją.
Albus zrobił
kilka kroków w tył i gwizdnął, patrząc na całą czwórkę.
- Lily, zrób im zdjęcie – powiedział.
- Robi się – Lily ze szkolenj torby wyjęła
aparat i zaczęła pstrykać zdjecia, zanim Arthemis zaczęła protestować.
- Wyglądacie – oznajmił Albus – jakbyście
zostali wysłani, żeby zniszczyć jakiś kraj...
Jego ojciec
uniósł brwi.
- Jak jednostka do zadań specjalnych –
przyznał mu rację Lucas.
- Tylko Arthemis psuje obraz, bo jest
dzie...
- Jeżeli to powiesz Arthemis urwie ci
przyrodzenie – ostrzegł go lojalnie James.
- JAMES!! – krzyknęli oburzeni Arthemis, Harry
i Tristan.
- No, co ja tylko uprzedziłem jej akcję.
Gdyby to zrobiła dopiero bylibyście oburzeni – oznajmił niezrażony James.
Albus dopiero
teraz to przemyślał i uznał, że brat jednak ma rację i nie powinien kończyć
tego zdania. W ogóle nie powienien był
wyrażeć głośno tej myśli, bo Arthemis patrzyła na niego wzrokiem zapowiadającym
bolesną zemstę.
Dzięki Bogu
James wykazał się niezawodnym refleksem i odwrócił jej uwagę pytając Harry’ego
i Tristana:
- Dlaczego to wy z nami jedziecie?
- To był pomysł dyrektora – oznajmił pan
North uśmiechając się tajemniczo. – Uznał, że nasza obecność będzie
dostatecznym „transparentem”.
- Tego, że zdecydowanie niepokoją nas
działania organizatorów, a zwłaszcza niedociągnięcia, które częstokroć mają
miejsce. Bądź, co bądź narażacie życie – dodał Harry.
- Więc po prostu jesteście straszakiem? –
rzuciła Arthemis, a po chwili pokiwała głową, że to całkiem zmyślny pomysł.
- A tak wolno? – zapytał James. Nie mógł się
zdecydować, czy mu się to podoba, czy nie. Z jednej strony cieszył się, że ktoś
stoi na straży tego na co nie mają żadnego wpływu. Z drugiej jednak... jeżeli
coś zrobią, ryzykując ponad miarę, reprymendom nie będzie końca...
- Ja jestem waszym szkoleniowcem, więc
jak najbardziej mogę – odpowiedział
Tristan. – No, a Harry’emu nikt nie zabroni – dodał ze śmiechem, szturchając
ojca Jamesa łokciem.
Arthemis
patrzyła na to z trudem ukrywając uśmiech. Ich ojcowie wyraźnie się dogadywali.
Arthemis miała wrażenie, że zostali nawet dobrymi „kumplami” jeżeli mogła to
tak nazwać. Cieszyła się z tego, bo poza Marcelem jej ojciec nie miał
znajomych, zwłaszcza od śmierci jej matki. Czuła się za to trochę
odpowiedzialna. Nie chciała myśleć o nim w pustym domu. A co do pustego domu...
- Co zrobiłeś z Archerem? – zapytała
podejrzliwie, jakby ojciec zakuł go w kajdany.
- Oczywiście jest u Marcela – westchnął
Tristan. – Musiałem się nasłuchać jak to niszczę jego plany matrymonialne.
- Rzecz jasna uświadomiłeś go, że takie
plany istnieją tylko w jego wyobraźni? – zapytała sucho.
Tristan
wyszczerzył zęby.
- Oczywiście.
Harry parsknął
śmiechem.
Arthemis
odwróciła się do Lily.
- Jest w ten weekend wyjazd do Hogsmead? –
zapytała.
- Tak – odparła Lily.
- Proszę zrób to dla mnie i odwiedź Archera,
Rose pokaże ci gdzie to jest. Nie chcę, żeby został zupełnie spaczony przez
tego zboczeńca...
James objął
Arthemis ramieniem i również spojrzał poważnie na Lily.
- Dokładnie. Musimy dbać o zdrowie
psychiczne naszego maleństwa...
W odpowiedzi
otrzymał szybki cios łokciem w brzuch. Nie zapobiegło to jednak wybuchom
śmiechu. Tylko z jednej strony było nieprawdopodobnie cicho.
Obejrzał się
przez ramię i spojrzał na ojców. Byli raczej cisi. I trochę poszarzali na
twarzy.
- Miałem na myśli psa – wyjaśnił spokojnie.
- Mam nadzieję – powiedział złowieszczo
cichym głosem Harry. Tristan nie był w stanie wykrztusić ani słowa.
- On żartował tato – zapewniła go Arthemis.
– Robi to często, bo wie, że mnie to denerwuje...
Harry patrząc
na Jamesa, kręcił głową z niedowierzaniem.
James się tym
nie przejął. Nie rozumiał, czemu wszyscy byli przerażeni na samą myśl o tym...
Dla niego było oczywiste, że to się kiedyś stanie...
- No, więc gdzie macie świstoklika? –
zapytała Arthemis, żeby odwrócić mordercze napięcie Harry’ego i Tristana, i
uratować Jamesa.
- Tym razem będziemy podróżować w inny
sposób – oznajmił pan Potter z lekkim niepokojem. – To ma być kolejny
element... wprowadzenia zamętu – dodał po chwili wahania.
- Dyrektor jest z siebie bardzo zadowolony –
westchnął ponuro Tristan.
- Wyglądał, jakby wręczał nam prezent na
Boże Narodzenie – niechęć pana Pottera była wyraźnie słyszalna.
- No, to powiecie nam w końcu, jak się
dostaniemy do Egiptu? Runiemy z nieba niczym grad, czy co?! – zapytała
zniecierpliwiona ich krążeniem wokół tematu.
- Albo polecimy na miotłach – zachichotał
James.
- Niemal – westchnął Harry.
- Słucham? – Jamesowi nagle przestało być do
śmiechu.
- Polecimy powozem z tesralami... –
powiedział w końcu Tristan. – Jak jakimś starożytnym rydwanem – prychnął.
- Jakby nie patrzeć są gladiatorami – westchnął
Harry.
James i
Arthemis nie reagowali, pewni, że tym razem na pewno robią sobie z nich jaja. Dopóki
przez wielkie wrota nie wszedł Hagrid, mówiąc:
- No! Wszystko rzem przygotował! –
powiedział wyraźnie z siebie zadwolony. – Harry, ty chyba sobie najlepiej
poradzisz...
Harry lekko
zbladł, ale pokiwał głową.
- Nie żartujecie, prawda? – przełknął ślinę
James.
- Chciałbym – odparł ponuro pan North.
- A zdążymy w ogóle? – zapytała, pewnie
mając nadzieję, że może jednak da się jednak jakoś ominąć plan dyrektora.
- Oczywiście. Dyrektor wszystko zaplanował –
wyjaśnił jej Harry, ruszając do drzwi.
Niemal jęknęła
widząc powóz, zaprzęgnięty w niewidzialne tesrale.
- One tam na pewno są? – zapytała Hagrida
podejrzliwie.
- A jak inaczej chcesz się gdzieś ruszyć? –
rzucił rezolutnie, a broda mu się zatrzęsła. – Powóz sam nie pojedzie!
- Chodźcie – powiedział ciężko pan North i
wsiadł do powozu. James za nim, a Arthemis zauważyła jeszcze jak pan Potter
podchodzi do przodu powozu, dotyka ręką czegoś niewidzialnego i mówi:
- Luxor, Egipt, Świątynia...
- Arthemis, wchodzisz?! – głos Jamesa
odwrócił jej uwagę, więc podała mu rękę i pozwoliła sobie pomóc.
Ku zdziwieniu
Arthemis, pan Potter zamieniwszy kilka słów z Hagridem, również wsiadł do
powozu.
- Nie musisz powozić? – zapytał Tristan
zdumiony.
- Tesrali? – prychnął Harry i pokręcił
głową.
Przez chwilę
patrzyli na siebie z niepokojem, a gdy poczuli szarpnięcie i poderwali się w
powietrze, Arthemis zacisnęła powieki i odwróciła twarz od okna. Nic nie mogła
poradzić na to, że po tym, co się stało na Alasce, duże wysokości budziły w
niej niepokój. I chociaż nie pamiętała samego upadku, to czuła pod skórą, że
jest to coś niedobrego dla jej bezpieczeństwa. Ponieważ ich rodzice pogrążyli
się w rozmowie na temat tego nietypowego sposobu podróżowania i zabezpieczeń,
które zrobił dyrektor, żeby uczynić powóz
niewidzialnym po starcie, James nachylił się do Arthemis.
- Nie bój się. Tym razem cię nie puszczę –
szepnął jej na ucho i ścisnął jej dłoń.
Uspokoiła się
na siłę i oddała uścisk. Potem cofnęła rękę, akurat wtedy, gdy Harry odwrócił
sie do nich.
- No, więc mówcie, jak to wyglada – nakazał.
Arthemis i
James niemal jednocześnie zaczeli w myślach szukać jakichś swoich przewinień. W
końcu Arthemis ostrożnie zapytała:
- Ale, co?
- Klasyfikacja, rzecz jasna – odparł Harry.
– A co myśleliście? Chyba, że... – zmrużył oczy, przenosząc wzrok z jedno na
drugie, - znowu coś knujecie...
- Oczywiście, że nie – zapewnił go James. –
Mamy dosyć po Alasce...
- No, więc James lepiej się w to wczytał –
przerzuciła pałeczkę Arthemis.
James wygodnie
rozparł się na siedzeniu.
- Jak długo będziemy lecieć?
- Jakieś 5 godzin – odparł niezrażony pan
Potter. – Nie martw się wszystko zdążysz
opowiedzieć...
James
westchnął.
- Wygląda to tak: zadanie na Alasce
wyeliminowało jedną z pięciu pozostałych w dziesięcioboju drużyn. Byli to
Egipcjanie. Mieli niezłego pecha, przed zadaniem u siebie – dodał złośliwie. –
Tak, więc w dokładnej kolejności od najwyższej liczby punktów do najniższej:
Brytyjczycy – czyli nieskromnie mówić – my, Rosjanie, Amerykanie oraz - na
szarym końcu, które to miejsce powinni zajmować nasi zagorzali konkurenci –
Jankesi – Japończycy.
- Jesteście pierwsi? – zapytał zdziwiony pan
North. – Po tym, co się stało?
James ząłożył
ręce na piersi, jakby to pytanie głęboko go obrażało.
- A więc, żeby udowodnić statystykę
niektórym niedowiarkom – powiedział wyniośle – pozwolę sobie przytoczyć
niektóre dane!
Harry
zachichotał, mrugając porozumiewawczo do Arthemis.
- W pierwszym zadaniu dostaliśmy dodatkowe
150 punktów za zdobycie kielicha – oświadczył. – W zależności na ten przykład
Rosjanie uzyskali maxymalną liczbę punktów za ukończenie czyli 100. Czyli my mieliśmy 250. Trzeci byli wtedy
Zairczycy. Mieli 90 pkt. Po pojedynkach w Peru nadal byliśmy na pierwszym
miejscu mieliśmy 340 punktów, a Rosjanie 335. Japończycy wskoczyli na 3. W
Grecji miejsca utrzymały się w dokładnie tej sam sposób, co było oczywiście
niesprawiedliwe, biorąc pod uwagę to, co przeżyliśmy – James zacisnął zęby na
samą myśl o tym.
Arthemis
przejęła opowieść.
- Po zadaniu w Marakeszu spadliśmy. Gdy nam
przywrócili punkty wylądowaliśmy na 4 miejscu. Rosjanie mieli 85 punktów, czyli
45 punktów więcej niż my. Drudzy byli Japończycy, a trzeci...
- Amerykanie – wypluł z siebie James, jakby
ta świadomość nadal go drażniła. – Długo jednak tam nie pozostali, bo w Indiach
ich zmiażdżyliśmy. Mieliśmy 940 punktów, a Rosjanie 935. Reszta została w tyłu.
Amerykanie-875, a Japończycy- 870. Po Chorwacji Rosjanie mieli do nas straty
około 15 punktów, Jankesi 90, Japończycy 75. Na Alaskę jechaliśmy jako liderzy.
I jesteśmy nimi nadal, chociaż przewagę mamy niewielką. Jedynie 5 punktów.
- Do Rosjan?
James
potwierdził skinieniem głowy.
- Z kim konkurujecie?
- Z Amerykanami, którzy są na razie na 4
miejscu. Żeby przejść dalej muszą wyprzedzić Japończyków 20 punktami.
- Wiecie ile macie punktów?
- 1200. Rosjanie 1195, Japończycy 1115, a
Amerykanie 1090.
- Nawet nieźle – stwierdził Harry. – Jeżeli
Rosjanie was nie prześcigną to za trzy zadania was koronują na zwycięzców...
- Taki jest plan – przyznała Arthemis, czym
niezmiernie rozbawiła pana Pottera.
- Jak długo jeszcze? – zapytał James.
- Jakieś 3 godziny... – westchnął pan North.
- Nie ma co tracić czasu. Prześpię się –
oznajmił i położył głowę w zagłębieniu miękkiego siedzenia. Piętnaście minut potem
już spał.
- Do tej pory zastanawiam się, jak on to
robił. Był jedynym z moich dzieci, które jak miało spać to spało. I spało nawet
wtedy, kiedy nie miało spać.
Arthemis
uśmiechnęła się słysząc to. Godzinę później
przyszło jej coś do głowy.
- Pokażę wam sztuczkę – szepnęła ciszej. –
Tato... dotknij Jamesowi nosa.
- Co? – zapytał oburzony pan North.
- Masz coś innego do robienia? Po prostu to
zrób – mruknęła nadal się uśmiechając.
Pan North z
niechęcią wyciągnął rękę i był już centymetr od skóry chłopaka, gdy ten
otworzył oczy i w ułamku sekundy zmiażdżył mu palce.
- Auuu – wyrwało się panu Northowi.
Arthemis
zaśmiała sie radośnie, gdy spojrzał na nią z naganą. James zerknął na nią,
pocierając nos.
- Jesteś złośliwa – burknął obrażony,
odwrócił się do okna i zasnął ponownie.
- Nie wiedziałem, że jest taki wrażliwy na
punkcie tego kinola – Harry’ego wyraźnie rozbawiła ta sztuczka.
- Nie chodzi o nos. Jest bardzo czujny, gdy
śpi.
- I bardzo silny – burknął pan North,
rozmasowując dłoń. - Sama mogłaś to zrobić...
- To samo powiedział Albus, gdy przyszedł
się poskarżyć. Luke mało nie dostał różdżką między oczy... Tylko na mnie tak
nie działa. Patrz.
Arthemis
wierzchem dłoni pogładziła jego policzek, pociagnęła go lekko za ucho, położyła
mu rękę na ramieniu.
- Dopóki nie włożę w to siły, nie będzie
reagował... James – powiedziała.
James śpiąc,
odwrócił się twarzą w jej stronę, ale nie otworzył oczu.
Arthemis
uśmiechnęła się lekko i zabrała dłoń.
- No, więc jak można zdobyć taki mundur? –
zapytała niespodziewanie Harry’ego, odwracając jego uwagę o śpiącego syna i
swoich uczuć do niego.
Kątem oka
widziała, jak jej ojciec przez chwilę jej się przypatruje, a potem jakby
spokojniejszy również układa sie do krótkiej drzemki.(
Bardzo miły, rozładowywujący emocje po porzednim zadaniui, rozdział. Ten zachwyt strojem Harry'ego wywołał u mnie uśmiech. I zgadzam się z Jamesem: Egipcjanie mieli pecha xD
OdpowiedzUsuń