- Świetnie! Naprawdę znakomicie wam
poszło! – chwaliła ich profesor Alexander.
- Jak do tej pory zdobyliście
największą liczbę punktów i symboli – oznajmił im pan Murphy.
Arthemis i James byli tak bardzo wdzięczni, że
wyśpią się dzisiaj w łóżkach, że nawet nie protestowali, gdy uzdrowiciele z
zaangażowaniem maniaków opatrywali nawet najmniejsze ranki.
- Ale nie zdobyliśmy wszystkich –
stwierdziła Arthemis.
- Och, do uruchomienia bramy
wystarczą trzy i dzida – powiedział Murphy machając lekceważąco ręką.
James i Arthemis posłali sobie wymowne
spojrzenie.
Wtedy do sali wpadła cała banda ludzi.
- Tata!! – krzyknęła Arthemis.
- Wiedziałem, że będziecie cała bandą
– powiedział James, uśmiechając się szeroko.
- Nawet nieźle wam powiem. Całkiem
całkiem – pochwalił go ojciec.
Tristan pocałował Arthemis w skroń i
poklepał Jamesa po ramieniu.
- Słuchajcie, strasznie się cieszę,
że was wszystkich widzę, ale jestem naprawdę…
- Wykończony – dokończył za brata
Albus.
- Tak…
- Nic dziwnego. Należy wam się
odpoczynek – powiedziała pani Potter, odgarniając Jamesowi grzywkę z czoła.
Zmarszczyła nos. – I kąpiel…
- I nowe ciuchy… te są do niczego… -
powiedziała Arthemis, krytycznie spoglądając na porwaną przez wilka nogawkę
spodni.
- Zaraz was zaprowadzę do waszego
pokoju – powiedziała uspokajająco profesor Alexander.
- Nie wracamy do szkoły? – zdziwiła
się Arthemis.
Nauczycielka skrzywiła się.
- Zostało jeszcze kilka formalności,
więc dopiero jutro… - powiedziała szybko.
- Jakich formalności? – dopytywał
James.
- Dowiecie się rano – powiedziała
Hermiona, ratując profesor Alexander z opresji. – Teraz powinniście się porządnie
wyspać, wasze rzeczy już są gotowe w waszym pokoju, prawda pani profesor? –
zwróciła się do nauczycielki.
- Dokładnie – pochwyciła natychmiast
Alexander. – Chodźcie zaprowadzę was, a jutro wszystko się wyjaśni.
Idąc korytarzem, Arthemis obejrzała się na
rodziny Weasleyów i Potterów, mając dziwnie złe przeczucia. Co oni knują?
Chciała przepytać Alexander, ale zanim się
obejrzała, byli już w pokoju. Pokoju…
Apartamencie. Był ogromny przestronny i miał
dwa królewskie łoża. Łazienka wyglądała jak ziszczenie marzeń jakiejś
hinduskiej księżniczki, a wszystko tonęło w zapachu kwiatów.
Pośrodku tego ktoś zostawił ich niewielkie
bagaże.
- No więc dobrych snów – życzyła im
profesorka i znikła czym prędzej.
Jednocześnie odwrócili się, żeby zamknąć i
zabezpieczyć drzwi. Taki nawyk… Roześmieli się.
- Łazienka? – rzucił James.
- Idź pierwszy. Ja muszę rozczesać
włosy – mruknęła Arthemis, chociaż oczy jej się kleiły. – O ile nie trzeba
będzie ich ściąć… - przeciągnęła dłonią po kołtunach. – Wyglądam jak wrak człowieka…
James wziął jej twarz w dłonie i cmoknął w
usta.
- Jesteś piękna – oznajmił, wziął
torbę i zamknął się w łazience.
Arthemis bała się, że zaraz pobrudzi ten
jaśniutki dywan, więc wyszła na balkon i tam zaczęła rozczesywać włosy,
oglądając majaczące w ciemności góry. Napawała się ich widokiem, świeżością
powietrza i świadomością, że na razie nie czycha na nich żadne śmiertelne
niebezieczeństwo. Trochę to trwało, ale w końcu udało jej się doprowadzić włosy
do pierwotnego stanu.
Usłyszała kliknięcie zamka i James, w luźnych
dresowych spodniach zawieszonych nisko na biodrach i białym podkoszulku,
pachnący leśną, mroczną świeżością, runął na jedno z wielkich łóżek. Potem
odwrócił się na plecy i podłożył ręce pod głowę.
- Obliczyłem wszystko – mruknął. – I
wyszło mi, że zrobiliśmy całość z czterogodzinnym zapasem…
- Mój mózg nie jest zdolny do tak
zaawansowanej matematyki – odparła rozbawiona Arthemis i poszła do łazienki.
Gdy jej mięśnie zaczęła odtajać pod ciepłą
wodą zaczęła się zastanawiać. Przez dwie ostatnie nocy, spała niemal ramię w
ramię z Jamesem… i nic się nie działo. Nic co powinno dać jej chociaż minimalne
ostrzeżenie… Może więc, powinna…
Westchnęła, pozwalając by piana spływała
łagodnie po jej ciele.
Za dużo się zastanawia. To jej problem. A
przecież to takie przyjemne zrobić coś bezmyślnego… Czemu umiała ryzykować we
wszystkim tylko nie w tej jednej kwestii?
James ułożony już do snu, był tak
zmęczony, że nawet nie chciało mu się otworzyć oczu, gdy usłyszał jak Arthemis
wychodzi z łazienki.
Przez zamknięte powieki zauważył, że zgasiła
światło. Nie słyszał jej kroków, więc pewnie była na boso. Wyobraził sobie jej
bose paluszki i uśmiechnął się do siebie.
Już chciał jej powiedzieć
"dobranoc", bo pewnie też nie marzyła o niczym innym tylko o spaniu,
gdy poczuł jak uginają się sprężyny po jednej ze stron łóżka, a Arthemis chowa
się pod kołdrę.
Nie odezwał się, tylko poczekał
aż się ułoży. Była w pewnym oddaleniu od niego, jakby się bała, że jeżeli
zbytnio się zbliży to ją odepchnie…
Głupek…
Ale punkt dla niej, że nie zadała głupiego
pytania, czy może z nim spać.
Robimy postępy, pomyślał.
On zaczął doceniać jej małe gesty, a ona zaczynała ufać swoim własnym odruchom
i chęciom. Jednak zdawał sobie sprawę, że wspólny sen wydaje jej się nadal
czymś zakazanym. Tak uważała. Bała się tego. Chyba, że nie wiedziała, że obok
niej śpi... No i bała się coraz mniej.
Przekręcił się na bok i
przytulił do jej pleców. Objął ją w pasie i zamknął oczy. Uśmiechnął się lekko
do siebie, gdy poczuł jak się rozluźniła i zaczęła powoli oddychać.
Musiał być naprawdę zmęczony,
skoro nie miał siły pomyśleć o niczym poza snem.
Arthemis rozchyliła powieki, bo
przez okno wlewały się, uciążliwe, poranne promienie słońca. Westchnęła i
przekręciła się, żeby od nich uciec. Gdy to zrobiła, zobaczyła śpiącego jak
zabity Jamesa, który ani drgnął. Podparła głowę na ręce i przez dłuższą chwilę
mu się po prostu przyglądała. Wyglądał jak książę z bajki.
Przespała całą noc. On też. Nic
nie zakłóciło jej snu. Ani jedna myśl, czy sen. Jej umysł się uodparniał. Po
raz pierwszy od dłuższego czasu poczuła się taka swobodna.
Zerknęła na zegarek. Już
najwyższy czas by wstali. Niemal się roześmiała. Tylko dlatego, że miała na to
ochotę, słońca świeciło, a on leżał obok niej. Chciała, żeby się obudził.
Wsunęła dłoń pod jego koszulkę
i połaskotała go po żebrach. Zmarszczył brwi i próbował się odsunąć.
Uśmiechnęła się. Nachyliła się nad nim i pocałowała go leciutko w usta.
- Wstawaj - mruknęła. Dotknęła nosem
jego szyi i cmoknęła jego policzek. - No, już... - mruknęła niecierpliwie i
obdarzyła go przeciągłym, wilgotnym pocałunkiem, który po chwili zaczął
automatycznie odwzajemniać.
Arthemis niespodziewanie
poczuła szarpnięcie i ze śmiechem wylądowała na piersi Jamesa.
- Czemu mnie dręczysz? - mruknął
ochryple, nadal nie otwierając oczu.
- Nudzi mi się - odpowiedziała i
położyła się na nim. Pocałowała go w brodę.
- Powinnaś być nieprzytomna po
ostatnich dniach...
- Sen dobrze na mnie działa -
odpowiedziała i usiadła mu na biodrach. Wsunęła dłonie pod jego koszulkę. -
Lubię cię, Potter - mruknęła długimi ciepłymi palcami dotykając jego skóry.
Rozchylił powieki. Nachylała
się nad nim tak, że otaczała go kurtyna jej włosów, przez które przedzierały
się promienie słoneczne. W oczach miała radosne, psotne iskierki. Podniósł ręce
i dotknął jej ramion.
Uśmiechnęła się i musnęła jego
usta. Gdy chciała zakończyć pocałunek, podniósł się i przedłużył go. Jej nogi
otaczały jego biodra. Chwyciła dół jego koszulki i podciągnęła ją. Pozwolił jej
ją zdjąć. Dotknęła jego barków.
- A z całowaniem miałaś taki
problem...
- Co mogę powiedzieć? - mruknęła. -
Stworzyłeś potwora... Nauczyłeś mnie całowania. Nie dziw się, że chcę więcej.
Wsunął dłonie pod górę od jej piżamy.
Przeszedł ją dreszcz, gdy zaczęły sunąć powoli w góre po ciepłej skórze brzucha
i wyżej. Już chciała zdjąć koszulkę, a Jamesowi zrobiło się gorąco na samą myśl
o tym. Krew uderzyła mu do głowy i wydawało mu się, że jest najszczęśliwszym
człowiekiem na świcie.
Podniosła ręce do góry, żeby mógł ją z niej zdjąć, gdy rozległo się
pukanie do drzwi. James zrezygnowanym gestem, położył czoło na jej ramieniu.
Czuł jak jej dłonie ześlizgnęły się po jego plecach.
- Za, co? – zapytał cicho. – Myślisz,
że zrobiłem coś bardzo złego w przeszłym życiu?
Zachichotała.
Tym razem pukanie rozległo się głośniej.
Arthemis westchnęła ciężko, przeciągnęła
dłonią po włosach i wstała z łóżka, a James opadł zrezygnowany na poduszki.
Arthemis przekręciła klucz i otworzyła drzwi. Za nimi stał ubrany już Albus.
- Przyszedłem sprawdzić, czy nic wam
nie jest. Wczoraj szybko was zwinęli. Wiecie, śpiączka i tak dalej... Chyba nic
poważnego się nie stało? – upewnił się.
- Nie, nic nam nie jest –
odpowiedziała Arthemis i wpuściła go do środka.
Albus zerknął na wpół nagiego James i
nietknięte łóżko Arthemis, a potem rzucił szybkie spojrzenie na nią i oburzonym
gestem założył ręce na piersi.
- Ktoś mógł tu wejść!
James rzucił mu niezbyt przyjemne
spojrzenie, spod przymkniętych powiek, a Arthemis spokojnie zaczęła rozczesywać
włosy.
- Widzę tu tylko ciebie – stwierdził
oschle brat Albusa.
Al zacisnął usta.
- Lepiej, że to ja niż kto inny…
- No, nie wiem. Kto inny by się nie
wtrącał…
- Przestańcie! – powiedziała
ostrzegawczo Arthemis, zanim Albus zdążył odpowiedzieć Jamesowi. – Mamy kilka
otarć, siniaków i byliśmy totalnie nieprzytomni ze zmęczenia, ale za wiele krwi
to się nie polało – wyjaśniła Alowi.
- Widzę doskonale, że nic wam nie
jest – burknął.
Arthemis się zaśmiała.
- Jesteś zazdrosny, czy zdenerwowany?
Spojrzał na nią wzrokiem bazyliszka,
a James uniósł głowę znad poduszki, żeby na niego zerknąć ze złośliwym
uśmiechem.
- Niby o co mam być zazdrosny? –
prychnął Albus.
- Człowieku, zszedłeś już ze ścieżki,
na której interesuje cię tylko całowanie – zarzucił mu James. – Nie martw się.
To normalne. U dziewczyn też. Prawda, Arthemis? – rzucił jej szeroki uśmiech.
- Zapewne długo szukać nie będziesz
musiał – zwróciła się do Albusa, a Jamesowi pokazała język.
- Wychodzę! – stwierdził Albus i
odwrócił się napięcie. – Ubierajcie się. Za chwilę będziecie mieli gości –
dodał zamykając za sobą drzwi.
- Przyszedł tu tylko po to, żeby nam
to powiedzieć? – burknął James, wpatrując się w drzwi, zmrużonymi oczami. – Co
za debil…
- Lepiej, że to zrobił – stwierdziła
Arthemis. – Rzeczywiście musimy się zbierać, a nie wiadomo, co by się działo
gdyby nie przyszedł.
- Nie denerwuj mnie – mruknął i wstał
z łóżka.
Arthemis uśmiechnęła się szeroko.
- Ciekawe co to za goście… - mruknęła
z zastanowieniem.
- I o jakich formalnościach mówiła
wczoraj Alexander? – dodał James.
Rozległo się pukanie do drzwi. Arthemis
grzebała właśnie w bagażach w poszukwaniu jakiegoś normalnego ubioru, więc
James poszedł otworzyć.
- Część!- powiedział radośnie.
Arthemis zaciekawiona podniosła głowę i
zamarła.
W drzwach stały Dominiqe Weasley i Victoire
Lupin. Victoire wystudiowanym ruchem ściągnęła z nosa i założyła na włosy
przeciwsłoneczne okulary.
- Co tu robicie? – zapytała
podejrzliwie Arthemis, mróżąc oczy.
- A gdzie „Cześć!”? – odparła
Victoire.
- Powiem ci cześć, jeżeli spodoba mi
się powód twojej wizyty tutaj… - odparła Arthemis, czując ciarki przebiegające
pod skórą, gdy dostrzegła sporych rozmiarów walizkę w dłoni Dominique.
- Myślisz, że im nie powiedzieli? –
zapytała cicho Dominique, Victoire. Jednak nie na tyle, żeby Arthemis tego nie
usłyszała.
- Czego nam nie powiedzieli? –
zapytała natychmiast.
- Oczywiście, że im nie powiedzieli –
prychnęła Victoire. – Arthemis zwiałaby w środku nocy, na wieść o konferencji
prasowej. A myślisz, że czemu dali im pokój tak wysoko? Żeby nie wyskoczyła.
- Ta wysokość nie sprawiłaby mi
trudność – odpowiedziała chłodno Arthemis. – Natomiast konferencja prasowa…
- Która jest już nieunikniona –
przerwała jej Victoire, wchodząc do pokoju i zamykając za sobą drzwi. – rozpoczyna
się za pół godziny, więc mamy mało czasu…
- Czasu na co? – zapytała
podejrzliwym, lekko podszytym lękiem głosem Arthemis.
Victoire rzuciła w Jamesa pakunkiem, mówiąc:
- Idź do łazienki, przebierz się i
nie wychodź dopóki cię nie zawołamy…
- A mogę podglądać? – zapytał
szczerząc zęby.
- To zależy jakiej reakcji po niej
oczekujesz – wskazała podbródkiem Arthemis. – A ty się rozbieraj – dodała w
kierunku Arthemis.
- Dziewczyny naprawdę nie ma
potrzeby, bo nie mam zamiaru uczestniczyć w żadnej konferencji – oznajmiła
Arthemis.
- Oczywiście, że weźmiesz w niej
udział – powiedziała Dominique. – Jesteś reprezentantem Hogwartu i sprawię, że
będziesz jak reprezentant Hogwartu wyglądać…
Victoire wygoniła Jamesa do łazienki i
odwróciła się się Arthemis. Ta spojrzała w sufit i skapitulowała. Wjechały jej
na próżność i poczucie obowiązku.
- Kiedyś się za to zemszczę –
zarzekała się, podciągając koszulkę. – I zabiję Valentine…
- To nie Valentine – oznajmiła
Dominique spokojnie, rozkładając walizkę. Wyjęła z niej czarne jak smoła ciuchy
i zaczęła je podawać Arthemis.
- Chcesz mi powiedzieć, że to nie ona
was tu ściągnęła? A więc zabiję Teddy’ego… - dodała po namyśle.
Dominique i Victoire spojrzały po sobie.
- To nie Teddy. I nie zbliżaj się do
niego z morderczymi zamiarami – powiedziała Victoire. – Powiemy jej?
- Myślę, że wiedział na co się naraża
– odparła Dominique wzruszając ramionami.
- Fred… - mruknął z żądzą krwi w
głosie Arthemis.
- Dał nam znać już dwa dni temu, że
będzie konferencja i sesja zdjeciowa i że przydałyby ci się…
- Sesja? Zdjęciowa? – Arthemis
przerwała jej zrywając się na równe nogi, ale Dominique z powrotem popchnęła ją
na fotel i podała jej do ubrania spodnie.
- Tak. A wujek Ron mówi, że mamy
stanąć na wysokości zadania, bo podobno Brazylijczycy odwalili się tak, że pół
żeńskiego świata magicznego ślini się na ich widok…
- Nie obchodzi mnie to. Nikt się
będzie się ślinił na mój widok!! – powiedziała oburzona Arthemis.
- Ależ będzie, jak tylko skończymy –
zapewniła ją Victoire, biorąc do ręki szczotkę do włosów.
James ubrał się w to, co było w pakunku. W
sumie za bardzo nie różniło się od tego, co nosił podczas zawodów. Może tylko
było czyste. I nie miało dziór. I śladów krwi…
Zaczynał się nudzić. Przeczesał dłonią włosy,
uznając efekt za normalny i usiadł na sedesie do wywołania.
Słyszał jak Arthemis, co chwila przeklina
dziewczyny. Cóż to była niezła rozrywka.
Tylko po co ten cały szum? Konferencja, sesja?
No, po co? Przecież widzieli całe zadanie...
- Dobra, James! Możesz wyjść…
- Nie rozumiem czemu miałem być tam
zamknięty – burknął, otwierając drzwi.
Oczywiście jego wzrok od razu pobiegł w
kierunku Arthemis.
Odwróciła się do niego z naburmuszonym wyrazem
twarzy. Dla niego wyglądała tak jak zawsze: wojowniczo, pociągająco i pięknie. Mógł
jednak dostrzec subtelne zmiany jakie wprowadziły dziewczyny. Ubrały ją w
czarne przylegające do ciała spodnie, taki sam t-shirt na szerokich ramionach z
herbem szkoły po prawej stronie i czarną skórzaną kurtkę do bioder. Na lewej
ręce pod rękawem odznaczała się różdżka. Na pasie wisiała pochwa ze sztyletem.
Włosy upięły jej tak, jak Arthemis je upinała
podczas każdego pojedynku, w długi koński ogon. Zrobiły jej coś z oczami.
Wydawały się o wiele ciemniejsze, większe i groźniejsze. Zostawiły wyblakły ślad
po bliźnie, które jeszcze do końca nie znikł.
Tylko buty zupełnie nie pasowały do Arthemis.
A raczej pasowały idealnie, dodając jej niemal zabójczego wdzięku, ale na
turniej by się w nich nie wybrała.
- Wyobrażasz sobie bieganie w czymś
takim?? – zapytała z niedowierzaniem, pokazując mu gruby, prostokątny, szeroki
i wysoki obcas, równie czarny jak skóra buta.
- Na konferencji nikt ci nie każe
biegać – ofuknęła ją Victoire. Zwróciła się do Jamesa. – Co myślisz?
Arthemis posłała mu groźne spojrzenie.
James zwilżył usta językiem, odchrząknął,
odwrócił od niej wzrok, ale padł na łóżko, więc czym prędzej spojrzał na
kuzynkę i burknął:
- Nieźle.
- Ha!! Chciałbyś ją wziąć do łóżka,
co nie? – zaśmiała się, klepiąc go po plecach.
Arthemis spłonęła rumieńcem, podobnie jak
James.
- Och, już nie bądźcie tacy
delikatni. Przecież widzę, że tylko jedno łóżko było używane. Arthemis, możesz
iść. James, jeszcze kilka szczegółów – powiedziała, machając na niego ręką.
- Nie dam się umalować! –
zaprotestował gwałtownie.
- Ha, ha – powiedziała mściwie
Arthemis, trzaskając za sobą drzwiami.
Zaczekała na korytarzu, bo w sumie to nie
wiedziała, gdzie ma iść.
Wtedy z drzwi naprzeciwko wyszli Amerykanie.
Pomachali jej i przywołali ręką. Jeden z nich zagwizdał, gdy szła w ich
kierunku.
- Wojownicza nawet poza matą –
zaśmiał się, ten bardziej gadatliwy – Greg.
- Nie chcesz się przenieś do naszej
szkoły? – gruby sugestywny głos tego drugiego- Wayne’a, dawał wiele do
myślenia. – Przywitalibyśmy cię z otwartymi ramionami…
- Moja szkoła mi się podoba – odparła
Arthemis.
- Szkoda… Chociaż chciałbym kiedyś
stanąć z tobą do walki. W Peru ominęła nas okazja…
- Skąd wiesz, że nie będzie drugiej?
– odparła swobodnie.
Usłyszała głosy i kliknięcie zamka.
- Może się z nami przejdziesz? Opowiedziałabyś
nam co nas czeka… - Grego posłał jej promienny uśmiech.
- Arthemis – usłyszała tylko.
Chłopacy podnieśli głowę. Nie pomachali jednak
Jamesowi, a on też nie zamierzał się z nimi witać.
- Mogłabym, ale on – nie musiła
wyjaśniać o kogo chodzi, - nie lubi, gdy inni faceci się do mnie zbliżają.
Staje się wtedy naprawdę zły…
- Arthemis… - powtórzył James, a w
jego głosie zabrzmiały ostrzegawcze nuty. Nie dla niej. To było oczywiste dla
wszystkich.
- A nie chcielibyście go rozzłościć –
zapewniła ich uprzejmie. – Tak więc, wybaczcie, ale nie. I powodzenia na
zadaniu… - dodała, odwracając się od nich.
Podeszła do Jamesa, patrząc na niego pytająco.
Przez chwilę wpatrywał się w nią niemal nachalnie.
- Co? – zapytała w końcu.
- Jesteś za ładna – stwierdził i
wziął ją za rękę. – Gotowa?
- Nie – odpowiedziała natychmiast.
Gdy szli schodami w dół, powiedział:
- To nie jest twoja zwyczajowa
odpowiedź…
Doszli do wielkich drzwi za którymi
był szum, pod nimi stała profesor Alexander.
- Zazwyczaj mamy do czynienia
najwyżej ze smokiem – odpowiedziała mu Arthemis śmiertelnie poważnie.
Rose siedziała na szerokim parapecie okna w
sali zaklęć i patrzyła na padający z nieba deszcz ze śniegiem. Nie był to ładny
widok.
Przerzuciła następną stronę książki, którą trzymała
na kolanach.
- Myślisz, że ludzie zastanawiają
się, czemu siedzimy tu razem, skoro Alexander nie ma w szkole? – zapytała i
odwróciła głowę.
Scorpius leżał rozciągnięty na nauczycielskim
biurku i zaklęciem utrzymując w powietrzu książkę, przewracał strony i udawał,
że czyta.
Uśmiechnęła się na ten widok.
- Nie wiem – odpowiedział, chociaż
miała wrażenie, że usilnie walczy ze wzruszeniem ramion.
Rose zerknęła na zegarek i zsunęła się z
parapetu z westchnieniem.
- Jestem ciekawa jak się mają Arthemis
i James.
- Oni są nieśmiertelni… -
odpowiedział z przekąsem Scorpius.
Gdy Rose westchnęła znużona jego chłodnym
zachowaniem, na które uodparnianie szło jej jak po grudzie, podniósł się i
usiadł na biurku.
Skarcił się w duchu.
- Nie martw się – powiedział cicho. –
Nic im nie będzie…
– Nikt nie napisał żadnej wiadomości…
Ani Al, ani tata…
- Tym bardziej nie ma się o co
martwić – stwierdził. – Gdyby się coś złego stało, od razu byś o tym wiedziała.
- Tak myślisz? – zapytała ponuro.
- Myślę… - zaczął, podchodząc do
niej, - … że tracimy czas udając, że się uczymy, skoro wystarczy zabezpieczyć
drzwi.
Rose z uśmiechem patrzyła jak wskazuje różdżką
w wrota do Sali zaklęć, a one po chwili stapiają się ze ścianą.
- Tylko po, co? – zapytała niewinnie.
- Zaraz ci pokażę po, co… czarownico.
Z coraz szerszym uśmiechem, patrzyła jak idzie
w jej kierunku.
Arthemis i James patrzyli na tłum ludzi w
sali, a z każdej strony błyskały zdjęcia. Dopiero za tłumem reporterów dało się
zobaczyć pozostałych ludzi.
Usiedli za stołem na podwyższeniu. Z kąta
pomieszczenia obserwowali ich Beverly Vane, Colin Murphy oraz profesor
Alexander.
Arthemis pierwszy raz znalazła się w
takiej sytuacji.
Dziennikarze się przekrzykiwali jakby
to właśnie ich pytanie było najważniejsze. Arthemis w ogóle nie zamierzała się
przejmować tymi, którzy nie raczyli mówić po angielsku. Na jej nieszczęście,
nie było takich…
James po dwóch minutach czekania na ciszę
zirytowany, włożył palce w usta i zagwizdał z taką siłą, że ludzie zaczeli
potrząsać głową. Arthemis w duchu jęknęła (była w końcu najbliżej) ale
siedziała niewzruszona jak skała.
- Jedna osoba. Jedno pytanie –
powiedział spokojnie. – Albo wyjdziemy…
Kilko osób parsknęło niedowierzającym
śmiechem, a wtedy Arthemis i James jednocześnie odsunęli krzesła. Wtedy zaległa
cisza.
Ktoś podniósł rękę. James zwrócił się do
niego.
- Słucham?
- Które z zadań turniejowych wydało
się wam najtrudniejsze?
James spojrzał z zastanowieniem na Arthemis.
Najbardziej przeżyli Grecję, ale to by było mocno podejrzana, gdyby to
powiedzieli.
- Chyba obecne – stwierdziła w końcu
Arthemis.
- Ale najmniej punktów zdobyliście w
Marakeszu – krzyknął ktoś inny.
- Nie lubimy prostych zadań –
odpowiedział James, rozbawiając wszystkich.
- Mieliście do pokonania siedem wyzwań
tym zadaniu. Które było najtrudniejsze?
- Nie umiem powiedzieć – stwierdził
James z namysłem. – Chyba… - spojrzał pytająco na Arthemis. – Jaskinia Kali?
Czy rezerwat? – Oboje wiedzieli co było najtrudniejsze. James po prostu wolał
nie zwracać na to uwagi.
- Myślę, że naszą słabością okazały
się podziemia – przyznała Arthemis. – No, ale każdy ma jakąś słabość…
Gdy znowu zaczęli się przekrzykiwać, Arthemis
wybrała pytanie, podsunięte jej przez kochanego pana Weasleya.
- Jak się podobała przejażdżka na smoku?
Inni twierdzili, że to samobójstwo…
- Cudowna. Niepowtarzalne przeżycie –
odpowiedziała Arthemis, odchylając się na krześle.
Jeden z reporterów, Arthemis była
przekonana, że to Rosjanin, drążył jednak temat. Miała ochotę skręcić mu kark.
- Pani okazała się słabym ogniwem w
podziemiach. Czy pana nie rozprasza fakt, że towarzyszy mu kobieta? – zwrócił
się do James.
James odchylił głowę do tyłu i roześmiał się.
Dziennikarz zamrugał zdezorientowany.
- A pana nie rozpraszałby fakt, że
towarzyszy mu broń masowego rażenia? – rzucił. – Rozpraszamy się nawzajem.
Dlatego jesteśmy tacy skuteczni – oświadczył James.
- Kogo się państwo obawiają? Który z
przeciwników jest najgroźniejszy? – rzucił ktoś.
- Dlaczego mamy się kogoś obawiać? –
odparła Arthemis. – Przecież to tylko zabawa. Sport…
- Ale zwycięstwo jest ważne –
stwierdził ktoś.
- Jasne. Ale bez przesady… Zwyciężamy
ze sobą przy każdym wyzwaniu. A to najfajniejsza zabawa – powiedział James.
- Gdyby była możliwość kolejnych
pojedynków, z kim chcielibyście walczyć tym razem?
- Z czołówką – odpowiedziała Arthemis.
– Rosjanie, Japończycy…
- Amerykanie – dodał James, a w jego
głosie zabrzmiałą chłodna nuta. Wszyscy spojrzeli po sobie.
Arthemis kopnęła Jamesa pod stołem.
- Chodzą ploki, że nie jesteście
rodzeństwem, tylko parą… - rzucił dziennikarz po prawej.
Ponieważ Jamesowi z wrażenia zabrakło
słów, Arthemis powiedziała:
- Cóż, niektóre plotki są…
- Absolutnie prawdziwe!! – uniósł się
James. – Oczywiście, że nie jesteśmy rodzeństwem!!
- Czy to prawda, że odjęto wam karnie
punkty, a potem je przywrócono?
- Owszem – powiedziała Arthemis.
- Dlaczego?
- To bardzo dobre pytanie. Cieszę
się, że je pan zadał – powiedział spokojnie James. - Myślę, że to wynik jakiejś
pomyłki, ale proszę się upewnić u organizatorów…
Podniósł się gwar.
- Kończmy już – odezwał się
niespodziewanie pan Murphy. – Niedługo kolejni zawodnicy rozpoczną zadanie –
przypomniał.
Na nogi jak stado węszących wilków zerwali się
fotografowie.
Dalsze wydarzenia Arthemis wolała dla dobra
psychiki wyrzucić z pamięci. Jeżeli by tego nie zrobiła doszłoby do masowego
morderstwa…
Pod drzwiami czekał na nich wujek Ron i pan
North.
Albus, Valentine i Fred, razem z pozostałymi
uczniami zostali już zabrani do Hogwartu. Ich wycieczka dobiegła końca.
Rodzice Jamesa również musieli się szybciej
zwinąć do swoich obowiązków.
- To niesprawiedliwe – powiedziała
Arthemis, gdy już wyszła z szoku jakim była sesja zdjęciowa, - Amerykanie po
konferencji będą wiedzieli, co ich czeka…
- Nie mogą. Wszystkie wywiady, zdjęcia
i nagrania są zabezpieczone zaklęciem i nie da się ich wydrukować, ani ustnie
przekazać do czasu zakończenia zadania – powiedział spokojnie pan Weasley.
- Jak się dzisiaj czujecie? – zapytał
z uśmiechem pan North.
Jamesa nawiedziła myśl, że niedawno obmacywał
jego córkę. Otrząsnął się z niej czym prędzej i starał się unikać jego wzroku,
w obawie, że odgadnie jego myśli.
- Głodni – powiedziała Arthemis. –
Jadliśmy rano. Wczoraj rano – uściśliła.
Pan North pogładził ją po włosach i westchnął.
- Uważajcie na siebie chociaż w
Hogwarcie i do zobaczenia w ferie – rzucił, widząc profesor Alexander
zmierzającą w ich stronę. Za nią unosiły się ich bagaże.
- Gotowi do drogi? Panny Weasley
spakowały wasze bagaże i kazały przekazać pozdrowienia…
- Victoire już nie jest panną
Weasley. Teraz to Victoire Lupin – powiedziała Arthemis wymawiając nowe
nazwisko Victoire z francuska.
- Kto by to spamiętał – lekceważąco
odparła Morgana. – Łapcie świstoklik i do Hogwartu – podała im posąg człowieka
śniegu. Bez nóg i głowy.
- Do zobaczenia! – krzyknęli,
żegnając się panem Weasleyem i ojcem Arthemis.
Chwilę później stali na dziedzińcu Hogwartu.
Stał tam profesor Forsythe, Lucas i Neville, zaalarmowani zapewne przez Albusa
o ich powrocie.
- I jak? – rzucił nauczyciel obrony.
- Dostali sześćset punktów na
siedemset plus bonus za ukończenie przed czasem. Na razie są pierwsi w
klasyfikacji, ale musimy poczekać na ostateczne wyniki dopóki Rosjanie,
Amerykanie i Japończycy nie ukończą zadania.
- Ale przeszli dalej? – zaniepokoił
się Neville.
- Pozstałym poszło raczej gorzej.
Zawodnicy z Indii nie przeszli nawet pierwszego wyzwania. Zaatakowali bez
ostrzeżenia i czarodzieje zmietli ich z powierzchni. Wezwali pomoc, więc
musieli przerwać zadanie. Moim zdaniem już odpadli. Katarzy z kolei odpadli w
rezerwacie, mało ich nie rozszarpało, więc też musieli ich wyciągać. Egipcjanie
zdobyli tylko trzy symbole, z kolei Australijczycy i Brazylijczycy cztery. My
mieliśmy ich sześć… Więc uważam, że jesteśmy w czołówce.
Arthemis i James szli za profesor Alexander
słuchając tego uważnie. Nikt wcześniej nie raczył ich o tym poinformować.
- W każdym bądź razie, gratulacje –
rzucił Forsythe.
Dołączył do nich Lucas.
- Wyglądacie zadziwiająco zdrowo –
rzucił.
- Mieliśmy czas bandażować rany –
odparł James.
- Jak Lily? – zapytała Arthemis.
- Spokojna. Trochę mniej blada –
powiedział, a w jego głosie brzmiały ciężkie nuty. – Pani Pomfrey mówi, że
jutro ją wybudzi, żeby coś zjadła i da jej coś lżejszego na sen…
- To dobrze – powiedziała Arthemis,
kładąc mu rękę na ramieniu.
- Lily jest twarda – rzucił James. –
W końcu jest Potterówną. U nas w rodzinie mięczaki nie występują…
- Zawsze wiedziałem, że jesteś czarną
owcą – odpowiedział Lucas rzeczowo.
James zatrzymał się i wycelował palec
w Luke’a.
- Zapłacisz mi za to – zapowiedział.
– Zemszczę się…
Arthemis parsknęła śmiechem.
- A co u Rose? – zapytała, gdy
przechodzili przez Salę Wejściową.
Lucas wzruszył ramionami.
- Siedzi w sali zaklęć i uczy się
całe dnie…
Uczy się. Akurat, prychnęła w myślach
Arthemis.
Rozdział na odreagowanie po tych wszystkich wydarzeniach podczas zadania ;)
OdpowiedzUsuń