Marzec nie sprzyja wydobyciu się
z depresji – pomyślała Arthemis, obserwując błoto i ponurą aurę za oknami
zamku.
Minął tydzień
odkąd, Rose i Scorpius wrócili do zamku. I oboje zachowywali się tak samo.
Jakby nigdy nic się między nimi nie wydarzyło. Arthemis miała wrażenie, że
bardzo się cieszą z tego, że wielkimi krokami idzie Wielkanoc i będą mogli
opuścić szkołę.
Gdy spytała
Rose, co się stało, usłyszała, że to były najcenniejsze chwile jakie mogli
sobie dać. I to wszystko. Więc nie wnikała i ostrzegła Lily, by ona też tego
nie robiła.
Tylko jedna
jedyna rzecz zdradziła Rose. Pewnego dnia weszła do Wielkiej Sali i zupełnie
zamarła, tak, że Arthemis na nią wpadła. Chwilę później wszystko było już w jak
najlepszym porządku. Ale ta chwila pozwoliła Arthemis, zobaczyć, co wywołała w
Rose taką reakcję. Osobiście nie widziała w tym nic dziwnego, ale może dla Rose
było to ważne? Wpatrywała się przez chwilę z przerażeniem, a potem z miękkim
spojrzeniem w zieloną bluzę, którą miał na sobie Scorpius.
Arthemis zostawiła
ją samą, więc nie widziała, chwilowej, napiętej i pełnej żalu wymiany spojrzeń
między dwojgiem ludzi. Rose tylko wykrzywiła wargi w bladym uśmiechu, otworzyła
usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale zamknęła je, gdy uświadomiła sobie, że
dzieli ich pół Wielkiej Sali. Pomimo tego, przez tę chwilę nie odwracali od
siebie wzroku. Potem przymknęła oczy i odeszła do stołu Gryffindoru.
Patrząc przez
okno, Arthemis przeciągnęła się. Po wczorajszym treningu z profesorem
Tschaykovskym kości jej trzeszczały. Facet był maniakiem techniki. Jedną rzecz
musieli powtarzać tak długo, aż był zadowolony. Maksyma: im częściej coś
powtarzasz, tym szybciej stanie się to odruchem.
Bardzo, ale to
bardzo nie chciało jej się jutro mieć o 5 rano zajęć. Ale z drugiej strony, była
ciekawa, jak poradzi, sobie jej ojciec. Uśmiechnęła się szeroko. O tak… była
bardzo ciekawa.
Chociaż
zajęcia terenowe, w błocie, nie rysowały się zbyt kolorowo.
Nie odpuścili
im ich, nawet pomimo tego, że o 11 mieli wyjeżdżać do domu na święta. To wredne…
Cóż, musiała się z tym pogodzić.
Rose zanurzyła
się w nauce. Lily w treningach quidditcha, a Lucas już im zapowiedział, że po
powrocie ze świąt będą mieli codziennie treningi, bo mecz będzie cztery dni po
Wielkanocy. Z tym też Arthemis musiała się pogodzić. Ale teraz już miała wolne,
do kolacji zostało jeszcze trochę czasu, wiec spokojnie mogła iść do sali
muzycznej.
Irytowała ją
sprawa słownika. Nic nikt nie wiedział. Nikt nie mógł jej pomóc. Co za bzdura!
Jakoś musieli coś takiego tłumaczyć!
Postanowiła
jednak nie denerwować się i wznowić poszukiwania po świętach.
Ogólnie to jej
osobiste zajęcia z profesorami bardzo jej się podobały. Tschaykovsky wymagał
techniki. Ferensy był mistrzem pojedynków, a Averidge wjeżdżał im na psychikę.
Arthemis do tej pory nie wiedziała jak udaje mu się to robić w ciągu zaledwie 4
godzin, ale był w tym niezły. Była ciekawa, za co będzie odpowiadał w takim
razie jej ojciec…
Była pewna, że
Jamesowi najbardziej odpowiada Ferensy. Chociaż pamiętała, że w zeszłym roku go
nie cierpiał. Ale prostolinijne, ostre i wymagające pojedynki były tym, co
Jamesowi, przynosiło spokój. Odprężało go to…
Zamknęła się w
sali muzycznej i zarumieniła się, jakby coś w tej sali się zmieniło. Nie. Nic
się w niej nie zmieniło. Tylko ona miała teraz pewne nowe wyobrażenia,
dotyczące tego pomieszczenia.
Usiadła przy
pianinie i szybko przerzuciła nuty. Mugole byli według niej o wiele
zdolniejszymi muzykami i kompozytorami niż czarodzieje. Może dlatego, że
oddawali całe serce muzyce, nie zwracając uwagi na magię. Muzyka była ich
magią.
Znalazła coś,
co odpowiadało jej nastrojowi i jej palce zaczęły płynąć po klawiszach. Może
dlatego nie usłyszała, jak drzwi się otworzyły.
- Powinnaś je zabezpieczać - rzucił James. – Usłyszałem cię, będąc
piętro niżej…
Gra urwała się
gwałtownie.
- Cholera, zapomniałam! – zaklęła.
- Myślę, że na razie jeszcze nikt nie
odkrył, naszej tajemniczej kryjówki – uspokoił ją James, zabezpieczając drzwi.
Arthemis
odetchnęła z ulgą, odwracając się w jego stronę.
- Gotowy na jutrzejsze zajęcia?
- Z profesorem Northem? – James wyszczerzył
zęby w uśmiechu. – Jasne… I tak nic nie będzie gorsze od Averidge’a.
Arthemis
skrzywiła się, jakby chciała powiedzieć: i tu się mylisz…
- W każdy bądź razie radzę ci się nie
spóźnić – poradziła mu.
- Serio? – skrzywił się James.
Poważnie
pokiwała głową.
- Jako nauczyciel mój ojciec jest bardzo
wymagający – mruknęła.
- Jak bardzo?
Arthemis
wydęła usta.
- Cóż… powiedzmy… pomieszanie profesor
Alexander z… profesorem Fellarem. I trochę z Viciousem – dodała po namyśli.
James otworzył
usta ze zdziwienia.
- Żartujesz?
Pokręciła
głową.
- I może jeszcze będzie się do mnie zwracał
„chłopcze”?
- Nie. Będzie ci mówił po imieniu. Ale
zapewniam cię, że wolałbyś, żeby mówił „chłopcze”…
- A wydaje się takim miłym człowiekiem…
- Musiał być stanowczy, jeżeli chciał nade
mną zapanować – uświadomiła mu.
- Czyli to twoja wina! – powiedział z
udawanym gniewem.
- Chyba tak – Arthemis uśmiechnęła się
szeroko.
James zmrużył
oczy, ale potem na jego twarzy pojawił się zamyślony, tajemniczy wyraz, który
mocno ją zaniepokoił.
- Wiesz… coś mi się przypomniało… - mruknął
cicho, a Arthemis patrząc jak podchodzi, miała wrażenie, że jest otoczona. –
Coś mi obiecałaś…
- Ja? Co? – zapytała, myśląc gorączkowo.
- Hmm… może ma to coś wspólnego, z
zapomnianym przeze mnie snem… - podsunął jej.
Arthemis
zmarszczyła brwi, przyglądając mu się uważnie.
- I przyszło ci to do głowy akurat
tutaj? - rzuciła z powątpieniem. –
Przyznaj się! Przypomniałeś sobie.
James
przyglądał się jej zaintrygowany.
- Nie. A dlaczego? – Podchodził do niej
coraz bliżej.
Arthemis
uciekła wzrokiem.
- No, bo śniłeś o tym miejscu… - burknęła.
- Tym? Hmm… chyba nie było to zbyt
interesujące…
Arthemis z
niewiadomych powodów dostała napadu kaszlu.
- No, to jaki był…?
- Jednostronny – poskarżyła się.
James po raz
kolejny przestraszył się trochę, tego, co mogło mu się śnić. Przywiązał ją do
łóżka, czy co?
- Ej, no weź. Powiedz mi w końcu, bo
zaczynam mieć demoniczne wizje…
Arthemis
zerknęła na niego spod oka.
Stał na nad
nią z ciekawością płonącą w czekoladowych oczach. Odezwała się w niej ciekawość
i pożądanie, gdy próbowała w myślach odtworzyć sen.
- No, więc… - odchrząknęła. – Siedziałam
przy pianinie... Podszedłeś od tyłu i pocałowałeś mnie tutaj – powiedziała
cicho, dotykając szyi. – Wstałam. – Arthemis wstała, stojąc bardzo blisko
niego. Wahała się. Było w tym trochę strachu, ale jeszcze więcej ciekawości.
Zahaczyła palcem o górny guzik bluzki i zdobywając się na to, rozpięła go,
potem następny, mówiąc: - Zacząłeś rozpinać guziki…
Oczy Jamesa
robiły się coraz większe, w miarę, jak rozpinała coraz niższe guziki, ukazując
stanik w kolorze krwistej czerwieni i lekko zaróżowioną skórę. Odciągnął jej
ręce i bardzo powoli sam dokończył rozpinanie guzików. Zsunął jej miękki
materiał z ramion.
- Co dalej? – zapytał ochrypłym głosem.
Skoro ona zaczęła grę, ani myślał, jej kończyć.
Dotknęła skóry
na swoim obojczyku. James rozumiejąc bez słowa, nachylił się i pocałował to
miejsce. Zahaczył je zębami i delikatnie polizał.
Powieki
Arthemis zadrżały i opadły.
James miał
wrażenie, że zaraz roztrzaska się jak szkło. Tak bardzo był napięty. Był
szczęśliwy. I zapomniał oddychać… Zdał sobie z tego sprawę, gdy zakręciło mu
się w głowie. Powiódł otwartymi, wilgotnymi ustami, w dół.
Gdy dotarł do
brzegu stanika, przełknął ślinę.
- Co dalej? – szepnął z napięcie, mając
obsesyjną nadzieję, że na tym sen się nie skończył.
Arthemis miała
ze zdenerwowania, a może podniecenia, ściśnięte gardło. Skóra pokryła się gęsią
skórką, a krew dudniła w żyłach. Poczuła ciepło w całym ciele. Podniecenie
ulokowało się twardą, napiętą kulą w jej podbrzuszu.
- Arthemis?
Położyła
dłonie na jego biodrach, złapała dół jego koszulki i zaczęła mu ją ściągać. Gdy
bluza i koszulka upadły na ziemię, James był zdziwiony, że nie jest mu zimno.
Bo absolutnie nie było mu ani trochę zimno.
Arthemis
przesunęła dłońmi od jego brzucha, aż na ramiona i wyszeptała:
- To już nie jest tylko twój sen, James…
Jego ręce
powędrowały od zagłębienie jej kręgosłupa do góry, aż do zapięcia stanika.
Bawił się nim.
- Powiedz mi… czy przekroczyliśmy granicę?
- Nie – mruknęła pocierając ustami, po jego
usta.
- A czy przekroczymy ją teraz?
- Chyba nie jesteśmy jeszcze gotowi –
mruknęła.
- Ale chyba… możemy… - jego palce powoli
rozpięły haftki stanika – zbliżyć się do niej.
Jedno
ramiączko stanika opadło, ale Arthemis przytrzymała materiał biustonosza na
piersiach.
Spuściła
zarumienioną twarz.
- A, co jeżeli… to już naprawdę… nie będzie
tak, jak ci się śniło. Wiesz…może wcale… nie wyglądam tak…
- Arthemis… - przerwał jej, głosem
ochrypłym, jakby z trudem wydobywającym się z gardła. Bardzo powoli zsunął
drugie ramiączko. – Jeżeli teraz… zrobisz się nieśmiała… to będę bardzo… bardzo
nieszczęśliwy. – James nachylił się i chwycił jej wargę między zęby, a potem,
pocałował ją głęboko i mocno.
Arthemis
pozwoliła, by stanik miękko upadł na ziemię.
James nie
rozłączając ich ust chociażby na chwilę. Bawił się językiem Arthemis w
doskonale znanym im tańcu. Nieświadomie prowadził ją w stronę kanapy. Kiedyś
uważał, że wstawienie jej tutaj było żartem. Teraz doszedł do wniosku, że to
było przeznaczenie.
Nakazał sobie,
brak pośpiechu i gwałtowności, gdy jego ręce zaczęły sunąć po jej bokach, coraz
wyżej, a opuszki palców pieściły każdy centymetr skóry. Miał wrażenie, że ręce
mu zapłonęły, gdy objął w dłonie jej piersi.
Arthemis
zaskoczona rozłączyła ich usta.
- Och… - mruknęła.
Może gdyby
James nie był tak przejęty i podniecony uśmiechnąłby się, słysząc to. Jednak on
tylko wziął głęboki oddech, i spojrzał na swoje dłonie. Czuł wyraźnie, mocne,
szybkie uderzenia jej serca pod dłonią. Jego palce przesunęły się od jej
obojczyka, łagodnym łukiem, prosto do szczytu jej piersi. Miała śliczne piersi.
Proporcjonalne do jej budowy ciała. Nie za duże, nie za małe. Bardzo jędrne. Gdy
ich dotykał zrobiły się niesamowicie napięte, a jednocześnie miękkie.
Gdy zamknął je
w swojej dłoni, westchnęła cicho. Pieścił je naciskając raz łagodnie raz mocno
i zafascynowany patrzył jak brodawki zesztywniały.
- Arthemis… - powiedział, zduszonym głosem,
biorąc ją na ręce. Położył ją na kanapie, a Arthemis z otwartymi szeroko
oczyma, wpatrywała się, jak kładzie się obok niej, na wpół na niej leżąc, a
jednocześnie mając swobodne dłonie.
Pocałował ją,
a wszystkie myśli uciekły z jej głowy. Miała wrażenie, że całe jej ciało w
niewiarygodny sposób, wytwarza małe ładunki elektryczne. Miała wypieki i
oddychała ciężko, gdy James pochylił się nad jej szyją i pocałował miejsce za
uchem, a jego ręka zataczała kręgi na jej piersi.
Oderwał się od
niej, by obserwować swoją dłoń na jej jasnej skórze i doszedł do wniosku, że
jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Jego palce nacisnęły sprężystą
brodawkę, a potem delikatnie wziął ją między palce.
Arthemis
wzięła głęboki wdech.
James spojrzał
na jej zarumienioną twarz, zaczerwienione, pół otwarte wargi i zamglone
spojrzenie i zastanawiał się, czemu do tej pory tak się przed tym wzbraniali.
- Tak, dobrze? – zapytał cicho, prosto w jej
usta. Jakby głośniejsze słowa mogły zepsuć całą atmosferę.
Jego ręka
niespodziewanie przesunęła się niżej, a Arthemis cała wygięła się w łuk. James
uśmiechnął się szeroko. Chyba natrafił na kolejne wrażliwe miejsce na jej
ciele. Och, chciał znaleźć ich o wiele, wiele więcej.
Przeszył ją
dreszcz, gdy pieścił delikatny spód jej piersi.
- James… - mruknęła i przyciągnęła jego
głowę, żeby go pocałować.
- Chcę, coś sprawdzić – wyszeptał, całując
jej brodę i przesuwając się coraz niżej. – Mogę?
Arthemis miała
spory problem ze skupieniem się, więc nawet nie wiedziała, że o coś zapytał.
Irytowało ją
to, że unieruchomił jej dłonie, chociaż za bardzo się o to nie starał. Nie
mogła go dotknąć, podczas gdy on sprawiał, że jej nerwy drżały, oddech
przyśpieszył, a rozkosznie napięta i wrażliwa skóra, zaróżowiła się.
Piersi ją
bolały, jakby czekały na dalsze pieszczoty, co ją zawstydzało. Szczególnie, gdy
James zaczął całować jej obojczyk i przesuwać się wilgotnymi pocałunkami niżej.
- James? – sapnęła, gdy jego język i zęby
zahaczyły o miękką skórę piersi.
- Jestem bardzo ciekawskim człowiekiem,
Arthemis – mruknął wodząc nosem po jej skórze. – Jestem ciekaw, czy to…-
Dotknął językiem jej szczytu jej piersi. – I to… - jego ciepły oddech, otoczył
wilgotną skórę. – Na ciebie działa… - dodał niewyraźnie, zamykając usta na
brodawce.
Odpowiedzią
było nagłe wyprężenie się jej ciała. Podkurczenie palców i głęboki jęk.
Arthemis walczyła z zawstydzeniem, jednocześnie nie mogąc sobie odmówić
przyjemności, płynącej z dotyku jego języka.
Jej paznokcie
wbiły się w jego barki, gdy przeniósł usta na drugą pierś, nie wytrzymała i
szarpnęła się, a potem… spadli z wąskiej kanapy.
Arthemis z
zażenowaniem wylądowała na Jamesie. Roześmiał się zachwycony.
Podniosła się
i zasłoniła przedramieniem biust.
- O nie… - James odciągnął jej ręce. – Nie
ma mowy, żeby ci teraz pozwolił cokolwiek przede mną ukryć, maleńka –
powiedział łagodnie. – Szczególnie, że wiem, jak to na ciebie wpływa – jego
ręka ponownie zabłądziła na jej piersi. Arthemis wyprężyła się mimowolnie.
- Dziwnie się czuję, taka pół naga –
mruknęła patrząc na swoją spódnicę, teraz owiniętą gdzieś wokół jej bioder, gdy
okrakiem siedziała mu na biodrach.
- Nic, poniżej pasa – powiedział James. –
Więc chyba lepiej to zostawić…
Arthemis
przyjrzała się jego rozluźnionej, a jednocześnie napiętej z podniecenia twarzy.
Patrzył na jej twarz. Chociaż siedziała na nim pół naga, patrzył na jej twarz.
Nachyliła się
i pocałowała go najpierw w policzek, potem w usta.
- Wiesz, James… - mruknęła, i splotła palce
z jego palcami. – Mówiłam ci, że jesteś bardzo jednostronny?
- Co? – zapytał nieprzytomnie, gdy
przesunęła ustami po jego szyi, a potem zaczęła całować jego klatkę piersiową.
- Chyba muszę cię tego od razu oduczyć… -
dodała, a język połaskotał napiętą skórę.
James wciągnął
powietrze przez zaciśnięte zęby.
- Uwielbiam to jak pachniesz… - mruknęła
przesuwając nosem, po jego szyi. – Chodzę w twoich koszulkach, wiesz?
- To dlatego nie mogę części znaleźć? –
rzucił, starając się zapanować nad głosem.
- Och, co jakiś czas do ciebie wracają… Gdy
już je wypiorę i nie pachną tobą…
James
przymknął oczy podniecony jednocześnie jej słowami, ustami i językiem. Sposobem
w jaki jej ciało się o niego ociera. Jej słowa świadczyły o przywiązaniu. Dotyk
– o rozkoszy.
Była wszystkim
czego potrzebował. Wsunął jej palce we włosy i przyciągnął jej usta do swoich,
by nacieszyć się ich smakiem, ciepłem i miękkością.
Usłyszeli jak
ktoś chwyta za klamkę i stara się ją zaciekle otworzyć.
Odsunęli się
od siebie, patrząc z napięciem, na oddalone w drugim końcu Sali drzwi.
- Mówiłem ci, że coś słyszałem! – usłyszeli
jakiś chłopięcy głos.
- Och, tylko ci się wydawało – odpowiedział
mu równie młody, dziewczęcy i nieco przemądrzały.
- Wcale mi się nie wydawało!
- Przecież widzisz, że są zamknięte!
- Ale może to jakiś duch!
- Tym lepiej dla ciebie, że mu nie
przeszkodziłeś! – odrzekła dziewczyna i usłyszeli oddalające się kroki.
Niczym
przestępcy, odetchnęli z ulgą, a potem na siebie spojrzeli. Uśmiechnęli się do
siebie z odrobiną żalu.
- Pora wrócić do rzeczywistości… - westchnął
James, całując ją przelotnie w rozchylone, zaczerwienione usta.
Arthemis wstała
i odwrócona do niego plecami, podniosła stanik, leżący przy pianinie. James
obserwował przez chwilę sztywność jej ramion, a potem podszedł i sam zapiął jej
biustonosz. Przytulił się do jej pleców.
- Coś nie tak?
- Przyjdziesz dzisiaj do mnie? Czy… musisz
dać sobie trochę czasu? – zapytała bardzo cicho.
Jamesowi nie
umknęło, że jej skóra jeszcze przed chwilą była rozgrzana, a teraz jest zimna.
Jej głos jakby posmutniał, a w ciele tkwiło napięcie.
James zastanawiał
się, o co mogło jej chodzić. Czego się bała? Przeanalizował jej pytanie,
przemyślał chwilę, różne rzeczy, które znał z opowieści Freda, Teddy’ego i
innych chłopaków ( Nie łudził się. Wszyscy faceci byli plotkarzami.) A potem,
gdy domyślił się o co jej chodzi, ogarnęła go złość.
Zacisnął
dookoła niej ramiona, sprawiając jej lekki ból.
- Arthemis… - mruknął łagodnie. Zbyt
łagodnie. To była taka łagodność, jaką cechowała śmiertelna groźba. Arthemis
wzdrygnęła się odruchowo. – Popełniłabyś wielki błąd, gdybyś pomyślała, że to
co się dzisiaj zdarzyło jest dla mnie ważniejsze i o więcej warte niż wszystko
inne. – Wzmocnił uścisk. – Rozumiesz?
Gdy z wahaniem
pokiwała głową, rozluźnił ramiona. Odwróciła się do niego i przytuliła mocno.
- Przepraszam. Spanikowałam – wyszeptała w
jego wciąż nagą pierś.
James wciąż
urażony jej zachowaniem, skinął głową, a potem odsunął się i wciągnął na siebie
koszulkę, żeby nie czuć się już tak bardzo obnażonym.
Arthemis
obserwowała go z niepokojem. Podniosła koszulkę i zapięła guziki, lekko
drżącymi rękoma. Przełknęła ślinę, a potem zapytała, odwracając wzrok:
- Mogę dzisiaj z tobą spać?
James spojrzał
na jej trochę zmartwioną, przejętą twarz i stwierdził, że będą musieli w pewnym
momencie o tym porozmawiać. Tymczasem, podszedł do niej, złapał ją za podbródek
i pocałował, z wręcz bolesną łagodnością.
- Bardzo bym się rozczarował, gdybym musiał
dzisiaj spać sam – powiedział. – Ale nie bądź już głupkiem, dobrze?
Arthemis
uśmiechnęła się i napięcie między nimi opadło. Zostały tylko przejmujące
wspomnienia dotyku, nowości i smak pierwszych zakazanych zabaw.
James ocknął się powoli.
Rozchylił powieki i uniósł rękę, by spojrzeć na swój magiczny zegarek.
3.30. Mógł
jeszcze co najmniej pół godziny spać. A jakby się postarał to nawet godzinę. Ale…
skoro już się ocknął, to postanowił ocenić sytuację.
Och, Arthemis
chyba troszkę zbyt mocno przejęła się jego złością. Zazwyczaj leżała blisko,
ale nie aż tak. James stwierdził, że bardzo mu się to podoba, chociaż na
dłuższą metę, byłoby pewnie nie wygodne.
Spała,
przykładając policzek do miejsca, w którym biło jego serce, a jej noga
przerzucona była wysoko przez jego biodro.
Chyba chciała
być bliżej, bo zabrał jej całą kołdrę. Przeciągnął dłonią po jej kolanie i
udzie, aż do brzegu krótkich spodenek. Poruszyła się. Poczuł jak jej dłonie na
jego piersi drgnęły.
- Już musimy wstać? – zapytała ochrypłym
szeptem.
- Nie. Jeszcze wcześnie – mruknął,
przesuwając dłonią po jej ramieniu, w uspokajającej pieszczocie. – Jak się
czujesz? – zapytał.
Arthemis
podniosła głowę, żeby widzieć jego twarz. Oparła podbródek na złożonych na jego
torsie dłoniach.
- Oprócz tego, że moja skóra jest mocno
wrażliwa, szczególnie… w pewnych miejscach, a w głowie kłębią mi się bardzo
nieprzyzwoite obrazy, to całkowicie dobrze się czuję, a ty? – dodała z
wahaniem.
James
wpatrzony w baldachim, bawił się jej włosami.
- Zastanawia mnie, czemu tak zareagowałaś…
Arthemis
ukryła twarz i wyszeptała:
- Bo to było takie nowe, takie inne i
wszechogarniające, że trudno się temu oprzeć. A skoro tak jest, to nie dużo
trzeba, żeby wszystko inne zeszło na dalszy plan. Tyle, że ja potrzebuje tych
innych rzeczy…
James
rozluźnił się trochę.
- Czyli nie chodziło konkretnie o mnie?
- Chciałam się upewnić, że jedna zmiana nie
pociągnie za sobą innych…
- Pociągnie. Oczywiście, że pociągnie. Ale
na Boga, Arthemis, nie takie jak myślisz – powiedział i zmienił pozycję, żeby
mogli patrzeć sobie w oczy. – Czy chociaż przez chwilę zastanowiłaś się, jak
głupie były twoje podejrzenia? Myślałaś, że przestanę cię całować? Przestanę
cię przytulać? Że będę chciał tylko położyć cię gdzieś i się zabawić? Obrażasz
i mnie i siebie, myśląc tak! Myślałem, że jesteś gotowa!
Arthemis przez
chwilę wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami, a potem przełknęła ślinę.
- A nie przestaniesz? – zapytała cicho.
James posłał
jej mordercze spojrzenie.
- Nie przestaniesz? – ponowiła pytanie z
naciskiem.
- Oczywiście, że nie! – warknął cicho. –
Doprowadzasz mnie do szału! – dodał, rzucając się na plecy.
Arthemis
uniosła się i spojrzała na niego.
- Uwielbiasz mnie za to…
- W tej chwili to nie za bardzo cię nawet
toleruję – burknął. – Naprawdę tego potrzebujesz? Wyznań? Jeżeli tak to
powiedz, będę mniej skołowany…
- Nie. Nie potrzebuję. Ale lubię je. One…
otaczają mnie jak dodatkowa ochrona. Podpierają moje zaufanie i przywiązanie.
James spojrzał
na nią spode łba. Przypatrywał się jej przez dłuższą chwilę.
- Ok. Ale coś za coś. Wyznanie za
wyznanie...
- Teraz? – zapytała, przystając na jego
propozycję, a jednocześnie zastanawiając się, co by mogła mu wyznać,
jednocześnie wynagradzając mu jego frustrację i złość.
James skinął głową.
Arthemis
nachyliła się do niego i wyszeptała mu kilka słów do ucha, a potem odsunęła się
od niego z czerwonymi plamami na policzkach.
James wpatrywał
się w nią skamieniały, a potem uśmiechnął się szeroko i szepnął z przejęciem, a
jednocześnie głosem, brzmiącym jak mruczenie zadowolonego kota:
- Naprawdę?
Spłoniona
Arthemis skinęła głową.
- I ty…
Groźnie
zmrużyła oczy, więc zamilkł i pozostawił ten temat, ciesząc się jednocześnie z
tego, co mu powiedziała. Takie rzeczy zawsze będą ich tajemnicą. Zawsze będzie
mu je szeptać na ucho, żeby nikt inny nie usłyszał.
Arthemis
zerknęła na zegarek i pisnęła cicho.
- Jest piętnaście po czwartej!
- No, to co?!
- Radzę ci się nie spóźnić – powiedziała,
zrywając się z łóżka i szybko ruszyła w stronę dormitorium.
James z
powrotem opadł na poduszki, żeby jeszcze chwilę porozkoszować się jej
wyznaniem.
James
nie rozumiał, dlaczego Arthemis się tak śpieszy. Musiał ją przytrzymywać, żeby
nie zaczęła biec w stronę drugiego końca mostu. Tak bardzo chciała się zobaczyć
z ojcem? Bo chyba nie chodziło o to, że było już za minutę piąta? Przecież pan
North na pewno też będzie jeszcze zaspany.
Arthemis
zachowywała się zupełnie inaczej, niż gdyby miała się spotkać z ojcem. Już
raczej wyglądała jakby miała zaraz odbyć lekcję z samym Ministrem Magii. To
było dziwne.
Na końcu mostu
stała wysoka postać. Półmrok, dopiero wschodzącego dnia, nadawał jej jeszcze
mroczniejszego wyglądu. Jamesowi aż trudno było uwierzyć, że ten człowiek w
długim czarnym płaszczu to pan North.
Zawsze myślał,
że Arthemis po prostu jest jaka jest i na pewno nie wdała się w żadnego z
rodziców. Patrząc na to nowe wcielenie pana Northa, doszedł do wniosku, że się
mylił. Charakter Arthemis został ukształtowany nie tylko przez jej geny, ale
również wychowanie człowieka, który stanął na wysokości zadania i był
jednocześnie ojcem, którego kochała i nauczycielem, którego szanowała.
Pan North
spojrzał z aprobatą na ich ubiór. Wysokie, mocne buty, idealne do długich
marszy, spodnie z mocnego materiału i grube bluzy, który chroniły ich równie
dobrze, jak puchowe kurtki.
James
oczekiwał jakiegoś powitania, a zamiast tego usłyszał:
- Spóźniliście się…
Dyskretnie zerknął
na zegarek. Było dwie po piątej. Arthemis posłała mu spojrzenie mówiące: A nie
mówiłam?
- Ponieważ to wasze pierwsze zajęcia i
jeszcze nie znacie zasad, ujedzie wam to na sucho – oznajmił pan North. -
Chodźcie za mną…
Przez całą
drogę nie odezwał się, a Arthemis nie próbowała go zagadnąć. Widocznie
wiedziała, że nie chciał ich rozprężać. Mieli być zwarci i gotowi w każdej
chwili. Gdy doszli do granicy lasu, znajdującej się w sporym oddaleniu od
chatki Hagrida, za to znacznie bliżej jeziora i bijącej wierzby, pan North
wprowadził ich za linię pierwszych drzew. Zatrzymali się na sporej polanie. Na
jej środku został ustawiony potężny głaz. O niego oparta była miotła.
- To, żebyście rozpoznali miejsce, gdy
zaczynacie i gdy kończycie – oznajmił stając przy kamieniu. - W każdą sobotę, w
którą macie zajęcia, będziecie biegiem pokonywać trasę od zamku, do tego
miejsca. I nie łudźcie się, będę wiedział, jeżeli tego nie zrobicie. To ma wam
rozgrzać krew i zabezpieczyć was przed zbędnymi urazami, wynikającymi z braku
ostrożności, bądź zwykłego lenistwa. – Pan North mówił spokojnym tonem. – To,
co się dzieje w tym lesie, pozostaje w tym lesie, rozumiecie? Gdy z niego
wychodzimy, nie jestem już waszym nauczycielem…
Skinęli
głowami, a James ukradkiem odetchnął z ulgą.
- Dzisiaj przejdziecie test. Muszę wiedzieć,
w czym popełniacie błędy, a czego w ogóle nie umiecie, równie dobrze, jak to, z
czym radzicie sobie bez problemu. Dlatego po pokonaniu dzisiejszego toru, nie
będzie więcej prób. Będę nad wami latał, żeby czuwać nad okolicą. - Podniósł z
ziemi dwa plecaki i rzucił każdemu po jednym. – Spakowałem to, co uznałem za
potrzebne. Następnym razem spakujecie się sami. Macie tam podstawowe środki
lecznicze. Jeżeli nie będziecie mogli czegoś uleczyć, lub zatamować. Nie poradzicie
sobie z czymś, lub sytuacja będzie naprawdę krytyczna, możecie wezwać pomoc.
James
zaniepokoił się. Co on im naszykował, że sytuacja mogła się stać tragiczna?!
Czy zaryzykował by ich życie? James odpowiedział sobie na to pytanie. Tak.
Zaryzykowałby. Bo byłby na miejscu, żeby im pomóc. Wtedy, gdy są w prawdziwym
niebezpieczeństwie, będą zdani tylko na siebie.
Tristan
poczekał aż założą plecaki.
- Ta ścieżka – wskazał po prawej stronie
drzewa, a gdy jego różdżka się poruszyła, drzewa ukazały utworzoną przez siebie
aleję, niemal tunel. – biegnie dookoła i kończy się tutaj. – Wskazał drzewa po
swojej lewej. – W przyszłości będziecie ją pokonywać kilka razu pod rząd, żeby
nauczyć się, jak nie przewidywać schematów i jak przewidywać nieznane. Rutyna
może was zaprowadzić tylko do ran, a może i do śmierci. – Dodał ostrzegawczym,
ale spokojnym mentorskim głosem. – Przeszkody na waszej drodze będą zmieniać
kolejność, często będą również dodawane, a czasami, ja sam dodam wam
przeszkodę, którą zabierzecie ze sobą. Macie jakieś pytania?
Arthemis
podniosła rękę. NAPRAWDĘ! Podniosła rękę. Z tego co James słyszał od Albusa, to
Arthemis nigdy nie podnosiła ręki. Gdy miała coś do powiedzenia, zazwyczaj po
prostu zaczynała mówić.
Tristan skinął
jej głową.
- Mamy ograniczenie czasowe?
- Tym razem nie – odpowiedział spokojnie. –
James masz jakieś pytania?
James
zastanowił się chwilę, chociaż cała ta sytuacja nadal wydawała mu się
nienaturalna.
- Tak – stwierdził w końcu. – Czy możemy
używać wszystkich zaklęć?
- Wszystkiego, co wam przyjdzie do głowy –
potwierdził pan North.
- Przedmioty? Gadżety? Noże?
Tristan
spojrzał na niego niebieskimi oczyma. James spodziewał się rozbawienie, a
dostrzegł spokojną surowość.
- Wszystko, co może wam pomóc – oznajmił.
Arthemis i
James zamyśleni skinęli głowami.
- Gdy będziecie gotowi, dajcie mi znać. Będę
odmierzał czas…
Arthemis i
James nie czekali. Nigdy nie lubili czekać na coś, co i tak było nieuniknione.
- Już – oznajmił James, gdy z Arthemis
stanęli przed wejściem do toru przeszkód.
- Możecie zaczynać – oznajmił pan North,
więc weszli w gęstwinę drzew.
Gdy tylko
przekroczyli pierwsze wystające korzenie, gałęzie za nimi zamknęły się,
odcinając im drogę.
- No, pięknie – mruknął James. – Cokolwiek
bym nie powiedział, nagrabię sobie u twojego ojca…
Pokręciła
głową, uważnie obserwując otoczenie, każde drzewo od ziemi po koronę.
- Gdy tylko zakończymy zadanie, będzie tak,
jakby nic się nie zdarzyło. Gruba kreska. Będzie cię uczył, ale nie będzie
mieszał tego z osobistymi uczuciami.
- Nawet ciebie.
Arthemis odwróciła
się do niego ze smutnym uśmiechem.
- Było mu ciężko. Bardzo ciężko. Musiał tak
zrobić, bo inaczej za każdym razem i przy każdym stłuczonym kolanie, czułby się
winny i nieszczęśliwy. A tak, mój nauczyciel je zadawał, a ojciec całował
zranione miejsca i przyklejał plaster. A teraz powinniśmy się skupić –
powiedziała, ponownie wracając do lustrowania miejsca.
James stanął
obok niej.
- Szukasz czegoś?
- Pułapek – odparła natychmiast. – Wątpię,
żeby mój ojciec zrobił to sam. Zbyt dobrze mogłabym rozpoznać jego sztuczki i
stracić czujność, a chyba właśnie tego, chce mnie oduczyć.
- Nas.
- Tak, nas. Ale, ja już wiem, o przynajmniej
części z nich. A ty nie. Czyli będziesz bazował na mojej wiedzy. I będziesz mi
pomagał dostrzec wady mojego sposobu myślenia.
- Och, czyli przyznajesz, że masz jakieś
wady? – zapytał uprzejmie, lekko zirytowanym tonem.
Arthemis
spojrzała na niego spode łba.
- Znowu się rządzę?
- Zdecydowanie – stwierdził.
Wzięła głęboki
uspokajający oddech i pokazała mu ręką, że może iść pierwszy.
- Dziękuję – stwierdził James i przeszedł
kilka kroków do przodu.
- Uważaj! – krzyknęła Arthemis chwilę potem
i zatrzymała go, chwytając za tył bluzy.
- Co jest? – James w pozycji bojowej,
rozglądał się za potencjalnym źródłem zagrożenia.
- Sprytna Nitka – odpowiedziała. – Odbiła
się od refleksu w twoim zegarku.
James
stwierdził, że czegoś nie rozumie, więc wziął się pod boki.
- Co to jest Sprytna Nitka? – zapytał, siląc
się na cierpliwość.
- Są trzy rodzaje sprytnych nitek – wyjaśniła
Arthemis. – Pajęcza. Brzytwowa. I maskująca… Każda z nich ma inne zastosowanie.
Brzytwowa – trzeba na nią bardzo uważać. Jak sama nazwa wskazuje jest tak
ostra, że może ci spokojnie odciąć palec, albo mocno wrząć się w skórę
przedramienia.
James na nią z
przerażeniem.
- Twój ojciec pozwalał ci zabawiać w takie
gry, ryzykując, że jakiejś nie rozpoznasz?! – wrzasnął z niedowierzaniem. – Czy
on w ogóle ma pojęcie o wychowaniu dzieci?!
Arthemis
wzięła się pod boki podobnie jak on i z wojowniczą miną.
- A ty myślisz, że puścił mnie gdziekolwiek
samą, dopóki nie zaczęłam ich znajdować, lepiej niż on je zaznaczał?! Do
obrzygania musiałam próbować! A ty nie wyrażaj opinii o czymś o czym nie masz
pojęcia! Nie wiesz jak wyglądało moje życie zanim poszłam do szkoły! Było
piękne! Było cudowne! Nie masz prawa mówić o moim ojcu w taki sposób!
James wpatrywał
się w nią z napięciem. Potem westchnął głęboko i podniósł ręce do góry.
- Dobrze…. Powinniśmy się zająć zadaniem…
- Dobrze – syknęła. Przymknęła oczy i
przełknęła ślinę, jakby odliczała w myślach do dziesięciu. – Drugą z linek,
pajęczą możesz wykorzystać. Może się po niej wspiąć. Możesz użyć jej jako
lassa, albo do czegokolwiek innego. Może wyglądać na nietrwałą, ale taka nie
jest. Trzecia - maskująca, służy do maskowania zaklęć. Jeżeli ją nie opacznie
zerwiesz, możesz wpakować się w nieprzyjemną sytuację. Jak na przykład ten
rezerwat w Indiach stworzony przez równoległe zaklęcia.
James starał
się nie zwracać uwagi na jej chłodny ton. Chłonął z uwagą każdą informację, ale
byłoby przyjemniej, gdyby nie miał wrażenia, że sobie mocno nagrabił. Jednak
miał też swoje racje. Powinni o tym porozmawiać… Ale na pewno nie było to
miejsce i czas odpowiednie do tego.
- Jak poznajesz, która jest która? –
zapytał.
- Brzytwowa odbija się w świetle. Pajęczą
łatwo można przegapić, bo wygląda jak zwykła pajęcza sieć. A maskująca, cóż,
jest maskująca, układa się w jakiś kształt i wtapia w otoczenie. Zanim jednak
się na nią natkniesz wyczuwasz, jakbyś dotknął galaretki. Albo… płynnego powietrza.
Zanim zerwiesz nić, masz sekundę, żeby zareagować i ją ominąć.
- Nigdy o nich nie słyszałem – stwierdził,
oczekując wyjaśnienia, skąd ona i jej ojciec o nich wiedzą. Uzyskał tylko
wzruszenie ramion. Jak tak dalej pójdzie to pan North wyciągnie bardzo błędne
wnioski na temat ich umiejętności i sprawności.
- Czyli ta to brzytwowa? Musimy ją ominąć?
- Nie wyciągaj pochopnych wniosków. Jeżeli
to byłbyś tylko ty, to śmiem twierdzić, że ojciec w ogóle by jej nie
zastosował. Natomiast gdybym to była tylko ja… cóż… trafiłabym na siatkę
różnych linek. Czyli to pewnie coś pomiędzy…
James
przyswoił sobie szybko informacje o linkach. Brzytwowa, już się odbiła.
Podszedł kilka kroków bliżej i wyciągnął w jej kierunku rękę. Usłyszał jak
Arthemis ze świstem wciąga powietrze, ale nic nie powiedziała. James
podejrzewał, że jest obrażona. Jego palce coś musnęły, więc czym prędzej cofnął
rękę.
- Jak się usuwa maskującą?
- Przetnij ją, jakimś zaklęciem… - mruknęła
z wyższością.
James trochę
zirytowany zacisnął zęby i powiedział: Diffindo! Ich oczom nic się nie ukazało,
jednak James podejrzewał coś, więc nakierował tarczę zegarka tak, żeby odbijała
promienie światła z różdżki. Jego oczom ukazała się siatka połyskujących
złowieszczym blaskiem nitek.
- Cóż, chyba musimy to jakoś ominąć –
stwierdziła Arthemis, rozejrzała się dookoła.
- Nie możemy tego po prostu jakoś przejść? –
odparł James.
- Moglibyśmy spróbować, narazić się i pewnie
mocno pokaleczyć. Jednak jest tu jakieś dodatkowe wyjście – powiedziała z
pewnością.
- Skąd wiesz?
- Nie chodzi o to, żeby pokonać przeszkodę
James – powiedziała spokojnie. – Tylko, żeby umieć ją rozpoznać, wykryć i
jeżeli się da ominąć, oszczędzając czas i zdrowie…
Słysząc to
James, stwierdził, że jednak mógł przesadzić w swoim pochopnym początkowym,
spostrzeżeniu sytuacji. Jeżeli jej ojciec tak do tego podchodził, to Arthemis
rzeczywiście miała za sobą dobre przeszkolenie.
- Oczywiście niektórych przeszkód nie da się
ominąć. Innych nie chcemy omijać – powiedziała Arthemis kierując się po
wyjątkowo grubą gałąź wysokiego drzewa. – Ale chyba nie tym razem – dodała i
złapała coś w dwa palce. A potem chwyciła mocniej obiema rękami i zawisła w
powietrzu. Był to tak dziwaczny widok, że James niemal parsknął śmiechem.
Chwilę później
znalazła się już nad gałęzią i stanęła chwiejnie. Odetchnęła.
- Za pierwszym razem jest trochę dziwnie,
ale się przyzwyczaisz… - zawołała z góry.
James łapiąc
się linki tak cienkiej, że prześlizgiwała się mu przez palce, stwierdził, że to
jest niemożliwe i niewykonalne. Ale ponieważ Arthemis patrzyła na niego z góry
wyczekująco, zacisnął zęby i bardzo powoli ręka za ręką, zaczął się wspinać.
- To nie jest normalne – sapnął, gdy po
pierwszym metrze zrobiło mu się niedobrze.
- Staraj się robić to powoli. Nie chcesz,
żeby lina się rozhuśtała – powiedziała Arthemis.
James
odetchnął głęboko, a jego umysł walczył z czymś niemożliwym. Nie miał w rękach
liny, ale wspinał się po niej. Nie widział niebezpieczeństwa, ale wiedział, że
pod nim są zabójczo ostre nitki. A ziemia oddalała się coraz bardziej. No i
wolał się nie zastanawiać, co zrobią, gdy już będą u góry.
Gdy w końcu
znalazł się obok Arthemis, oparł się o drzewo, starając się opanować zawroty
głowy. Arthemis przyglądała mu się z troską.
- Pierwsze razy są najgorsze. Ja rzygałam
przy pierwszych trzech…
Słysząc to
najpierw zrobiło mu się nie dobrze, ale chwilę później doszedł do wniosku, że
jednak poprawiło mu to humor.
- Mam nadzieję, że będzie tutaj też coś, co
ja znam – burknął. – Bo na razie czuję się zbędny…
- Wierz mi, że tak będzie… Mój ojciec nie
ułatwiłby nam zadania do tego stopnia, żebym znała wszystkie jego sztuczki…
- Co teraz? – zapytał.
Arthemis jedną
ręką przytrzymywał się jakiejś niewidzialnej liny, a drugą wskazała coś za
sobą.
- Mamy most…
James wychylił
i zobaczył tylko przestrzeń między gałęziami drzew, a pod spodem ziemię, która
jak wiedział, była wypełniona śmiercionośnymi nitkami. Potem jednak przyszło mu
do głowy, że linki, po której się tu wspiął też nie widział, i zrobiło mu się
słabo.
- Super. Proszę, prowadź – rzucił
ironicznie.
Arthemis
zmarszczyła brwi. A potem potrząsnęła głową, jakby chciała odpędzić od siebie
nieprzyjemną myśl i dotknęła kilku miejsc w powietrzu.
- Widzisz je? – zapytała.
James
przekrzywił głowę i rzeczywiście zobaczył mlecznobiałe pajęcze nici. Skinął
głową.
Arthemis
zaczęła powoli iść, mając ręce rozłożone, jakby się czegoś z dwóch stron
trzymała. James zrobił to samo i stwierdził, że nie jest tak źle, jeżeli
uważnie się przyglądasz, szczególnie, że robiło się coraz jaśniej i coraz
łatwiej było rozpoznać skomplikowany wzór. Dość daleko zaszli, gdy w końcu
Arthemis oznajmiła, że most się skończył.
- Chyba możemy zejść na dół – powiedziała z
wahaniem, patrząc podejrzliwie na zieloną trawę pod nimi, cztery metry niżej.
James ułamał kawałek
gałęzi i rzucił na ziemię. Przez chwilę, jak małe dzieci, obserwowali co się z
nim stanie. Gdy nieporuszony leżał nadal na ziemi, James mruknął:
- Możemy zejść po gałęziach?
- Nie widzę innego wyjścia- odparła Arthemis
i zaczekała aż James pierwszy zacznie schodzić po szerokich konarach starego
drzewa. Gdy patrzyła na grę jego mięśni, musiała przyznać przed samą sobą, że
jest co oglądać. Chwilę później zarumieniła się, skarciła w duchu, jakby jej
ojciec mógł słyszeć jej myśli i zaczęła schodzić za Jamesem.
Z każdym
krokiem rozglądali się podejrzliwie za kolejną śmiercionośną pułapką, ale na
razie nic nie widzieli. Ale w końcu Arthemis zrobiła jeden krok za dużo i…
zniknęła.
James
zbaraniał. A potem ogarnęła go panika. Chciał krzyczeć, wzywać pomocy,
przeklinać pana Northa i paść na kolana. A potem stwierdził, że musi sobie sam
radzić. I że nigdy przecież nie zaszłaby sytuacja, w której Arthemis znikła by
na zawsze…
Przyjrzał się
miejscu, w którym stała. Zaklęcia-pułapki…- pomyślał. Może portal? Albo
magiczna dziura? Obie możliwości pasowały…
James z
plecaka wyjął linę, obwiązał nią dookoła najbliższe drzewa, a potem siebie w
pasie i stanął dokładnie w tym samym miejscu, w którym przedtem Arthemis.
Wciągnął go
wir, a po chwili znalazł się po uszy skąpany w wodzie. Na szczęście nadal czuł
linę na pasie. Rozejrzał się. Dookoła jak okiem sięgnąć woda i ani metra lądu.
I nie było widać Arthemis. Za gardło złapała go panika. Nie wiedział, czy
Arthemis umie pływać…
Utrzymywał się
na powierzchni, gdy niedaleko usłyszał chlupot wody, i głębokie zaczerpnięcie
tchu.
- Cholerne druzgotki! – warknęła Arthemis.
- Arthemis! – Jamesa zalała fala ulgi.
- Wskoczyłeś tutaj za mną, kretynie? Kto nas
teraz stąd wyciągnie? – rzuciła zirytowana.
James posłał
jej chłodne spojrzenie.
- Niezbyt miłe powitanie – prychnął. – Chodź
do mnie, zabiorę nas stąd…
- Niby jak?! – odparła, ale zaczęła płynąć w
jego stronę.
- Nigdy tego nie widziałaś? To magiczna
dziura. Wrzuca cię to jakiegoś obszaru bez wyjścia. Takie magiczne więzienie.
Stosują je w Gringotta… Co jakiś czas wujek Bill musi kogoś wyciągać z czegoś
takiego. To wredne, że akurat tutaj jest woda…
- A jak masz zamiar nas stąd wyciągnąć?
Gdy do niego
podpłynęła, objął ją w talii, obwiązał sznurkiem również ją i zaczął ciągnąć ją
linę w swoją stronę. Przemieszczali się w zadziwiającym tempie, jak na taki
sposób poruszania się. Chwilę później
niczym korek od szampana, wystrzelili, by znaleźć się natychmiast w Zakazanym
Lesie. I nada byli mokrzy.
- Nie cierpię być mokra! – warknęła
Arthemis. – A nie mam czasu się wysuszyć! Gdzie my jesteśmy!?
- Myślę, że dokładnie w tym samym miejscu, w
którym byliśmy wcześniej – odpowiedział jej James, nadal z twarzą skierowaną w
stronę ziemi. Powoli wstał i nie patrząc, powiedział grobowym głosem: -
Myślałem, że nie umiesz pływać.
Arthemis
przystanęła i wpatrywała się w jego plecy. Przymknęła oczy.
- Które z nas wychowało się na wyspie? –
zapytała.
James
prychnął.
- Wielka Brytania to wyspa…
Arthemis
przewróciła oczami.
- James mieszkam nad morzem. Oczywiście, że
umiem pływać… - podeszła do niego i rozwiązała supeł liny wokół swojej i jego
talii. – I to dobrze – dodała, przelotnie ściskając jego rękę. – Jak
rozpoznałeś, że tutaj jest zaklęcie? – zapytała, patrząc się podejrzliwe na
miejsce zniknięcia.
- Nie rozpoznałem, miałem pewne możliwości i
postawiłem na najbardziej prawdopodobną. Ale ogólnie, to chyba już wiem, jak
rozpoznać to zaklęcie. Zrób trzy kroki do tyłu i rozejrzyj się dookoła.
Arthemis
zrobiła co powiedział i zaklęła siarczyście. Wejście! Krzaki dookoła ścieżki i
drzewo utworzyły zieloną bramę.
- To zaklęcie działa tylko, gdy chcesz
gdzieś wejść – oznajmił.
- To takie cholernie sprytne! – warknęła
Arthemis.
- Chodź, musi gdzieś tutaj być prawdziwa
ścieżka – uspokoił ją James.
- Zawsze mi to robił! Szło mi świetnie.
Wszystko było dobrze, ale zawsze, za każdym razem, musiał mi dać pstryczka
w nos – mierziła się. – Przypomnieć mi,
że nie wszystko umiem! Och!
- To chyba dobrze, prawda? Inaczej stałabyś
się zbyt pewna siebie…
- Albo miała większą wiarę we własne
umiejętności – odpowiedziała cicho.
James chciał
jej powiedzieć, coś pocieszającego, ale po pierwsze nie mieli na to czasu, po
drugie był to temat na większą dyskusję, a po trzecie gdzieś dookoła nich
krążył jej ojciec. Dlatego powiedział jedynie:
- Gdybyś miała większą wiarę we własne
umiejętności, to zapewne twój instynkt samozachowawczy uciekłby gdzie pieprz
rośnie.
Arthemis
parsknęła śmiechem, a potem odkrywając kolejne sprytne nitki, ominęli dookoła
leśną bramę i wyszli na ścieżkę z drugiej strony.
Bez problemu
ominęli wszystkie sprowadzające na manowce magiczne stworzenia, jak kappy czy
zwodniki. Nie były dla nich wyzwaniem. Jednak w końcu trafili na kolejną
pułapkę, w którą przez własną pewność się wkopali.
Najpierw były
diabelskie sidła. Dali im się złapać, żeby nie musieć omijać ich dookoła,
szczególnie, że wiedzieli jak sobie z nimi poradzić. Zajęło im to chwilę, ale
gdy tylko przestały ich więzić, nagle okazało się, że po kolana są uwięzieni w
ruchomych piaskach.
- To jest sztuczka mojego ojca! – warknął
James. – Gdy jeździ na jakąś misje, zostawia za sobą, takie pułapki, żeby
spowolnić ewentualnych szpiegów! Że też dałem się na to nabrać!
- Jak się z tego wydostać? – zapytała
Arthemis spokojnie.
- Nie możesz się za bardzo ruszać, bo
ugrzęźniesz po szyję. Nie możesz użyć zaklęcia, bo nie zadziała. Musisz się
czegoś złapać i wyciągnąć.
James
wycelował różdżką w najbliższą gałąź i powiedział:
- Incarserus! – Linka obwiązała się dookoła
gałęzi. Jej drugi koniec chwycił James i podciągnął się. Już był niemal cały
poza poziomem ruchomych piasków, gdy gałąź pękła pod jego ciężarem, a on z
chlupotem wpadł aż po pachy w piaski.
Serce Arthemis
bezpiecznie umościło się w jej gardle, gdy to zobaczyła.
- Ok – wyszeptała, jakby bała się, że
głośniejsze słowa, zaburzą delikatną równowagę piasków. – Ty się nie ruszaj, a
ja spróbuję wyjść…
Obwiązała
zaklęciem linę, ale dookoła pnia i niemal płasko zaczęła się wyczołgiwać
centymetr po centymetrze z bagna. Odetchnęła z ulgą, gdy w całości wyczołgała
się na twardy, przyjemny grunt i dotarła do drzewa. Potem oblepiona do połowy
piaskiem, niczym drugim ubraniem, sprawdziła wytrzymałość liny, a potem rzuciła
ją Jamesowi.
Bardzo powoli
ją złapał, jednocześnie trzymając różdżkę, a potem Arthemis zapierając się o
pień drzewa, wyciągnęła go na brzeg. Przewrócił się na plecy, z gniewnie
zmarszczonymi brwiami spojrzał na korony drzew i powiedział:
- Jestem głodny.
Arthemis
parsknęła śmiechem.
Do końca trasy
nie mieli już groźnych przygód i z powodzeniem omijali drobniejsze pułapki pana
Northa. James coraz lepiej rozpoznawał sprytne linki. Wiedział jednak, że to
ich pierwszy raz, więc są raczej widoczne. Z każdym nowym treningiem będą
pewnie coraz lepiej ukryte, a pozostałe pułapki będą coraz bardziej
skomplikowane. Cieszył się, więc, że tym razem nie robią tego na czas.
Przecięli
sobie trasę ostatniego odcinka i znaleźli się ponownie na polanie, z której
rozpoczęli. Brudni, spoceni, mokrzy i głodni, ale na szczęście bez śladów krwi
i zranień na ciele.
Pan North
wylądował obok nich.
- Cóż, nawet nieźle. Muszę przemyśleć wasze
błędy i mocne strony. Na nich się skupimy następnym razem. Wszystko z wami w
porządku?
Skinęli
głowami.
- Myślę, że jesteście trochę głodni.
Zobaczymy się myślę wkrótce. Możecie iść…
Tylko tyle? –
zdziwił się w duchu James. – Żadne słowa o świętach, odwiedzinach? – nachmurzył
się.
Arthemis po
prostu skinęła głową i ruszyła w drogę powrotną. James pożegnał się z panem
Northem i ją dogonił. Gdy już wyszli z lasu i zakończyli zadanie ona też
zmieniła zachowanie. Spojrzała na niego gniewnie i nic nie powiedziała. James
miał dosyć. On jeżeli miał jakiś problem, to mówił o nim. Oczyszczał atmosferę
natychmiast jeżeli tego wymagała sytuacja. Ale nie! Ona wolała udawać, że wszystko
jest dobrze podczas zadania, a gdy je zakończyli była zła i obrażona, a on
nawet nie wiedział, o co!
- O co ci chodzi? – zapytał, siląc się na
cierpliwość.
- O twoje bezpodstawne podejrzenie, co do
mojego ojca – odparła Arthemis, nie zatrzymując się.
- Nie były bezpodstawne! – oburzył się
James.
- Były, biorąc pod uwagę fakt, że go znasz!
– oburzyła się. James już otwierał usta, żeby jej odpowiedzieć, ale podniosła
rękę, żeby mu przerwać. – Muszę iść się spakować. Chcę spędzić święta w
spokoju, z rodzicem, który mi jeszcze został! – A potem odwróciła się i
odeszła, nie czekając na jego reakcje.
Przez chwilę
James chciał za nią pobiec, ale potem postanowił dać sobie chwilę na
ochłonięcie, a jej na przemyślenie jego stanowiska. Och, był taki zły, gdy pomyślał
o jej zachowaniu! Marszowym krokiem poszedł do zamku, z głębokim postanowienie
zjedzenia śniadania.
Oboje, wierząc
święcie w swoje racje, czekali aż to drugie się odezwie przez całą drogę do
Londynu. Ignorowali ciekawskie spojrzenia pozostałych, w milczeniu grając z
Lily, Lucasem i Valentine w diabelskiego pokera.
Na pierwszy
rzut oka wszystko było dobrze. Jednak Rose niemal natychmiast zauważyła, że nie
rzucają sobie ukradkowych porozumiewawczych spojrzeń i że siedzą na przeciwko
siebie jak przeciwnicy, a nie obok siebie, jak mieli w zwyczaju. James nie
szukał każdej sposobności, żeby dotknąć Arthemis.
To było dziwne
i wszyscy to wyczuwali. Tylko Valentine kręciła się niespokojnie, nie mogąc się
doczekać aż pociąg się zatrzyma. Na peronie miał czekać na nią Fred. Miała,
więc powód do niecierpliwości.
Na peronie na
King’s Cross zrobiło się jeszcze gorzej.
Arthemis
serdecznie przywitała się z jego rodzicami, a potem szybko skinęła mu głową i
odciągnęła ojca, jakby bardzo jej się śpieszyło.
W Jamesie narastał
gniew. Arthemis nigdy nie unikała konfrontacji, chyba, że nie umiała sobie z
czymś poradzić. A przecież to nie była taka sytuacja. I co teraz? Czuł się,
jakby został zawieszony. I to ona go zawiesiła. Ale bardzo się myli, jeżeli
myśli, że on będzie czekał, aż ona sobie wszystko w głowie poukłada. Da jej dwa
dni. A potem będzie musiała stawić mu czoła.
Odwrócił się,
żeby porozmawiać z Fredem, ale tego już nigdzie nie było. Rozczarowany
westchnął. Cóż był pewien, że dziewczyna jego kuzyna, nie ma zamiaru marnować
ani jednego dnia z tych świąt na dąsy.
Wieczorem w pierwszy dzień świąt
Wielkiej Nocy, Hermiona zauważyła, że z Rose dzieje się coś niedobrego.
Praktycznie nie mała apetytu, tylko dziabała widelcem po talerzu. Rzadko się
odzywała, a przez większość czasu była zamyślona. Często na jej twarzy
odmalowywał się ból, a czasami jakieś słodko-gorzkie uczucie barwiło jej
uśmiech.
Zaniepokojona
zapukała do drzwi jej pokoju. Nie usłyszała odpowiedzi, ale cicho nacisnęła
klamkę. Rose leżąc na łóżku, podniosła na nią wzrok.
- Przepraszam mamo. Nie czuję się najlepiej…
- Właśnie widzę – Hermiona weszła do pokoju.
– Coś się stało?
- Mam pewien… problem. Muszę go chyba
przeboleć, bo nie da się go rozwiązać – odpowiedziała ostrożnie Rose.
- Nie przychodzi mi do głowy problem,
którego nie da się rozwiązać – powiedziała wesoło Hermiona i pogłaskała Rose po
bardzo długich włosach. – Wspaniale rosną. Masz jakiś nowy szampon?
- To eliksir od Albusa – odpowiedziała
krótko Rose i zamilkła, przypominając sobie blade dłonie o długich palcach,
wplatające się w jej rude sploty.
Hermiona
pogłaskała ją po policzku.
- Rose. Nie ma takiej rzeczy, której nie da
się rozwiązać. Wiem, co mówię. Zebraliśmy siedem cząstek duszy największego
czarnoksiężnika naszych czasów. Dokonaliśmy tego, chociaż myśleliśmy, że to
jest niemożliwe.
Rose niemrawo
pokiwała głową.
- Jeżeli będę mogła ci jakoś pomóc, to
powiedz – powiedziała łagodnie Hermiona. – Zawsze będę po twojej stronie,
kochanie.
Rose zadrżały
wargi, gdy Hermiona zamknęła za sobą drzwi.
Może w tym
tkwił jej problem? Nie potrafiła rozwiązać problemu, bo sama nie wiedziała, co
czuła. Z jednej strony wierzyła święcie, że jej rodzina nie postąpiłaby tak,
jak myślał Scorpius, a z drugiej obawiała się, że mógł mieć rację. Gdyby miała
pewność… mogłaby, albo walczyć o niego, albo dać mu spokój, i pogodzić się ze
swoim złamanym sercem.
Zacisnęła zęby
i zeszła do kuchni. Rozczulił ją widok ojca, rozwiązującego krzyżówkę, który
jak to miał w zwyczaju, co chwilę zwracał się z jakimś hasłem do jej matki,
która myła naczynia i z niezmąconą cierpliwością mu odpowiadała.
Ron podniósł
na nią wzrok.
- Och, kochanie, chcesz herbaty?
Hermiona
odwróciła się do niej i uśmiechnęła przelotnie.
Rose
przełknęła ślinę, ścisnęło ją w żołądku. Odetchnęła głęboko, pod bacznymi
spojrzeniami rodziców i wyprostowała się, a potem odważnie rzekła:
- Co byście zrobili, gdybym powiedziała wam,
że chodzę ze Scorpiusem Malfoyem?
Hermiona ze
zdziwienia otworzyła usta, a z jej rąk wyślizgnął się mokry talerz. Ron zerwał
się na równe nogi, przewracając krzesło:
- Słucham?! – krzyknął. – Chodzisz z… z… W
sensie, że… Masz… chłopaka? Jak to chodzisz ze Scorpiusem Malfoyem?!
Rose poczuła
gorzki smak w ustach, ale uśmiechnęła się szeroko i powiedziała:
- Udało mu się was nastraszyć, co? –
zaśmiała się i skupiła całą uwagę na ojcu, bo matka wpatrywała się w nią zbyt
intensywnie. Obeszła stół i cmoknęła Rona w policzek.
- To znaczy, że nie masz chłopaka? – zapytał
podejrzliwie.
- Nie. I nie planuję żadnego w najbliższym
czasie – odpowiedziała spokojnie Rose. Przynajmniej to było prawdą. – Teraz już
chyba pójdę spać… Dobranoc.
Z całych sił
powstrzymywała łzy, wchodząc po schodach. Reakcje rodziców wystarczyły jej za
odpowiedź. I żałowała spontanicznej decyzji. Bo wolałaby nie wiedzieć. Wolałaby
wierzyć w to, że jej miłość ma jakieś szanse. Wolałaby zachować nadzieję, że
wszystko się ułoży…
Albus trajkoczący o Lizbeth i
nauce teleportacji, która miała się rozpocząć po świętach, doprowadzał Jamesa
do szału. Oczywiście nie umknęło to jego matce, ale na szczęście wpadła ciotka
Hermiona i to niezwykle wzburzona, wiec chyba został uratowany na jakiś czas.
Był już drugi dzień świąt, a on nadal chodził naburmuszony. Stwierdził, że tak
pozostanie, jeżeli tego nie wyjaśnią. Było dopiero po trzeciej, więc chyba
niezbyt późno na odwiedziny. Wziął, więc klucz od posiadłości Northów, krzyknął
do ojca, że wychodzi i teleportował się.
Niedługo
potem, zapukał do drzwi wejściowych domu Tristana Northa. Otworzył mu
właściciel. Uśmiechnął się na jego widok.
- Witaj, James!
- Dzień dobry! – odpowiedział panu Northowi.
- Może ty mi wyjaśnisz, czemu moja nieznośna
córka, jest jeszcze bardziej nie do zniesienia niż zazwyczaj? – zapytał
uprzejmie.
Na ustach
James mimowolnie pojawił się uśmiech.
- Pewnie to moja wina. Arthemis nie chciała
się kłócić przed wyjazdem na święta. To był błąd, bo chyba powinniśmy oczyścić
atmosferę... Cóż, nic straconego…
Pan North
zaśmiał się nieszczerze, a potem dość szybko powiedział:
- I tak miałem wyprowadzić Archera… ARCHER!
– w jego głosie brzmiała lekka panika.
Chwilę później
usłyszeli szczeknięcie.
- TAK, IDŹ SOBIE!!
Rozległ się
dźwięk zatrzaśniętych drzwi. Pies czym prędzej przybiegł do nich z podkulonym
ogonem. Spojrzał z pretensją na Jamesa, jakby nasłuchał się, że to jego wina.
- Sorry, brachu – mruknął James i poklepał
psa po głowie.
- Cóż… ja… zostawię was samych – powiedział
szybko pan North i zerknął lękliwie na szczyt schodów, jakby obawiał się, że
jego ukochane dziecko, zaraz się tam pojawi, a on zostanie wciągnięty w sam wir
walki.
Zaczynając
powoli wdrapywać się na schody, James zdjął kurtkę i rozpiął bluzę. Potem
zapukał do drzwi pokoju na poddaszu.
- Czego?!
Otworzył
drzwi.
- Przypominam ci, że to ty nie chciałaś się
kłócić. Widzę, że postanowiłaś wyżywać się na członkach rodziny…
Arthemis
błyskawicznie odwróciła się w jego stronę, a James zauważył jednocześnie złość
i radość w jej oczach. Dziwna i podniecająca mieszanka…
On też się
cieszył na jej widok. I poczuł złość na myśl o ich pożegnaniu na King’s Cross.
- Zanim przejdziemy do głównego tematu –
zaczął, nie dopuszczając jej do głosu, - chciałem cię tylko ostrzec.
Uniosła
drwiąco brew.
- Nie waż się, już nigdy więcej odejść ode
mnie w taki sposób, w jaki to zrobiłaś trzy dni temu. Ostrzegam cię, że
następnym razem przytargam cię z powrotem, chociażby patrzył się na nas cały
Londyn.
Arthemis
przełknęła ślinę.
- Chciałam… pomyśleć. A nie mogłam, z tobą
obok.
- O czym musiałaś pomyśleć? – zapytał
spokojnie i cicho James. Postanowił utrzymywać spokój, tak długo jak się da.
Arthemis
oddaliła się od niego, niemal na drugą stronę pokoju i nie patrzyła na niego. Z
jakiegoś powodu ten dystans drażnił Jamesa, bardziej niż wszystko, co mogła
powiedzieć.
- Nie zdajesz sobie sprawy… ile znaczy dla
mnie to, że dogadujesz się z moim ojcem – powiedziała z trudem. – Nie wyobrażam
sobie sytuacji, w której musiałabym… wybierać, między wami. I chyba dopiero
teraz wiem, przed czym Scorpius chce ochronić Rose. I na jego miejscu,
zrobiłabym to samo… - głos Arthemis się załamał.
James poczuł
się, jak ogłuszony. Przetarł dłonią czoło.
- O ile mi wiadomo, Rose przynajmniej wierzy
w to, że nie kazano by jej wybierać – rzucił zmęczonym głosem. – Powiedziałem
ci, że jeżeli ktoś cię stawia w takiej sytuacji, to nie jest rodzina. To były
moje własne słowa, a ty i tak masz wątpliwości. – jego kruchy spokój zaczął
pękać. - Poza tym, do cholery, Arthemis! Przecież ja uwielbiam twojego ojca!
Jest zabawny, odważny i pobłażliwy! Kto go nie lubi!? Co nie zmienia faktu, że
nie zgadzam się z jego metodami wychowawczymi! Prawdopodobnie jest to twoja
wina, bo wszystko trzeba wyciągać z ciebie, jak ze studni bez dna! Trzeba było
po prostu powiedzieć, że wytłumaczysz mi później, ale nie! Ty wolałaś przypisać
mi to, co najgorsze!
- Przestraszyłam się! – krzyknęła Arthemis.
– Obaj jesteście integralną częścią mnie! Nie umiem was rozdzielić! Nie mogę
tego zrobić! To by mnie… rozerwało!
James zaczął
oddychać szybciej, próbując się uspokoić, ale w końcu nie wytrzymał, krzyknął
sfrustrowany i z zaciśniętymi oczami, klepał się po czole, jakby to mogło mu
pomóc.
- No Boga, jesteś taką histeryczką
Arthemis!! Jesteś jak… kokos!
Arthemis
najpierw oniemiała, a potem parsknęła śmiechem.
- Kokos? Nic innego nie przyszło ci do
głowy? – zapytała drwiąco.
James założył
ręce na piersi.
- Jesteś twarda. Trudno się przebić przez
twoją skorupę, ale gdy już zrobisz pęknięcie, możesz się aż zbyt łatwo dostać
do środka… A wtedy nie masz już żadnych barier…
Arthemis
patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczyma. A do Jamesa dotarło, jak trafne
było to, co powiedział.
- A ponieważ już przedarłem się za tę twoją
skorupę, naprawdę myślisz, że naraziłbym to, co jest w środku? – zrobił krok w
jej stronę. – Mógłbym nie cierpieć twojego ojca. Mógłbym sprzeczać się z nim na
każdym kroku i nienawidzić jego towarzystwa… Ale nawet wtedy pozostałby twoim
ojcem i nie miałbym żadnego prawa was rozdzielić. Nie rozumiem skąd się w ogóle
bierze myśl, że doszłoby do jakiegokolwiek rozłamu w takiej sytuacji! Obojętnie,
która strona miałaby problem! Ani jednej, ani drugiej z więzi nie da się
zerwać, więc nikt nie ma nic do powiedzenia! Nie wiem skąd się wzięła taka
durna myśl! Rodzice są rodzicami i nimi pozostają! Mogą się z tobą nie zgadzać,
ale nie mają żadnego wpływu na twoje uczucia. Jeżeli są rozsądni, jeżeli cię
kochają, to, to akceptują, jeżeli nie, to ich strata. Powinnaś to wiedzieć.
Powinnaś to wiedzieć, znając doskonale, w jakiej sytuacji znalazła się twoja
matka… W odwrotnej sytuacji, jeżeli człowiek, którego kochasz, z którym chcesz
spędzić resztę życia, żąda od ciebie, czegoś tak skandalicznego, chce, żebyś
zerwał wszelkie więzi, które są twoją podstawą. Które czynią cię taką, jaką
jesteś, to, jego uczucie nie jest prawdziwe! – James oddychał coraz szybciej,
jednak nie dał dojść Arthemis do słowa. – Nigdy nie podejrzewałaś Malfoya, że
zażądałby czegoś takiego od Rose, ale kiedy znalazłaś się w identycznej
sytuacji, wzięłaś pod uwagę tylko najgorsze z możliwych, wyjście!
- Przestraszyłam się… - powtórzyła Arthemis,
patrząc na niego smutno. – Bo zrozumiałam, że gdybyś był innym człowiekiem.
Gdybyś kazał mi wybierać… To tak naprawdę nie miałabym żadnego wyboru… To mnie
przeraża – dodała szeptem.
James przez
dłuższy czas wpatrywał się w nią z niedowierzaniem i niemal z gniewem, a potem
jego spojrzenie złagodniało.
Zrobił kolejny
krok w jej stronę.
- A ja się cieszę, że nie masz wyboru –
powiedział. Spojrzała na niego spode łba. – Bo wyobrażam sobie sytuację, w
której miałabyś wybór. Wmawiałabyś sobie, że to jeszcze nie to; że wszystko się
może zdarzyć. Uciekałabyś. Asekurowała się. Dlatego cieszę się, że to czujesz.
Może nawet cieszę się, że cię to przeraża, bo w takim razie jesteśmy na równej
pozycji… - Arthemis delikatnie rozszerzyła oczy, gdy chwycił ją za rękę. –
Zadam ci pytanie, przez które nie przestaniesz się bać, ale może twój
wyimaginowany wybór w wyimaginowanej sytuacji, przestanie mieć aż takie
znaczenie. – Tym razem we wzroku Arthemis pojawiła się prawdziwa panika. James
zaśmiał się złośliwie. – Nie, nie TO pytanie – uspokoił ją. I tak przyglądała
mu się podejrzliwie. – Chciałabyś mieć wybór?
Arthemis
wyswobodziła rękę i odgarnęła mu grzywkę z czoła.
- Nie oszukujmy się – powiedziała cicho. –
Nigdy nie pozostawiłbyś mi żadnego wyboru…
James
wyszczerzył zęby. Lecz po chwili spoważniał.
- Nie zapominaj… że nigdy też nie
postawiłbym cię, przed takim wyborem.
Arthemis
wyrwała się i odeszła. A potem krzyknęła sfrustrowana:
- Och, nie cierpię tego! Jesteś taki idealny
i rozsądny! Nie popełniasz błędów! Zawsze wiesz, co powiedzieć!! Czuję się
taka… niedouczona! Niedoświadczona!
James
zaskoczony, obserwował jak krąży po pokoju, niczym małe ciemnowłose tornado i
zastanawiała się, co jej odbiło. Potem stwierdził, że zapewne czuła się teraz
jak idiotka. Cóż, znał to uczucie.
- Arthemis, ty masz swoją niepewność, a ja
swoją zazdrość. Ja wolę cię uspokajać, ty wolisz na mnie krzyczeć. Efekt jest
ten sam. Otrzymujemy zapewnienie… Wyznanie – dodał ciszej, przypominając sobie
ich ostatnią rozmowę.
- Jak tak dalej pójdzie to o co będziemy się
kłócić za dwadzieścia lat? – prychnęła.
- Naprawdę wierzysz w to, że zabraknie nam
tematów? – zapytał drwiąco.
Przez chwilę
patrzyła na niego, z uniesioną brwią.
- Z twoim temperamentem?
Podszedł do
niej blisko i mruknął jej na ucho:
- I z twoją skłonnością do przywracania mnie
do porządku?
- A właśnie! – przypomniała sobie Arthemis,
odsuwając się od niego. – Co to znaczy, że nie pochwalasz metod wychowawczych
mojego ojca?
- Wybacz, ale wpuścić dziecko, na tor
przeszkód, wypełniony sprytnymi linkami, które mogą ci zrobić krzywdę, to nie
jest dobry pomysł!
- Och… - Arthemis zmarszczyła brwi. –
Naprawdę myślisz, że wpuścił mnie gdziekolwiek na pałę? Zanim dołączył jakąś
pułapkę do swojego toru, często miałam pół roku szkolenie z nieszkodliwymi
falsyfikatami, aż w końcu znajdowałam je lepiej, niż on je umieścił. Mój ojciec
nigdy nie zaryzykowałby mojego życia. Ale wiedział, że sama będę szukała
kłopotów. Próbowała wszelkich sposobów, żeby się sprawdzić. Wolał więc to
kontrolować. Musiał być bardzo przewidujący i pomysłowy, bo w sumie nie
przypominam sobie, żebym miała czas na wymyślanie, jakiś niebezpiecznych przedsięwzięć
– dodała z namysłem.
James przez
chwilę wpatrywał się w nią, a potem potrząsnął głową i rzucił:
- Twój ojciec miał przerąbane… Muszę mu
kupić whiskey. Dużą…
Arthemis
walnęła go pięścią w ramię.
- Byłam kochanym dzieckiem! O ile miałam, co
robić – dodała ciszej.
- Twój ojciec to bohater – stwierdził James
poważnie, kładąc rękę na sercu.
- Przestań się śmiać! – powiedziała
obrażonym tonem, zaplatając ręce na piersi.
- Dobra, dobra – James podniósł ręce na znak
kapitulacji. – Nie wiem, czemu twój ojciec zawsze ucieka, gdy w powietrzu wisi
twój zły humor. Gdy ja się z tobą kłócę, nigdy nie jest tak źle, żebym się tego
bał.
- Bo dla ciebie im głośniej, im większa
afera, tym lepiej. Jesteś równie nieznośny jak ja, a mój ojciec to raczej
ugodowy człowiek – mruknęła, odwracając się od niego, jakby chciała coś ukryć.
- Rzucasz przedmiotami? – zapytał domyślnie.
- Och, to było tylko kilka razy! – krzyknęła
obronnie, obracając się w jego stronę jak fryga.
James parsknął
śmiechem, a potem zaczął się śmiać jak opętany. Odwrócił się, w stronę drzwi
mówią w przerwach śmiechu:
- Idę znaleźć twojego ojca… muszę złożyć mu
kondolencje… albo nie… gratulacje… że ma dopiero kilka siwych włosów…
- Nie lubię cię – mruknęła markotnie, a po
chwili, w kącikach jej ust pojawiła się zmarszczka uśmiechu. Wzięła kurtkę
i poszła za Jamesem.
Szkoda mi Rose , ale rozumiem powody Scorpiusa. Dobrze ze przynajmniej James pamietal aby zabezpieczyć drzwi 😂 to by sie mogło źle skończyć. Pierwsza lekcja profesora Northa i oni już zdążyli sie pokłócić. Na szczęście wszystko sobie wyjaśnili a jak James porównał ją do kokosa to nie mogłam powstrzymać śmiechu 😂
OdpowiedzUsuń