sobota, 27 stycznia 2018

Pułapki profesora Northa (Rok VI, Rozdział 61)

Marzec nie sprzyja wydobyciu się z depresji – pomyślała Arthemis, obserwując błoto i ponurą aurę za oknami zamku.
Minął tydzień odkąd, Rose i Scorpius wrócili do zamku. I oboje zachowywali się tak samo. Jakby nigdy nic się między nimi nie wydarzyło. Arthemis miała wrażenie, że bardzo się cieszą z tego, że wielkimi krokami idzie Wielkanoc i będą mogli opuścić szkołę.
Gdy spytała Rose, co się stało, usłyszała, że to były najcenniejsze chwile jakie mogli sobie dać. I to wszystko. Więc nie wnikała i ostrzegła Lily, by ona też tego nie robiła.
Tylko jedna jedyna rzecz zdradziła Rose. Pewnego dnia weszła do Wielkiej Sali i zupełnie zamarła, tak, że Arthemis na nią wpadła. Chwilę później wszystko było już w jak najlepszym porządku. Ale ta chwila pozwoliła Arthemis, zobaczyć, co wywołała w Rose taką reakcję. Osobiście nie widziała w tym nic dziwnego, ale może dla Rose było to ważne? Wpatrywała się przez chwilę z przerażeniem, a potem z miękkim spojrzeniem w zieloną bluzę, którą miał na sobie Scorpius.
Arthemis zostawiła ją samą, więc nie widziała, chwilowej, napiętej i pełnej żalu wymiany spojrzeń między dwojgiem ludzi. Rose tylko wykrzywiła wargi w bladym uśmiechu, otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale zamknęła je, gdy uświadomiła sobie, że dzieli ich pół Wielkiej Sali. Pomimo tego, przez tę chwilę nie odwracali od siebie wzroku. Potem przymknęła oczy i odeszła do stołu Gryffindoru.
Patrząc przez okno, Arthemis przeciągnęła się. Po wczorajszym treningu z profesorem Tschaykovskym kości jej trzeszczały. Facet był maniakiem techniki. Jedną rzecz musieli powtarzać tak długo, aż był zadowolony. Maksyma: im częściej coś powtarzasz, tym szybciej stanie się to odruchem.
Bardzo, ale to bardzo nie chciało jej się jutro mieć o 5 rano zajęć. Ale z drugiej strony, była ciekawa, jak poradzi, sobie jej ojciec. Uśmiechnęła się szeroko. O tak… była bardzo ciekawa.
Chociaż zajęcia terenowe, w błocie, nie rysowały się zbyt kolorowo.
Nie odpuścili im ich, nawet pomimo tego, że o 11 mieli wyjeżdżać do domu na święta. To wredne… Cóż, musiała się z tym pogodzić.
Rose zanurzyła się w nauce. Lily w treningach quidditcha, a Lucas już im zapowiedział, że po powrocie ze świąt będą mieli codziennie treningi, bo mecz będzie cztery dni po Wielkanocy. Z tym też Arthemis musiała się pogodzić. Ale teraz już miała wolne, do kolacji zostało jeszcze trochę czasu, wiec spokojnie mogła iść do sali muzycznej.
Irytowała ją sprawa słownika. Nic nikt nie wiedział. Nikt nie mógł jej pomóc. Co za bzdura! Jakoś musieli coś takiego tłumaczyć!
Postanowiła jednak nie denerwować się i wznowić poszukiwania po świętach.
Ogólnie to jej osobiste zajęcia z profesorami bardzo jej się podobały. Tschaykovsky wymagał techniki. Ferensy był mistrzem pojedynków, a Averidge wjeżdżał im na psychikę. Arthemis do tej pory nie wiedziała jak udaje mu się to robić w ciągu zaledwie 4 godzin, ale był w tym niezły. Była ciekawa, za co będzie odpowiadał w takim razie jej ojciec…
Była pewna, że Jamesowi najbardziej odpowiada Ferensy. Chociaż pamiętała, że w zeszłym roku go nie cierpiał. Ale prostolinijne, ostre i wymagające pojedynki były tym, co Jamesowi, przynosiło spokój. Odprężało go to…
Zamknęła się w sali muzycznej i zarumieniła się, jakby coś w tej sali się zmieniło. Nie. Nic się w niej nie zmieniło. Tylko ona miała teraz pewne nowe wyobrażenia, dotyczące tego pomieszczenia.
Usiadła przy pianinie i szybko przerzuciła nuty. Mugole byli według niej o wiele zdolniejszymi muzykami i kompozytorami niż czarodzieje. Może dlatego, że oddawali całe serce muzyce, nie zwracając uwagi na magię. Muzyka była ich magią.
Znalazła coś, co odpowiadało jej nastrojowi i jej palce zaczęły płynąć po klawiszach. Może dlatego nie usłyszała, jak drzwi się otworzyły.
-      Powinnaś je zabezpieczać  - rzucił James. – Usłyszałem cię, będąc piętro niżej…
Gra urwała się gwałtownie.
-      Cholera, zapomniałam! – zaklęła.
-      Myślę, że na razie jeszcze nikt nie odkrył, naszej tajemniczej kryjówki – uspokoił ją James, zabezpieczając drzwi.
Arthemis odetchnęła z ulgą, odwracając się w jego stronę.
-      Gotowy na jutrzejsze zajęcia?
-      Z profesorem Northem? – James wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Jasne… I tak nic nie będzie gorsze od Averidge’a.
Arthemis skrzywiła się, jakby chciała powiedzieć: i tu się mylisz…
-      W każdy bądź razie radzę ci się nie spóźnić – poradziła mu.
-      Serio? – skrzywił się James.
Poważnie pokiwała głową.
-      Jako nauczyciel mój ojciec jest bardzo wymagający – mruknęła.
-      Jak bardzo?
Arthemis wydęła usta.
-      Cóż… powiedzmy… pomieszanie profesor Alexander z… profesorem Fellarem. I trochę z Viciousem – dodała po namyśli.
James otworzył usta ze zdziwienia.
-      Żartujesz?
Pokręciła głową.
-      I może jeszcze będzie się do mnie zwracał „chłopcze”?
-      Nie. Będzie ci mówił po imieniu. Ale zapewniam cię, że wolałbyś, żeby mówił „chłopcze”…
-      A wydaje się takim miłym człowiekiem…
-      Musiał być stanowczy, jeżeli chciał nade mną zapanować – uświadomiła mu.
-      Czyli to twoja wina! – powiedział z udawanym gniewem.
-      Chyba tak – Arthemis uśmiechnęła się szeroko.
James zmrużył oczy, ale potem na jego twarzy pojawił się zamyślony, tajemniczy wyraz, który mocno ją zaniepokoił.
-      Wiesz… coś mi się przypomniało… - mruknął cicho, a Arthemis patrząc jak podchodzi, miała wrażenie, że jest otoczona. – Coś mi obiecałaś…
-      Ja? Co? – zapytała, myśląc gorączkowo.
-      Hmm… może ma to coś wspólnego, z zapomnianym przeze mnie snem… - podsunął jej.
Arthemis zmarszczyła brwi, przyglądając mu się uważnie.
-      I przyszło ci to do głowy akurat tutaj?  - rzuciła z powątpieniem. – Przyznaj się! Przypomniałeś sobie.
James przyglądał się jej zaintrygowany.
-      Nie. A dlaczego? – Podchodził do niej coraz bliżej.
Arthemis uciekła wzrokiem.
-      No, bo śniłeś o tym miejscu… - burknęła.
-      Tym? Hmm… chyba nie było to zbyt interesujące…
Arthemis z niewiadomych powodów dostała napadu kaszlu.
-      No, to jaki był…?
-      Jednostronny – poskarżyła się.
James po raz kolejny przestraszył się trochę, tego, co mogło mu się śnić. Przywiązał ją do łóżka, czy co?
-      Ej, no weź. Powiedz mi w końcu, bo zaczynam mieć demoniczne wizje…
Arthemis zerknęła na niego spod oka.
Stał na nad nią z ciekawością płonącą w czekoladowych oczach. Odezwała się w niej ciekawość i pożądanie, gdy próbowała w myślach odtworzyć sen.
-      No, więc… - odchrząknęła. – Siedziałam przy pianinie... Podszedłeś od tyłu i pocałowałeś mnie tutaj – powiedziała cicho, dotykając szyi. – Wstałam. – Arthemis wstała, stojąc bardzo blisko niego. Wahała się. Było w tym trochę strachu, ale jeszcze więcej ciekawości. Zahaczyła palcem o górny guzik bluzki i zdobywając się na to, rozpięła go, potem następny, mówiąc: - Zacząłeś rozpinać guziki…
Oczy Jamesa robiły się coraz większe, w miarę, jak rozpinała coraz niższe guziki, ukazując stanik w kolorze krwistej czerwieni i lekko zaróżowioną skórę. Odciągnął jej ręce i bardzo powoli sam dokończył rozpinanie guzików. Zsunął jej miękki materiał z ramion.
-      Co dalej? – zapytał ochrypłym głosem. Skoro ona zaczęła grę, ani myślał, jej kończyć.
Dotknęła skóry na swoim obojczyku. James rozumiejąc bez słowa, nachylił się i pocałował to miejsce. Zahaczył je zębami i delikatnie polizał.
Powieki Arthemis zadrżały i opadły.
James miał wrażenie, że zaraz roztrzaska się jak szkło. Tak bardzo był napięty. Był szczęśliwy. I zapomniał oddychać… Zdał sobie z tego sprawę, gdy zakręciło mu się w głowie. Powiódł otwartymi, wilgotnymi ustami, w dół.
Gdy dotarł do brzegu stanika, przełknął ślinę.
-      Co dalej? – szepnął z napięcie, mając obsesyjną nadzieję, że na tym sen się nie skończył.
Arthemis miała ze zdenerwowania, a może podniecenia, ściśnięte gardło. Skóra pokryła się gęsią skórką, a krew dudniła w żyłach. Poczuła ciepło w całym ciele. Podniecenie ulokowało się twardą, napiętą kulą w jej podbrzuszu.
-      Arthemis?
Położyła dłonie na jego biodrach, złapała dół jego koszulki i zaczęła mu ją ściągać. Gdy bluza i koszulka upadły na ziemię, James był zdziwiony, że nie jest mu zimno. Bo absolutnie nie było mu ani trochę zimno.
Arthemis przesunęła dłońmi od jego brzucha, aż na ramiona i wyszeptała:
-      To już nie jest tylko twój sen, James…
Jego ręce powędrowały od zagłębienie jej kręgosłupa do góry, aż do zapięcia stanika. Bawił się nim.
-      Powiedz mi… czy przekroczyliśmy granicę?
-      Nie – mruknęła pocierając ustami, po jego usta.
-      A czy przekroczymy ją teraz?
-      Chyba nie jesteśmy jeszcze gotowi – mruknęła.
-      Ale chyba… możemy… - jego palce powoli rozpięły haftki stanika – zbliżyć się do niej.  
Jedno ramiączko stanika opadło, ale Arthemis przytrzymała materiał biustonosza na piersiach.
Spuściła zarumienioną twarz.
-      A, co jeżeli… to już naprawdę… nie będzie tak, jak ci się śniło. Wiesz…może wcale… nie wyglądam tak…
-      Arthemis… - przerwał jej, głosem ochrypłym, jakby z trudem wydobywającym się z gardła. Bardzo powoli zsunął drugie ramiączko. – Jeżeli teraz… zrobisz się nieśmiała… to będę bardzo… bardzo nieszczęśliwy. – James nachylił się i chwycił jej wargę między zęby, a potem, pocałował ją głęboko i mocno.
Arthemis pozwoliła, by stanik miękko upadł na ziemię.
James nie rozłączając ich ust chociażby na chwilę. Bawił się językiem Arthemis w doskonale znanym im tańcu. Nieświadomie prowadził ją w stronę kanapy. Kiedyś uważał, że wstawienie jej tutaj było żartem. Teraz doszedł do wniosku, że to było przeznaczenie.
Nakazał sobie, brak pośpiechu i gwałtowności, gdy jego ręce zaczęły sunąć po jej bokach, coraz wyżej, a opuszki palców pieściły każdy centymetr skóry. Miał wrażenie, że ręce mu zapłonęły, gdy objął w dłonie jej piersi.
Arthemis zaskoczona rozłączyła ich usta.
-      Och… - mruknęła.
Może gdyby James nie był tak przejęty i podniecony uśmiechnąłby się, słysząc to. Jednak on tylko wziął głęboki oddech, i spojrzał na swoje dłonie. Czuł wyraźnie, mocne, szybkie uderzenia jej serca pod dłonią. Jego palce przesunęły się od jej obojczyka, łagodnym łukiem, prosto do szczytu jej piersi. Miała śliczne piersi. Proporcjonalne do jej budowy ciała. Nie za duże, nie za małe. Bardzo jędrne. Gdy ich dotykał zrobiły się niesamowicie napięte, a jednocześnie miękkie.
Gdy zamknął je w swojej dłoni, westchnęła cicho. Pieścił je naciskając raz łagodnie raz mocno i zafascynowany patrzył jak brodawki zesztywniały.
-      Arthemis… - powiedział, zduszonym głosem, biorąc ją na ręce. Położył ją na kanapie, a Arthemis z otwartymi szeroko oczyma, wpatrywała się, jak kładzie się obok niej, na wpół na niej leżąc, a jednocześnie mając swobodne dłonie.
Pocałował ją, a wszystkie myśli uciekły z jej głowy. Miała wrażenie, że całe jej ciało w niewiarygodny sposób, wytwarza małe ładunki elektryczne. Miała wypieki i oddychała ciężko, gdy James pochylił się nad jej szyją i pocałował miejsce za uchem, a jego ręka zataczała kręgi na jej piersi.
Oderwał się od niej, by obserwować swoją dłoń na jej jasnej skórze i doszedł do wniosku, że jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Jego palce nacisnęły sprężystą brodawkę, a potem delikatnie wziął ją między palce.
Arthemis wzięła głęboki wdech.
James spojrzał na jej zarumienioną twarz, zaczerwienione, pół otwarte wargi i zamglone spojrzenie i zastanawiał się, czemu do tej pory tak się przed tym wzbraniali.
-      Tak, dobrze? – zapytał cicho, prosto w jej usta. Jakby głośniejsze słowa mogły zepsuć całą atmosferę.
Jego ręka niespodziewanie przesunęła się niżej, a Arthemis cała wygięła się w łuk. James uśmiechnął się szeroko. Chyba natrafił na kolejne wrażliwe miejsce na jej ciele. Och, chciał znaleźć ich o wiele, wiele więcej.
Przeszył ją dreszcz, gdy pieścił delikatny spód jej piersi.
-      James… - mruknęła i przyciągnęła jego głowę, żeby go pocałować.
-      Chcę, coś sprawdzić – wyszeptał, całując jej brodę i przesuwając się coraz niżej. – Mogę?
Arthemis miała spory problem ze skupieniem się, więc nawet nie wiedziała, że o coś zapytał.
Irytowało ją to, że unieruchomił jej dłonie, chociaż za bardzo się o to nie starał. Nie mogła go dotknąć, podczas gdy on sprawiał, że jej nerwy drżały, oddech przyśpieszył, a rozkosznie napięta i wrażliwa skóra, zaróżowiła się.
Piersi ją bolały, jakby czekały na dalsze pieszczoty, co ją zawstydzało. Szczególnie, gdy James zaczął całować jej obojczyk i przesuwać się wilgotnymi pocałunkami niżej.
-      James? – sapnęła, gdy jego język i zęby zahaczyły o miękką skórę piersi.
-      Jestem bardzo ciekawskim człowiekiem, Arthemis – mruknął wodząc nosem po jej skórze. – Jestem ciekaw, czy to…- Dotknął językiem jej szczytu jej piersi. – I to… - jego ciepły oddech, otoczył wilgotną skórę. – Na ciebie działa… - dodał niewyraźnie, zamykając usta na brodawce.
Odpowiedzią było nagłe wyprężenie się jej ciała. Podkurczenie palców i głęboki jęk. Arthemis walczyła z zawstydzeniem, jednocześnie nie mogąc sobie odmówić przyjemności, płynącej z dotyku jego języka.
Jej paznokcie wbiły się w jego barki, gdy przeniósł usta na drugą pierś, nie wytrzymała i szarpnęła się, a potem… spadli z wąskiej kanapy.
Arthemis z zażenowaniem wylądowała na Jamesie. Roześmiał się zachwycony.
Podniosła się i zasłoniła przedramieniem biust.
-      O nie… - James odciągnął jej ręce. – Nie ma mowy, żeby ci teraz pozwolił cokolwiek przede mną ukryć, maleńka – powiedział łagodnie. – Szczególnie, że wiem, jak to na ciebie wpływa – jego ręka ponownie zabłądziła na jej piersi. Arthemis wyprężyła się mimowolnie.
-      Dziwnie się czuję, taka pół naga – mruknęła patrząc na swoją spódnicę, teraz owiniętą gdzieś wokół jej bioder, gdy okrakiem siedziała mu na biodrach.
-      Nic, poniżej pasa – powiedział James. – Więc chyba lepiej to zostawić…
Arthemis przyjrzała się jego rozluźnionej, a jednocześnie napiętej z podniecenia twarzy. Patrzył na jej twarz. Chociaż siedziała na nim pół naga, patrzył na jej twarz.
Nachyliła się i pocałowała go najpierw w policzek, potem w usta.
-      Wiesz, James… - mruknęła, i splotła palce z jego palcami. – Mówiłam ci, że jesteś bardzo jednostronny?
-      Co? – zapytał nieprzytomnie, gdy przesunęła ustami po jego szyi, a potem zaczęła całować jego klatkę piersiową.
-      Chyba muszę cię tego od razu oduczyć… - dodała, a język połaskotał napiętą skórę.
James wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby.
-      Uwielbiam to jak pachniesz… - mruknęła przesuwając nosem, po jego szyi. – Chodzę w twoich koszulkach, wiesz?
-      To dlatego nie mogę części znaleźć? – rzucił, starając się zapanować nad głosem.
-      Och, co jakiś czas do ciebie wracają… Gdy już je wypiorę i nie pachną tobą…
James przymknął oczy podniecony jednocześnie jej słowami, ustami i językiem. Sposobem w jaki jej ciało się o niego ociera. Jej słowa świadczyły o przywiązaniu. Dotyk – o rozkoszy.
Była wszystkim czego potrzebował. Wsunął jej palce we włosy i przyciągnął jej usta do swoich, by nacieszyć się ich smakiem, ciepłem i miękkością.
Usłyszeli jak ktoś chwyta za klamkę i stara się ją zaciekle otworzyć.
Odsunęli się od siebie, patrząc z napięciem, na oddalone w drugim końcu Sali drzwi.
-      Mówiłem ci, że coś słyszałem! – usłyszeli jakiś chłopięcy głos.
-      Och, tylko ci się wydawało – odpowiedział mu równie młody, dziewczęcy i nieco przemądrzały.
-      Wcale mi się nie wydawało!
-      Przecież widzisz, że są zamknięte!
-      Ale może to jakiś duch!
-      Tym lepiej dla ciebie, że mu nie przeszkodziłeś! – odrzekła dziewczyna i usłyszeli oddalające się kroki.
Niczym przestępcy, odetchnęli z ulgą, a potem na siebie spojrzeli. Uśmiechnęli się do siebie z odrobiną żalu.
-      Pora wrócić do rzeczywistości… - westchnął James, całując ją przelotnie w rozchylone, zaczerwienione usta.
Arthemis wstała i odwrócona do niego plecami, podniosła stanik, leżący przy pianinie. James obserwował przez chwilę sztywność jej ramion, a potem podszedł i sam zapiął jej biustonosz. Przytulił się do jej pleców.
-      Coś nie tak?
-      Przyjdziesz dzisiaj do mnie? Czy… musisz dać sobie trochę czasu? – zapytała bardzo cicho.
Jamesowi nie umknęło, że jej skóra jeszcze przed chwilą była rozgrzana, a teraz jest zimna. Jej głos jakby posmutniał, a w ciele tkwiło napięcie.
James zastanawiał się, o co mogło jej chodzić. Czego się bała? Przeanalizował jej pytanie, przemyślał chwilę, różne rzeczy, które znał z opowieści Freda, Teddy’ego i innych chłopaków ( Nie łudził się. Wszyscy faceci byli plotkarzami.) A potem, gdy domyślił się o co jej chodzi, ogarnęła go złość.
Zacisnął dookoła niej ramiona, sprawiając jej lekki ból.
-      Arthemis… - mruknął łagodnie. Zbyt łagodnie. To była taka łagodność, jaką cechowała śmiertelna groźba. Arthemis wzdrygnęła się odruchowo. – Popełniłabyś wielki błąd, gdybyś pomyślała, że to co się dzisiaj zdarzyło jest dla mnie ważniejsze i o więcej warte niż wszystko inne. – Wzmocnił uścisk. – Rozumiesz?
Gdy z wahaniem pokiwała głową, rozluźnił ramiona. Odwróciła się do niego i przytuliła mocno.
-      Przepraszam. Spanikowałam – wyszeptała w jego wciąż nagą pierś.
James wciąż urażony jej zachowaniem, skinął głową, a potem odsunął się i wciągnął na siebie koszulkę, żeby nie czuć się już tak bardzo obnażonym.
Arthemis obserwowała go z niepokojem. Podniosła koszulkę i zapięła guziki, lekko drżącymi rękoma. Przełknęła ślinę, a potem zapytała, odwracając wzrok:
-      Mogę dzisiaj z tobą spać?
James spojrzał na jej trochę zmartwioną, przejętą twarz i stwierdził, że będą musieli w pewnym momencie o tym porozmawiać. Tymczasem, podszedł do niej, złapał ją za podbródek i pocałował, z wręcz bolesną łagodnością.
-      Bardzo bym się rozczarował, gdybym musiał dzisiaj spać sam – powiedział. – Ale nie bądź już głupkiem, dobrze?
Arthemis uśmiechnęła się i napięcie między nimi opadło. Zostały tylko przejmujące wspomnienia dotyku, nowości i smak pierwszych zakazanych zabaw.


James ocknął się powoli. Rozchylił powieki i uniósł rękę, by spojrzeć na swój magiczny zegarek.
3.30. Mógł jeszcze co najmniej pół godziny spać. A jakby się postarał to nawet godzinę. Ale… skoro już się ocknął, to postanowił ocenić sytuację.
Och, Arthemis chyba troszkę zbyt mocno przejęła się jego złością. Zazwyczaj leżała blisko, ale nie aż tak. James stwierdził, że bardzo mu się to podoba, chociaż na dłuższą metę, byłoby pewnie nie wygodne.
Spała, przykładając policzek do miejsca, w którym biło jego serce, a jej noga przerzucona była wysoko przez jego biodro.
Chyba chciała być bliżej, bo zabrał jej całą kołdrę. Przeciągnął dłonią po jej kolanie i udzie, aż do brzegu krótkich spodenek. Poruszyła się. Poczuł jak jej dłonie na jego piersi drgnęły.
-      Już musimy wstać? – zapytała ochrypłym szeptem.
-      Nie. Jeszcze wcześnie – mruknął, przesuwając dłonią po jej ramieniu, w uspokajającej pieszczocie. – Jak się czujesz? – zapytał.
Arthemis podniosła głowę, żeby widzieć jego twarz. Oparła podbródek na złożonych na jego torsie dłoniach.
-      Oprócz tego, że moja skóra jest mocno wrażliwa, szczególnie… w pewnych miejscach, a w głowie kłębią mi się bardzo nieprzyzwoite obrazy, to całkowicie dobrze się czuję, a ty? – dodała z wahaniem.
James wpatrzony w baldachim, bawił się jej włosami.
-      Zastanawia mnie, czemu tak zareagowałaś…
Arthemis ukryła twarz i wyszeptała:
-      Bo to było takie nowe, takie inne i wszechogarniające, że trudno się temu oprzeć. A skoro tak jest, to nie dużo trzeba, żeby wszystko inne zeszło na dalszy plan. Tyle, że ja potrzebuje tych innych rzeczy…
James rozluźnił się trochę.
-      Czyli nie chodziło konkretnie o mnie?
-      Chciałam się upewnić, że jedna zmiana nie pociągnie za sobą innych…
-      Pociągnie. Oczywiście, że pociągnie. Ale na Boga, Arthemis, nie takie jak myślisz – powiedział i zmienił pozycję, żeby mogli patrzeć sobie w oczy. – Czy chociaż przez chwilę zastanowiłaś się, jak głupie były twoje podejrzenia? Myślałaś, że przestanę cię całować? Przestanę cię przytulać? Że będę chciał tylko położyć cię gdzieś i się zabawić? Obrażasz i mnie i siebie, myśląc tak! Myślałem, że jesteś gotowa!
Arthemis przez chwilę wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami, a potem przełknęła ślinę.
-      A nie przestaniesz? – zapytała cicho.
James posłał jej mordercze spojrzenie.
-      Nie przestaniesz? – ponowiła pytanie z naciskiem.
-      Oczywiście, że nie! – warknął cicho. – Doprowadzasz mnie do szału! – dodał, rzucając się na plecy.
Arthemis uniosła się i spojrzała na niego.
-      Uwielbiasz mnie za to…
-      W tej chwili to nie za bardzo cię nawet toleruję – burknął. – Naprawdę tego potrzebujesz? Wyznań? Jeżeli tak to powiedz, będę mniej skołowany…
-      Nie. Nie potrzebuję. Ale lubię je. One… otaczają mnie jak dodatkowa ochrona. Podpierają moje zaufanie i przywiązanie.
James spojrzał na nią spode łba. Przypatrywał się jej przez dłuższą chwilę.
-      Ok. Ale coś za coś. Wyznanie za wyznanie...
-      Teraz? – zapytała, przystając na jego propozycję, a jednocześnie zastanawiając się, co by mogła mu wyznać, jednocześnie wynagradzając mu jego frustrację i złość.
James skinął głową.
Arthemis nachyliła się do niego i wyszeptała mu kilka słów do ucha, a potem odsunęła się od niego z czerwonymi plamami na policzkach.
James wpatrywał się w nią skamieniały, a potem uśmiechnął się szeroko i szepnął z przejęciem, a jednocześnie głosem, brzmiącym jak mruczenie zadowolonego kota:
-      Naprawdę?
Spłoniona Arthemis skinęła głową.
-      I ty…
Groźnie zmrużyła oczy, więc zamilkł i pozostawił ten temat, ciesząc się jednocześnie z tego, co mu powiedziała. Takie rzeczy zawsze będą ich tajemnicą. Zawsze będzie mu je szeptać na ucho, żeby nikt inny nie usłyszał.
Arthemis zerknęła na zegarek i pisnęła cicho.
-      Jest piętnaście po czwartej!
-      No, to co?!
-      Radzę ci się nie spóźnić – powiedziała, zrywając się z łóżka i szybko ruszyła w stronę dormitorium.
James z powrotem opadł na poduszki, żeby jeszcze chwilę porozkoszować się jej wyznaniem.


James nie rozumiał, dlaczego Arthemis się tak śpieszy. Musiał ją przytrzymywać, żeby nie zaczęła biec w stronę drugiego końca mostu. Tak bardzo chciała się zobaczyć z ojcem? Bo chyba nie chodziło o to, że było już za minutę piąta? Przecież pan North na pewno też będzie jeszcze zaspany.
Arthemis zachowywała się zupełnie inaczej, niż gdyby miała się spotkać z ojcem. Już raczej wyglądała jakby miała zaraz odbyć lekcję z samym Ministrem Magii. To było dziwne.
Na końcu mostu stała wysoka postać. Półmrok, dopiero wschodzącego dnia, nadawał jej jeszcze mroczniejszego wyglądu. Jamesowi aż trudno było uwierzyć, że ten człowiek w długim czarnym płaszczu to pan North.
Zawsze myślał, że Arthemis po prostu jest jaka jest i na pewno nie wdała się w żadnego z rodziców. Patrząc na to nowe wcielenie pana Northa, doszedł do wniosku, że się mylił. Charakter Arthemis został ukształtowany nie tylko przez jej geny, ale również wychowanie człowieka, który stanął na wysokości zadania i był jednocześnie ojcem, którego kochała i nauczycielem, którego szanowała.
Pan North spojrzał z aprobatą na ich ubiór. Wysokie, mocne buty, idealne do długich marszy, spodnie z mocnego materiału i grube bluzy, który chroniły ich równie dobrze, jak puchowe kurtki.
James oczekiwał jakiegoś powitania, a zamiast tego usłyszał:
-      Spóźniliście się…
Dyskretnie zerknął na zegarek. Było dwie po piątej. Arthemis posłała mu spojrzenie mówiące: A nie mówiłam?
-      Ponieważ to wasze pierwsze zajęcia i jeszcze nie znacie zasad, ujedzie wam to na sucho – oznajmił pan North. - Chodźcie za mną…
Przez całą drogę nie odezwał się, a Arthemis nie próbowała go zagadnąć. Widocznie wiedziała, że nie chciał ich rozprężać. Mieli być zwarci i gotowi w każdej chwili. Gdy doszli do granicy lasu, znajdującej się w sporym oddaleniu od chatki Hagrida, za to znacznie bliżej jeziora i bijącej wierzby, pan North wprowadził ich za linię pierwszych drzew. Zatrzymali się na sporej polanie. Na jej środku został ustawiony potężny głaz. O niego oparta była miotła.
-      To, żebyście rozpoznali miejsce, gdy zaczynacie i gdy kończycie – oznajmił stając przy kamieniu. - W każdą sobotę, w którą macie zajęcia, będziecie biegiem pokonywać trasę od zamku, do tego miejsca. I nie łudźcie się, będę wiedział, jeżeli tego nie zrobicie. To ma wam rozgrzać krew i zabezpieczyć was przed zbędnymi urazami, wynikającymi z braku ostrożności, bądź zwykłego lenistwa. – Pan North mówił spokojnym tonem. – To, co się dzieje w tym lesie, pozostaje w tym lesie, rozumiecie? Gdy z niego wychodzimy, nie jestem już waszym nauczycielem…
Skinęli głowami, a James ukradkiem odetchnął z ulgą.
-      Dzisiaj przejdziecie test. Muszę wiedzieć, w czym popełniacie błędy, a czego w ogóle nie umiecie, równie dobrze, jak to, z czym radzicie sobie bez problemu. Dlatego po pokonaniu dzisiejszego toru, nie będzie więcej prób. Będę nad wami latał, żeby czuwać nad okolicą. - Podniósł z ziemi dwa plecaki i rzucił każdemu po jednym. – Spakowałem to, co uznałem za potrzebne. Następnym razem spakujecie się sami. Macie tam podstawowe środki lecznicze. Jeżeli nie będziecie mogli czegoś uleczyć, lub zatamować. Nie poradzicie sobie z czymś, lub sytuacja będzie naprawdę krytyczna, możecie wezwać pomoc.
James zaniepokoił się. Co on im naszykował, że sytuacja mogła się stać tragiczna?! Czy zaryzykował by ich życie? James odpowiedział sobie na to pytanie. Tak. Zaryzykowałby. Bo byłby na miejscu, żeby im pomóc. Wtedy, gdy są w prawdziwym niebezpieczeństwie, będą zdani tylko na siebie.
Tristan poczekał aż założą plecaki.
-      Ta ścieżka – wskazał po prawej stronie drzewa, a gdy jego różdżka się poruszyła, drzewa ukazały utworzoną przez siebie aleję, niemal tunel. – biegnie dookoła i kończy się tutaj. – Wskazał drzewa po swojej lewej. – W przyszłości będziecie ją pokonywać kilka razu pod rząd, żeby nauczyć się, jak nie przewidywać schematów i jak przewidywać nieznane. Rutyna może was zaprowadzić tylko do ran, a może i do śmierci. – Dodał ostrzegawczym, ale spokojnym mentorskim głosem. – Przeszkody na waszej drodze będą zmieniać kolejność, często będą również dodawane, a czasami, ja sam dodam wam przeszkodę, którą zabierzecie ze sobą. Macie jakieś pytania?
Arthemis podniosła rękę. NAPRAWDĘ! Podniosła rękę. Z tego co James słyszał od Albusa, to Arthemis nigdy nie podnosiła ręki. Gdy miała coś do powiedzenia, zazwyczaj po prostu zaczynała mówić.
Tristan skinął jej głową.
-      Mamy ograniczenie czasowe?
-      Tym razem nie – odpowiedział spokojnie. – James masz jakieś pytania?
James zastanowił się chwilę, chociaż cała ta sytuacja nadal wydawała mu się nienaturalna.
-      Tak – stwierdził w końcu. – Czy możemy używać wszystkich zaklęć?
-      Wszystkiego, co wam przyjdzie do głowy – potwierdził pan North.
-      Przedmioty? Gadżety? Noże?
Tristan spojrzał na niego niebieskimi oczyma. James spodziewał się rozbawienie, a dostrzegł spokojną surowość.
-      Wszystko, co może wam pomóc – oznajmił.
Arthemis i James zamyśleni skinęli głowami.
-      Gdy będziecie gotowi, dajcie mi znać. Będę odmierzał czas…
Arthemis i James nie czekali. Nigdy nie lubili czekać na coś, co i tak było nieuniknione.
-      Już – oznajmił James, gdy z Arthemis stanęli przed wejściem do toru przeszkód.
-      Możecie zaczynać – oznajmił pan North, więc weszli w gęstwinę drzew.
Gdy tylko przekroczyli pierwsze wystające korzenie, gałęzie za nimi zamknęły się, odcinając im drogę.
-      No, pięknie – mruknął James. – Cokolwiek bym nie powiedział, nagrabię sobie u twojego ojca…
Pokręciła głową, uważnie obserwując otoczenie, każde drzewo od ziemi po koronę.
-      Gdy tylko zakończymy zadanie, będzie tak, jakby nic się nie zdarzyło. Gruba kreska. Będzie cię uczył, ale nie będzie mieszał tego z osobistymi uczuciami.
-      Nawet ciebie.
Arthemis odwróciła się do niego ze smutnym uśmiechem.
-      Było mu ciężko. Bardzo ciężko. Musiał tak zrobić, bo inaczej za każdym razem i przy każdym stłuczonym kolanie, czułby się winny i nieszczęśliwy. A tak, mój nauczyciel je zadawał, a ojciec całował zranione miejsca i przyklejał plaster. A teraz powinniśmy się skupić – powiedziała, ponownie wracając do lustrowania miejsca.
James stanął obok niej.
-      Szukasz czegoś?
-      Pułapek – odparła natychmiast. – Wątpię, żeby mój ojciec zrobił to sam. Zbyt dobrze mogłabym rozpoznać jego sztuczki i stracić czujność, a chyba właśnie tego, chce mnie oduczyć.
-      Nas.
-      Tak, nas. Ale, ja już wiem, o przynajmniej części z nich. A ty nie. Czyli będziesz bazował na mojej wiedzy. I będziesz mi pomagał dostrzec wady mojego sposobu myślenia.
-      Och, czyli przyznajesz, że masz jakieś wady? – zapytał uprzejmie, lekko zirytowanym tonem.
Arthemis spojrzała na niego spode łba.
-      Znowu się rządzę?
-      Zdecydowanie – stwierdził.
Wzięła głęboki uspokajający oddech i pokazała mu ręką, że może iść pierwszy.
-      Dziękuję – stwierdził James i przeszedł kilka kroków do przodu.
-      Uważaj! – krzyknęła Arthemis chwilę potem i zatrzymała go, chwytając za tył bluzy.
-      Co jest? – James w pozycji bojowej, rozglądał się za potencjalnym źródłem zagrożenia.
-      Sprytna Nitka – odpowiedziała. – Odbiła się od refleksu w twoim zegarku.
James stwierdził, że czegoś nie rozumie, więc wziął się pod boki.
-      Co to jest Sprytna Nitka? – zapytał, siląc się na cierpliwość.
-      Są trzy rodzaje sprytnych nitek – wyjaśniła Arthemis. – Pajęcza. Brzytwowa. I maskująca… Każda z nich ma inne zastosowanie. Brzytwowa – trzeba na nią bardzo uważać. Jak sama nazwa wskazuje jest tak ostra, że może ci spokojnie odciąć palec, albo mocno wrząć się w skórę przedramienia.
James na nią z przerażeniem.
-      Twój ojciec pozwalał ci zabawiać w takie gry, ryzykując, że jakiejś nie rozpoznasz?! – wrzasnął z niedowierzaniem. – Czy on w ogóle ma pojęcie o wychowaniu dzieci?!
Arthemis wzięła się pod boki podobnie jak on i z wojowniczą miną.
-      A ty myślisz, że puścił mnie gdziekolwiek samą, dopóki nie zaczęłam ich znajdować, lepiej niż on je zaznaczał?! Do obrzygania musiałam próbować! A ty nie wyrażaj opinii o czymś o czym nie masz pojęcia! Nie wiesz jak wyglądało moje życie zanim poszłam do szkoły! Było piękne! Było cudowne! Nie masz prawa mówić o moim ojcu w taki sposób!
James wpatrywał się w nią z napięciem. Potem westchnął głęboko i podniósł ręce do góry.
-      Dobrze…. Powinniśmy się zająć zadaniem…
-      Dobrze – syknęła. Przymknęła oczy i przełknęła ślinę, jakby odliczała w myślach do dziesięciu. – Drugą z linek, pajęczą możesz wykorzystać. Może się po niej wspiąć. Możesz użyć jej jako lassa, albo do czegokolwiek innego. Może wyglądać na nietrwałą, ale taka nie jest. Trzecia - maskująca, służy do maskowania zaklęć. Jeżeli ją nie opacznie zerwiesz, możesz wpakować się w nieprzyjemną sytuację. Jak na przykład ten rezerwat w Indiach stworzony przez równoległe zaklęcia.
James starał się nie zwracać uwagi na jej chłodny ton. Chłonął z uwagą każdą informację, ale byłoby przyjemniej, gdyby nie miał wrażenia, że sobie mocno nagrabił. Jednak miał też swoje racje. Powinni o tym porozmawiać… Ale na pewno nie było to miejsce i czas odpowiednie do tego.
-      Jak poznajesz, która jest która? – zapytał.
-      Brzytwowa odbija się w świetle. Pajęczą łatwo można przegapić, bo wygląda jak zwykła pajęcza sieć. A maskująca, cóż, jest maskująca, układa się w jakiś kształt i wtapia w otoczenie. Zanim jednak się na nią natkniesz wyczuwasz, jakbyś dotknął galaretki. Albo… płynnego powietrza. Zanim zerwiesz nić, masz sekundę, żeby zareagować i ją ominąć.
-      Nigdy o nich nie słyszałem – stwierdził, oczekując wyjaśnienia, skąd ona i jej ojciec o nich wiedzą. Uzyskał tylko wzruszenie ramion. Jak tak dalej pójdzie to pan North wyciągnie bardzo błędne wnioski na temat ich umiejętności i sprawności.
-      Czyli ta to brzytwowa? Musimy ją ominąć?
-      Nie wyciągaj pochopnych wniosków. Jeżeli to byłbyś tylko ty, to śmiem twierdzić, że ojciec w ogóle by jej nie zastosował. Natomiast gdybym to była tylko ja… cóż… trafiłabym na siatkę różnych linek. Czyli to pewnie coś pomiędzy…
James przyswoił sobie szybko informacje o linkach. Brzytwowa, już się odbiła. Podszedł kilka kroków bliżej i wyciągnął w jej kierunku rękę. Usłyszał jak Arthemis ze świstem wciąga powietrze, ale nic nie powiedziała. James podejrzewał, że jest obrażona. Jego palce coś musnęły, więc czym prędzej cofnął rękę.
-      Jak się usuwa maskującą?
-      Przetnij ją, jakimś zaklęciem… - mruknęła z wyższością.
James trochę zirytowany zacisnął zęby i powiedział: Diffindo! Ich oczom nic się nie ukazało, jednak James podejrzewał coś, więc nakierował tarczę zegarka tak, żeby odbijała promienie światła z różdżki. Jego oczom ukazała się siatka połyskujących złowieszczym blaskiem nitek.
-      Cóż, chyba musimy to jakoś ominąć – stwierdziła Arthemis, rozejrzała się dookoła.
-      Nie możemy tego po prostu jakoś przejść? – odparł James.
-      Moglibyśmy spróbować, narazić się i pewnie mocno pokaleczyć. Jednak jest tu jakieś dodatkowe wyjście – powiedziała z pewnością.
-      Skąd wiesz?
-      Nie chodzi o to, żeby pokonać przeszkodę James – powiedziała spokojnie. – Tylko, żeby umieć ją rozpoznać, wykryć i jeżeli się da ominąć, oszczędzając czas i zdrowie…
Słysząc to James, stwierdził, że jednak mógł przesadzić w swoim pochopnym początkowym, spostrzeżeniu sytuacji. Jeżeli jej ojciec tak do tego podchodził, to Arthemis rzeczywiście miała za sobą dobre przeszkolenie.
-      Oczywiście niektórych przeszkód nie da się ominąć. Innych nie chcemy omijać – powiedziała Arthemis kierując się po wyjątkowo grubą gałąź wysokiego drzewa. – Ale chyba nie tym razem – dodała i złapała coś w dwa palce. A potem chwyciła mocniej obiema rękami i zawisła w powietrzu. Był to tak dziwaczny widok, że James niemal parsknął śmiechem.
Chwilę później znalazła się już nad gałęzią i stanęła chwiejnie. Odetchnęła.
-      Za pierwszym razem jest trochę dziwnie, ale się przyzwyczaisz… - zawołała z góry.
James łapiąc się linki tak cienkiej, że prześlizgiwała się mu przez palce, stwierdził, że to jest niemożliwe i niewykonalne. Ale ponieważ Arthemis patrzyła na niego z góry wyczekująco, zacisnął zęby i bardzo powoli ręka za ręką, zaczął się wspinać.
-      To nie jest normalne – sapnął, gdy po pierwszym metrze zrobiło mu się niedobrze.
-      Staraj się robić to powoli. Nie chcesz, żeby lina się rozhuśtała – powiedziała Arthemis.
James odetchnął głęboko, a jego umysł walczył z czymś niemożliwym. Nie miał w rękach liny, ale wspinał się po niej. Nie widział niebezpieczeństwa, ale wiedział, że pod nim są zabójczo ostre nitki. A ziemia oddalała się coraz bardziej. No i wolał się nie zastanawiać, co zrobią, gdy już będą u góry.
Gdy w końcu znalazł się obok Arthemis, oparł się o drzewo, starając się opanować zawroty głowy. Arthemis przyglądała mu się z troską.
-      Pierwsze razy są najgorsze. Ja rzygałam przy pierwszych trzech…
Słysząc to najpierw zrobiło mu się nie dobrze, ale chwilę później doszedł do wniosku, że jednak poprawiło mu to humor.
-      Mam nadzieję, że będzie tutaj też coś, co ja znam – burknął. – Bo na razie czuję się zbędny…
-      Wierz mi, że tak będzie… Mój ojciec nie ułatwiłby nam zadania do tego stopnia, żebym znała wszystkie jego sztuczki…
-      Co teraz? – zapytał.
Arthemis jedną ręką przytrzymywał się jakiejś niewidzialnej liny, a drugą wskazała coś za sobą.
-      Mamy most…
James wychylił i zobaczył tylko przestrzeń między gałęziami drzew, a pod spodem ziemię, która jak wiedział, była wypełniona śmiercionośnymi nitkami. Potem jednak przyszło mu do głowy, że linki, po której się tu wspiął też nie widział, i zrobiło mu się słabo.
-      Super. Proszę, prowadź – rzucił ironicznie.
Arthemis zmarszczyła brwi. A potem potrząsnęła głową, jakby chciała odpędzić od siebie nieprzyjemną myśl i dotknęła kilku miejsc w powietrzu.
-      Widzisz je? – zapytała.
James przekrzywił głowę i rzeczywiście zobaczył mlecznobiałe pajęcze nici. Skinął głową.
Arthemis zaczęła powoli iść, mając ręce rozłożone, jakby się czegoś z dwóch stron trzymała. James zrobił to samo i stwierdził, że nie jest tak źle, jeżeli uważnie się przyglądasz, szczególnie, że robiło się coraz jaśniej i coraz łatwiej było rozpoznać skomplikowany wzór. Dość daleko zaszli, gdy w końcu Arthemis oznajmiła, że most się skończył.
-      Chyba możemy zejść na dół – powiedziała z wahaniem, patrząc podejrzliwie na zieloną trawę pod nimi, cztery metry niżej.
James ułamał kawałek gałęzi i rzucił na ziemię. Przez chwilę, jak małe dzieci, obserwowali co się z nim stanie. Gdy nieporuszony leżał nadal na ziemi, James mruknął:
-      Możemy zejść po gałęziach?
-      Nie widzę innego wyjścia- odparła Arthemis i zaczekała aż James pierwszy zacznie schodzić po szerokich konarach starego drzewa. Gdy patrzyła na grę jego mięśni, musiała przyznać przed samą sobą, że jest co oglądać. Chwilę później zarumieniła się, skarciła w duchu, jakby jej ojciec mógł słyszeć jej myśli i zaczęła schodzić za Jamesem.
Z każdym krokiem rozglądali się podejrzliwie za kolejną śmiercionośną pułapką, ale na razie nic nie widzieli. Ale w końcu Arthemis zrobiła jeden krok za dużo i… zniknęła.
James zbaraniał. A potem ogarnęła go panika. Chciał krzyczeć, wzywać pomocy, przeklinać pana Northa i paść na kolana. A potem stwierdził, że musi sobie sam radzić. I że nigdy przecież nie zaszłaby sytuacja, w której Arthemis znikła by na zawsze…
Przyjrzał się miejscu, w którym stała. Zaklęcia-pułapki…- pomyślał. Może portal? Albo magiczna dziura? Obie możliwości pasowały…
James z plecaka wyjął linę, obwiązał nią dookoła najbliższe drzewa, a potem siebie w pasie i stanął dokładnie w tym samym miejscu, w którym przedtem Arthemis.
Wciągnął go wir, a po chwili znalazł się po uszy skąpany w wodzie. Na szczęście nadal czuł linę na pasie. Rozejrzał się. Dookoła jak okiem sięgnąć woda i ani metra lądu. I nie było widać Arthemis. Za gardło złapała go panika. Nie wiedział, czy Arthemis umie pływać…
Utrzymywał się na powierzchni, gdy niedaleko usłyszał chlupot wody, i głębokie zaczerpnięcie tchu.
-      Cholerne druzgotki! – warknęła Arthemis.
-      Arthemis! – Jamesa zalała fala ulgi.
-      Wskoczyłeś tutaj za mną, kretynie? Kto nas teraz stąd wyciągnie? – rzuciła zirytowana.
James posłał jej chłodne spojrzenie.
-      Niezbyt miłe powitanie – prychnął. – Chodź do mnie, zabiorę nas stąd…
-      Niby jak?! – odparła, ale zaczęła płynąć w jego stronę.
-      Nigdy tego nie widziałaś? To magiczna dziura. Wrzuca cię to jakiegoś obszaru bez wyjścia. Takie magiczne więzienie. Stosują je w Gringotta… Co jakiś czas wujek Bill musi kogoś wyciągać z czegoś takiego. To wredne, że akurat tutaj jest woda…
-      A jak masz zamiar nas stąd wyciągnąć?
Gdy do niego podpłynęła, objął ją w talii, obwiązał sznurkiem również ją i zaczął ciągnąć ją linę w swoją stronę. Przemieszczali się w zadziwiającym tempie, jak na taki sposób poruszania się.  Chwilę później niczym korek od szampana, wystrzelili, by znaleźć się natychmiast w Zakazanym Lesie. I nada byli mokrzy.
-      Nie cierpię być mokra! – warknęła Arthemis. – A nie mam czasu się wysuszyć! Gdzie my jesteśmy!?
-      Myślę, że dokładnie w tym samym miejscu, w którym byliśmy wcześniej – odpowiedział jej James, nadal z twarzą skierowaną w stronę ziemi. Powoli wstał i nie patrząc, powiedział grobowym głosem: - Myślałem, że nie umiesz pływać.
Arthemis przystanęła i wpatrywała się w jego plecy. Przymknęła oczy.
-      Które z nas wychowało się na wyspie? – zapytała.
James prychnął.
-      Wielka Brytania to wyspa…
Arthemis przewróciła oczami.
-      James mieszkam nad morzem. Oczywiście, że umiem pływać… - podeszła do niego i rozwiązała supeł liny wokół swojej i jego talii. – I to dobrze – dodała, przelotnie ściskając jego rękę. – Jak rozpoznałeś, że tutaj jest zaklęcie? – zapytała, patrząc się podejrzliwe na miejsce zniknięcia.
-      Nie rozpoznałem, miałem pewne możliwości i postawiłem na najbardziej prawdopodobną. Ale ogólnie, to chyba już wiem, jak rozpoznać to zaklęcie. Zrób trzy kroki do tyłu i rozejrzyj się dookoła.
Arthemis zrobiła co powiedział i zaklęła siarczyście. Wejście! Krzaki dookoła ścieżki i drzewo utworzyły zieloną bramę.
-      To zaklęcie działa tylko, gdy chcesz gdzieś wejść – oznajmił.
-      To takie cholernie sprytne! – warknęła Arthemis.
-      Chodź, musi gdzieś tutaj być prawdziwa ścieżka – uspokoił ją James.
-      Zawsze mi to robił! Szło mi świetnie. Wszystko było dobrze, ale zawsze, za każdym razem, musiał mi dać pstryczka w  nos – mierziła się. – Przypomnieć mi, że nie wszystko umiem! Och!
-      To chyba dobrze, prawda? Inaczej stałabyś się zbyt pewna siebie…
-      Albo miała większą wiarę we własne umiejętności – odpowiedziała cicho.
James chciał jej powiedzieć, coś pocieszającego, ale po pierwsze nie mieli na to czasu, po drugie był to temat na większą dyskusję, a po trzecie gdzieś dookoła nich krążył jej ojciec. Dlatego powiedział jedynie:
-      Gdybyś miała większą wiarę we własne umiejętności, to zapewne twój instynkt samozachowawczy uciekłby gdzie pieprz rośnie.
Arthemis parsknęła śmiechem, a potem odkrywając kolejne sprytne nitki, ominęli dookoła leśną bramę i wyszli na ścieżkę z drugiej strony.
Bez problemu ominęli wszystkie sprowadzające na manowce magiczne stworzenia, jak kappy czy zwodniki. Nie były dla nich wyzwaniem. Jednak w końcu trafili na kolejną pułapkę, w którą przez własną pewność się wkopali.
Najpierw były diabelskie sidła. Dali im się złapać, żeby nie musieć omijać ich dookoła, szczególnie, że wiedzieli jak sobie z nimi poradzić. Zajęło im to chwilę, ale gdy tylko przestały ich więzić, nagle okazało się, że po kolana są uwięzieni w ruchomych piaskach.
-      To jest sztuczka mojego ojca! – warknął James. – Gdy jeździ na jakąś misje, zostawia za sobą, takie pułapki, żeby spowolnić ewentualnych szpiegów! Że też dałem się na to nabrać!
-      Jak się z tego wydostać? – zapytała Arthemis spokojnie.
-      Nie możesz się za bardzo ruszać, bo ugrzęźniesz po szyję. Nie możesz użyć zaklęcia, bo nie zadziała. Musisz się czegoś złapać i wyciągnąć.
James wycelował różdżką w najbliższą gałąź i powiedział:
-      Incarserus! – Linka obwiązała się dookoła gałęzi. Jej drugi koniec chwycił James i podciągnął się. Już był niemal cały poza poziomem ruchomych piasków, gdy gałąź pękła pod jego ciężarem, a on z chlupotem wpadł aż po pachy w piaski.
Serce Arthemis bezpiecznie umościło się w jej gardle, gdy to zobaczyła.
-      Ok – wyszeptała, jakby bała się, że głośniejsze słowa, zaburzą delikatną równowagę piasków. – Ty się nie ruszaj, a ja spróbuję wyjść…
Obwiązała zaklęciem linę, ale dookoła pnia i niemal płasko zaczęła się wyczołgiwać centymetr po centymetrze z bagna. Odetchnęła z ulgą, gdy w całości wyczołgała się na twardy, przyjemny grunt i dotarła do drzewa. Potem oblepiona do połowy piaskiem, niczym drugim ubraniem, sprawdziła wytrzymałość liny, a potem rzuciła ją Jamesowi.
Bardzo powoli ją złapał, jednocześnie trzymając różdżkę, a potem Arthemis zapierając się o pień drzewa, wyciągnęła go na brzeg. Przewrócił się na plecy, z gniewnie zmarszczonymi brwiami spojrzał na korony drzew i powiedział:
-      Jestem głodny.
Arthemis parsknęła śmiechem.
Do końca trasy nie mieli już groźnych przygód i z powodzeniem omijali drobniejsze pułapki pana Northa. James coraz lepiej rozpoznawał sprytne linki. Wiedział jednak, że to ich pierwszy raz, więc są raczej widoczne. Z każdym nowym treningiem będą pewnie coraz lepiej ukryte, a pozostałe pułapki będą coraz bardziej skomplikowane. Cieszył się, więc, że tym razem nie robią tego na czas.
Przecięli sobie trasę ostatniego odcinka i znaleźli się ponownie na polanie, z której rozpoczęli. Brudni, spoceni, mokrzy i głodni, ale na szczęście bez śladów krwi i zranień na ciele.
Pan North wylądował obok nich.
-      Cóż, nawet nieźle. Muszę przemyśleć wasze błędy i mocne strony. Na nich się skupimy następnym razem. Wszystko z wami w porządku?
Skinęli głowami.
-      Myślę, że jesteście trochę głodni. Zobaczymy się myślę wkrótce. Możecie iść…
Tylko tyle? – zdziwił się w duchu James. – Żadne słowa o świętach, odwiedzinach? – nachmurzył się.
Arthemis po prostu skinęła głową i ruszyła w drogę powrotną. James pożegnał się z panem Northem i ją dogonił. Gdy już wyszli z lasu i zakończyli zadanie ona też zmieniła zachowanie. Spojrzała na niego gniewnie i nic nie powiedziała. James miał dosyć. On jeżeli miał jakiś problem, to mówił o nim. Oczyszczał atmosferę natychmiast jeżeli tego wymagała sytuacja. Ale nie! Ona wolała udawać, że wszystko jest dobrze podczas zadania, a gdy je zakończyli była zła i obrażona, a on nawet nie wiedział, o co!
-      O co ci chodzi? – zapytał, siląc się na cierpliwość.
-      O twoje bezpodstawne podejrzenie, co do mojego ojca – odparła Arthemis, nie zatrzymując się.
-      Nie były bezpodstawne! – oburzył się James.
-      Były, biorąc pod uwagę fakt, że go znasz! – oburzyła się. James już otwierał usta, żeby jej odpowiedzieć, ale podniosła rękę, żeby mu przerwać. – Muszę iść się spakować. Chcę spędzić święta w spokoju, z rodzicem, który mi jeszcze został! – A potem odwróciła się i odeszła, nie czekając na jego reakcje.
Przez chwilę James chciał za nią pobiec, ale potem postanowił dać sobie chwilę na ochłonięcie, a jej na przemyślenie jego stanowiska. Och, był taki zły, gdy pomyślał o jej zachowaniu! Marszowym krokiem poszedł do zamku, z głębokim postanowienie zjedzenia śniadania.
Oboje, wierząc święcie w swoje racje, czekali aż to drugie się odezwie przez całą drogę do Londynu. Ignorowali ciekawskie spojrzenia pozostałych, w milczeniu grając z Lily, Lucasem i Valentine w diabelskiego pokera.
Na pierwszy rzut oka wszystko było dobrze. Jednak Rose niemal natychmiast zauważyła, że nie rzucają sobie ukradkowych porozumiewawczych spojrzeń i że siedzą na przeciwko siebie jak przeciwnicy, a nie obok siebie, jak mieli w zwyczaju. James nie szukał każdej sposobności, żeby dotknąć Arthemis.
To było dziwne i wszyscy to wyczuwali. Tylko Valentine kręciła się niespokojnie, nie mogąc się doczekać aż pociąg się zatrzyma. Na peronie miał czekać na nią Fred. Miała, więc powód do niecierpliwości.
Na peronie na King’s Cross zrobiło się jeszcze gorzej.
Arthemis serdecznie przywitała się z jego rodzicami, a potem szybko skinęła mu głową i odciągnęła ojca, jakby bardzo jej się śpieszyło.
W Jamesie narastał gniew. Arthemis nigdy nie unikała konfrontacji, chyba, że nie umiała sobie z czymś poradzić. A przecież to nie była taka sytuacja. I co teraz? Czuł się, jakby został zawieszony. I to ona go zawiesiła. Ale bardzo się myli, jeżeli myśli, że on będzie czekał, aż ona sobie wszystko w głowie poukłada. Da jej dwa dni. A potem będzie musiała stawić mu czoła.
Odwrócił się, żeby porozmawiać z Fredem, ale tego już nigdzie nie było. Rozczarowany westchnął. Cóż był pewien, że dziewczyna jego kuzyna, nie ma zamiaru marnować ani jednego dnia z tych świąt na dąsy.


Wieczorem w pierwszy dzień świąt Wielkiej Nocy, Hermiona zauważyła, że z Rose dzieje się coś niedobrego. Praktycznie nie mała apetytu, tylko dziabała widelcem po talerzu. Rzadko się odzywała, a przez większość czasu była zamyślona. Często na jej twarzy odmalowywał się ból, a czasami jakieś słodko-gorzkie uczucie barwiło jej uśmiech.
Zaniepokojona zapukała do drzwi jej pokoju. Nie usłyszała odpowiedzi, ale cicho nacisnęła klamkę. Rose leżąc na łóżku, podniosła na nią wzrok.
-      Przepraszam mamo. Nie czuję się najlepiej…
-      Właśnie widzę – Hermiona weszła do pokoju. – Coś się stało?
-      Mam pewien… problem. Muszę go chyba przeboleć, bo nie da się go rozwiązać – odpowiedziała ostrożnie Rose.
-      Nie przychodzi mi do głowy problem, którego nie da się rozwiązać – powiedziała wesoło Hermiona i pogłaskała Rose po bardzo długich włosach. – Wspaniale rosną. Masz jakiś nowy szampon?
-      To eliksir od Albusa – odpowiedziała krótko Rose i zamilkła, przypominając sobie blade dłonie o długich palcach, wplatające się w jej rude sploty.
Hermiona pogłaskała ją po policzku.
-      Rose. Nie ma takiej rzeczy, której nie da się rozwiązać. Wiem, co mówię. Zebraliśmy siedem cząstek duszy największego czarnoksiężnika naszych czasów. Dokonaliśmy tego, chociaż myśleliśmy, że to jest niemożliwe.
Rose niemrawo pokiwała głową.
-      Jeżeli będę mogła ci jakoś pomóc, to powiedz – powiedziała łagodnie Hermiona. – Zawsze będę po twojej stronie, kochanie.
Rose zadrżały wargi, gdy Hermiona zamknęła za sobą drzwi.
Może w tym tkwił jej problem? Nie potrafiła rozwiązać problemu, bo sama nie wiedziała, co czuła. Z jednej strony wierzyła święcie, że jej rodzina nie postąpiłaby tak, jak myślał Scorpius, a z drugiej obawiała się, że mógł mieć rację. Gdyby miała pewność… mogłaby, albo walczyć o niego, albo dać mu spokój, i pogodzić się ze swoim złamanym sercem.
Zacisnęła zęby i zeszła do kuchni. Rozczulił ją widok ojca, rozwiązującego krzyżówkę, który jak to miał w zwyczaju, co chwilę zwracał się z jakimś hasłem do jej matki, która myła naczynia i z niezmąconą cierpliwością mu odpowiadała.
Ron podniósł na nią wzrok.
-      Och, kochanie, chcesz herbaty?
Hermiona odwróciła się do niej i uśmiechnęła przelotnie.
Rose przełknęła ślinę, ścisnęło ją w żołądku. Odetchnęła głęboko, pod bacznymi spojrzeniami rodziców i wyprostowała się, a potem odważnie rzekła:
-      Co byście zrobili, gdybym powiedziała wam, że chodzę ze Scorpiusem Malfoyem?
Hermiona ze zdziwienia otworzyła usta, a z jej rąk wyślizgnął się mokry talerz. Ron zerwał się na równe nogi, przewracając krzesło:
-      Słucham?! – krzyknął. – Chodzisz z… z… W sensie, że… Masz… chłopaka? Jak to chodzisz ze Scorpiusem Malfoyem?!
Rose poczuła gorzki smak w ustach, ale uśmiechnęła się szeroko i powiedziała:
-      Udało mu się was nastraszyć, co? – zaśmiała się i skupiła całą uwagę na ojcu, bo matka wpatrywała się w nią zbyt intensywnie. Obeszła stół i cmoknęła Rona w policzek.
-      To znaczy, że nie masz chłopaka? – zapytał podejrzliwie.
-      Nie. I nie planuję żadnego w najbliższym czasie – odpowiedziała spokojnie Rose. Przynajmniej to było prawdą. – Teraz już chyba pójdę spać… Dobranoc.
Z całych sił powstrzymywała łzy, wchodząc po schodach. Reakcje rodziców wystarczyły jej za odpowiedź. I żałowała spontanicznej decyzji. Bo wolałaby nie wiedzieć. Wolałaby wierzyć w to, że jej miłość ma jakieś szanse. Wolałaby zachować nadzieję, że wszystko się ułoży…


Albus trajkoczący o Lizbeth i nauce teleportacji, która miała się rozpocząć po świętach, doprowadzał Jamesa do szału. Oczywiście nie umknęło to jego matce, ale na szczęście wpadła ciotka Hermiona i to niezwykle wzburzona, wiec chyba został uratowany na jakiś czas. Był już drugi dzień świąt, a on nadal chodził naburmuszony. Stwierdził, że tak pozostanie, jeżeli tego nie wyjaśnią. Było dopiero po trzeciej, więc chyba niezbyt późno na odwiedziny. Wziął, więc klucz od posiadłości Northów, krzyknął do ojca, że wychodzi i teleportował się.
Niedługo potem, zapukał do drzwi wejściowych domu Tristana Northa. Otworzył mu właściciel. Uśmiechnął się na jego widok.
-      Witaj, James!
-      Dzień dobry! – odpowiedział panu Northowi.
-      Może ty mi wyjaśnisz, czemu moja nieznośna córka, jest jeszcze bardziej nie do zniesienia niż zazwyczaj? – zapytał uprzejmie.
Na ustach James mimowolnie pojawił się uśmiech.
-      Pewnie to moja wina. Arthemis nie chciała się kłócić przed wyjazdem na święta. To był błąd, bo chyba powinniśmy oczyścić atmosferę... Cóż, nic straconego…
Pan North zaśmiał się nieszczerze, a potem dość szybko powiedział:
-      I tak miałem wyprowadzić Archera… ARCHER! – w jego głosie brzmiała lekka panika.
Chwilę później usłyszeli szczeknięcie.
-      TAK, IDŹ SOBIE!!
Rozległ się dźwięk zatrzaśniętych drzwi. Pies czym prędzej przybiegł do nich z podkulonym ogonem. Spojrzał z pretensją na Jamesa, jakby nasłuchał się, że to jego wina.
-      Sorry, brachu – mruknął James i poklepał psa po głowie.
-      Cóż… ja… zostawię was samych – powiedział szybko pan North i zerknął lękliwie na szczyt schodów, jakby obawiał się, że jego ukochane dziecko, zaraz się tam pojawi, a on zostanie wciągnięty w sam wir walki.
Zaczynając powoli wdrapywać się na schody, James zdjął kurtkę i rozpiął bluzę. Potem zapukał do drzwi pokoju na poddaszu.
-      Czego?!
Otworzył drzwi.
-      Przypominam ci, że to ty nie chciałaś się kłócić. Widzę, że postanowiłaś wyżywać się na członkach rodziny…
Arthemis błyskawicznie odwróciła się w jego stronę, a James zauważył jednocześnie złość i radość w jej oczach. Dziwna i podniecająca mieszanka…
On też się cieszył na jej widok. I poczuł złość na myśl o ich pożegnaniu na King’s Cross.
-      Zanim przejdziemy do głównego tematu – zaczął, nie dopuszczając jej do głosu, - chciałem cię tylko ostrzec.
Uniosła drwiąco brew.
-      Nie waż się, już nigdy więcej odejść ode mnie w taki sposób, w jaki to zrobiłaś trzy dni temu. Ostrzegam cię, że następnym razem przytargam cię z powrotem, chociażby patrzył się na nas cały Londyn.
Arthemis przełknęła ślinę.
-      Chciałam… pomyśleć. A nie mogłam, z tobą obok.
-      O czym musiałaś pomyśleć? – zapytał spokojnie i cicho James. Postanowił utrzymywać spokój, tak długo jak się da.
Arthemis oddaliła się od niego, niemal na drugą stronę pokoju i nie patrzyła na niego. Z jakiegoś powodu ten dystans drażnił Jamesa, bardziej niż wszystko, co mogła powiedzieć.
-      Nie zdajesz sobie sprawy… ile znaczy dla mnie to, że dogadujesz się z moim ojcem – powiedziała z trudem. – Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której musiałabym… wybierać, między wami. I chyba dopiero teraz wiem, przed czym Scorpius chce ochronić Rose. I na jego miejscu, zrobiłabym to samo… - głos Arthemis się załamał.
James poczuł się, jak ogłuszony. Przetarł dłonią czoło.
-      O ile mi wiadomo, Rose przynajmniej wierzy w to, że nie kazano by jej wybierać – rzucił zmęczonym głosem. – Powiedziałem ci, że jeżeli ktoś cię stawia w takiej sytuacji, to nie jest rodzina. To były moje własne słowa, a ty i tak masz wątpliwości. – jego kruchy spokój zaczął pękać. - Poza tym, do cholery, Arthemis! Przecież ja uwielbiam twojego ojca! Jest zabawny, odważny i pobłażliwy! Kto go nie lubi!? Co nie zmienia faktu, że nie zgadzam się z jego metodami wychowawczymi! Prawdopodobnie jest to twoja wina, bo wszystko trzeba wyciągać z ciebie, jak ze studni bez dna! Trzeba było po prostu powiedzieć, że wytłumaczysz mi później, ale nie! Ty wolałaś przypisać mi to, co najgorsze!
-      Przestraszyłam się! – krzyknęła Arthemis. – Obaj jesteście integralną częścią mnie! Nie umiem was rozdzielić! Nie mogę tego zrobić! To by mnie… rozerwało!
James zaczął oddychać szybciej, próbując się uspokoić, ale w końcu nie wytrzymał, krzyknął sfrustrowany i z zaciśniętymi oczami, klepał się po czole, jakby to mogło mu pomóc.
-      No Boga, jesteś taką histeryczką Arthemis!! Jesteś jak… kokos!
Arthemis najpierw oniemiała, a potem parsknęła śmiechem.
-      Kokos? Nic innego nie przyszło ci do głowy? – zapytała drwiąco.
James założył ręce na piersi.
-      Jesteś twarda. Trudno się przebić przez twoją skorupę, ale gdy już zrobisz pęknięcie, możesz się aż zbyt łatwo dostać do środka… A wtedy nie masz już żadnych barier…
Arthemis patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczyma. A do Jamesa dotarło, jak trafne było to, co powiedział.
-      A ponieważ już przedarłem się za tę twoją skorupę, naprawdę myślisz, że naraziłbym to, co jest w środku? – zrobił krok w jej stronę. – Mógłbym nie cierpieć twojego ojca. Mógłbym sprzeczać się z nim na każdym kroku i nienawidzić jego towarzystwa… Ale nawet wtedy pozostałby twoim ojcem i nie miałbym żadnego prawa was rozdzielić. Nie rozumiem skąd się w ogóle bierze myśl, że doszłoby do jakiegokolwiek rozłamu w takiej sytuacji! Obojętnie, która strona miałaby problem! Ani jednej, ani drugiej z więzi nie da się zerwać, więc nikt nie ma nic do powiedzenia! Nie wiem skąd się wzięła taka durna myśl! Rodzice są rodzicami i nimi pozostają! Mogą się z tobą nie zgadzać, ale nie mają żadnego wpływu na twoje uczucia. Jeżeli są rozsądni, jeżeli cię kochają, to, to akceptują, jeżeli nie, to ich strata. Powinnaś to wiedzieć. Powinnaś to wiedzieć, znając doskonale, w jakiej sytuacji znalazła się twoja matka… W odwrotnej sytuacji, jeżeli człowiek, którego kochasz, z którym chcesz spędzić resztę życia, żąda od ciebie, czegoś tak skandalicznego, chce, żebyś zerwał wszelkie więzi, które są twoją podstawą. Które czynią cię taką, jaką jesteś, to, jego uczucie nie jest prawdziwe! – James oddychał coraz szybciej, jednak nie dał dojść Arthemis do słowa. – Nigdy nie podejrzewałaś Malfoya, że zażądałby czegoś takiego od Rose, ale kiedy znalazłaś się w identycznej sytuacji, wzięłaś pod uwagę tylko najgorsze z możliwych, wyjście!
-      Przestraszyłam się… - powtórzyła Arthemis, patrząc na niego smutno. – Bo zrozumiałam, że gdybyś był innym człowiekiem. Gdybyś kazał mi wybierać… To tak naprawdę nie miałabym żadnego wyboru… To mnie przeraża – dodała szeptem.
James przez dłuższy czas wpatrywał się w nią z niedowierzaniem i niemal z gniewem, a potem jego spojrzenie złagodniało.
Zrobił kolejny krok w jej stronę.
-      A ja się cieszę, że nie masz wyboru – powiedział. Spojrzała na niego spode łba. – Bo wyobrażam sobie sytuację, w której miałabyś wybór. Wmawiałabyś sobie, że to jeszcze nie to; że wszystko się może zdarzyć. Uciekałabyś. Asekurowała się. Dlatego cieszę się, że to czujesz. Może nawet cieszę się, że cię to przeraża, bo w takim razie jesteśmy na równej pozycji… - Arthemis delikatnie rozszerzyła oczy, gdy chwycił ją za rękę. – Zadam ci pytanie, przez które nie przestaniesz się bać, ale może twój wyimaginowany wybór w wyimaginowanej sytuacji, przestanie mieć aż takie znaczenie. – Tym razem we wzroku Arthemis pojawiła się prawdziwa panika. James zaśmiał się złośliwie. – Nie, nie TO pytanie – uspokoił ją. I tak przyglądała mu się podejrzliwie. – Chciałabyś mieć wybór?
Arthemis wyswobodziła rękę i odgarnęła mu grzywkę z czoła.
-      Nie oszukujmy się – powiedziała cicho. – Nigdy nie pozostawiłbyś mi żadnego wyboru…
James wyszczerzył zęby. Lecz po chwili spoważniał.
-      Nie zapominaj… że nigdy też nie postawiłbym cię, przed takim wyborem.
Arthemis wyrwała się i odeszła. A potem krzyknęła sfrustrowana:
-      Och, nie cierpię tego! Jesteś taki idealny i rozsądny! Nie popełniasz błędów! Zawsze wiesz, co powiedzieć!! Czuję się taka… niedouczona! Niedoświadczona!
James zaskoczony, obserwował jak krąży po pokoju, niczym małe ciemnowłose tornado i zastanawiała się, co jej odbiło. Potem stwierdził, że zapewne czuła się teraz jak idiotka. Cóż, znał to uczucie.
-      Arthemis, ty masz swoją niepewność, a ja swoją zazdrość. Ja wolę cię uspokajać, ty wolisz na mnie krzyczeć. Efekt jest ten sam. Otrzymujemy zapewnienie… Wyznanie – dodał ciszej, przypominając sobie ich ostatnią rozmowę.
-      Jak tak dalej pójdzie to o co będziemy się kłócić za dwadzieścia lat? – prychnęła.
-      Naprawdę wierzysz w to, że zabraknie nam tematów? – zapytał drwiąco.
Przez chwilę patrzyła na niego, z uniesioną brwią.
-      Z twoim temperamentem?
Podszedł do niej blisko i mruknął jej na ucho:
-      I z twoją skłonnością do przywracania mnie do porządku?
-      A właśnie! – przypomniała sobie Arthemis, odsuwając się od niego. – Co to znaczy, że nie pochwalasz metod wychowawczych mojego ojca?
-      Wybacz, ale wpuścić dziecko, na tor przeszkód, wypełniony sprytnymi linkami, które mogą ci zrobić krzywdę, to nie jest dobry pomysł!
-      Och… - Arthemis zmarszczyła brwi. – Naprawdę myślisz, że wpuścił mnie gdziekolwiek na pałę? Zanim dołączył jakąś pułapkę do swojego toru, często miałam pół roku szkolenie z nieszkodliwymi falsyfikatami, aż w końcu znajdowałam je lepiej, niż on je umieścił. Mój ojciec nigdy nie zaryzykowałby mojego życia. Ale wiedział, że sama będę szukała kłopotów. Próbowała wszelkich sposobów, żeby się sprawdzić. Wolał więc to kontrolować. Musiał być bardzo przewidujący i pomysłowy, bo w sumie nie przypominam sobie, żebym miała czas na wymyślanie, jakiś niebezpiecznych przedsięwzięć – dodała z namysłem.
James przez chwilę wpatrywał się w nią, a potem potrząsnął głową i rzucił:
-      Twój ojciec miał przerąbane… Muszę mu kupić whiskey. Dużą…
Arthemis walnęła go pięścią w ramię.
-      Byłam kochanym dzieckiem! O ile miałam, co robić – dodała ciszej.
-      Twój ojciec to bohater – stwierdził James poważnie, kładąc rękę na sercu.
-      Przestań się śmiać! – powiedziała obrażonym tonem, zaplatając ręce na piersi.
-      Dobra, dobra – James podniósł ręce na znak kapitulacji. – Nie wiem, czemu twój ojciec zawsze ucieka, gdy w powietrzu wisi twój zły humor. Gdy ja się z tobą kłócę, nigdy nie jest tak źle, żebym się tego bał.
-      Bo dla ciebie im głośniej, im większa afera, tym lepiej. Jesteś równie nieznośny jak ja, a mój ojciec to raczej ugodowy człowiek – mruknęła, odwracając się od niego, jakby chciała coś ukryć.
-      Rzucasz przedmiotami? – zapytał domyślnie.
-      Och, to było tylko kilka razy! – krzyknęła obronnie, obracając się w jego stronę jak fryga.
James parsknął śmiechem, a potem zaczął się śmiać jak opętany. Odwrócił się, w stronę drzwi mówią w przerwach śmiechu:
-      Idę znaleźć twojego ojca… muszę złożyć mu kondolencje… albo nie… gratulacje… że ma dopiero kilka siwych włosów…

-      Nie lubię cię – mruknęła markotnie, a po chwili, w kącikach jej ust pojawiła się zmarszczka uśmiechu. Wzięła kurtkę i poszła za Jamesem. 

1 komentarz:

  1. Szkoda mi Rose , ale rozumiem powody Scorpiusa. Dobrze ze przynajmniej James pamietal aby zabezpieczyć drzwi 😂 to by sie mogło źle skończyć. Pierwsza lekcja profesora Northa i oni już zdążyli sie pokłócić. Na szczęście wszystko sobie wyjaśnili a jak James porównał ją do kokosa to nie mogłam powstrzymać śmiechu 😂

    OdpowiedzUsuń