sobota, 27 stycznia 2018

James Potter versus Robert King (Rok VI, Rozdział 8)

W poniedziałek na Sali było zdecydowanie mniej ludzi, bo rozpoczęły się zajęcia, więc większość osób musiała być na lekcjach. Tylko ludzie zaangażowani w eliminacje do dziesięcioboju mogli przebywać na sali, lub te które nie miały lekcji.
 Według Arthemis schemat by prosty. Lucas wykańcza Gillian, James Warrena, ona zajmie się Hint, a na koniec Fred dołoży Averemu.
 Nie było innego scenariusza.
 I tak też się stało. Chociaż nie mogła powiedzieć, że Ursula Hint ją rozczarowała. Po niej była następną dziewczyną w klasyfikacji. Wyprzedzała nawet Freda. Dała sobie z nią radę w bardzo stylowy sposób. Wygrała z nią 19 do 14. Ale przynajmniej się zmęczyła…
 Losowanie do drugiej rundy tego dnia nie poszło po jej myśli. Walczyła z Elizą, co pewnie okaże się dość nudne, chociaż zabawne. Ale potem jednocześnie walczyli Fred, James i Lucas. To… stwarzało pewne problemy. Albus chyba też tak myślał, ale ci kretyni twierdzili, że nic się nie stanie, nie muszą mieć sekundanta. Niemal się zaczęli kłócić o to, który z nich pójdzie bez sekundanta. Problem w tym, że nie wiedzieli w sumie, jak walczą ich przeciwnicy.
 Dyskutowali o tym, idąc na obiad.
- Jak walczył Dubbin? – zapytała niespodziewanie Arthemis, Jamesa.
- Który to był? – odparł od niechcenia, krojąc kotleta.
- Twoja pierwsza walka.
- Aaa, ten klocek – przypomniał sobie. – Trochę wolny, ale cwany. A co?
- Elijah Cook jest jego partnerem, można pomyśleć, że mają podobny styl. Przynajmniej bardzo podobnie wyglądają.
- Jeżeli tak, to Lucas będzie miał co robić – odpowiedział James, spoglądając na nią z namysłem.
- Nie widzieliśmy wcześniej jego walk – stwierdził Fred. – Ja sobie z Chesterem poradzę…
- Ja z Kaanem też – zapewnił szybki James.
- Skończcie temat – powiedziała Arthemis szybko. – Każdy z was będzie miał sekundanta i koniec tematu.
 Obydwaj niczym bliźnięta zacisnęli usta i obrażeni spojrzeli na swoje talerze.
- Ja pójdę do Lucasa – oznajmiła. – Poradzę sobie lepiej niż Albus…
Al wzruszył ramionami, a James skinął głową, chociaż Lucas starał się protestować.
- A na resztę dajcie mi czas – odpowiedziała, a w jej umyśle układał się plan.


 Arthemis po obiedzie na chwilę gdzieś znikła, ale potem pojawiła się normalnie o 14 w Wielkiej Sali. Walczyła jako druga na macie I. Wbiegła tam z Jamesem za plecami. Po drugiej stronie widziała jak Gillian mówi coś do Elizy. Wyglądała na trochę zmęczoną. Arthemis wiedziała, że ma za sobą dwa ciężkie pojedynki: z Lucasem i z Justinem. Justin podszedł i o coś zapytał, ale skinęła głową.
 Eliza natomiast nie wydawała się przejmować. Trzeba będzie, zatem się z nią pobawić. Nie chciała jej wykluczyć, ale Eliza będzie musiała trochę pobiegać. Arthemis w przeciwieństwie do chłopaków, nie miała taryfy ulgowej dla dziewcząt.
  James jej nie pouczał. Nie dawał rad. Za to poklepał ją po głowie, zanim weszła po schodkach i wesoło powiedział:
- Baw się grzecznie.
 Uśmiechnęła się do niego słodko i odwróciła do przeciwniczki.
 Ukłoniły się grzecznie, jak im kazano i Arthemis zaczęła się bawić. Naprawdę dobrze bawić. Miło było patrzeć, jak Eliza za wszelką ceną stara się odbić jej zaklęcie i jeszcze skontrować. Jednak Arthemis nie pozostawiła jej wyboru. Dziewczyna nie miała szans przejść do ataku. Jeżeli nie chciała zostać skasowana, musiała się ograniczyć do obrony. Słyszała jak Gillian coś krzycz do Elizy. Cóż… według niej Eliza dopiero teraz zdała sobie sprawę, że powinna słuchać przyjaciółki.
 Arthemis robiła z nią, co chciała. Ustawiała ją sobie tak jak chciała. Niewątpliwie dziewczyna dostanie najwyższą notę za obronę. To był naprawdę… ładny pojedynek. Ładny o ile się patrzyło na Arthemis. Wyglądała jak amazonka. Brakowało jej tylko konia. I może miecza. Jak dla niej dziesięć minut minęło zbyt szybko. Kilka włosów wymknęło jej się z kitki, a twarz uroczo zaróżowiła. Wyglądała naprawdę apetycznie.
 Rozległy się brawa i gwizdy, gdy Arthemis i Eliza, podeszły by podać sobie ręce i krótko się uścisnęły.
 James się obejrzał. Chłopacy stojący przy macie oglądali Arthemis, jak ciekawe zdjęcie w magazynie. W magazynie dla dorosłych. Zmrużył oczy. Nie pozostawiając im żadnych złudzeń, podszedł do Arthemis i podał jej rękę, kiedy schodziła z podestu. Trzymał się blisko niej. Niech tylko, któryś się zbliży to pożałują.
- 19 do 6 – ogłosiła sędzina maty I. – Dla Arthemis North.
- Ładnie. Naprawdę ładnie – stwierdziła Arthemis. Wkładając bluzę. Zakiełkowało w niej poczucie radości i triumfu.
 Przeszli przez linki wokół maty.
- Mamy dziesięć minut – stwierdził James. – Ja, bądź Fred idziemy bez sekundanta…
- Oj, mylisz się – poprawiła go i odgarnęła z czoła, lekko spocone włosy. – Znajdź Ala, niech z tobą zostanie, a ja przyprowadzę sekundanta Freda.
- Kogo? – zapytał ciekawie.
Arthemis spojrzała na niego przez ramię, odchodząc:
- Valentine.
James parsknął śmiechem.


Arthemis długo się zastanawiała nad tym. Najpierw myślała, że Freda tym rozproszy. Ale potem stwierdziła, że raczej będzie chciał się popisać i go to zmobilizuje. To bardziej do niego pasowało. Powiedziała Valentine, że Fred nie będzie miał sekundanta w bardzo prostych słowach.
- Zgadzasz się, czy nie? – nie próbowała jej namawiać, czy zniechęcać. To nie był podstęp, jak początkowo sądziła Valentine. Po prostu zaszła taka, a nie inna sytuacja.
 Fred czekał przy trzeciej macie na swoją kolej. Arthemis do niego podeszła.
- Zaraz będziesz miał swojego sekundanta – powiedziała. – Ja lecę do Lucasa.
- Kogo? Tylko na Boga, nie mów, że Rose… albo jeszcze gorzej Hugo!
Zaśmiała się.
- Będziesz zadowolony – zapewniła go.
 Podejrzliwe zmrużył oczy.
- Fred Weasley z numerem 25 oraz Frank Chester z numerem 6 proszeni są na podwyższenie trzecie – powiedział Tyler Stokes.
Fred przeszedł przez linki, gdy usłyszał.
- Jestem!
 Obejrzał się zaskoczony.
 Valentine wzięła do rąk pergamin i podpisała się na miejscu sekundanta WWS, czyli Sekundanta w Wypadku Wyjątkowej Sytuacji. Mogła to być osoba, która nie została pierwotnie wpisana na listę sekundantów. Mimochodem skinęła mu głową.
 Uniósł brew.
- Opieprzę cię, jeżeli przegrasz – oznajmiła.
- Kochanie… ja nie przegrywam jeżeli nie chcę – odparł jej spokojnie.
Valentine starała się zignorować falę podniecenia, która przez nią przepłynęła słysząc ten leniwy, sugestywny ton, którym wymówił pieszczotliwe słowo.
- Więc niech ci się zachce…
- Dziwię się, że ty nie startujesz – powiedział.
Wzruszyła ramionami.
- Nie mam z kim. Allena startuje z Hattie, a nikt inny nie jest dostatecznie dobry, jak na mojego partnera…
- Nie wierzę, że w Hufflepuffie nie ma jakiegoś gościa, który…
- Chciałby, żebym robiła dokładnie to, co on mi każe. Nie dzięki… - prychnęła.
- Dobra. Życz mi szczęścia – powiedział, wyszczerzył do niej zęby i wszedł na podest.
 Fred wziął sobie za punkt honoru, że wygra tę walkę. I wygra z porządną przewagą. Szczerze mówiąc Frank Chester mu tego nie ułatwiał, ale nie dawał za wygraną.
- Niżej! – krzyknęła Valentine.
 Dopiero teraz to zauważył. Frank był stosunkowo niski, a gdy się schylił, jego zaklęcia, go mijały. Uśmiechnął się. Niżej? Proszę bardzo.


Arthemis patrzyła jak Lucas, stara się nie przegrać z Elijahem Cookiem. Cook nie był jakoś straszliwie dobry, ale walczył podobnie do Lucasa. A najgorzej jest walczyć z kimś kto ma taki sam styl jak ty. Jednak robił pewien błąd. Po każdym zaklęciu się cofał. Jakby nie mógł ustać w miejscu.
- Luke, jednocześnie! – krzyknęła. Lucas miał jeszcze połowę do zdobycia poważnej przewagi, bo na razie według niej był remis. – On się cofa!!
 Lucas przez chwile nie wiedział o co jej chodzi, ale gdy po raz kolejny Cook przeszedł do ataku, zobaczył, o co jej chodziło i gdy ten wystrzelił zaklęcie, urok Lucasa trafił go w podbrzusze. Idealnie.
- Nie daj mu odpocząć – krzyknęła. – Jest coraz wolniejszy!
Lucas poczuł wiatr we włosach. Arthemis uśmiechnęła się pod nosem. W tym momencie Cook stracił swoją szansę na remis.
 Jeszcze pięć minut i Lucas zziajany zszedł z podwyższenia.
- Williamsona wygrywa. 17 do 11.
- W pięć minut taka przewaga – zacmokała z podziwem.
Uśmiechnął się szeroko.
- Dzięki – powiedział.
- Nie ma, za co. Zawsze do usług. Chodźmy zobaczyć, jak Valentine poradziła sobie z Fredem…
- Valentine? Jest sekundantem? – zaśmiał się Luke.
Po drodze spotkali Albusa i Jamesa. James spojrzał na nią spode łba.
- Nie musiałem mieć sekundanta. Kaan to płotka…
- Wynik? – spytała jedynie.
- 17 do 9.
- Więc nie taka straszna płotka – stwierdziła.
Przybiegła do nich Rose.
- Fred wygrał. Nawet nieźle. 16 do 12.
- A więc poskutkowało. Faceci są tacy przewidywalni – westchnęła Arthemis. – Wystarczy, żebyście mieli się przed kim popisać…
 James klepnął ją w pośladek za tę niepochlebną opinię.
 Fred leniwym krokiem zszedł z podwyższenia.
- A więc, jak ci się podobało?
- Mogłeś być szybszy, ale ogólnie nie było źle – odparła Valentine chłodno, wycierając wilgotne dłonie o jeansy. Miło się patrzyło na wysokiego, szczupłego faceta pogrążonego w walce.
- Dzięki – odpowiedział z szerokim uśmiechem. Wyszli za linki, gdzie czekała na nich cała banda.
- Dałaś radę? – zapytała Arthemis, Valentine.
Wzruszyła ramionami.
- Dużo robić nie musiałam…
- Nikt nie ma żadnych kontuzji? – upewnił się Albus.
Jednocześnie pokręcili głowami.
- To obejrzymy jeszcze ostatnią walkę, co? – rzuciła Rose. – Walczy Max i Leo.
- Max wygra – oznajmili jednocześnie Arthemis i James.
- Psujecie zabawę – stwierdziła, patrząc na nich kwaśno. – Jutro już nie będę mogła obejrzeć części walk, bo mam własne eliminację.
- I tak musimy czekać na losowanie – stwierdził Lucas, wzruszając ramionami.
- To, ja lecę – pożegnała się Valentine i odeszła zanim ktoś zdążył ją zatrzymać.
Podeszli do pierwszego podwyższenia gdzie Max i Leo zaczynali walkę.
- Mam nadzieję, że nie popsułam jakiegoś twojego super-genialnego planu? – zapytała cicho Arthemis Freda.
- Nie. Doprawiłaś po prostu na ostro zupę, którą gotuje…
- Żebyś jej tylko nie spalił…
- Spokojna głowa. Jestem doskonałym kucharzem – zapewnił ją, patrząc na walkę dwóch Gryfonów.


  Losowanie do trzeciej rundy nie poszło tak, jak się Arthemis spodziewała. Nie, nie było większych trudności z sekundantami. Każdy z nich walczył oddzielnie. James walczył z Leo Dawlishem, więc nie powinno być problemów. A Lucas z jakimś Alainem Longiem. Chyba go kojarzyła. Był w jej klasie na szóstym roku, tyle że w Ravenclawie. Fred walczył z Ursulą Hint, więc będzie musiał się trochę namęczyć. A ona niestety trafiła na Hattie Towsend. Cały dzień z dziewczynami, westchnęła. Żadnych niespodzianek. Do tego była to ostatnia walka. Trochę sobie poczeka.
 Tak więc, wieczór nie zapowiadał się zbyt emocjonująco. I pewnie dlatego ją zaskoczyło to, co się zaczęło dziać. I pewnie nie tylko ją. Zaczęło się już przy pierwszej walce.
 James właśnie zszedł z podwyższenia, gdy usłyszeli jakieś poruszenie, przy drugim podwyższeniu. W Wielkiej Sali rozległ się głos Stokesa.
- Alain Long odpada z konkursu. Lucas Williamson zwycięża 17 do 9.
 Spojrzeli po sobie zdziwieni i pobiegli w tamtą stronę.
Lucas rozmawiał właśnie z sędziami i Frankiem Chesterem partnerem Alaina. Stał tam też Fred. Po chwili wszyscy się rozeszli.
 Przywołali do siebie Freda.
- Wykluczył go? – zapytał Arthemis.
- Long miał ciężki dzień – stwierdził ponuro Fred. – Najpierw walczył z Flintem, potem z Kingiem, a na końcu dostał Lucasa. Podobno po drugiej walce już nie czuł się dobrze. Zaczął opadać z sił po pierwszej połowie…
- Jak Lucasa?
- Cóż, pewnie się czuje trochę winny, ale mu przejdzie. Nic na to nie poradzi.
Arthemis skinęła głową. Luke z ponurą miną zszedł z podwyższenia, po cichej rozmowie z Frankiem Chesterem.
- Podobno to skutek przeciążenia. Nie uniknął kilku zaklęć – wyjaśnił Luke. – Wyjdzie z tego za kilka dni.
- Na macie numer 2 ustawiają się Denis Flint z numerem 11 oraz Elijah Cook z numerem 7 – usłyszeli głos dyspozytora.
- Chodźmy – zarządził James. – Obok będzie walczył King. Więc jest co oglądać.
 Skinęli głowami.
 Nie było to jednak koniec wrażeń na ten dzień.
 Oglądali właśnie beznadziejnie agresywną jak zwykle walkę Flinta, gdy zaledwie w połowie walki usłyszeli krzyk na macie pierwszej, a Hank Kaan padł nieprzytomny. Robert King stał spokojnie z uniesioną różdżką. Nie użył żadnego z niedozwolonych zaklęć. Kaan po prostu nie wytrzymał.
 Sędziowie próbowali ocucić Kaana, ale nie zdołali. W takim wypadku wycofano go z konkursu, gdyż według zasad nie był w stanie dokończyć pojedynku. Darryl Bannister jego partner, skinął ze smutkiem głową i przez chwilę mówił coś do kilku kolegów. Potem wezwano jego imię na matę trzecią gdzie miał walczyć. Hanka wyniesiono na noszach do skrzydła szpitalnego.
- Robert King eliminuje Hanka Kaana. Wygrywa 18 do 8.
- A jednak Kaan bronił się dzielnie – stwierdził James.
- Ten człowiek jest niebezpieczny – mruknęła Arthemis, obserwując Kinga, który bez najmniejszych emocji zszedł z podestu.
- Dobrze, że już masz go za sobą – oznajmił James.
- Ale ty nie – powiedziała zmartwiona.
- Kaan też miał ciężki dzień… Jest średnim zawodnikiem, a trafił na Dubbina, mnie, a na końcu Kinga.
- Skąd wiesz, że nie będziesz walczył z Kingiem przy trzeciej rundzie? – odparła Arthemis z pociemniałymi oczami.
- Nie wierzysz we mnie? – zapytał oburzony, starając się ja rozbawić.
- Wierzę. Ale jemu nie ufam – odrzekła, obserwując Kinga jak jastrząb.
- Znamy już jego słabości – uspokoił ją James. – Więc je wykorzystamy.
Skinęła głową, choć niechętnie.
- Chodź, zobaczymy, jak dziewczyna dokłada Fredowi…
Parsknęła śmiechem.
- Uważaj na nią Fred – powiedziała Arthemis.
- Tak, tak – prychnął chłopak lekceważąco.
 Dwadzieścia minut później, ledwo zremisował ze Ślizgonką. Arthemis uważała, że za późno zapomniał o tym, że walczy z dziewczyną. Zbyt długo starał się być delikatny.
 Nadeszła kolej na ostatnią walkę tego dnia. Arthemis stanęła naprzeciw bladej, Hattie Towsend. Dziewczyna uciekała wzrokiem.
 Błąd. Pierwszy błąd. Nigdy nie pokazuj, że się boisz.
 Rozległ się gong.
 Pięć minut później Arthemis zastanawiała się jak to możliwe. Powaliła dziewczynę jednym ze słabszych zaklęć i cofnęła je, a ona nadal leżała ze wzrokiem wbitym w sufit.
 Nie chciała jej atakować. Obejrzała się zdezorientowana na Jamesa. Pokręcił głową, że nie wie, o co chodzi.
 Dziewczyna się z trudem podniosła. Arthemis chciała zapytać ją czy się dobrze czuje, ale ona podjęła próbę ataku. Arthemis odbiła ją od niechcenia. Kolejne zaklęcie przekierowała w inną stroną, a gdy użyła zaklęcia tarczy, żeby zablokować promień uroku, odbiło się i poleciało w stronę przeciwniczki. Dziewczyna padła po raz kolejny.
- Czas! – krzyknęła Allena Astra i wbiegła na podest.
Sędziowie zatwierdzili czas, Arthemis podeszła bliżej.
- Użyła oszałamiacza – powiedziała i cofnęła zaklęcie.
Allena potrząsnęła Hattie, mówiąc:
- Nie chciała z tobą walczyć. Zmusiłam ją do tego.
- Jezu, przecież bym jej nie zabiła – mruknęła Arthemis. Poczuła się jak potwór.
- Hattie w ogóle nie lubi walczyć. Wystartowała dla mnie.
Arthemis westchnęła.
Hattie otworzyła oczy.
- Ally… ja się do tego nie nadaje – powiedziała ze łzami w oczach.
- Świetnie sobie poradziłaś – zapewniła ją szybko Allena. – Chodź, zabiorę cię stąd.
- Pojedynek się jeszcze nie skończył…
- Trudno – oznajmiła Allena.
- Nie chcę być jedyną, która zrezygnuje – powiedziała Hattie przez łzy. Poczucie wstydu przeniknęło Arthemis.
 Duma, pomyślała, to często krzywdząca cecha.
- Jeżeli wstaniesz, to cię wyeliminuję – powiedziała cicho.
Allena spojrzała na nią oburzona, ale Hattie wstała i skinęła głową.
- Zwariowałaś? – powiedziała Allena do przyjaciółki.
- Nie chcę zrezygnować – powiedziała uparcie Hattie.
Arthemis wróciła na swoje miejsce, napotykając pytające spojrzenie Jamesa.
- Koniec czasu! – krzyknęła sędzina i Allena musiała zejść z podium.
 Arthemis wiedziała jakiego zaklęcia użyć. Szybkiego, w sumie nie sprawiającego bólu, ale na pewno Hattie nie obudzi się po nim do wieczora.
 Hattie zaatakowała Arthemis. Jednym ruchem zblokowała zaklęcie, a siła drugiego podniosła na kilka metrów dziewczynę w powietrze i rzuciła na ziemię.
 Kilka dziewczyn krzyknęło oburzonych. Allena z sędzią weszli na podium. Arthemis spuściła głową. Teraz dopiero będzie potworem…
- Hattie Towsend zostaje wyeliminowana przez Arthemis North. Wynik 20 do 4. To pierwszy osiągnięty maksymalny wynik…
 Sędzia skinął Arthemis głową, więc zeszła z podwyższenia. Minęła Jamesa bez słowa. Zdziwiony poszedł za nią. Po drodze dołączyły do nich Rose i Lily.
- Nie musiałaś być taka ostra… - mruknęła do niej cicho Rose.
Arthemis się zatrzymała i spojrzała na nią twardo.
- Wszyscy teraz będą tak myśleć, co? – rzuciła gorzko i poszła dalej. Rose chciała iść za nią, ale James ją powstrzymał i sam dołączył do Arthemis.
Usiadł przy niej w kącie sali, gdzie popijała wodę z butelki.
- Co się stało? – zapytał cicho.
- Nie chciała ze mną walczyć…
- To komplement.
- Tak, jakby…
- Więc o co naprawdę chodzi?
- Wyeliminowałam ją, bo nie chciała rezygnować, ale nie chciała też brać udziału w turnieju. Oszczędziłam jej drwiących spojrzeń…
- Na pewno jest ci wdzięczna – powiedział uspokajająco, głaszcząc ją po ramieniu.
- Wszyscy myślą, że jestem okrutna i brutalna... – poskarżyła się.
- Przecież lubisz, gdy się ciebie boją – zaśmiał się.
- Ale czasami mi to przeszkadza – odparła ponuro.
James dyskretnie (bo wiedział, że inaczej go odepchnie) pocałował ją w skroń.
- To już koniec na dzisiaj – pocieszył ją. – Jutro wszyscy będą pamiętać, tylko, że wygrałaś.
Skinęła głową i poszli obejrzeć losowanie.
Klasyfikacja po drugim dniu, miała się następująco: Arthemis North (109), James Potter (107) i Robert King (104). Widząc swoje imię na pierwszym miejscu jednak wcale się nie ucieszyła. Nie tak jak powinna. Wszyscy będą myśleli, że zdobyła je kosztem Hattie Towsend.


 Następnego dnia podczas porannych walk mieli znowu problem z sekundantami. Ponieważ James, Arthemis i Fred walczyli jednocześnie. Jednak James walczył z dziewczyną, więc stwierdził, że się obejdzie. Arthemis pobawiła się z Leo Dawlishem na swój swobodny sposób. Fred wyraźnie odpuścił, wytrąconej z rytmu Allenie Astrze, a Lucas wygrał z Rorym Adamsem.
 Walki popołudniowe też nie przyniosły zaskoczenia. Chociaż to nie był widocznie dzień Rory’ego, bo trafił mu się tym razem Fred. Ona natomiast dołożyła Elijahowi Cookowi. Po tym jak dokładnie widziała jego walkę z Lucasem, nie stanowił dla niej większego wyzwania. Plasował się mniej więcej po środku, chociaż bliżej końca.
 Żałowała, natomiast, że nie może obejrzeć walki na macie I. Walczyli tam w tym samym momencie Lucas i James, co przyciągało tłumy widzów. Na pewno było na co popatrzeć. Jej sekundantami byli Fred i Albus.
 Jedyną nowością były wprowadzone zmiany. Zawodnicy musieli się teraz liczyć, z tym, że w ciągu jednej runy będą mieli kilka walk, bo już trzy osoby odpadły. Jako pierwszy w takiej sytuacji znalazł się Robert King, który musiał walczyć najpierw z Lucjanem Jose, a potem z Frankiem Chesterem.
 Podczas wieczornych walk Arthemis również nie miała szczęścia. Nie mogła obejrzeć walki Jamesa, a naprawdę lubiła patrzeć jak walczył.
 Gdy on (była tego pewna) czyścił podłogę Elijahem Cookiem, ona musiała wygrać z Peterem Warrenem, partnerem Roberta Kinga. Nie był tak groźny jak jego kumpel, ale nie stanowił łatwej przeszkody. Był wyzwaniem, bo nie wiedziała jak walczy. A Arthemis lubiła wyzwania. Lucas, który był jej sekundantem również okazał się pomocny.
 Gdy zeszła z maty dowiedziała się, że James właśnie wyeliminował Elijaha Cooka. Bez większych problemów. Po prostu koleś po kilku zaklęciach już nie wstał. Cóż… zmiękczyła go dla niego kilka godzin wcześniej.
 Tak minął trzeci dzień rozgrywek. Na pierwsze miejsce wysunął się Robert King, co było zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że miał jeden pojedynek więcej. Arthemis była druga, a James trzeci. Denis Flint był zaraz za nimi.
 Cóż… należy zrobić z tym porządek. Arthemis była w niezłym humorze. Udało jej się wygrać z Warrenem sporą przewagą punktów. Nie był tak groźny, jak jego przyjaciel. Jednak jej radość ulotniła się w środku losowania. Nie… nie z powodu jej przeciwnika. Ona znowu miała walczyć z jakąś dziewczyną… Ale James miał walczyć z Robertem Kingiem.
 Cholera! Cholera! Cholera!
 Ale przecież wiedziała, że ten dzień nadejdzie. Lepiej w połowie, niż gdyby James miał z nim walczyć pod koniec tygodnia. Jednak wiedziała, że James będzie chciał nie tyle zremisować, co wygrać z tym kolesiem.
 Odetchnęła. W takim razie, mu w tym pomoże…
 James nie wydawał się zbytnio przejmować. No, ale on się nigdy niczym nie przejmował.
 Westchnęła głęboko, więc spojrzał na nią spod uniesionych brwi i uśmiechnął się szeroko.
- Martwisz się o mnie.
- Nie irytuj mnie.
- Nic się nie stanie.
- Tego nie wiesz.
- Wiem, wiem. Nie dam się pobić na oczach własnej dziewczyny.
Parsknęła śmiechem, a potem odetchnęła.
- Jego wzrost jest zarówno zaletą, jak i wadą – stwierdziła.
- Owszem.
- A wady należy wykorzystać.
- O ile nie zmieni taktyki.
- Chcesz mnie zdenerwować?
- Arthemis, jak ty miałaś z nim walczyć, to tak nie wariowałem – zwrócił jej uwagę. – Będę musiał w to włożyć trochę wysiłku, ale z nim wygram – odparł spokojnie.
- Wiem – odpowiedziała.
- Więc o co chodzi?
- To odruch – odpowiedziała. – Po tym, jak widziałam jego twarz, gdy znokautował Hanka Kaana, uważam, że jest zdolny do wszystkiego, tyle, że się powstrzymuje, żeby nie odpaść…
 Przechodzili właśnie przez siódme piętro. Reszta ich znacznie wyprzedzała. Arthemis niespodziewanie pociągnęła Jamesa do jednej z wnęk w grubej ścianie i przytuliła się do niego.
- Boże, Arthemis, przecież właśnie ustaliliśmy, że nic mi się nie stanie – zaśmiał się zaskoczony James.
- Wiem. Nie o to chodzi – odpowiedziała spokojnie. Przez chwilę jeszcze go trzymała, po czym ruszyła w dalszą drogę.
James zmarszczył brwi.
- Więc o co?
Zerknęła na niego przez ramię.
- Zaraz wejdziemy do Pokoju Wspólnego, a tam jest pełno ludzi – zauważyła.
- I co?
- Ładnie pachniesz. Lubię twój zapach – powiedziała, przez co otworzył szeroko oczy.
 Uśmiechnął się lekko, gdy spojrzała na niego spod rzęs i zalała go fala czułości. Dodał dwa do dwóch. Chciała się przytulić. Przez te całe mistrzostwa wszystko zeszło na dalszy plan, więc oboje na jakiś czas zrezygnowali z rozpraszających ich rzeczy.
 Weszli do Pokoju Wspólnego, gdzie zawodnicy opowiadali o tym, jak minęły walki, podczas lekcji. Panował hałas i rozgardiasz.
 Podeszli do stolika Rose.
- I jak eliminacje? – rzuciła Arthemis.
- Oh, te zadania były proste. Dostaliśmy test teoretyczny.
James uniósł brew.
- Nie taki zwykły test – wyjaśniła szybko Rose. – Pytania polegały raczej skojarzeniach i inteligencji niż wiedzy. Na przykład trzeba było podać jakiego zaklęcia by się użyło w przypadku, gdy na ziemię spadają meteoryty i zagrożone jest jakieś miasteczko. I tego typu inne. Nie miałam z niczym problemu – zakończyła.
- Nie spodziewałam się niczego innego – oznajmiła Arthemis.
- Nie będzie mnie jutro przy pierwszych walkach – oznajmił niespodziewanie Albus. – Mam własne eliminacje.
- Równie dobrze Carmanthen mogła osobiście wysłać twój formularz zgłoszeniowy i bez eliminacji – prychnęła Arthemis.
- Jestem głęboko wzruszony twoją wiarą we mnie – odpowiedział zgryźliwie.
- Nie ma za co – odrzekła, szczerząc zęby.
- Jaki dzień jutro przewidujecie? – zapytała Rose.
- Pierwsze walki będą znośne – odpowiedział szybko James.
- Ja walczę z Ivonne Jacklin. Nie widzę problemu – przyznała mu rację Arthemis.
- Taa… problem może się zrobić, kiedy Robert King stwierdzi, że chce wygrać – zaśmiał się niespodziewanie zza ich pleców Fred.
- Eliza z nim walczyła i nic jej nie jest – odparła chłodno Arthemis. – O ile się nie mylę, mnie też nic nie zrobił, nie mówiąc już o tych wszystkich ludziach, którzy również przeżyli z nim walkę. Znokautował tylko Kaana – zauważyła. – Nie widzę problemu.
 James uśmiechnął się patrząc na jej głowę. Mogła się martwić, ale nie pokazywała tego po sobie. Niezłomna wiara w jego umiejętności była tym, czego potrzebował.
- King po prostu musi się pogodzić z tym, że po raz pierwszy przegra – dokończyła spokojnie.
James wyszczerzył zęby do Freda. Ten w odpowiedzi przewrócił oczami.
Arthemis wiedziała co powiedziała. Wierzyła w to. Jednak niepokój pozostał.



 James Potter walczący z Robertem Kingiem. To było coś, co chciała zobaczyć cała szkoła, a nie wielu miało okazję. Zauważyła, że za Kingiem nie stoi Peter Warren, tylko jakiś inny chłopak. Peter Warren miał w tym samym czasie walczyć na macie II z Maxem. Wątpiła, żeby Peter wygrał.
- To jego brat – powiedział jej na ucho Lucas. – Christian. Jest w piątej klasie.
 Arthemis skinęła głową. Ten drugi nie wyglądał jej na wojownika.
 Arthemis poruszyła prawym barkiem. Tak intensywnie ciskała w Ivonne zaklęciami, że aż go nadwerężyła. Opłaciło się, dostała maksymalną liczbę punktów.
 Zerknęła na Jamesa. Z zamkniętymi oczami poruszał głową. Maksymalne skupienie.
- Na matę! – krzyknął sędzia.
 James otworzył oczy. Zero emocji. Tylko czysta koncentracja.
 Wszedł na podwyższenie.
 Arthemis spojrzała na Kinga. Ona była dla niego płotką. Przynajmniej tak myślał. James był przeciwnikiem. Na pewno Ślizgon uważał go za godnego siebie. I słusznie.
 Gdy rozległ się gong, Arthemis wstrzymała oddech.
 To było… coś.
 Robert King był sprytny, brutalny i potężny. Znał silne zaklęcia i umiał je rzucać w odpowiednim momencie. Ale ktoś kto oglądał ten pojedynek, wiedział od razu, że gwiazdą jest James. Jego swobodna, płynność ruchu, sposób rzucania zaklęć, odruchowe ich blokowanie. Był tam gdzie być powinien. Potrafił przewidzieć ruch Kinga zanim jeszcze ten go wykonał.
 Arthemis nie miała co robić, więc po prostu patrzyła i doszła do wniosku, że przy innych walkach James się ograniczał albo po prostu nie wyjmował asów z rękawa.
 Jednak zarówno na jego obliczu, jak i na obliczu Roberta Kinga pojawiły się krople potu. Oddychali z trudem. Na pewno mieli już sporo siniaków. Na twarzy James widniała krwawa pręga, tak jak na szyi Roberta Kinga. Ale żaden z nich nie odpuścił.
 Mogłaby na to patrzeć na pewno dłużej niż dziesięć minut.
 Zakończenie pojedynku też było widowiskowe, o czym świadczył pisk obecnych przy nim dziewcząt. James rzucił zaklęcie pod kątem. Odbiło się od ziemi, i gdy na twarzy Kinga pojawił się drwiący wyraz, zaklęcie trafiło go w mostek. Stracił na jakiś czas oddech i wtedy rozległ się gong.
 Arthemis doświadczyła dziwnego uczucia radości, triumfu i podniecenia. Fizycznego podniecenia.   
 Weszła na pierwsze dwa schodki podwyższenia, gdy James z niego schodził. Pewny siebie uśmiech pojawił się na jego ustach.
- 20 do 16 dla Jamesa Pottera – rozległ się głos Tylera Stokesa. – Było na co popatrzeć.
 Po drugiej stronie podestu Robert King splunął z wściekłością.
- Masz ochotę powiedzieć: mój facet? – zapytał ją ze śmiechem James, ocierając wierzchem dłoni krew z rany na twarzy.
- Jak nigdy.
 Podszedł do niej bardzo blisko. Bardzo, bardzo blisko.
 Był spocony, rozgrzany i taki… gorący.
 Nie wiedziała, co by się stało, gdyby Tyler Stokes nie powiedział: Ursula Hint i Eliza Mors proszone na matę I. Bo już wyciągała ręce w kierunku Jamesa.
 Zamiast tego odwróciła się i wyszli za linki, odprowadzani zazdrosnymi spojrzeniami dziewcząt.
 James trzymał się blisko niej. Dosłownie nie odstępował jej na krok, gdy szli zobaczyć jak Fred walczy z Gillian. Robił to celowo. Wiedziała o tym.
 Gdy byli  niedaleko maty II, stanął za nią i przeciągnął rękoma wzdłuż jej ramiona.
- Przestań – powiedziała cicho.
- Ale co ja takiego robię? – zapytał niewinnie. Doskonale wiedział co robi. Czasami, w niezwykłych momentach, czasami w zupełnie nieodpowiednich, pojawiało się między nimi napięcie. – Wyjdźmy na chwilę – zaproponował. - Wrócimy za dwadzieścia minut.
- Nie – odpowiedziała.
- Dziesięć minut – powiedział stanowczo i pociągnął ją za sobą.

Wyszli z sali, odprowadzani zdziwionymi spojrzeniami.

3 komentarze:

  1. Świetny rozdział, dużo sie działo, doskonale opisy 😊

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    wspaniały rozdział, te wszystkie walki eliminacyjne są wspaniale przedstawione, robi się coraz bardziej niebezpiecznie...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, walki eliminacyjne są wspaniale przedstawione przez ciebie, robi się tutaj coraz bardziej niebezpiecznie...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń