James właśnie razem z Lucasem i Maxem,
wychodził z klasy zaklęć, które zamiast profesor Alexander prowadził Forsythe,
gdy usłyszał, swoje imię.
Przez korytarz machając do niego i krzycząc, biegł
Leo Dawlish, zatrzymał się tuz przy nim ciężko dysząc.
- Arthemis – wyrzucił z siebie. –
Jest w szpitalu… Coś jej się stało na zajęciach…
James przez chwilę wpatrywał się w niego nie
rozumiejąc, a potem, jego oczy rozszerzyły się, rzucił torbę pod nogi Lucasa i
pognał w stronę skrzydła szpitalnego.
Wpadł przez drzwi, na oczach zdziwionej i
oburzonej pielęgniarki. Serce waliło mu, jakby ktoś je poganiał batem. Jednak
uspokoiło się na widok siedzącej na łóżku Arthemis, osłuchiwanej przez
pielęgniarkę.
- Panie Potter!!! – krzyknęła pani
Pomfrey, pałając świętym oburzeniem.
- Nic jej nie jest? – wydyszał,
podchodząc do nich. Nie zauważył, że pacjentka jest aktualnie trochę…
roznegliżowana. Rozpięta bluzka i dokładnie widoczne wszystko, co było pod nią,
aktualnie nie było na razie na pierwszym miejscu jego myśli, ale nie uszło jego
uwagi.
- Proszę stąd natychmiast wyjść! –
powiedziała pielęgniarka, próbując sobą zasłonić Arthemis.
- Spokojnie, on może zostać… -
mruknęła Arthemis, a jej słaby głos, przeraził Jamesa.
- Co się stało? – zapytał.
- Pani Pomfrey – zwróciła się
Arthemis do pielęgniarki, - powiem, co podejrzewam, ale to nie może wyjść za te
drzwi, bo inaczej nasi reprezentanci odpadną z konkursu – patrzyła na panią
Pomfrey intensywnie.
Pielęgniarka
z wahaniem, ale skinęła głową.
- Rose Weasley coś poważnie
zaszkodziło. Nie wiem co i dlaczego, ale przejęłam na siebie większość część
negatywnego działania…
- Ale co to mogło być?
- Cholera, w liście Albusa nic o tym
nie było… Tyle, że zamek jest nawiedzony – powiedział James, kładąc Arthemis
rękę na ramieniu.
- Duch nie jest w stanie wywołać
takiej reakcji… – stwierdziła pani Pomfrey.
- Ja… myślę… - głos Arthemis zaczynał
być ociężały, a oczy powoli się zamykały. – Że to nie duchy… Tylko…. Do cholery,
czemu jestem… taka… senna…
James stał dostatecznie blisko, by zareagować
gdy bezwładnie, przeleciała do tyłu. Ułożył ją na poduszkach i potrząsnął nią.
- Arthemis?
- Ja… po prostu… chce mi się… bardzo…
spać… James – wymruczała cicho.
- Pani Pomfrey? – zapytał
zaniepokojony James.
- Wygląda to na śpiączkę…
- Nie śpię… - zaprotestowała niemal
przez sen Arthemis.
- Gdyby to ciebie bezpośrednio
dotknęło to byś spała – zapewniła ją pani Pomfrey. – To niewątpliwie efekt
nawiedzenia przez marę senną. Objawy się zgadzają, problem tylko w tym, że nie
mam na miejscu odpowiednich lekarstw… - pani Pomfrey wyglądała na
zaniepokojoną. – Zanim mi je tutaj dostarczą, może minąć z 24 godziny…
- Czy to może zaszkodzić? – zapytał
natychmiast James.
- Nie. Nie sądzę… Po prostu panna
North, będzie w stanie senności i bezwładności dopóki, nie dostanie eliksirów.
- Kurcze… - zaklęła Arthemis, ale
nikt nie domyśliłby się jej złości, czy zirytowania tak słaby był jej głos.
- Mogę ci podać wywar z mandragory,
ale na nie wiele się to zda. Może pomoże na godzinę, czy dwie… Ale na razie muszę
się pośpieszyć i wysłać wiadomość, jeżeli chcemy do jutra otrzymać odpowiednie
medykamenty... – powiedziała pani Pomfrey, pośpiesznie ruszając do drzwi
swojego gabinetu.
James przysiadł na łóżku Arthemis. Wziął ją za rękę.
- Zasypiasz?
- Chyba tak… - mruknęła. – Powinieneś
wracać… na zajęcia… - przekręciła głową i wtuliła twarz w poduszkę. – Zostanę
tutaj… - obiecała.
- Wrócę później – powiedział,
nachylił się i delikatnie ją pocałował.
- Wiem – westchnęła.
Wieczorem Rose obejrzała z nikłym
zainteresowaniem zadanie Albusa. W konkurencji eliksirów zadaniem tym razem
było asymilacja eliksiru z zaklęciem. Gdyby organizatorzy wiedzieli, co ona i
Albus zrobili w zeszłym roku, od razu daliby mu główną nagrodę.
Albus jednak widocznie nie radził sobie tak
dobrze, jak mógł, gdyż osoba wyznaczona do partnerowania mistrzom eliksirów,
była raczej kiepska w zaklęciach. Albusa wyraźnie wyprowadzało to z równowagi…
Rose była pewna, że gdyby zawodnicy dostali
zdolniejszego partnera, wszyscy osiągnęliby, wyższe wyniki.
Zerknęła w kierunku drzwi i westchnęła
cichutko.
Scorpius stał oparty o framugę z wręcz
królewsko znudzoną miną. Przez chwilę jego spojrzenie spoczęło na niej, ale z
chłodną minę po chwili odwrócił się i odszedł.
Rose powiedziała sobie, że przecież nie może
się oszukiwać. Obojętnie jak tego chciała, on sam stanowił mur nie do
przebycia. Po prostu jej nie lubił… A raczej nie chciał jej lubić. Tolerował ją
i nie był agresywnie do niej usposobiony, ale to były chyba jedyne ustępstwa na
jakie się zdobył na czas olimpiady.
No, to dlaczego cię pocałował?! I to w taki
sposób…!? – uporczywy głos z tyłu głowy, buntowniczo sprzeciwiał się jej tokowi
myślenia.
To ty byłaś wystraszona, wyczerpana i
zziębnięta, i to ty go pocałowałaś! – ucięła bezlitośnie dyskusje w głowie
Rose. – On był na tyle uprzejmy, że cię nie odepchnął. Nic ponadto…
Trzeźwo myśląca Rose to rozumiała.
Nastoletnia, zakochana Rose miała logiczne wywody w wysokim poważaniu. Nie
zważając na to, że przeszkadza widzom oglądać bój toczący się przy kociołkach,
wypadła na korytarz.
Dogoniła go na schodach do głównego holu.
Chyba nie zamierzał wyjść?
- Zaczekaj! – wydyszała. – Chciałam…
- Nie ma o czym – uciął zanim zdążył
dokończyć. Nawet się nie odwrócił. Jedynie zatrzymał się na niższym stopniu.
- Ale…
- Zaszła pewna sytuacja, o której
należy natychmiast zapomnieć. To się nigdy nie wydarzyło… - powiedział zimno.
- Chyba jednak się wydarzyło, skoro z
takim zaangażowaniem nalegasz, żeby o tym zapomnieć – odpowiedziała mu podobnym
tonem, a iskierki gniewu poczęły się zapalać w jej oczach.
- Nie mam ani chęci, ani czasu, żeby
walczyć z twoimi złudzeniami, co do mojej osoby…
- A więc wyobraź sobie, szlachetny
panie Malfoy, że nie mam żadnych złudzeń, co do twojej osoby! – warknęła Rose.
– Jesteś grubiański, niemiły i zimny. Zmieniasz zachowanie w zależności od
własnego widzimisię i robisz zawsze to, co tobie pasuje nie myśląc o innych… O
święta naiwności! Myślałam, że jestem w stanie się z tobą dogadać, ale nie
jestem! Bo nie wiem czego chcesz! Nie rozumiem i się gubię! Jesteś jedną wielką
sprzecznością! Do diabła z tobą! Pocałowałam cię i nie przeszkadza mi to! Nie
wstydzę się tego i podobało mi się! A ty się udław swoimi pozorami!
Odwróciła się wściekła, nie mając zamiaru już więcej się na niego
obejrzeć. Wymaże go z pamięci na następne pół roku. Będzie tylko rozmazaną
plamą w jej świadomości!
Miała wrażenie, że jej stopy zostawiają
odciśnięty ślad na wysłużonych stopniach, z takim zaangażowaniem wchodziła po
schodach.
Zdołała jedynie zamknąć za sobą drzwi pokoju i
kopnąć pierwszą napotkaną tam rzeczy, gdy usłyszała zgrzyt, trzaśnięcie i
kroki. Odwróciła się z drwiącym uśmiechem, na twarzy, który zamarł, gdy
zobaczyła jego minę.
- Nie zbliżaj się! – powiedziała
ostrzegawczo, ale nic sobie z tego nie zrobił. Wiedziała do czego zmierza.
Widziała ten lodowaty chłód w jego oczach, który był wystarczającym dowodem.
Chwycił ją w pół. Gdyby zrobił to mocniej
pewnie, by się wyrywała, ale ponieważ z niepodobną do niego łagodnością,
dotknął je ust ustami, zmiękła jak wosk. Całował ją przez chwilę delikatnie,
ale gdy mu odpowiedziała odsunął się, pozostawiając ją niezaspokojoną i
przytknął wargi do jej ucha.
Co to oznacza? – pytała samą siebie Rose. – Do
czego on zmierza?
Odpowiedź uzyskała niemal natychmiast.
Wyjaśnił jej to chłodny, ironiczny szept:
- Jesteś po prostu jedną z wielu…
Jednak jeżeli ci to nie przeszkadza…
Wyrwała się i z twarz z której odpłynęła cała krew, spojrzała na niego jak skopany szczeniak.
Wyrwała się i z twarz z której odpłynęła cała krew, spojrzała na niego jak skopany szczeniak.
- Musiałeś mieć ostatnie słowo,
prawda? – wychrypiała najbardziej pogardliwym tonem na jaki było ja stać.
Nonszalancko wzruszył ramionami i z drwiącym
uśmiechem odsunął się jej z drogi, gdy szła w kierunku drzwi.
Ostatnią noc w zamku upiorów Rose spędziła w
sypialni Dafne – dziewczyny biorącej udział w konkurencji wróżbiarstwa. W sumie
nie musiała mieć łóżka – i tak nie zmrużyła oczu. Trzęsła się ze złości,
upokorzenia i smutku. Nie pozwoliła jednak, żeby to ją złamało. Skoro Malfoy
chciał być bezdusznym potworem to niech będzie – ona się z konkursu nie wycofa!
Rano jednym zaklęciem spakowała się i była
gotowa do powrotu do Hogwartu. Nie wysłuchała wyników, w tym momencie nie za
bardzo ją obchodziły. Sądziła jednak, że były nie najgorsze, skoro profesor
Vector i Alexander chodziły dumne jak pawie.
Trzymała się niedaleko Albusa, pomimo obrażonego towarzystwa Marii.
Wierzyła, że obecność kuzyna skutecznie odstraszy Malfoya przed chęcią
kontynuowania dyskusji z wczorajszego wieczora. Nie żeby uważała, że ma taki
zamiar…
Dzięki Bogu, że Albus był zbyt zajęty
przepraszaniem Marii (chyba sam nie wiedział za co, bo robił to bardzo
nieudolnie), żeby zobaczyć, podkrążone oczy i pociemniałe spojrzenie Rose.
Marzyła o tym, żeby znaleźć się w zamku i
zająć się czymś przyziemnym. Odrobić zadania domowe, albo sprawdzić, czy Hugo
nie ma jakiś zaległych prac do oddania. Mogłaby trochę się nad nim po pastwić –
na pewno poprawiłoby jej to humor.
Zmiana planów nastąpiła gdy tylko wylądowała na
dziedzińcu. Ku swojemu zdziwieniu zobaczyła tam czekających na nich jedynie
Lucasa i Lily.
- Gdzie Arthemis? – zapytała gdy
tylko się z nimi przywitała.
- Jest w szpitalu – wyjaśnił ponuro
Lucas.
- Co się stało?! – zapytał
natychmiast zaniepokojony Albus.
- Ma wczesną fazę upiornej śpiączki –
oznajmiła Lily. Widać było, że ona też niezbyt dobrze spała ostatnimi czasy.
- Od kiedy? – Rose ogarnęło
nieprzyjemne przeczucie. Zauważyła, że Scorpius przystanął w drodze do zamku.
Wiedziała, że słucha uważnie.
- Wczoraj w czasie zajęć trafiła do
skrzydła. Jeszcze nie mają dla niej lekarstwa, bo trzeba je sprowadzić… - Lily
chciała powiedzieć, coś jeszcze, ale Rose rzuciła jej torby pod nogi i pobiegła
w kierunku skrzydła szpitalnego.
Jakąś cząstką umysłu zarejestrowała, że ma
szczęście, gdyż pani Pomfrey nie było w Sali szpitalnej. Dostałaby niezłą burę…
Łatwo było znaleźć Arthemis, gdyż siedział
przy niej James. Rose poczuła się wzruszona. I zazdrosna.
Nie. James nie trzymał Arthemis za rękę. Nie
wpatrywał się w nią, czekając aż otworzy oczy. Siedział za to, na niewygodnym
szpitalnym krześle, na kolanach trzymał pergamin po którym gryzmolił, a na
łóżku Arthemis leżała książka z której korzystał.
Po prostu przy niej był.
Gdy weszła, podniósł wzrok. Ruszyła w jego
kierunku, mówiąc:
- Nie powinna była tego robić…
- I nie zrobiłaby gdyby mogła –
odpowiedział spokojnie. – Przejęła tylko to, co pomogło utrzymać cię we
właściwej kondycji. Sama była zaskoczona, że może coś takiego zrobić. Pierwsza
noc ją tak zaskoczyła, że była w kiepskim stanie… Rozumiem, że było ciężko.
- Byłoby ciężej, gdyby nie ona –
powiedziała cicho Rose i dotknęła ręki Arthemis.
- Masz mi dużo do opowiedzenia Rose…
- usłyszała słabe słowa, ale i tak ją zaskoczyły.
- Ty… wiesz o wszystkim? – zapytała
ostrożnie.
- Nie mogę cię teraz blokować… -
chwila przerwy. – Wyczuwam twoje… zaniepokojenie. Chętnie o nim posłucham…
- Nie teraz – uciął krótko James.
- Jesteś gorszy niż… - przez chwilę Rose wydawało się,
że Arthemis zapadła w sen, ale po chwili dokończyła zdanie – strażnik
więzienny.
James parsknął śmiechem a jego palce przez
chwilę pieszczotliwie gładziły jej nadgarstek.
- Za chwilę – powiedział
uspokajająco. – Pani Pomfrey właśnie przyrządza odpowiedni wywar z profesor
Carmanthen.
Arthemis zmarszczyła brwi.
- Tak wiem, że lepiej by było gdyby
to był Albus, ale nie sądzę, żeby zrobił to tak z marszu, a poza tym, teraz
pewnie jest już gotowy – powiedział James, rozumiejąc ją bez słów.
- Przyjdę później – powiedziała Rose.
– Musimy sobie wyjaśni kilka spraw – dodała odrobinę ważniacko - był to głos
panny Prefekt.
Przez twarz Arthemis przemknął cień uśmiechu.
Dziwnie wyglądała tak z zamkniętymi oczami. Jak bardzo duża lalka.
James przyszedł po nią dwie godziny
później i powiedział, że Arthemis już jest w miarę przytomna i wygnała go ze
skrzydła szpitalnego.
Rose bardzo się z tego ucieszyła. Myślała, że
pęknie, jeżeli zaraz komuś o tym nie
powie. A w sumie miała niewielki wybór osób.
Popędziła do skrzydła szpitalnego jak na
skrzydłach. Zdyszana usiadła przy łóżku Arthemis. Arthemis była śmiertelnie
blada, ale jak zawsze niezłomna. Chciała chyba wykorzystać chwilową nieobecność
Jamesa, bo kłóciła się z panią Pomfrey, że może wracać do dormitorium. Tym
razem jednak usłyszała stanowczą odmowę. Arthemis miała przeleżeć jeszcze dwa
dni pod obserwacją. Pani Pomfrey była nieugięta.
- Arthemis, dla ciebie to lepiej –
cierpliwy ton głosu Rose, sprzyjał pielęgniarce. – Odpoczniesz pod dobrą opieką
i będziesz miała pewność, że jest już całkowicie zdrowa.
- Proszę słuchać, panny Weasley –
pani Pomfrey skinęła głową. – A teraz zostawię was już same. Arthemis, może od
czasu do czasu na chwilę wstać z łóżka, ale nie wolno ci opuszczać skrzydła,
jasne?
Arthemis z zaciśniętymi w niezadowoleniu
ustami, skinęła głową. Westchnęła głęboko, gdy pielęgniarka je zostawiła same.
- To niepotrzebne.
- Ja powinnam leżeć na twoim miejscu,
więc owszem, uważam, że jak najbardziej potrzebne. Arthemis musisz z tym
skończyć. Nie możesz brać wszystkiego na siebie – twój organizm tego nie
wytrzyma… - powiedziała stanowczo Rose, siadając w nogach jej łóżka.
- Masz rację. To była pierwsza taka
sytuacja. I zapewne stało się tak, z powodu jej wyjątkowości…
- Nie rozumiem…
Arthemis uśmiechnęła się blado.
- Miałam sporo czasu, żeby to
przemyśleć… - wyjaśniła. – Jesteś dla mnie ważna. Odczuwam to, a ponieważ mój
mózg jest zestrojony z uczuciami, nie otacza ochroną tylko mnie, ale również
ciebie. Was wszystkich. Nie. Nie taką dokładną ochroną. To tylko zespół
czujników. Sygnałów ostrzegawczych, działających na różnych płaszczyznach. To
działa jak więź bliźniąt, więc nie jest niczym niezwykłym. Nie mogłam przenieść
na siebie twojego fizycznego bólu. Nie odczuwałam go… Ale wszystko, co
sprawiały demony. Co wpływało na twój umysł, mogłam odebrać. Ponieważ jednak za
odczuwanie bólu odpowiada mózg, w jakimś sensie ból został przetransportowany,
ale w całości do mnie nie dotarł. Nie w sensie fizycznym. Gdybyś była bliżej…
powiedzmy, na terenie zamku, owszem, mogłabym poczuć drganie na ciele w
miejscu, w którym zostałabyś ranna. Ale to również byłby tylko sygnał. Nic
ponadto. Jest tylko jedna osoba, którą odbieram całkowicie… - nie musiała mówić
więcej. Było jasne o kogo chodzi.
- Więc był to przypadek?
- Myślę, że ponieważ spałam, gdy
dotknął cię upiór, mój mózg był bardziej wtedy zajęty tobą. Połączenie została
przerwane dopiero, gdy jego siły znikły.
- Gdy zneutralizowaliśmy stellę… -
domyśliła się Rose.
Arthemis ożywiła się.
- Opowiadaj teraz o zadaniu.
Obiecuję, że postaram się powstrzymać swój nadgorliwy mózg…
- Po prostu nie chcę, żebyś płaciła
za coś, w czym nawet nie brałaś udziału – wyjaśniła Rose, a potem westchnęła
głęboko, przetarła dłonią twarz i mruknęła: - Jak to wszystko się pochrzaniło
Arthemis… Nawet nie podejrzewasz…
Arthemis wzięła ją za rękę.
- Jesteś rozbita. I zraniona.
- Zaczęło się już pierwszej nocy… -
Rose zaczęła dokładnie opowiadać. Przy opisywaniu, jak zdobyli plan zamku,
skłamała jednak. Arthemis nie powinna nic podejrzewać… Przecież obiecała
prawda? – Gdy go obserwuje… Arthemis, zupełnie mi odbija…
Arthemis uśmiechnęła się wyrozumiale, a Rose
kontynuowała. Jej głos załamał się dopiero przy pocałunku. Zaczerwieniona,
przez palce spojrzała na oszołomioną przyjaciółkę.
Arthemis otrząsnęła się z chwilowego zaskoczenia
i zapytała spokojnie, ale z porozumiewawczym uśmiechem:
- Jak było?
Rose spłoniła się jeszcze bardziej.
- Ja… A on… Było cudownie… Ale potem
zeszliśmy do piwnicy… - szybka zmiana tematu ocaliła ją, przed wdawaniem się w
szczegóły.
Arthemis kiwała z zadowoleniem głową, gdy Rose
opowiedziała o Vilcacorze, zadawała pytania dotyczące upiorów. Nie miała
żadnych uwag, dopóki opowieść nie dotarła do ostatniego wieczora.
- CO ZROBIŁ!? – zapytała pałając
świętym oburzeniem. Ale to tylko na wierzchu, bo w środku gotowała się ze
złości. Co za baran! Co za przeklęty, krótkowzroczny, irytujący i prostacki
baran!
Złagodniała jednak natychmiast widząc usta
Rose układające się w podkówkę, jakby przytłoczył ją ciężar.
- Rose… nie wolno ci się przejmować
tym, co on mówi, czy robi. Znaczy… nie wszystkim – poprawiła się szybko
Arthemis. – Część jego słów to tylko gra pozorów. Robi wszystko, byle nie
pozwolić ci się zbliżyć! Tym razem zagrał na czułej strunie, bo wiedział, że
sam balansuje na krawędzi i musi cię szybko zepchnąć, zanim sam z niej spadnie!
Rose wpatrywała się w swoje dłonie leżące na
podołku. Powoli pokręciła głową.
- To już nieistotne. Nie mogę go do
niczego zmusić. Skoro tak bardzo stara się mnie zniechęcić, to co mi pozostaje…
- rękawem otarła oczy – musze się poddać…
Złamał ją, pomyślała Arthemis. Stwierdziła, że
nie przekona niczym Rose. Skoro ona nie czuła się teraz dobrze, nie miała prawa
wmawiać jej, że jest inaczej.
Wzięła ją za ręce.
- Rose… życzę ci, żebyś pewnego dnia
dostrzegła jego słabość. Ale do tego czasu… chrzań go. Zasłużył na to…
Rose uśmiechnęła się lekko.
James również nie dał się namówić, na to by
pomóc jej wyrwać się ze skrzydła szpitalnego. Wręcz dodał, że jeżeli spróbuje,
doniesie na nią pani Pomfrey.
Zdrajca!
Tak, więc trzy dni później wyszła ze szpitala
ze znajomością nowych zaklęć atakujących i obronnych. Coś w końcu musiała
robić, prawda? Pani Pomfrey miała jej już dosyć do tego stopnia, że wypuściła
ją ze szpitala na obiad.
Ponieważ była sobota nie zdziwiła się, że w
Wielkiej Sali zastała jedynie Rose i Albusa. Z ich normalnej, wręcz nudnawej
rozmowy o zadaniach prefektów wywnioskowała, że Albus nie wie o wszystkim, co
działo się w zamku upiorów.
- Gdzie reszta? – zapytała siadając
obok nich.
- Lucas wziął ich po śniadaniu na
trening…
Arthemis wymownie spojrzała w okno. Ulewny
listopadowy, zapewne lodowaty deszcz i wichura, która chłostała okna, nie
nastraja pozytywnie graczy w quidditcha. Z wyjątkiem rzecz jasna Lucasa, który
chyba był pogodoodporny.
Przemoczeni, zziębnięci i ze wzrokiem
pałającym chęcią zemsty weszli do Wielkiej Sali pół godziny później. Ponuro
usiedli na skraju stołu, żeby nie wnosić błota dalej. Filch i tak już zapewne
ich spisał…
- Och, dajcie spokój… - Lucas
dzielnie próbował im poprawić humory.
James uniósł rękę.
- Po prostu… zamilcz – powiedział.
Lily zaczęła kaszleć i kichać jak
najęta. Jej rude włosy, nasiąknięte wodą sprawiały wrażenie rubinowych. Albus
stanął nad nią i pokręcił z niezadowoleniem głową.
- Twoja odporność jest żałosna –
stwierdził. – Przygotuję ci specjalną mieszankę, zanim babcia cię dorwie z
syropem pieprzowym…
Lily skinęła tylko głową i zabrała się za
jedzenie gorącej zupy. Lucas przez chwilę wpatrywał się w nią z lekkim
poczuciem winy.
Arthemis przeczesała mokre włosy Jamesa.
Podniósł na nią wzrok mimowolnie trochę zdziwiony. Zaskakiwała go takimi
gestami, w obecności mnóstwa innych ludzi. Doszedł do wniosku, że dostrzega w
niej coraz więcej zmian.
Im
dłużej ze sobą byli, tym bardziej się otwierała. Jakby przestała się bać, że
nagle ją odtrąci. Gdy szli nagle ze śmiechem się do niego przytulała, co było
tak urocze i cudowne, że miał wrażenie, że wszyscy mu zazdroszczą. Dużo rzeczy
przestało ją drażnić. I nie przejmowała się tym, że dużo ludzi się im przygląda.
Arthemis zauważyła, że James jest raczej
zmęczony. Jakby się nie wyspał, ale mogła zrzucić winę na upiorną pogodę, przy
której musiał latać.
Będę w
pokoju muzycznym, poinformowała go w myślach.
Skinął głową.
Wydawało jej się, czy uśmiechnął się kącikiem
ust? – zastanawiała się, odchodząc.
Owszem. Uśmiechnął się. Zrozumiała to, gdy
tylko weszła do sali, w której stało pianino. Nie wiedziała jakim cudem, ale
przyniósł sobie tutaj… jak to się nazywało? Otomana? Szezlong? Taką wygodną
pół-kanapę, na której mógł się wyciągnąć. Co za leń… Jedzenie i spanie…
Oczywiście nie zabrakło również poduszek.
Arthemis ze śmiechem, kręcąc głową położyła
się na niej i stwierdziła, że jest równie wygodna, jak wygląda. Co za kretyn…
Wstała z niej i wyjęła z jednej ze starych
szaf nuty. Musiała rozprostować palce.
Nawet nie zauważyła, jak szybko minął jej
czas. Zanim się obejrzała na dworze zapadł zmrok. Ludzie zapewne leżą w pokoju
wspólnym na każdej wolnej powierzchni i nic nie robią. Pogoda była do tego
wręcz zapraszająca.
Postanowiła dowiedzieć się, co też działo się,
gdy była w szpitalu.
Idąc korytarzem szóstego piętra, natknęła się
na profesora Forsythe’a.
- O, Arthemis! Widzę, że wyszłaś ze
szpitala… To bardzo niepokojące, że tak nagle zachorowałaś – dodał patrząc na
nią porozumiewawczo. Rozejrzał się po korytarzu, a potem cicho powiedział: - To
niezwykłe, jak bardzo rozwinęły się twoje zdolności…
- Tak. To bardzo niepokojące –
Arthemis posłała mu wymuszony uśmiech.
- Powiedziałbym raczej, że przydatne…
Arthemis nie miała ochoty kontynuować
tematu.
- Przepraszam, panie profesorze, ale
muszę iść odrobić zaległe prace. Przez ten wypadek jestem trochę do tyłu…
Forsythe roześmiał się.
- Ty, Arthemis? Lepiej przypomnij
Jamesowi, że ma mi do oddania trzy zaległe prace… Słowo daję nie mam pojęcia co
ten chłopak robi całe dnie.
Arthemis uśmiechnęła się krótko i zaczęła
wchodzić po schodach. Nie wiedziała, czy wynika to z jej coraz głębszej
zażyłości z Jamesem, ale coraz bardziej irytował ją negatywny stosunek Forsythe’a
do jej chłopaka. Tak samo to, że zachowywał się jak jej… no, jakiś ojciec
chrzestny czy coś… Wolałaby jednak gdyby pozostał profesorem i dawnym znajomym
jej matki. Raczej nie odpowiadało jej jego zainteresowanie…
- Absynt
– powiedziała, gdy Gruba Dama zapytała ją o hasło.
Kobieta na portrecie pokręciła głową.
James, jakie jest hasło? – zapytała w myślach zirytowana.
Nie doczekała się odpowiedzi.
Zerknęła na zegarek na ręce. Siedemnasta. Pokręciła głową z niedowierzaniem.
Jak można spać o tej porze?
Albus? Podaj mi hasło…
Absynt.
Już nie…
Zmieniło się?
Tak twierdzi Gruba Dama…
Poczekaj, zapytam Rose…
Po, co ty w ogóle jesteś prefektem? Nie możesz mi po prostu otworzyć?
Rose siedzi niedaleko mnie, a Pokój
jest tak zatłoczony, że zanim się przedrę, to będzie czas kolacji.
Przez dłuższa chwilę wpatrywały się w siebie.
Ona i ten irytujący portret. Znowu połączyła się z Albusem.
I?
Przez ciebie Rose uważa, że nie
jestem godny bycia prefektem…
Hasło, Al… -
ponagliła go w myślach.
Hobgoblin.
Arthemis z niedowierzaniem spojrzała na
wyniosły portret damy w różowej sukni.
Serio?
Podała hasło i przekonała się, że Albus
rzeczywiście miał racje z tym, że Pokój jest zatłoczony. W takim razie ruszyła
w kierunku dormitorium chłopców.
James nie może tyle spać… Była pewna, że to
niezdrowe.
Weszła do jego sypialni, jak do siebie.
Przecież i tak wiedziała, że żadnego z chłopaków tutaj nie ma. Podeszła do
łóżka Jamesa. Oczywiście znalazła go tam, zakopanego w poduszkach.
Szturchnęła go.
- Wstawaj.
Przekręcił się i spojrzał na nią spod
oka.
- Miałem naprawdę ciężki ranek… -
mruknął, jakby na usprawiedliwienie, chowając twarz w poduszkę.
- Masz do odrobienia zadania z obrony
przed czarną magią – przypomniała mu.
Podniósł głowę znad poduszki i spojrzał na nią
podejrzliwie.
- Skąd wiesz?
Jej usta wykrzywiły się ironicznie.
- Od Forsythe’a. Poskarżył mi się.
James sfrustrowany się podniósł. I zszedł z
łóżka.
- Ten facet zaczyna mnie wkurzać…
- Co ty nie powiesz… - mruknęła i
położyła się na jego miejscu. Ciepła pościel otuliła ją jak mgiełka.
Przeciągnęła się, a James próbował się rozbudzić, krążąc po pokoju. Zerknął na
nią.
Arthemis była zamyślona. Zamyślona ze
zmarszczonym czołem, a to oznaczało, że coś ją gnębiło.
Odwrócił się od okna i spojrzał na nią. Leżała
w jego łóżku.
Łóżku. Jego.
Otrząsnął się.
- Co ty kombinujesz? – zapytał.
Zamrugała i odwróciła wzrok.
- Nic. Zamyśliłam się.
- Nad czym ostatnio tak rozmyślasz?
Ostatnio często masz taki wyraz twarzy… - Szczególnie, gdy widzisz Freda i
Valentine, przyszło mu nagle na myśl.
- Och… zauważyłeś – mruknęła. –
Kiedyś uważałam, że mam pokerową twarz…
- Bo masz. Ale ja jestem świetnym
obserwatorem. Więc o co ci chodzi?
Przez bardzo długą chwilę się w niego
wpatrywała, a potem znowu spojrzała gdzieś w bok. Taka jej nieśmiałość i
niepewność zupełnie go zdezorientowała. Co chciała mu powiedzieć? Chyba nie to, że ktoś inny jej się spodobał?
- Mów! – ponaglił ją, starając się
nie wściec i walcząc z niepokojem.
Widział, że poruszyła ustami, ale jej nie
usłyszał, bo mamrotała pod nosem. Podszedł bliżej i ponaglił ją wzrokiem.
- Jesteś bardzo… powściągliwy –
mruknęła równie cicho, ale tym razem zrozumiał.
- Powściągliwy? – zapytał z
niedowierzaniem. – W życiu mnie tak nie obrażono… - mruknął do siebie. - Moja babcia
od zawsze powtarza: Jesteś w gorącej wodzie kąpany, James!, Zawsze robisz coś,
a nie myślisz, James!”.
- W takim razie, to jest jeszcze
bardziej dołujące – burknęła do siebie.
- Możesz uściślić? – zapytał
niecierpliwie, opierając się ramieniem o kolumienkę łóżka.
- Czy ja cię nie pociągam? – wypaliła
w końcu.
James zamrugał i przez chwilę wpatrywał się w nią, jakby nie usłyszał.
James zamrugał i przez chwilę wpatrywał się w nią, jakby nie usłyszał.
- Słucham?
- Nieważne – burknęła i opadła na
poduszki. Jego poduszki. Och, Boże, proszę pozwól mi zamknąć oczy…
- Arthemis zaczynam się irytować, bo
nie wiem, czy słuch płata mi figla – ostrzegł ją.
- Nie znam się na tym – gadała do
sufitu. A może do siebie? – Nie wiem, czy tak właśnie powinno być, czy coś nie
gra. Wiem tylko, że… mam wrażenie, jakbyś się ode mnie odsuwał właśnie w
momencie, gdy chce mieć cię jeszcze bliżej – wyszeptała ze zmarszczką pośrodku
czoła i nie śmiała na niego spojrzeć.
Zapanowała nieprzyjemna, ciężka cisza. A
potem:
- Głupia – usłyszała. – Jesteś
głupia!
- Niedoświadczona – poprawiła go
cicho.
- Pieprzysz! – powiedział, złapał ją
za rękę i szarpnął do siebie, podrywając z łóżka.
- To boli! – syknęła.
- Mnie też. Czy wiesz ile mnie to
kosztuje?! Ile wysiłku? Uświadamiania sobie, że gdyby to była inna dziewczyna,
w życiu nie starałbym się aż tak?
- Więc idź do innej – odpowiedziała
śmiertelnie obrażona i ruszyła do drzwi. Nie była normalna. Na pewno były
rzeczy, o których nie wiedziała. Ale za nic na świecie nie będzie udawała, że
jego myśli o innych dziewczynach, nic nie znaczą.
- O, nie! Nie odwrócisz kota ogonem!
– podniósł głos.
- Sam go odwróciłaś – odpowiedziała
chłodno, nie zwalniając. – Ja tylko zadałam pytanie…
- Idiotyczne pytanie!
- Jak się okazało dało ciekawe
efekty…- powiedziała, przełykając gorycz.
Zanim zdążyła dotknąć klamki, złapał
ją za ramię, a potem brutalnie przycisnął do ściany całym ciałem.
- Wystarczająco blisko według ciebie?
– warknął, oddychając szybko, a jego dłonie błądziły po jej bokach, plecach,
biodrach.
Spojrzał na jej twarz, z zamiarem pocałowania
jej tak, że zapomni o tych wszystkich durnych pytaniach, które podkopywały
wszystkie jego starania, lekceważyły jego uczucia i poświęcenie, i zobaczył, że
jej oczy lśnią od łez, którym nie pozwoliła spłynąć, a pierś drga w suchym
szlochu.
Nie odsunął się od niej jednak. Wiedział, że
jeżeli to zrobi, długo nie pozwoli mu się dotknąć. Z westchnieniem oparł czoło
na jej ramieniu, a jego dlonie rozpoczęły powolną, rozgrzewającą wędrówkę po
jej ramionach. Pierwszy pocałunek złożył na odsłoniętym skrawku jej obojczyka.
Potem bardzo powoli znaczył wilgotną ścieżką jej skórę, aż po szyi dotarł do
jej ust. Przez chwilę kusił ją, namawiając, żeby przyłączyła się do niego, a
gdy rozchyliła usta, wśliznął się w nie w powolnej, ciepłej pieszczocie, a krew
po prostu się w nim wzburzyła. Jak zawsze. I czuł, że znowu odżywa w nim
gwałtowność. Puls szaleńczo bił mu w skroniach i stwierdził, że jego dłonie
zabłądziły na jej piersi, a po chwili rozległ się dźwięk zamka błyskawicznego.
To go trochę otrzeźwiło, a jednocześnie bardziej zepchnęło w głąb pragnienia.
Arthemis nadal miała przymrużone oczy,
zaróżowioną twarz.
- Widzisz…- szepnęła smutno. –
Wycofałeś się. Sam powiedziałeś, że przy innej by do tego nie doszło…
- Innej? – powtórzył. – To cię tak
wkurzyło? Myślisz, że jestem w stanie teraz o myśleć o kimś innym?
- Więc dlaczego?
- Jezu, Arthemis. Nie pozwalałaś się
dotknąć! Myślałem, że jeżeli nie będę się śpieszył to sama do mnie przyjdziesz.
- Przyszłam, a ty się wściekłeś…
- Bo zarzuciłaś mi coś idiotycznego.
- Bo z mojej strony to tak wyglądało.
James nachylił się do niej i szepnął jej na
ucho:
- A więc… chcesz, żebym przestał być…
powściągliwy?
- A ty nie chcesz przestać być
powściągliwy? – odparła kokieteryjnie.
- O niczym innym nie marzę… - Jego
ręka powróciła na jej zamek od bluzy i rozpięła go do końca. A potem wślizgnęła
się pod miękki materiał koszulki i dotknęła skóry na brzuchu. Jego palce
gładziły wrażliwe miejsca, a oczy Jamesa ani na chwilę nie oderwały się od jej
spojrzenia, jakby chciały zauważyć najmniejszą nawet reakcję. Ale tu już byli.
Jego dłonie powędrowały więc w górę i wtedy ktoś próbował otworzyć drzwi i
usłyszeli przekleństwo Maxa.
- Wrócimy do tego – szepnął jej na
ucho James i puścił ją, żeby można było otworzyć drzwi.
Zaróżowiona Arthemis odsunęła się od
niego i odwróciła plecami, żeby Max nie zauważył jej spojrzenia. Była pewna, że
wszystko można z niego wyczytać. Zapięła bluzę.
- Och!... Arthemis… - Max błądził
wzrokiem od Jamesa do niej. W końcu zatrzymał się na Jamesie. Z politowaniem
pokręcił głową. – Mogliście chociaż zamknąć drzwi…
- Max! – powiedziała oburzona
Arthemis.
James natomiast wzruszył ramionami.
- I tak byś się dobijał...
- Ja chyba już pójdę – mruknęła
Arthemis i szybko poszła w stronę korytarza. James odprowadzał ją wzrokiem
niezadowolony i trochę nieszczęśliwy, jak dziecko, któremu odebrano słodycze. –
Zrób zadania… - przypomniała mu na odchodnym.
- A dostanę nagrodę?
Jeżeli zasłużysz, rozległ się głos w jego głowie.
Posłała mu powłóczyste spojrzenie przez ramię.
James uśmiechnął się szeroko.
Jednak nie dane było im spędzić ze sobą
dostatecznej ilości czasu w… sprzyjających okolicznościach. Arthemis nie
zdążyła nawet obrzucić Scorpiusa lodowatym spojrzeniem, bo dwa dni później dostali
wezwanie… Pierwszego grudnia mieli jechać na kolejne zadania tym razem do…
- To jest totalnie niesprawiedliwe –
powiedziała obrażonym tonem Rose do Jamesa. – My się tułaliśmy w lodowatym,
starym zamku w Niemczech, a wy jedziecie na trzy dni do Grecji!
- Ja tam im nie zazdroszczę… - orzekł
Albus. – Na pewno wpakują się w coś paskudnego.
- Dziękujemy Albusie, za wsparcie –
mruknęła ironicznie Arthemis. Już spakowała
do torby potrzebne rzeczy, a do plecaka, to co miała zamiar ze sobą zabrać w
razie jakiegoś wynaturzonego zadania. Zniosła to wszystko do Pokoju Wspólnego i
akurat usłyszała słowa Albusa.
- Wzięłaś strój kąpielowy? – zapytał
James, żeby jeszcze bardziej dokuczyć Rose.
- A ty okulary przeciwsłoneczne? –
odparła.
- Och, idźcie już! – burknęła Rose,
patrząc z zaciśniętymi ustami i obrażonym spojrzeniem na chłoszczący w szyby
deszcz.
- Trzymajcie za nas kciuki! –
krzyknął James, wychodząc z Pokoju Wspólnego, a wszyscy Gryfoni zawyli chórem,
słowa poparcia, a ich reprezentanci wyszli za portret.
Jedyny pozytywny aspekt nowych umiejętności Arthemis jest taki że jest w stanie powiedziec czy coś sie komuś stało, gdzie go boli itd.
OdpowiedzUsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, zastanawiam się czy gdyby James jadł jakiś sernik i usłyszał wieści o Arthemis w skrzydle szpitalnym to co by wybrał, te zdolności Arthemis teraz mogą się przydać bo będzie wiedzieć czy nic nikomu nie grozi...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza