sobota, 27 stycznia 2018

Odrobina słodyczy (Rok VI, Rozdział 33)

 James właśnie razem z Lucasem i Maxem, wychodził z klasy zaklęć, które zamiast profesor Alexander prowadził Forsythe, gdy usłyszał, swoje imię.
 Przez korytarz machając do niego i krzycząc, biegł Leo Dawlish, zatrzymał się tuz przy nim ciężko dysząc.
- Arthemis – wyrzucił z siebie. – Jest w szpitalu… Coś jej się stało na zajęciach…
 James przez chwilę wpatrywał się w niego nie rozumiejąc, a potem, jego oczy rozszerzyły się, rzucił torbę pod nogi Lucasa i pognał w stronę skrzydła szpitalnego.
 Wpadł przez drzwi, na oczach zdziwionej i oburzonej pielęgniarki. Serce waliło mu, jakby ktoś je poganiał batem. Jednak uspokoiło się na widok siedzącej na łóżku Arthemis, osłuchiwanej przez pielęgniarkę.
- Panie Potter!!! – krzyknęła pani Pomfrey, pałając świętym oburzeniem.
- Nic jej nie jest? – wydyszał, podchodząc do nich. Nie zauważył, że pacjentka jest aktualnie trochę… roznegliżowana. Rozpięta bluzka i dokładnie widoczne wszystko, co było pod nią, aktualnie nie było na razie na pierwszym miejscu jego myśli, ale nie uszło jego uwagi.
- Proszę stąd natychmiast wyjść! – powiedziała pielęgniarka, próbując sobą zasłonić Arthemis.
- Spokojnie, on może zostać… - mruknęła Arthemis, a jej słaby głos, przeraził Jamesa.
- Co się stało? – zapytał.
- Pani Pomfrey – zwróciła się Arthemis do pielęgniarki, - powiem, co podejrzewam, ale to nie może wyjść za te drzwi, bo inaczej nasi reprezentanci odpadną z konkursu – patrzyła na panią Pomfrey intensywnie.
 Pielęgniarka  z wahaniem, ale skinęła głową.
- Rose Weasley coś poważnie zaszkodziło. Nie wiem co i dlaczego, ale przejęłam na siebie większość część negatywnego działania…
- Ale co to mogło być?
- Cholera, w liście Albusa nic o tym nie było… Tyle, że zamek jest nawiedzony – powiedział James, kładąc Arthemis rękę na ramieniu.
- Duch nie jest w stanie wywołać takiej reakcji… – stwierdziła pani Pomfrey.
- Ja… myślę… - głos Arthemis zaczynał być ociężały, a oczy powoli się zamykały. – Że to nie duchy… Tylko…. Do cholery, czemu jestem… taka… senna…
 James stał dostatecznie blisko, by zareagować gdy bezwładnie, przeleciała do tyłu. Ułożył ją na poduszkach i potrząsnął nią.
- Arthemis?
- Ja… po prostu… chce mi się… bardzo… spać… James – wymruczała cicho.
- Pani Pomfrey? – zapytał zaniepokojony James.
- Wygląda to na śpiączkę…
- Nie śpię… - zaprotestowała niemal przez sen Arthemis.
- Gdyby to ciebie bezpośrednio dotknęło to byś spała – zapewniła ją pani Pomfrey. – To niewątpliwie efekt nawiedzenia przez marę senną. Objawy się zgadzają, problem tylko w tym, że nie mam na miejscu odpowiednich lekarstw… - pani Pomfrey wyglądała na zaniepokojoną. – Zanim mi je tutaj dostarczą, może minąć z 24 godziny…
- Czy to może zaszkodzić? – zapytał natychmiast James.
- Nie. Nie sądzę… Po prostu panna North, będzie w stanie senności i bezwładności dopóki, nie dostanie eliksirów.
- Kurcze… - zaklęła Arthemis, ale nikt nie domyśliłby się jej złości, czy zirytowania tak słaby był jej głos.
- Mogę ci podać wywar z mandragory, ale na nie wiele się to zda. Może pomoże na godzinę, czy dwie… Ale na razie muszę się pośpieszyć i wysłać wiadomość, jeżeli chcemy do jutra otrzymać odpowiednie medykamenty... – powiedziała pani Pomfrey, pośpiesznie ruszając do drzwi swojego gabinetu.
  James przysiadł na łóżku Arthemis. Wziął ją za rękę.
- Zasypiasz?
- Chyba tak… - mruknęła. – Powinieneś wracać… na zajęcia… - przekręciła głową i wtuliła twarz w poduszkę. – Zostanę tutaj… - obiecała.
- Wrócę później – powiedział, nachylił się i delikatnie ją pocałował.
- Wiem – westchnęła.


 Wieczorem Rose obejrzała z nikłym zainteresowaniem zadanie Albusa. W konkurencji eliksirów zadaniem tym razem było asymilacja eliksiru z zaklęciem. Gdyby organizatorzy wiedzieli, co ona i Albus zrobili w zeszłym roku, od razu daliby mu główną nagrodę.
 Albus jednak widocznie nie radził sobie tak dobrze, jak mógł, gdyż osoba wyznaczona do partnerowania mistrzom eliksirów, była raczej kiepska w zaklęciach. Albusa wyraźnie wyprowadzało to z równowagi…
 Rose była pewna, że gdyby zawodnicy dostali zdolniejszego partnera, wszyscy osiągnęliby, wyższe wyniki.
 Zerknęła w kierunku drzwi i westchnęła cichutko.
 Scorpius stał oparty o framugę z wręcz królewsko znudzoną miną. Przez chwilę jego spojrzenie spoczęło na niej, ale z chłodną minę po chwili odwrócił się i odszedł.
 Rose powiedziała sobie, że przecież nie może się oszukiwać. Obojętnie jak tego chciała, on sam stanowił mur nie do przebycia. Po prostu jej nie lubił… A raczej nie chciał jej lubić. Tolerował ją i nie był agresywnie do niej usposobiony, ale to były chyba jedyne ustępstwa na jakie się zdobył na czas olimpiady.
 No, to dlaczego cię pocałował?! I to w taki sposób…!? – uporczywy głos z tyłu głowy, buntowniczo sprzeciwiał się jej tokowi myślenia.
 To ty byłaś wystraszona, wyczerpana i zziębnięta, i to ty go pocałowałaś! – ucięła bezlitośnie dyskusje w głowie Rose. – On był na tyle uprzejmy, że cię nie odepchnął. Nic ponadto…
 Trzeźwo myśląca Rose to rozumiała. Nastoletnia, zakochana Rose miała logiczne wywody w wysokim poważaniu. Nie zważając na to, że przeszkadza widzom oglądać bój toczący się przy kociołkach, wypadła na korytarz.
 Dogoniła go na schodach do głównego holu. Chyba nie zamierzał wyjść?
- Zaczekaj! – wydyszała. – Chciałam…
- Nie ma o czym – uciął zanim zdążył dokończyć. Nawet się nie odwrócił. Jedynie zatrzymał się na niższym stopniu.
- Ale…
- Zaszła pewna sytuacja, o której należy natychmiast zapomnieć. To się nigdy nie wydarzyło… - powiedział zimno.
- Chyba jednak się wydarzyło, skoro z takim zaangażowaniem nalegasz, żeby o tym zapomnieć – odpowiedziała mu podobnym tonem, a iskierki gniewu poczęły się zapalać w jej oczach.
- Nie mam ani chęci, ani czasu, żeby walczyć z twoimi złudzeniami, co do mojej osoby…
- A więc wyobraź sobie, szlachetny panie Malfoy, że nie mam żadnych złudzeń, co do twojej osoby! – warknęła Rose. – Jesteś grubiański, niemiły i zimny. Zmieniasz zachowanie w zależności od własnego widzimisię i robisz zawsze to, co tobie pasuje nie myśląc o innych… O święta naiwności! Myślałam, że jestem w stanie się z tobą dogadać, ale nie jestem! Bo nie wiem czego chcesz! Nie rozumiem i się gubię! Jesteś jedną wielką sprzecznością! Do diabła z tobą! Pocałowałam cię i nie przeszkadza mi to! Nie wstydzę się tego i podobało mi się! A ty się udław swoimi pozorami!
  Odwróciła się wściekła, nie mając zamiaru już więcej się na niego obejrzeć. Wymaże go z pamięci na następne pół roku. Będzie tylko rozmazaną plamą w jej świadomości!
 Miała wrażenie, że jej stopy zostawiają odciśnięty ślad na wysłużonych stopniach, z takim zaangażowaniem wchodziła po schodach.
 Zdołała jedynie zamknąć za sobą drzwi pokoju i kopnąć pierwszą napotkaną tam rzeczy, gdy usłyszała zgrzyt, trzaśnięcie i kroki. Odwróciła się z drwiącym uśmiechem, na twarzy, który zamarł, gdy zobaczyła jego minę.
- Nie zbliżaj się! – powiedziała ostrzegawczo, ale nic sobie z tego nie zrobił. Wiedziała do czego zmierza. Widziała ten lodowaty chłód w jego oczach, który był wystarczającym dowodem.
 Chwycił ją w pół. Gdyby zrobił to mocniej pewnie, by się wyrywała, ale ponieważ z niepodobną do niego łagodnością, dotknął je ust ustami, zmiękła jak wosk. Całował ją przez chwilę delikatnie, ale gdy mu odpowiedziała odsunął się, pozostawiając ją niezaspokojoną i przytknął wargi do jej ucha.
 Co to oznacza? – pytała samą siebie Rose. – Do czego on zmierza?
 Odpowiedź uzyskała niemal natychmiast. Wyjaśnił jej to chłodny, ironiczny szept:
- Jesteś po prostu jedną z wielu… Jednak jeżeli ci to nie przeszkadza…
Wyrwała się i z twarz z której odpłynęła cała krew, spojrzała na niego jak skopany szczeniak.
- Musiałeś mieć ostatnie słowo, prawda? – wychrypiała najbardziej pogardliwym tonem na jaki było ja stać.
 Nonszalancko wzruszył ramionami i z drwiącym uśmiechem odsunął się jej z drogi, gdy szła w kierunku drzwi.
 Ostatnią noc w zamku upiorów Rose spędziła w sypialni Dafne – dziewczyny biorącej udział w konkurencji wróżbiarstwa. W sumie nie musiała mieć łóżka – i tak nie zmrużyła oczu. Trzęsła się ze złości, upokorzenia i smutku. Nie pozwoliła jednak, żeby to ją złamało. Skoro Malfoy chciał być bezdusznym potworem to niech będzie – ona się z konkursu nie wycofa!
 Rano jednym zaklęciem spakowała się i była gotowa do powrotu do Hogwartu. Nie wysłuchała wyników, w tym momencie nie za bardzo ją obchodziły. Sądziła jednak, że były nie najgorsze, skoro profesor Vector i Alexander chodziły dumne jak pawie.
  Trzymała się niedaleko Albusa, pomimo obrażonego towarzystwa Marii. Wierzyła, że obecność kuzyna skutecznie odstraszy Malfoya przed chęcią kontynuowania dyskusji z wczorajszego wieczora. Nie żeby uważała, że ma taki zamiar…
 Dzięki Bogu, że Albus był zbyt zajęty przepraszaniem Marii (chyba sam nie wiedział za co, bo robił to bardzo nieudolnie), żeby zobaczyć, podkrążone oczy i pociemniałe spojrzenie Rose.
 Marzyła o tym, żeby znaleźć się w zamku i zająć się czymś przyziemnym. Odrobić zadania domowe, albo sprawdzić, czy Hugo nie ma jakiś zaległych prac do oddania. Mogłaby trochę się nad nim po pastwić – na pewno poprawiłoby jej to humor.
 Zmiana planów nastąpiła gdy tylko wylądowała na dziedzińcu. Ku swojemu zdziwieniu zobaczyła tam czekających na nich jedynie Lucasa i Lily.
- Gdzie Arthemis? – zapytała gdy tylko się z nimi przywitała.
- Jest w szpitalu – wyjaśnił ponuro Lucas.
- Co się stało?! – zapytał natychmiast zaniepokojony Albus.
- Ma wczesną fazę upiornej śpiączki – oznajmiła Lily. Widać było, że ona też niezbyt dobrze spała ostatnimi czasy.
- Od kiedy? – Rose ogarnęło nieprzyjemne przeczucie. Zauważyła, że Scorpius przystanął w drodze do zamku. Wiedziała, że słucha uważnie.
- Wczoraj w czasie zajęć trafiła do skrzydła. Jeszcze nie mają dla niej lekarstwa, bo trzeba je sprowadzić… - Lily chciała powiedzieć, coś jeszcze, ale Rose rzuciła jej torby pod nogi i pobiegła w kierunku skrzydła szpitalnego.
 Jakąś cząstką umysłu zarejestrowała, że ma szczęście, gdyż pani Pomfrey nie było w Sali szpitalnej. Dostałaby niezłą burę…
 Łatwo było znaleźć Arthemis, gdyż siedział przy niej James. Rose poczuła się wzruszona. I zazdrosna.
 Nie. James nie trzymał Arthemis za rękę. Nie wpatrywał się w nią, czekając aż otworzy oczy. Siedział za to, na niewygodnym szpitalnym krześle, na kolanach trzymał pergamin po którym gryzmolił, a na łóżku Arthemis leżała książka z której korzystał.
 Po prostu przy niej był.
 Gdy weszła, podniósł wzrok. Ruszyła w jego kierunku, mówiąc:
- Nie powinna była tego robić…
- I nie zrobiłaby gdyby mogła – odpowiedział spokojnie. – Przejęła tylko to, co pomogło utrzymać cię we właściwej kondycji. Sama była zaskoczona, że może coś takiego zrobić. Pierwsza noc ją tak zaskoczyła, że była w kiepskim stanie… Rozumiem, że było ciężko.
- Byłoby ciężej, gdyby nie ona – powiedziała cicho Rose i dotknęła ręki Arthemis.
- Masz mi dużo do opowiedzenia Rose… - usłyszała słabe słowa, ale i tak ją zaskoczyły.
- Ty… wiesz o wszystkim? – zapytała ostrożnie.
- Nie mogę cię teraz blokować… - chwila przerwy. – Wyczuwam twoje… zaniepokojenie. Chętnie o nim posłucham…
- Nie teraz – uciął krótko James.
- Jesteś  gorszy niż… - przez chwilę Rose wydawało się, że Arthemis zapadła w sen, ale po chwili dokończyła zdanie – strażnik więzienny.
 James parsknął śmiechem a jego palce przez chwilę pieszczotliwie gładziły jej nadgarstek.
- Za chwilę – powiedział uspokajająco. – Pani Pomfrey właśnie przyrządza odpowiedni wywar z profesor Carmanthen.
 Arthemis zmarszczyła brwi.
- Tak wiem, że lepiej by było gdyby to był Albus, ale nie sądzę, żeby zrobił to tak z marszu, a poza tym, teraz pewnie jest już gotowy – powiedział James, rozumiejąc ją bez słów.
- Przyjdę później – powiedziała Rose. – Musimy sobie wyjaśni kilka spraw – dodała odrobinę ważniacko - był to głos panny Prefekt.
 Przez twarz Arthemis przemknął cień uśmiechu. Dziwnie wyglądała tak z zamkniętymi oczami. Jak bardzo duża lalka.


James przyszedł po nią dwie godziny później i powiedział, że Arthemis już jest w miarę przytomna i wygnała go ze skrzydła szpitalnego.
 Rose bardzo się z tego ucieszyła. Myślała, że pęknie, jeżeli zaraz komuś o tym  nie powie. A w sumie miała niewielki wybór osób.
 Popędziła do skrzydła szpitalnego jak na skrzydłach. Zdyszana usiadła przy łóżku Arthemis. Arthemis była śmiertelnie blada, ale jak zawsze niezłomna. Chciała chyba wykorzystać chwilową nieobecność Jamesa, bo kłóciła się z panią Pomfrey, że może wracać do dormitorium. Tym razem jednak usłyszała stanowczą odmowę. Arthemis miała przeleżeć jeszcze dwa dni pod obserwacją. Pani Pomfrey była nieugięta.
- Arthemis, dla ciebie to lepiej – cierpliwy ton głosu Rose, sprzyjał pielęgniarce. – Odpoczniesz pod dobrą opieką i będziesz miała pewność, że jest już całkowicie zdrowa.
- Proszę słuchać, panny Weasley – pani Pomfrey skinęła głową. – A teraz zostawię was już same. Arthemis, może od czasu do czasu na chwilę wstać z łóżka, ale nie wolno ci opuszczać skrzydła, jasne?
 Arthemis z zaciśniętymi w niezadowoleniu ustami, skinęła głową. Westchnęła głęboko, gdy pielęgniarka je zostawiła same.
- To niepotrzebne.
- Ja powinnam leżeć na twoim miejscu, więc owszem, uważam, że jak najbardziej potrzebne. Arthemis musisz z tym skończyć. Nie możesz brać wszystkiego na siebie – twój organizm tego nie wytrzyma… - powiedziała stanowczo Rose, siadając w nogach jej łóżka.
- Masz rację. To była pierwsza taka sytuacja. I zapewne stało się tak, z powodu jej wyjątkowości…
- Nie rozumiem…
Arthemis uśmiechnęła się blado.
- Miałam sporo czasu, żeby to przemyśleć… - wyjaśniła. – Jesteś dla mnie ważna. Odczuwam to, a ponieważ mój mózg jest zestrojony z uczuciami, nie otacza ochroną tylko mnie, ale również ciebie. Was wszystkich. Nie. Nie taką dokładną ochroną. To tylko zespół czujników. Sygnałów ostrzegawczych, działających na różnych płaszczyznach. To działa jak więź bliźniąt, więc nie jest niczym niezwykłym. Nie mogłam przenieść na siebie twojego fizycznego bólu. Nie odczuwałam go… Ale wszystko, co sprawiały demony. Co wpływało na twój umysł, mogłam odebrać. Ponieważ jednak za odczuwanie bólu odpowiada mózg, w jakimś sensie ból został przetransportowany, ale w całości do mnie nie dotarł. Nie w sensie fizycznym. Gdybyś była bliżej… powiedzmy, na terenie zamku, owszem, mogłabym poczuć drganie na ciele w miejscu, w którym zostałabyś ranna. Ale to również byłby tylko sygnał. Nic ponadto. Jest tylko jedna osoba, którą odbieram całkowicie… - nie musiała mówić więcej. Było jasne o kogo chodzi.
- Więc był to przypadek?
- Myślę, że ponieważ spałam, gdy dotknął cię upiór, mój mózg był bardziej wtedy zajęty tobą. Połączenie została przerwane dopiero, gdy jego siły znikły.
- Gdy zneutralizowaliśmy stellę… - domyśliła się Rose.
 Arthemis ożywiła się.
- Opowiadaj teraz o zadaniu. Obiecuję, że postaram się powstrzymać swój nadgorliwy mózg…
- Po prostu nie chcę, żebyś płaciła za coś, w czym nawet nie brałaś udziału – wyjaśniła Rose, a potem westchnęła głęboko, przetarła dłonią twarz i mruknęła: - Jak to wszystko się pochrzaniło Arthemis… Nawet nie podejrzewasz…
Arthemis wzięła ją za rękę.
- Jesteś rozbita. I zraniona.
- Zaczęło się już pierwszej nocy… - Rose zaczęła dokładnie opowiadać. Przy opisywaniu, jak zdobyli plan zamku, skłamała jednak. Arthemis nie powinna nic podejrzewać… Przecież obiecała prawda? – Gdy go obserwuje… Arthemis, zupełnie mi odbija…
 Arthemis uśmiechnęła się wyrozumiale, a Rose kontynuowała. Jej głos załamał się dopiero przy pocałunku. Zaczerwieniona, przez palce spojrzała na oszołomioną przyjaciółkę.
 Arthemis otrząsnęła się z chwilowego zaskoczenia i zapytała spokojnie, ale z porozumiewawczym uśmiechem:
- Jak było?
 Rose spłoniła się jeszcze bardziej.
- Ja… A on… Było cudownie… Ale potem zeszliśmy do piwnicy… - szybka zmiana tematu ocaliła ją, przed wdawaniem się w szczegóły.
 Arthemis kiwała z zadowoleniem głową, gdy Rose opowiedziała o Vilcacorze, zadawała pytania dotyczące upiorów. Nie miała żadnych uwag, dopóki opowieść nie dotarła do ostatniego wieczora.
- CO ZROBIŁ!? – zapytała pałając świętym oburzeniem. Ale to tylko na wierzchu, bo w środku gotowała się ze złości. Co za baran! Co za przeklęty, krótkowzroczny, irytujący i prostacki baran!
 Złagodniała jednak natychmiast widząc usta Rose układające się w podkówkę, jakby przytłoczył ją ciężar.
- Rose… nie wolno ci się przejmować tym, co on mówi, czy robi. Znaczy… nie wszystkim – poprawiła się szybko Arthemis. – Część jego słów to tylko gra pozorów. Robi wszystko, byle nie pozwolić ci się zbliżyć! Tym razem zagrał na czułej strunie, bo wiedział, że sam balansuje na krawędzi i musi cię szybko zepchnąć, zanim sam z niej spadnie!
 Rose wpatrywała się w swoje dłonie leżące na podołku. Powoli pokręciła głową.
- To już nieistotne. Nie mogę go do niczego zmusić. Skoro tak bardzo stara się mnie zniechęcić, to co mi pozostaje… - rękawem otarła oczy – musze się poddać…
 Złamał ją, pomyślała Arthemis. Stwierdziła, że nie przekona niczym Rose. Skoro ona nie czuła się teraz dobrze, nie miała prawa wmawiać jej, że jest inaczej.
 Wzięła ją za ręce.
- Rose… życzę ci, żebyś pewnego dnia dostrzegła jego słabość. Ale do tego czasu… chrzań go. Zasłużył na to…
 Rose uśmiechnęła się lekko.


 James również nie dał się namówić, na to by pomóc jej wyrwać się ze skrzydła szpitalnego. Wręcz dodał, że jeżeli spróbuje, doniesie na nią pani Pomfrey.
 Zdrajca!
 Tak, więc trzy dni później wyszła ze szpitala ze znajomością nowych zaklęć atakujących i obronnych. Coś w końcu musiała robić, prawda? Pani Pomfrey miała jej już dosyć do tego stopnia, że wypuściła ją ze szpitala na obiad.
 Ponieważ była sobota nie zdziwiła się, że w Wielkiej Sali zastała jedynie Rose i Albusa. Z ich normalnej, wręcz nudnawej rozmowy o zadaniach prefektów wywnioskowała, że Albus nie wie o wszystkim, co działo się w zamku upiorów.
- Gdzie reszta? – zapytała siadając obok nich.
- Lucas wziął ich po śniadaniu na trening…
 Arthemis wymownie spojrzała w okno. Ulewny listopadowy, zapewne lodowaty deszcz i wichura, która chłostała okna, nie nastraja pozytywnie graczy w quidditcha. Z wyjątkiem rzecz jasna Lucasa, który chyba był pogodoodporny.
 Przemoczeni, zziębnięci i ze wzrokiem pałającym chęcią zemsty weszli do Wielkiej Sali pół godziny później. Ponuro usiedli na skraju stołu, żeby nie wnosić błota dalej. Filch i tak już zapewne ich spisał…
- Och, dajcie spokój… - Lucas dzielnie próbował im poprawić humory.
James uniósł rękę.
- Po prostu… zamilcz – powiedział.
Lily zaczęła kaszleć i kichać jak najęta. Jej rude włosy, nasiąknięte wodą sprawiały wrażenie rubinowych. Albus stanął nad nią i pokręcił z niezadowoleniem głową.
- Twoja odporność jest żałosna – stwierdził. – Przygotuję ci specjalną mieszankę, zanim babcia cię dorwie z syropem pieprzowym…
 Lily skinęła tylko głową i zabrała się za jedzenie gorącej zupy. Lucas przez chwilę wpatrywał się w nią z lekkim poczuciem winy.
 Arthemis przeczesała mokre włosy Jamesa. Podniósł na nią wzrok mimowolnie trochę zdziwiony. Zaskakiwała go takimi gestami, w obecności mnóstwa innych ludzi. Doszedł do wniosku, że dostrzega w niej coraz więcej zmian.
  Im dłużej ze sobą byli, tym bardziej się otwierała. Jakby przestała się bać, że nagle ją odtrąci. Gdy szli nagle ze śmiechem się do niego przytulała, co było tak urocze i cudowne, że miał wrażenie, że wszyscy mu zazdroszczą. Dużo rzeczy przestało ją drażnić. I nie przejmowała się tym, że dużo ludzi się im przygląda.
 Arthemis zauważyła, że James jest raczej zmęczony. Jakby się nie wyspał, ale mogła zrzucić winę na upiorną pogodę, przy której musiał latać.
 Będę w pokoju muzycznym, poinformowała go w myślach.
 Skinął głową.
 Wydawało jej się, czy uśmiechnął się kącikiem ust? – zastanawiała się, odchodząc.
 Owszem. Uśmiechnął się. Zrozumiała to, gdy tylko weszła do sali, w której stało pianino. Nie wiedziała jakim cudem, ale przyniósł sobie tutaj… jak to się nazywało? Otomana? Szezlong? Taką wygodną pół-kanapę, na której mógł się wyciągnąć. Co za leń… Jedzenie i spanie… Oczywiście nie zabrakło również poduszek.
 Arthemis ze śmiechem, kręcąc głową położyła się na niej i stwierdziła, że jest równie wygodna, jak wygląda. Co za kretyn…
 Wstała z niej i wyjęła z jednej ze starych szaf nuty. Musiała rozprostować palce.
 Nawet nie zauważyła, jak szybko minął jej czas. Zanim się obejrzała na dworze zapadł zmrok. Ludzie zapewne leżą w pokoju wspólnym na każdej wolnej powierzchni i nic nie robią. Pogoda była do tego wręcz zapraszająca.
 Postanowiła dowiedzieć się, co też działo się, gdy była w szpitalu.
 Idąc korytarzem szóstego piętra, natknęła się na profesora Forsythe’a.
- O, Arthemis! Widzę, że wyszłaś ze szpitala… To bardzo niepokojące, że tak nagle zachorowałaś – dodał patrząc na nią porozumiewawczo. Rozejrzał się po korytarzu, a potem cicho powiedział: - To niezwykłe, jak bardzo rozwinęły się twoje zdolności…
- Tak. To bardzo niepokojące – Arthemis posłała mu wymuszony uśmiech.
- Powiedziałbym raczej, że przydatne…
Arthemis nie miała ochoty kontynuować tematu.
- Przepraszam, panie profesorze, ale muszę iść odrobić zaległe prace. Przez ten wypadek jestem trochę do tyłu…
 Forsythe roześmiał się.
- Ty, Arthemis? Lepiej przypomnij Jamesowi, że ma mi do oddania trzy zaległe prace… Słowo daję nie mam pojęcia co ten chłopak robi całe dnie.
 Arthemis uśmiechnęła się krótko i zaczęła wchodzić po schodach. Nie wiedziała, czy wynika to z jej coraz głębszej zażyłości z Jamesem, ale coraz bardziej irytował ją negatywny stosunek Forsythe’a do jej chłopaka. Tak samo to, że zachowywał się jak jej… no, jakiś ojciec chrzestny czy coś… Wolałaby jednak gdyby pozostał profesorem i dawnym znajomym jej matki. Raczej nie odpowiadało jej jego zainteresowanie…
- Absynt – powiedziała, gdy Gruba Dama zapytała ją o hasło.
Kobieta na portrecie pokręciła głową.
James, jakie jest hasło? – zapytała w myślach zirytowana.
Nie doczekała się odpowiedzi. Zerknęła na zegarek na ręce. Siedemnasta. Pokręciła głową z niedowierzaniem. Jak można spać o tej porze?
Albus? Podaj mi hasło…
Absynt.
Już nie…
Zmieniło się?
Tak twierdzi Gruba Dama…
Poczekaj, zapytam Rose…
Po, co ty w ogóle jesteś prefektem? Nie możesz mi po prostu otworzyć?
Rose siedzi niedaleko mnie, a Pokój jest tak zatłoczony, że zanim się przedrę, to będzie czas kolacji.
 Przez dłuższa chwilę wpatrywały się w siebie. Ona i ten irytujący portret. Znowu połączyła się z Albusem.
I?
Przez ciebie Rose uważa, że nie jestem godny bycia prefektem…
Hasło, Al… - ponagliła go w myślach.
Hobgoblin.
 Arthemis z niedowierzaniem spojrzała na wyniosły portret damy  w różowej sukni.
 Serio?
 Podała hasło i przekonała się, że Albus rzeczywiście miał racje z tym, że Pokój jest zatłoczony. W takim razie ruszyła w kierunku dormitorium chłopców.
 James nie może tyle spać… Była pewna, że to niezdrowe.
 Weszła do jego sypialni, jak do siebie. Przecież i tak wiedziała, że żadnego z chłopaków tutaj nie ma. Podeszła do łóżka Jamesa. Oczywiście znalazła go tam, zakopanego w poduszkach.
 Szturchnęła go.
- Wstawaj.
Przekręcił się i spojrzał na nią spod oka.
- Miałem naprawdę ciężki ranek… - mruknął, jakby na usprawiedliwienie, chowając twarz w poduszkę.
- Masz do odrobienia zadania z obrony przed czarną magią – przypomniała mu.
 Podniósł głowę znad poduszki i spojrzał na nią podejrzliwie.
- Skąd wiesz?
 Jej usta wykrzywiły się ironicznie.
- Od Forsythe’a. Poskarżył mi się.
 James sfrustrowany się podniósł. I zszedł z łóżka.
- Ten facet zaczyna mnie wkurzać…
- Co ty nie powiesz… - mruknęła i położyła się na jego miejscu. Ciepła pościel otuliła ją jak mgiełka. Przeciągnęła się, a James próbował się rozbudzić, krążąc po pokoju. Zerknął na nią.
Arthemis była zamyślona. Zamyślona ze zmarszczonym czołem, a to oznaczało, że coś ją gnębiło.
 Odwrócił się od okna i spojrzał na nią. Leżała w jego łóżku.
 Łóżku. Jego.
 Otrząsnął się.
- Co ty kombinujesz? – zapytał.
Zamrugała i odwróciła wzrok.
- Nic. Zamyśliłam się.
- Nad czym ostatnio tak rozmyślasz? Ostatnio często masz taki wyraz twarzy… - Szczególnie, gdy widzisz Freda i Valentine, przyszło mu nagle na myśl.
- Och… zauważyłeś – mruknęła. – Kiedyś uważałam, że mam pokerową twarz…
- Bo masz. Ale ja jestem świetnym obserwatorem. Więc o co ci chodzi?
 Przez bardzo długą chwilę się w niego wpatrywała, a potem znowu spojrzała gdzieś w bok. Taka jej nieśmiałość i niepewność zupełnie go zdezorientowała. Co chciała mu powiedzieć?  Chyba nie to, że ktoś inny jej się spodobał?
- Mów! – ponaglił ją, starając się nie wściec i walcząc z niepokojem.
 Widział, że poruszyła ustami, ale jej nie usłyszał, bo mamrotała pod nosem. Podszedł bliżej i ponaglił ją wzrokiem.
- Jesteś bardzo… powściągliwy – mruknęła równie cicho, ale tym razem zrozumiał.
- Powściągliwy? – zapytał z niedowierzaniem. – W życiu mnie tak nie obrażono… - mruknął do siebie. - Moja babcia od zawsze powtarza: Jesteś w gorącej wodzie kąpany, James!, Zawsze robisz coś, a nie myślisz, James!”.
- W takim razie, to jest jeszcze bardziej dołujące – burknęła do siebie.
- Możesz uściślić? – zapytał niecierpliwie, opierając się ramieniem o kolumienkę łóżka.
- Czy ja cię nie pociągam? – wypaliła w końcu.
James zamrugał i przez chwilę wpatrywał się w nią, jakby nie usłyszał.
- Słucham?
- Nieważne – burknęła i opadła na poduszki. Jego poduszki. Och, Boże, proszę pozwól mi zamknąć oczy…
- Arthemis zaczynam się irytować, bo nie wiem, czy słuch płata mi figla – ostrzegł ją.
- Nie znam się na tym – gadała do sufitu. A może do siebie? – Nie wiem, czy tak właśnie powinno być, czy coś nie gra. Wiem tylko, że… mam wrażenie, jakbyś się ode mnie odsuwał właśnie w momencie, gdy chce mieć cię jeszcze bliżej – wyszeptała ze zmarszczką pośrodku czoła i nie śmiała na niego spojrzeć.
 Zapanowała nieprzyjemna, ciężka cisza. A potem:
- Głupia – usłyszała. – Jesteś głupia!
- Niedoświadczona – poprawiła go cicho.
- Pieprzysz! – powiedział, złapał ją za rękę i szarpnął do siebie, podrywając z łóżka.
- To boli! – syknęła.
- Mnie też. Czy wiesz ile mnie to kosztuje?! Ile wysiłku? Uświadamiania sobie, że gdyby to była inna dziewczyna, w życiu nie starałbym się aż tak?
- Więc idź do innej – odpowiedziała śmiertelnie obrażona i ruszyła do drzwi. Nie była normalna. Na pewno były rzeczy, o których nie wiedziała. Ale za nic na świecie nie będzie udawała, że jego myśli o innych dziewczynach, nic nie znaczą.
- O, nie! Nie odwrócisz kota ogonem! – podniósł głos.
- Sam go odwróciłaś – odpowiedziała chłodno, nie zwalniając. – Ja tylko zadałam pytanie…
- Idiotyczne pytanie!
- Jak się okazało dało ciekawe efekty…- powiedziała, przełykając gorycz.
Zanim zdążyła dotknąć klamki, złapał ją za ramię, a potem brutalnie przycisnął do ściany całym ciałem.
- Wystarczająco blisko według ciebie? – warknął, oddychając szybko, a jego dłonie błądziły po jej bokach, plecach, biodrach.
 Spojrzał na jej twarz, z zamiarem pocałowania jej tak, że zapomni o tych wszystkich durnych pytaniach, które podkopywały wszystkie jego starania, lekceważyły jego uczucia i poświęcenie, i zobaczył, że jej oczy lśnią od łez, którym nie pozwoliła spłynąć, a pierś drga w suchym szlochu.
 Nie odsunął się od niej jednak. Wiedział, że jeżeli to zrobi, długo nie pozwoli mu się dotknąć. Z westchnieniem oparł czoło na jej ramieniu, a jego dlonie rozpoczęły powolną, rozgrzewającą wędrówkę po jej ramionach. Pierwszy pocałunek złożył na odsłoniętym skrawku jej obojczyka. Potem bardzo powoli znaczył wilgotną ścieżką jej skórę, aż po szyi dotarł do jej ust. Przez chwilę kusił ją, namawiając, żeby przyłączyła się do niego, a gdy rozchyliła usta, wśliznął się w nie w powolnej, ciepłej pieszczocie, a krew po prostu się w nim wzburzyła. Jak zawsze. I czuł, że znowu odżywa w nim gwałtowność. Puls szaleńczo bił mu w skroniach i stwierdził, że jego dłonie zabłądziły na jej piersi, a po chwili rozległ się dźwięk zamka błyskawicznego. To go trochę otrzeźwiło, a jednocześnie bardziej zepchnęło w głąb pragnienia.
 Arthemis nadal miała przymrużone oczy, zaróżowioną twarz.
- Widzisz…- szepnęła smutno. – Wycofałeś się. Sam powiedziałeś, że przy innej by do tego nie doszło…
- Innej? – powtórzył. – To cię tak wkurzyło? Myślisz, że jestem w stanie teraz o myśleć o kimś innym?
- Więc dlaczego?
- Jezu, Arthemis. Nie pozwalałaś się dotknąć! Myślałem, że jeżeli nie będę się śpieszył to sama do mnie przyjdziesz.
- Przyszłam, a ty się wściekłeś…
- Bo zarzuciłaś mi coś idiotycznego.
- Bo z mojej strony to tak wyglądało.
 James nachylił się do niej i szepnął jej na ucho:
- A więc… chcesz, żebym przestał być… powściągliwy?
- A ty nie chcesz przestać być powściągliwy? – odparła kokieteryjnie.
- O niczym innym nie marzę… - Jego ręka powróciła na jej zamek od bluzy i rozpięła go do końca. A potem wślizgnęła się pod miękki materiał koszulki i dotknęła skóry na brzuchu. Jego palce gładziły wrażliwe miejsca, a oczy Jamesa ani na chwilę nie oderwały się od jej spojrzenia, jakby chciały zauważyć najmniejszą nawet reakcję. Ale tu już byli. Jego dłonie powędrowały więc w górę i wtedy ktoś próbował otworzyć drzwi i usłyszeli przekleństwo Maxa.
- Wrócimy do tego – szepnął jej na ucho James i puścił ją, żeby można było otworzyć drzwi.
Zaróżowiona Arthemis odsunęła się od niego i odwróciła plecami, żeby Max nie zauważył jej spojrzenia. Była pewna, że wszystko można z niego wyczytać. Zapięła bluzę.
- Och!... Arthemis… - Max błądził wzrokiem od Jamesa do niej. W końcu zatrzymał się na Jamesie. Z politowaniem pokręcił głową. – Mogliście chociaż zamknąć drzwi…
- Max! – powiedziała oburzona Arthemis.
James natomiast wzruszył ramionami.
- I tak byś się dobijał...
- Ja chyba już pójdę – mruknęła Arthemis i szybko poszła w stronę korytarza. James odprowadzał ją wzrokiem niezadowolony i trochę nieszczęśliwy, jak dziecko, któremu odebrano słodycze. – Zrób zadania… - przypomniała mu na odchodnym.
- A dostanę nagrodę?
 Jeżeli zasłużysz, rozległ się głos w jego głowie. Posłała mu powłóczyste spojrzenie przez ramię.
 James uśmiechnął się szeroko.


 Jednak nie dane było im spędzić ze sobą dostatecznej ilości czasu w… sprzyjających okolicznościach. Arthemis nie zdążyła nawet obrzucić Scorpiusa lodowatym spojrzeniem, bo dwa dni później dostali wezwanie… Pierwszego grudnia mieli jechać na kolejne zadania tym razem do…
 - To jest totalnie niesprawiedliwe – powiedziała obrażonym tonem Rose do Jamesa. – My się tułaliśmy w lodowatym, starym zamku w Niemczech, a wy jedziecie na trzy dni do Grecji!
- Ja tam im nie zazdroszczę… - orzekł Albus. – Na pewno wpakują się w coś paskudnego.
- Dziękujemy Albusie, za wsparcie – mruknęła ironicznie Arthemis. Już  spakowała do torby potrzebne rzeczy, a do plecaka, to co miała zamiar ze sobą zabrać w razie jakiegoś wynaturzonego zadania. Zniosła to wszystko do Pokoju Wspólnego i akurat usłyszała słowa Albusa.
- Wzięłaś strój kąpielowy? – zapytał James, żeby jeszcze bardziej dokuczyć Rose.
- A ty okulary przeciwsłoneczne? – odparła.
- Och, idźcie już! – burknęła Rose, patrząc z zaciśniętymi ustami i obrażonym spojrzeniem na chłoszczący w szyby deszcz.

- Trzymajcie za nas kciuki! – krzyknął James, wychodząc z Pokoju Wspólnego, a wszyscy Gryfoni zawyli chórem, słowa poparcia, a ich reprezentanci wyszli za portret. 

2 komentarze:

  1. Jedyny pozytywny aspekt nowych umiejętności Arthemis jest taki że jest w stanie powiedziec czy coś sie komuś stało, gdzie go boli itd.

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    wspaniale, zastanawiam się czy gdyby James jadł jakiś sernik i usłyszał wieści o Arthemis w skrzydle szpitalnym to co by wybrał, te zdolności Arthemis teraz mogą się przydać bo będzie wiedzieć czy nic nikomu nie grozi...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń