Rose, Albus i pozostali mieli
wrażenie, że wylądowali z powrotem na dziedzińcu w Hogwarcie, gdyż zamek nie
wiele się różnił. Poza tym, że był bardziej zaniedbany, bardziej mroczny, miał
mniej okien i był strasznie toporny. I im dłużej się na niego patrzyło, tym
mniej przyjemne sprawiał wrażenie.
- Mamy tu spać? – zapytała z
niedowierzaniem Rose.
- Duchów też się boisz? – zapytał
drwiąco Malfoy, tuż obok jej ucha.
Podskoczyła zdziwiona, że z własnej
woli znalazł się tak blisko. Jego chyba również zaskoczyła spontaniczna reakcja,
bo oddalił się w stronę opiekunów bez słowa. Rose przez chwilę śledziła go
wzrokiem, a potem stwierdziła, że obojętnie co mówi Arthemis, nikt nie może być
tak porąbany.
Nie miała jednak czasu, by rozwinąć tę
złośliwą myśl, bo pojawili się organizatorzy. Tak, że dziedziniec cały już był
zapchany przez ekipy innych kadr. Wprowadzono ich do ogromnego, mrocznego holu,
gdzie na ścianach wisiały ponure pochodnie i jeszcze mroczniejsze obrazy. Gdy
spojrzało się w stronę marmurowych nagich schodów, miało się wrażenie, że dwa
górne korytarze różnią się od siebie diametralne. Jeden był normalny, jasny,
jakby bardziej przestronny, a drugi był ciemną, ziejącą dziurą, z której czuć
było, zatęchły, zimny powiew.
- Witajcie! – usłyszeli głos,
idealnie pasujący do tego makabrycznego miejsca. Niski, męski, ponury. Jak głos
grabarza. A człowiek, który nim władał wyglądał dokładnie jak grabarz. Bardzo
ponury, trupioblady grabarz.
- Do cholery, co my tu robimy? –
zapytała szeptem Rose, ze zgrozą rozglądając się po obleczonych w pajęczyny
ścianach.
- Cicho, bo cię usłyszą – fuknął na
nią Al.
- Kto? – zapytała przestraszona.
Po jej drugiej stronie Malfoy parsknął
śmiechem i widać było, że z całej siły powstrzymuje się od śmiechu.
Rose uśmiechnęła się pod nosem. Może i śmiał
się z niej, ale ważne, że się śmiał. To było takie niesamowicie niespotykane
uczucie, słyszeć jego śmiech. Czasami myślała o tym, że James musiał czuć się
tak samo, zanim Arthemis się otworzyła.
- Macie zaszczyt znaleźć się w murach
zamku rodziny von Platzen. Ten zamek zwany również Rezydencją Duchów, będzie
miejscem waszych następnych starć. Jestem rezydentem tej posiadłości od
pokoleń, a nazywam się Gunter Gruber…
- Myślisz, że on też jest duchem? –
zapytała szeptem Rose, Scorpiusa.
- Już raczej zombi – odpowiedział
jej.
Widocznie zawsze gdy mieli stworzyć drużynę,
zapomniał o wszystkich pretensjach, jakie do niej miał.
- Helgo! – zawołał.
- No, oczywiście – powiedział drwiąco
Albus. – Jeżeli już kobieta w takim zamku to musi być Helga.
Helga oczywiście była osobą, która całkowicie
zasłużyła na swoje imię. Pulchna, topornie zrobiona o szerokich ramionach, z
włosami zaplecionymi w warkocze i oplecionymi dookoła głowy.
Obok Guntera stanęła znana im już dobrze Beverly
Vane. Dawno już nie widzieli głównego organizatora konkursu. Jakby się zapadł
pod ziemię. Albo obserwował ich z ukrycia…
- Proszę o pozostanie na miejscu
drużyny z konkurencji Zaklęć – powiedziała donośnym głosem, który zupełnie nie
pasował do okoliczności i miejsca. – Zaraz zostaniecie wprowadzeni w dalsze
szczegóły zadania, a Gunter udzieli wam niezbędnych informacji i zaprowadzi was
do waszych komnat. Proszę abyście przeszli do sali kominkowej.
Wszyscy zaniepokojeni patrzyli jak reszta
zawodników odchodzi i skręca na piętrze w jasny korytarz. Oni tymczasem
znaleźli się w Sali, która słusznie nazywała się kominkową, bo oprócz kominka
nie było tu niczego. Ani jednego okna. Ale ściany były obwieszone z góry na dół
starymi, ciemny, olejnymi portretami.
Całe szczęście, że twarde zimne kamienne
podłogi wyłożone były chociaż cienkim, przeżartym na wylot dywanem.
Włosi dobrze wyczuwając, że zanosi się na
dłuższą opowieść i czując się zupełnie swobodnie rozsiedli się na nim w
najlepsze. Gdy koleś, którego Rose już znała z widzenia, rozłożył kurtkę i
gestem wskazał jej miejsce obok siebie, uśmiechnęła się lekko, ale stanowczo
pokręciła głową.
Zamiast tego zrobiła dokładnie to samo co
Scorpius. Usiadła na swojej torbie i zdjęła kurtkę, gdyż na kominku płonął
przyjemny ogień.
- Widzę, że masz powodzenie – szepnął
złośliwie Scorpius, zanim upiorny Gunter zaczął mówić.
- Szkoda, że nie odwzajemnione –
odparła cicho, nie patrząc na niego.
Gunter stanął pod jednym z największych i
najstarszych portretów, na którym z wyniosłą miną patrzył na nich stary,
brzydki człowiek, odziany jednak w najlepsze szaty.
-
Siódmy hrabia von Platzen. Jorgen. Nie wychował się na zamku. Domostwo było wtedy we władaniu
podstępnego barona, który nie chciał oddać pałacu twierdząc, że ojciec Jorgena
jest mu winny pieniądze. Było to oczywiście oszustwem. Żaden von Platzen nie
doprowadziłby do takiej sytuacji – powiedział groźniej, jakby nie dopuszczał do
siebie, że ktoś może myśleć inaczej. – Ojciec Jorgena wymusił na nim Wieczystą
Przysięgę, że odzyska zamek…
- Na własnym dziecku – szepnęła ze
zgrozą Rose.
- Więc Jorgen odzyskał go, tak, żeby
baron sam się wyniósł i nigdy nie powiedział ani słowa. Nigdy też nie powrócił,
a zamek wrócił do von Platzenów.
- Za jaką cenę? – rozległ się chłodny
głos.
Rose ze zdziwieniem spojrzała na
Scorpiusa.
- Widzę, że młody pan, wie co mówi –
westchnął Gunter, łamanym angielskim. – Tak. Wszystko ma swoją cenę. Jorgen
sprowadził do zamku zjawy, złośliwe elfy i wszelkie inne niebezpieczne dusze –
powiedział jakby wypluwał z siebie te słowa. – Miało być to rozwiązanie
tymczasowe… Ale czary Jorgena, okazały się za słabe. On sam nie potrafił
utrzymać w ryzach tego, co sprowadził do swojego domu. A do tego zawarł z
duchami pakt, że jeżeli zajmą tylko wschodnie skrzydło i nigdy nie przekroczą
progu reszty zamku, zostanie z nimi na zawsze. Wydał więc swoją duszę na
potępienie, w zamian za dom dla swoich dzieci.
Beverly Vane stanęła obok strasznego
kamerdynera.
- Dziękuję. To wystarczy –
powiedziała do niego. Potem zwróciła się do zawodników. – To wasze zadanie.
Dostaniecie punktacje i wytyczne, dotyczące tego zadania. Ale już teraz mogę
wam powiedzieć, że najpierw musicie się dowiedzieć, w jaki sposób Jorgen von
Platzen ściągnął tu upiory. – Przez dłuższą chwilę milczała, a przez
zawodników, przemknęły dreszcze niepokoju. – Możecie sobie niemal zapewnić
zwycięstwo, jeżeli doprowadzicie zadanie do końca i oczyścicie zamek ze zjaw…
Rose się zakrztusiła z wrażenie. Czy oni chcą
ich wszystkich uśmiercić?! To powinna być działka Arthemis i Jamesa. To oni powinni
prowadzić dochodzenie i bić się z duchami!
Po twarzach obecnych było widać, że myślą
podobnie. Jedynie Scorpius Malfoy miał minę pokerzysty. Jakby już planował co
zrobi…
- Teraz zostaniecie zaprowadzeni do
waszych pokoi. Wszystkie pozostałe reguły pozostają bez zmian. W każdej chwili
możecie zrezygnować. Możecie przerwać w dowolnym momencie – przypomniała im
spokojnie. – Możecie zaczynać. Zadanie kończy się za trzy dni. Wtedy podliczymy
punkty… Miłej nocy.
Wszyscy wzięli swoje rzeczy i
poczłapali za Gunterem w kierunku budzącej grozę klatki schodowej. A potem
zrobił coś strasznego… Skręcił w ciemny prawy korytarz… Jedna z dziewcząt
zaczęła gwałtownie protestować, w jakimś egzotycznym języku, jej drużynowa
partnerka, powiedziała coś do niej łagodnie i uspokajająco, więc zamilkła.
Scorpius rzucił Rose zaniepokojone
spojrzenie, jakby się spodziewał, że zrobi dokładnie to samo. Jej wyniosły
wzrok powinien mu wywiercić dziurę w czole.
Poszła dalej za Gunterem. Scorpius
niepostrzeżenie zbliżył się do niego.
- Czy jest gdzieś plan zamku?
- W bibliotece – Niemiec wskazał
palcem ogromne dwuskrzydłowe drzwi na końcu bardzo długiego korytarza, od
którego odchodziły jeszcze inne korytarze.
Okazało się, że ten korytarz również jest
oświetlony pochodniami, jak wszystkie inne. Z tym, że było ono przytłumione.
Jakby światło nie chciało się narażać na gniew mieszkańców wschodniego
skrzydła. Mrok, aż bił z miejsc, w których zalegały cienie.
Ich przewodnik zatrzymał się przed jakimiś
drzwiami.
- Od tego momentu na każdych drzwiach
wisi identyfikator. Odnajdźcie swoje pokoje. Kolacja odbędzie się o siódmej.
Gunter nie czekając i nie odpowiadając na
żadne pytania odszedł. Nikt się jednak nie odezwał. W myśl przysłowia: nie
wywołuj wilka z lasu.
Rose nie bardzo się podobało, że szli coraz
dalej, natomiast Scorpius był z tego raczej zadowolony. Dopóki nie dotarli do
drzwi z ich nazwiskami. Rose w duchu dziękowała wszystkim świętym, za to, że
nie mają osobnych pokoi. Umarłaby ze strachu.
Oczywiście Scorpius był odmiennego zdania. To
było niedopuszczalne, żeby spali w jednym pomieszczeniu!
- Czy musieliśmy dostać pokój na
samym końcu?! – zapytała zirytowanym szeptem Rose.
- To blisko biblioteki – odpowiedział
jej Scorpius, jakby to niwelowało, wszystkie jej zażalenia.
- Och, co za ulga – odparła
ociekającym drwiną tonem. – Biblioteki to przecież najczęściej nawiedzane
części starych zamczysk, przynajmniej nie będziemy musieli długo szukać.
- Cieszę się, że też dostrzegasz
pozytywne strony tej sytuacji – odpowiedział jej spokojnie, wprowadzając ich do
komnaty.
I ponownie niemal nie parsknął śmiechem, gdy
okazało się, że Rose patrzy na niego z iście morderczym spojrzeniem. Nie
wiedział czemu, ale sama jej obecność, prowokowała go do nieuzasadnionego
śmiechu.
No, dobra… Jeżeli zacznie okłamywać siebie,
nie zostanie już nikt z kim jest szczery. Wiedział dlaczego jej obecność tak na
niego działa.
- Dobra, Weasley, to ja pójdę
zobaczyć ten plan, a ty…
Trzasnęły drzwi, Rose stanęła przed
nimi niczym cerber. A w jej brązowych oczach zapłonął czerwony płomień.
- Jeżeli wydaje ci się, że zostawisz
mnie tu samą, to przemyśl to jeszcze raz – powiedziała groźnie, a jej słowa
zawisły między nimi, jak zaklęcie.
- Ale… - zaczął, jednak wystarczyło,
że podniosła do góry rękę, by zamilknął.
- Zostajemy tutaj RAZEM, albo idziemy
RAZEM do biblioteki. To jest jedyny wybór jaki posiadasz – powiedziała głosem
nie znoszącym sprzeciwu.
Scorpius przez bardzo długą chwilę milczał.
Była to powolna bitwa na siłę woli. I na upór. Scorpius z bardzo wielu powodów
nie chciał, żeby mu towarzyszyła. Mogła się czegoś przestraszyć i zacząć
wrzeszczeć. Na przykład. Nie mówiąc już o tym, że nic nie powinno go
rozpraszać. Szczególnie jakaś rudowłosa baba! Nagle jednak okazało się, że jest
o wiele więcej powodów, żeby nie zostawiać jej samej. Ten zamek był naprawdę
nawiedzony, a gdyby jej się coś stało, jej kuzyni obdarliby go ze skóry i
nabili na pal.
Rose postanowiła, że nie puści go samego,
chociażby miał ją wyzywać całą drogę. W tym upiornym zamku mogło się stać zbyt
wiele złych rzeczy. Otrząsnęła się z zamyślenia, gdy usłyszała:
- Ubierz spodnie i jakieś ciche buty
i na Merlina nie piszcz, gdy coś usłyszysz!
Rose skinęła głową i podeszła do jednego z
dwóch ogromnych łóżek. Do tego, które tutaj nie pasowało – jakby zostało
wniesione, w pośpiechu ( i zapewne tak było).
Zresztą wszystko w tym pokoju było ciemne i
ponure.. Grube kotary nie dopuszczały światła słonecznego, a świeczniki były
przytłumione jakąś mroczną aurą.
Łazienka też nie zachęcała do korzystania.
Zamiast kranu nad wanną, była jakaś starodawna pompka. Ale przynajmniej sami
nie musieli nosić wody…
Wszystko tutaj było obrazem nędzy i rozpaczy.
Jakby duchy chciały bez słów przekazać, że to jest ich terytorium. Takie
pozawerbalne ostrzeżenie…
Rose ani na chwilę nie chciała zostać sama. Za
nic na świecie… Nie dopóki nie upewni się, że te duchy nie chcą jej zabić,
zjeść, czy co one tam robią z ludźmi. Duchy w Hogwarcie były przyjazne, no ale
one nie zostały wezwane, żeby w wymyślny sposób wypędzić jakiegoś spasionego
szlachcica.
Pozbywając się wszelkich skrupułów na rzecz
podejrzliwego lęku, zanim Scorpius zdążył zaprotestować, zdjęła spódnicę, a na
jej miejsce wciągnęła jeansy.
Scorpius odsłonił zasłony, przez które wlało
się mdłe listopadowe światło, ale zanim zdążył zrobić dwa kroki od okna, kotary
natychmiast ze skrzypieniem się zasunęły.
Rose zawiązując adidasy, zamarła. A po chwili
ostrożnie wstała, rozglądając się po ścianach.
Scorpius równie czujnie badał zakamarki
komnaty.
- Nie lubisz słońca – powiedział
cicho. – Rozumiem… Nie odsłonię ich więcej – obiecał.
Rose zobaczyła, jak włosy Scorpiusa
unoszą się niby w delikatnej pieszczocie i dostrzegła jego zdziwioną minę.
Dotknął palcami ust i ostrożnie zrobił krok do tyłu. Rose podeszła bliżej
niego, a wtedy została gwałtownie odepchnięta. Upadła na ziemię.
- Nie rób tego! – powiedział ostro
Scorpius i podszedł do Rose, żeby pomóc jej wstać.
Wtedy to on został odepchnięty, a
Rose poczuła jak coś ją delikatnie podnosi. Spojrzeli na siebie przerażeni, a
wtedy wazon z kominka został gwałtownie roztrzaskany o przeciwległą ścianę.
Zasłony poruszyły się jak poderwane wiatrem, a potem nagle stara szafa się
otworzyła i na ich oczach jedna z pięknych, staromodnych sukni zaczęła się
rozdzierać z furią.
Scorpius niepostrzeżenie podsunął się do Rose.
- To wygląda jak kłótnia kochanków –
szepnęła Rose.
- I to zazdrosnych – dodał Scorpius.
– Lepiej ich zostawmy. Jesteś gotowa?
Pokiwała głową i powoli zaczęli się przesuwać
w stronę drzwi. Przerazili się gdy zaskrzypiały drzwi, ale kłócące się zjawy
raczej były zbyt zajęte, żeby zawracać sobie głowę dwójką nieistotnych ludzi.
Rose wyszła pierwsza, ale zdążyła usłyszeć jak Scorpius mówi:
- To wy to załatwcie między sobą, a
my wrócimy później…
Parsknęła przestraszonym śmiechem.
Scorpius zamknął za sobą drzwi, zza których
nic nie było słychać, chociaż wiedzieli, że nie wątpliwie coś tam się dzieje.
- Zmieniamy pokój – zapowiedziała
natychmiast Rose.
- Bo myślisz, że w innych jest
inaczej? – prychnął i jakby na potwierdzenie jego słów, w jednej z komnat
rozległy się rozdzierające dziewczęce wrzaski, a po nich rechotliwe,
przyprawiający o gęsią skórkę śmiech. – Nasze przynajmniej nie gadają –
zauważył w poczuciu wisielczego humoru.
- Widzę, że przebywanie z duchami nie
sprawia ci problemu – zauważyła cierpko.
- Dziwię się, że tobie przeszkadza –
odpowiedział. – Nie widziałem dotychczas, żebyś podskakiwała na widok Prawie
Bezgłowego Nicka.
- Bo to przyjazny duch. I do tego
nigdy nie widziałam, żeby kogoś podniósł, lub pocałował – dodała kąśliwie,
zerkając na niego z boku.
- Nie pocałowała mnie – powiedział
obronnym tonem. – Ale masz rację, że to nietypowe, żeby poczuć w taki sposób
dotknięcie ducha. To muszą być zmory, mary i zjawy – stwierdził z namysłem.
- A skoro mogą nas dotknąć, mogą nam
też zrobić krzywdę – zauważyła Rose.
- Nasze raczej kłócą się ze sobą.
Dopóki im się nie narazimy, to będziemy mieli spokój – powiedział spokojnie, a
potem nacisnął klamkę od ogromnych ciągnących się od podłogi do sufitu,
dębowych drzwi.
Otworzyły się bez żadnego dźwięku. Jakby były często używane. Pokój
pogrążony był w ciemnościach tak, że nie widać było żadnych kształtów. Jedynie
mrok.
Zapalili różdżki i odnaleźli w ich świetle
lampę naftową oraz kilka świeczników. Zamknęli za sobą drzwi i zostali sam na
sam z ogromną, wypełnioną regałami od góry do dołu, z ogromnymi kanapami, które
kiedyś zapewne zachęcały do czytania i z książkami, którymi widocznie nikt nie
chciał, bo tylko one pozostały. Był to smutny obraz. Biblioteka, która dawniej
musiała być dumą rodziny, opustoszała i zapomniana. Ograbiona ze swoich
skarbów.
- Jestem ciekawa, gdzie teraz mieszka
rodzina von Platzenów – powiedziała Rose.
- Zapewne w jakiejś drogiej
rezydencji. Po, co mieli sobie zawracać głowę, cudem architektury i pomnikiem
historii – odparł cierpko Malfoy.
Zerknęła zdziwiona jego rozzłoszczonym tonem.
Ale nie miała możliwości rozważania tego, bo przedarł się przez pogryzione
przez mole kanapy, poprzewracana fotele i doszedł do jednej ze ścian, na której
był oprawiony w kunsztowną ramę, plan zamku.
- Sprawdź, czy można go skopiować, a
ja się rozejrzę. Żeby nic nas nie zaskoczyło… - polecił.
Podczas, gdy on obszukiwał bibliotekę, tak, by
kątem oka cały czas ją widzieć, Rose na różne sposoby próbowała skopiować plan
zamku. Jednak nic nie skutkowało.
- Jest zabezpieczony – powiedziała, a
echo poniosło jej głos. – Nie dam rady go skopiować. Pewnie trzeba by było
zneutralizować zaklęcie ochronne na ramię, wyjąć go z niej i dopiero wtedy,
może byśmy otrzymali kopie.
- Za dużo roboty. Już do ciebie
schodzę – powiedział Scorpius, wychylając się z barierki na antresoli. Nie
kwestionował jej słów, nie zaproponował, że zaraz to sprawdzi, lub coś wymyśli.
Po prostu przyjął do wiadomości, że nie da się zrobić kopii skoro Rose nie dała
rady.
Podszedł do planu zamku i uważnie przez
dłuższą chwilę mu się przypatrywał. Jego oczy błądziły od jednej krawędzi do
drugiej, jakby chciał się nauczyć każdej kreski rysunku na pamięć.
- Poszukaj wszystkiego, co wyda ci
się przydatne – powiedział do Rose. – Zobacz, czy niema jakiś listów, zapisków,
starych pamiętników, jakiś ozdób, czy pamiątek. Obojętnie co to będzie, jeżeli
wyda ci się przydatne przynieś to.
Rose skinęła szybko głową i odwróciła się.
- Weasley… - zatrzymał ją. Zerknęła
na niego przez ramię. – Chodź tak, żebym był w zasięgu twojego wzroku i głosu.
– Uśmiechnęła się lekko, ale spochmurniała, gdy dodał: - I pośpiesz się. Zanim
inni zechcą, żebyśmy podzielili się z nimi odkryciami…
Rose odeszła i zaczęła metodycznie i dokładnie
przeglądać wszystkie meble, książki i półki. Tymczasem Scorpius rozejrzał się
ukradkiem, czy jest czymś zajęta, a potem wyjął z kieszeni szaty potrzebne
narzędzia i zaczął kopiować plan zamku.
Rose uważała, że cokolwiek tutaj jest, jest to
dla nich totalnie bezużyteczne. Chociaż stare księgi z zaklęciami, zapewne
stanowiły jakąś wartość. Ale w sprawie duchów, nie wnosiły niczego nowego. Nie
miała pojęcia, czy ten stary łach pod dezelowaną kanapą coś znaczył. Nie była
Arthemis, na Merlina, żeby rzeczy opowiadały jej swoje historie… Jednak nie
skarżyła się. Każde zadanie prowadziło do jakiegoś rozwiązania. A w końcu jej
cierpliwość została nagrodzona. W komodzie sekretarzyka, znalazła pokaźną
księgę. Była tak ciężka, że z trudem ją uniosła. Czemu nikt jej stąd nie
zabrał? I czemu nie stała na półkach razem z pozostałymi starociami?
Rose nachyliła się i zdmuchnęła grubą warstwę
kurzu. Otoczył ją tuman pyłu. Zaczęła kaszleć i kichać, ale w końcu przejrzała
na oczy i zdołała przeczytać tytuł książki.
Uśmiechnęła się triumfalnie.
„Księga Gości”.
Otworzyła ją i ostrożnie rozdzieliła kartki.
Były to typowe wpisy. Z datą i kilkoma słowami, na temat przebywania w
Rezydencji Duchów. Księga na pewno nie była tak stara jak sam zamek. Już raczej
została założona przez Jorgena von Platzena. Zapewne kiedyś leżała na ładnym,
ozdobnym stoliczku przy oknie w cudownej bibliotece, żeby goście chętnie się
wpisywali.
Czytając pierwsze wpisy, ruszyła w stronę
Scorpiusa. Jej wzrok przykuty do książki, co chwilę powodował wpadnięcie na
jakieś stare krzesło, sztapler pogryzionych książek, czy popsuty stoliczek.
Krzywiła się, gdy jej kolana, czy piszczel trafiły na drewnianą przeszkodę, ale
poza tym nie podniosła wzroku, ponad trudne do odczytania niemieckie napisy. Po
prostu cudownie! Dobrze, że zawsze była przygotowana na takie okoliczności i
miała w swojej torbie słownik. No, przecież nie pojechałaby do obcego kraju
niezabezpieczona, prawda?! Była córką Hermiony Granger!
Jedyne co potrafiła odczytać to nazwiska. Gdy
odcyfrowywała właśnie jedno z nich, podeszła bliżej do planu zamku, przed
którym na podłodze siedział Scorpius. Otwierała już usta, żeby poinformować go
o swoim znalezisku, ale gdy podniosła wzrok, wszelkie słowa zamarły jej na
ustach, a myśli po prostu uciekły z głowy.
Poczuła, że ma wilgotne usta, a serce chciało
się wyrwać z piersi i spocząć u jego stóp. I to wszystko tylko dlatego, że
blond grzywka opadała mu na oczy, skupione oczy, które zerkały co chwilę na
plan zamku, a jego ręce trzymając w ręku drobny czarny węgielek szybko
szkicowały dokładną jego kopię. Usta miał wpół otwarte, a otoczenie dla niego
nie istniało. Jego ręce poruszały się tak szybko i pewnie, jakby nigdy w życiu
niczego innego nie robił. Każda kreska, była dokładnie w miejscu, w którym
miała się znaleźć. Jego długie palce niemal pieściły rysunek.
Rose mogłaby stać i godzinami na niego
patrzeć. Przycisnęła do piersi wielki tom, jakby za pomocą uścisku, chciała
zmusić serce do pozostania na miejscu.
Scorpius postawił ostatnią kreskę i wypuścił
ze świstem powietrze. No, skończone!, pomyślał zadowolony z siebie. Przyglądał
się dokładnie, czy aby czegoś nie pomylił, a potem zwinął kartkę, na której
szkicował i krzyknął:
- Weasley?!
- Tutaj jestem – odezwała się szeptem
Rose.
Nawet z tej odległości widziała, jak
jego źrenice gwałtownie się rozszerzają. Zacisnął dłoń na pergaminie, jakby
chciał go zgnieść.
- Nie rób tego – powiedziała nadal
cicho. – Przyda nam się…
Udało jej się opanować, tak, że już
nie miała ochoty, rzucić mu się w ramiona. Powoli do niego podeszła i wyjęła mu
z dłoni kopie mapy zamku.
- Jeżeli komuś o tym powiesz…
- Nie powiem – powiedziała, zanim
dokończył. Przez chwilę ich spojrzenia się spotkały, ale dziewczyna szybko
odwróciła wzrok. Schowała do kieszeni spodni jego rysunek i odwróciła się,
jakby gdyby nigdy nic, chociaż wiele ją to kosztowało. Ale zadanie jest
zadaniem. To nie było miejsce na tego typu sytuacje. – Znalazłam książkę –
rzekła w końcu, żeby przerwać ciężko ciszę. – Potrzebny mi jest jeszcze tylko
słownik – ruszyła w kierunku drzwi, nacisnęła klamkę i odwróciła głowę w jego
stronę. – Nie wejdę sama do tego upiornego pokoju, wiec rusz tyłek… -
powiedziała łagodnie.
Przez cały czas milczał. Jakby czekał, aż
zacznie się śmiać, podczas gdy ona, była skłonna raczej do płaczu, bo coś ją
tak gwałtownie ściskało w sercu.
W końcu jednak Scorpius poszedł za nią, ale
widać było, że jest zdezorientowany i rozgniewany. Nic jednak nie mogła na to
poradzić. Cokolwiek by zrobiła, byłoby jeszcze gorzej.
Ostrożnie uchyliła drzwi ich zamkowej komnaty.
Sprawdziła, czy nic nie poleci w jej stronę, ale pokój był jak niezamieszkany.
Chociaż wiedziała, że w tej ciemnicy niczego nie zobaczy, rozglądała się
dokoła. Pomimo tego, że widziała, jak waza roztrzaskała się o podłogę, teraz
stała nienaruszona na kominku. Cały pokój był zresztą nienaruszony.
Scorpius był bardziej rozważny, bo zapalił
różdżkę, a potem pozapalał świeczniki, aż w pokoju zrobiło się jasno. Nie
odzywał się jednak do niej.
I dobrze. Skoro chce być obrażony, to proszę
bardzo!, pomyślała zirytowana Rose.
Usiadła na fotelu, ale natychmiast
podskoczyła, gdyż poczuła, jakby siadała na czyichś kolanach.
- Och, dajcie mi spokój! – krzyknęła
sfrustrowana.
Scorpius spojrzał na nią jak na
wariatkę, a w powietrzu rozległ się przyjemny, perlisty damski śmiech. A raczej
echo śmiechu. Dawno przebrzmiała melodia, która pozostawiła po sobie magiczny
ślad. – Miło mi, że cię rozbawiłam – burknęła cicho Rose, a potem została
popchnięta, na fotel, na który przed chwilą chciała usiąść. – Jestem ciekawa,
czy znajdę cię w tej książce… - mruknęła. – Chociaż wątpię, jeżeli zostałaś tu
ściągnięta, razem z resztą…
Rozłożyła opasły tom na kolanach, w mdłym
świetle świecy. Potem machnęła różdżką i przywołała do siebie słownik, prosto
ze swojej podręcznej torebki. Po prostu sfrunął jej w ręce.
Wtedy Księga Gości zaczęła wariować. Jej
kartki fruwały, jakby ktoś je w furii przeglądał. Rose podniosła ręce w
obronnym geście, ale w końcu wszystko się uspokoiło.
Scorpius ze zmarszczoną miną, kręcąc z
niedowierzaniem głową, podszedł bliżej i usiadł naprzeciwko.
- Jesteście raczej przyjaźnie
nastawieni, co? – rzucił w przestrzeń. Rose niemal się roześmiała, gdy
zobaczyła, jak niewidzialna dłoń czochra mu włosy. Była to raczej oczywista
odpowiedź. – Ilu was jest?
W powietrzu rozległy się trzy uderzenia
stojącego w korytarzu zegara. Pomimo tego, że było w pół do siódmej.
- Troje? – Rose rozejrzała się. – A
gdzie jest trzeci?
Książka na jej kolanach uniosła się i
opadła.
- W bibliotece? – Scorpius nie czekał
na potwierdzenie. – Nikogo tam przecież nie spotkaliśmy…
Książka jeszcze raz zatrzepotała
kartkami, więc Rose skupiła się na otwartych stronach. Najpierw zerknęła na
podpis, pod wyraźnie kobiecym pismem.
- Matilde. Lipiec 1825 roku. – Rose
westchnęła ciężko i zabrała się do trudnego i żmudnego tłumaczenia. Linijka po
linijce odszyfrowywała tekst. Było zwyczajne podziękowanie za zaproszenie i
pochwała, cudownego miejsca.
- Ja i Andreas chcielibyśmy tu zostać
na zawsze… - Rose przeczytała ostatnią linijkę. – Chyba wam się to udało,
prawda? – spojrzała w przestrzeń.
Poczuła delikatne dotknięcie na głowie. Jakby
prośbę o pomoc.
- Jeżeli byliście tu gośćmi – zaczął
Scorpius, - to nie mogliście zostać przywołani. A to znaczy, że upiory były tu
już za waszych czasów… W jaki sposób zostaliście duchami? Baliście się przejść
na drugą stronę?
Książka uniosła się z kolan Rose i została
ułożona na stoliczku.
- Napisałaś, że chcieliście tu
zostać. Chyba ktoś potraktował to dosłownie…
- Kto? – dopytywał się Scorpius, ze
skupienie wpatrując się w Rose. – Kto tu rządzi? Kto rządzi duchami? Kogo
ściągnął tutaj Jorgen?
- Myślę, że są to pytania, na które
musimy odpowiedzieć przede wszystkim, jeżeli chcemy wypełnić to zadanie –
mruknęła Rose. – Dobrze, że chociaż trafiliśmy na miłych rezydentów. Strach
pomyśleć, co się dzieje w innych pokojach… - oczekiwał, że zachichocze nerwowo,
jednak mówiła całkiem spokojnym tonem. Chyba poczuła się lepiej na myśl o
przyjaznych duchach. – Chyba teraz powinniśmy się zająć twoim planem –
powiedziała, po dłuższej chwili myślenia i z niezadowoleniem zauważyła, że
Scorpius znowu spochmurniał, patrząc, jak wyjmuje z kieszeni jeansów zwitek
pergaminu. – Nie jestem zbyt dobra w mapach…
Sapnął sfrustrowany i wyjął jej kartkę, a Rose
pomyślała, że ma ciężkie życie. Trudno jest być zakochaną w kimś, kto cię ledwo
toleruje.
- Jezu, zachowujesz się jak dziecko,
któremu odkryto sekretną kolekcją robali – powiedziała zirytowana. – Zacznij
się zachowywać stosownie do swojego wieku!
- I to mówi mi osoba, która piszczała
jak mała dziewczynka, gdy miała wejść do tego pokoju? – prychnął ponad mapą.
Już otwierała usta, by mu się odgryźć, gdy
została popchnięta przez ogromne męskie dłonie.
- Andreas! – krzyknęła oburzona.
Nie zauważyła, że Scorpius podobnie jak ona
został potrącony. Dopiero gdy znalazła się na podłodze w jego ramionach,
usłyszała znowu ten eteryczny, oddalony śmiech z przeszłości.
- Matilde to nie było śmieszne! –
krzyknął Scorpius.
Ani Rose, ani Scorpius nie zauważyli,
że zaczęli traktować duchy jak współlokatorów. Dopóki były przyjazne nie
musieli się ich obawiać.
Nagle jednak śmiech ducha, został ucięty jak
batem. Kartka z ręki Scorpiusa została wyrwana w porywie gwałtownego wiatru.
Księga Gości ze stolika uniosła się do sufitu i znikła. A po chwili zrobiło się
cicho, jak makiem zasiał.
Wtedy żyrandol spadł na ziemię. Świeczki
roztrzaskały się w drobny mak i zgasły. Wszystkie świeczniki nagle przestały
dawać światło. Pozostała tylko jedna, jedyna świeczka, której drżący płomień,
był jak ostatni bastion nadziei.
Scorpius chciał wstać, żeby uwolnić ją od
swojego ciężaru, ale został przygnieciony z powrotem do ziemi. A ściślej mówiąc
do Rose.
- Co jest?! – warknął.
- Ciii… - szepnęła Rose, wpatrując
się z przerażeniem w sufit.
Nie musiał na nią spoglądać, żeby to wiedzieć.
Zaczęła drżeć, a jej ręce błądziły w poszukiwaniu różdżki.
Z sufitu spłynął czarny dym. Niby wstążki
czarnego atłasu. Ukształtowały się w wysokiego, zabójczo przystojnego
mężczyznę. Było w nim coś takiego, przez co Rose niemal uderzyła w krzyk. Miał
czerwony blask w oczach i Rose mogła przysiąc, że gdyby otworzył usta jego
język przypominał by język węża.
- Dotarłem w końcu i do tych drzwi –
powiedział spokojnie, wręcz słodko, ale każde jego słowo Rose traktowała, jak
groźbę. – No, więc kogo mamy tutaj? Zalęknione dziewczęta, czy chłopców,
których należy nauczyć moresu?
Jego wzrok błądził po pokoju, w poszukiwaniu i
w końcu znalazł. Uśmiechnął się obleśnie. Jak dziecko, które już się cieszy na
myśl o tym, że zaraz wyrwie musze skrzydełka.
- On i ona… och, cóż za doskonałe
zestawienie. Już dawno nie spotkałem żadnej pary… - zachichotał. – Tyle pokus.
Tyle żądz was czeka… Osobiście wam je zapewnię. Rzadko miewam okazję, by…
zaraz… tak, to musiało być chyba… - Jego wzrok zapłonął tak gwałtownie, że Rose
aż wciągnęła ze świstem powietrze. Scorpius wpatrywał się w jej bladą jak
marmur skórę i pociemniałe ze strachu oczy. Ale nie drgnęła. Tylko jej usta
poruszały się bezgłośnie, jakby odmawiały modlitwę. Scorpius jednak wiedział,
że to zaklęcie. Czuł jego delikatną moc.
Ich nowy gość, zmienił się w wir, zanim
Scorpius zdążył zmienić pozycję. Wylądował na ścianie, przytrzymywany jakimiś
niewidzialnymi więzami i poczuł, że zaczyna brakować mu tchu.
- ZNOWU?! – ryknął. –ŚMIECIE MI SIĘ
SPRZECIWIAĆ PO RAZ KOLEJNY?! - Z furią
machnął ręką. – NIE WYSTARCZYŁO, ŻE ODEBRAŁEM WAM SŁOWA!? CHCECIE JESZCZE BYM
ODEBRAŁ WAM POSTACI?! CHCECIE SIĘ STAĆ CIENIAMI, JAK INNI?! NIE IGRAJCIE ZE
MNĄ! BO SPOTKA WAS COŚ GORSZEGO NIŻ ŚMIERĆ!!
Wykonał gest jakby, chciał objąć cały pokój i
wypchnął ręce do przodu. Rozległ się ogłuszający trzask, a szafa nagle runęła.
Scorpius odpadł od ściany.
Rose z trudem dźwignęła się najpierw na
kolana, a potem na nogi. Spojrzała w kierunku zdezelowanej szafy i wciągnęła
głośno powietrze.
Białe niczym dym, prawie przezroczyste
postaci, widziała teraz jak na dłoni. Kobieta klęczała przy mężczyźnie, który
wyglądał jak w tym momencie, nie jak wizerunek człowieka, ale szkieletu. Z trudem
oddychał. A gałki oczne wpatrywały się w kobietę-ducha z rozpaczą. Delikatnie
dotykała jego włosów i twarzy. A małe srebrne koraliczki staczały się po jej
policzkach.
- Matilde… - szepnęła ze zdziwieniem
Rose.
Kobieta objęła mężczyznę i w tym
samym momencie, z szafy wyfrunęła ich książka, a z pomiędzy jej stron wystawała
zarysowana kartka. Nagłe pojawienie się przedmiotów sprawiło, że nie zauważyli,
że duchy odchodzą. Jedynie biały, przezroczysty tren staromodnej sukni, znikał
jeszcze w suficie.
- Co tu się do cholery dzieje!? –
powiedział Malfoy.
Bezradnie pokręciła głową na znak, że nie ma
pojęcia.
- Jakiego zaklęcia, używałaś? –
zapytał, gdy oszołomiona i milcząca, zaczęła zbierać świeczki z podłogi i z
powrotem układać je w świecznikach.
Rose wyglądała na oszołomioną. Nie
odpowiedziała za pierwszym razem, ani gdy zawołał ją po raz drugi. Podszedł do
niej, złapał ją za ramiona i potrząsnął nią.
Zamrugała kilka razy.
- Alarmującego – odpowiedziała
odruchowo. – Chce wiedzieć, kiedy się zbliża.
- Bardzo dobrze – pochwalił ją. – A
teraz uspokój się…
- Jestem spokojna – powiedziała
drżąco.
- Właśnie widzę – powiedział, ale
jedynie drobna ironia zabrzmiała w jego głosie. Nie zauważył, że jego dłonie
już nie ściskając boleśnie jej ramion, tylko delikatnie je pocierają. Jakby
chciały rozgrzać zziębniętą skórę. W blasku jednej świecy, prawie nie widział
jej twarzy. Tylko oczy błyszczały, jak wielkie brązowe koraliki.
- To coś… - powiedziała, jakby
chciała usprawiedliwić swoją reakcję, - uszkodziło ducha… Jak można uszkodzić,
czegoś czego nie ma… Co istnieje na tym świcie, jedynie jako… - szukała
odpowiedniego słowa - dym! Jak może mieć nad nimi władzę?!
- Jeszcze nie wiem… - powiedział. –
Ale się dowiem.
Z takiej odległości widział doskonale, że
pogrążyła się w myślach. Potem jej wzrok spoczął na nim i jakby odetchnęła.
- Dobrze, że nie jestem tu sama –
westchnęła.
Scorpius nagle zdał sobie sprawę, co
robią jego dłonie i natychmiast je opuścił. Odwrócił się, żeby pozapalać
świeczki, a tak naprawdę, nie chciał, żeby zobaczyła jego reakcje.
- Myślałem, że Gryfoni słyną z
brawury i odwagi – powiedział kpiąco.
- Gdybym nie była odważna, byłabym
już tysiąc mil stąd w domu w Londynie. Również gdybym było rozsądna to byłaby
właściwa reakcja. Ja natomiast siedzę w zamczysku, w którym straszy coś, czego
boją się nawet duchy… - odparła chłodno.
- Im szybciej dowiemy się, czy da się
rozwiązać to zadanie, tym szybciej się stąd wydostaniemy.
- Więc co my tu jeszcze robimy?
Trzeba się zabrać za ten plan… Bo Księga Gości raczej nic więcej przydatnego
nam nie powie... – stwierdziła Rose i poszła po Mapę Zamku. Gdy ją wyjmowała
pieszczotliwie pogładziła okładkę księgi. – Oni próbowali nas chronić…
- Wiem.
- Mam nadzieję, że nic im nie będzie
– mruknęła, a potem z zawziętą miną, odwróciła się. – Bierzmy się do roboty.
Scorpius wojowniczo skinął głową.
I właśnie wtedy gdzieś wewnątrz pokoju,
rozdzwoniły się dzwoneczki. Rose podskoczyła, a potem zachichotała nerwowo.
- To wezwanie na kolacje – stwierdził
Scorpius. – Chyba będziemy musieli odłożyć na później nasze plany…
- Nie twierdzę, że jakoś strasznie
mnie to martwi – powiedziała Rose, kierując się do drzwi.
- Musimy mieć uszy i oczy szeroko
otwarte. Szczególnie przy lokaju…
Rose skinieniem głowy zgodziła się z
nim. Pomimo wszystko dobrze się czuła podczas wyjazdu na olimpiadę. Były to
wyczerpujące psychicznie, ale jednocześnie, tylko wtedy Scorpius traktował ją,
jak sojusznika.
A to było wiele warte…
- Rose! – Albus pomachał jej zza
stołu. Obok niego siedziała Maria i jej hiszpańscy przyjaciele. Rose raczej
niechętnie myślała teraz o ich towarzystwie. Wolałaby porozmawiać z Albusem
spokojnie.
- Idź – usłyszała cichy głos. –
Jeżeli się rozdzielimy, możemy się więcej dowiedzieć.
Westchnęła i ruszyła w stronę kuzyna.
Maria powiedziała, coś po hiszpańsku, a jej
koledzy roześmieli się głośno. Rose miała nieprzyjemne wrażenie, że mówili o
niej. Ale nie wiele ją to interesowało. I tak postanowiła nic przy nich nie
mówić. Nawet Albusowi. Wszystko, czego razem ze Scorpiusem się dowiedzieli,
powinno pozostać między nimi… i duchami.
Usiadła naprzeciwko Albusa. Hiszpan, koło
którego siedziała, wskazał na siebie i powiedział:
- Diego.
Ten po drugiej stronie, uczynił to
samo:
- Ramon.
Zaczęli coś do niej mówić. Pokręciła
głową na znak, że nic nie rozumie.
Albus poklepał ją porozumiewawczo po
dłoni.
- Nie martw się, ja też ich nie
rozumiem. Maria, jest naszym tłumaczem.
Maria przez chwilę milczała, jakby
szukając odpowiednich słów.
- Oni… pytają się… tobie… jakiego
macie ducha…
- Daj spokój… to brednie – Albus
machnął lekceważąco ręką. – W Hogwarcie są duchy i nic nikomu jeszcze nie
zrobiły.
- Nie TAKIE duchy – powiedziała cicho
Rose i zabrała się do jedzenia, chociaż specjalnie nie miała apetytu.
Albus spojrzał na nią przelotnie, ale
pokręciła nieznacznie głową, na znak, że i tak nie chce o tym mówić.
- Serio jest tak niebezpiecznie? –
zapytał tylko.
- Powiedzmy, że jest to bardziej
zadanie dla gladiatorów – odpowiedziała.
Albus przypatrywał jej się z
niepokojem. Jeżeli twierdziła, że jest to bardziej zadanie dla Arthemis i
Jamesa, to naprawdę musiało się dziać coś we wschodnim skrzydle. Jego pokój był
wystawną komnatą, w której zmieściłoby się całe jego dormitorium. Myśl o pięciu
łóżkach z kolumienkami, nasunęła mu z kolei inne skojarzenie i zmarszczył brwi.
- Ale chyba nie jesteś w jednym
pokoju z Malfoyem? – podejrzliwy ton jego głosu, mówił wszystko.
Rose spojrzała na niego czystym, otwartym
wzrokiem. Przypomniała sobie, jak Scorpius jej pilnował w bibliotece, jak
próbował ją uspokoić po spotkaniu z upiorem, chociaż sam nie zdawał sobie z
tego sprawy. Odpowiedziała Albusowi spokojnie:
- Owszem, mamy pokój razem.
Jakaś wewnętrzna wdzięczność pobrzmiewająca w
głosie Rose, powstrzymała Albusa przed wyrażeniem swojego niezadowolenia. A
poza tym, jeżeli te wszystkie upiory i duchy były rzeczywiście takie
niebezpieczne, może i lepiej, że Rose nie była sama. Nawet jeżeli jej
towarzyszem miał być Malfoy.
Albus się zamyślił. Wszyscy zawsze mu mówili,
że był rozgarnięty, rozsądny i bystry. Słyszał to od dziecka. Ale w tej chwili,
gdyby ktoś go zapytał, skąd się bierze jego niechęć do Scorpiusa Malfoya, nie
potrafiłby udzielić, ani jednej sensownej odpowiedzi. A jedyne co mu się
nasuwało było: Bo tak!
Stwierdził, że jest to kwestia do
przemyślenia. Szczególnie, że jak zauważył jego brat, nie był jakoś specjalnie
negatywnie nastawiony do Ślizgona. Ich relacje opierały się na tolerancji i
wzajemnych złośliwościach. Może był to wpływ Arthemis?
Z zamyślenia wyrwał go głos Marii. Och, ależ
ona ma śliczny głos. Taki mocny i niski. Pytała go właśnie o to, czy Rose jest
jego siostrą…
Zamrugał i się rozejrzał. Rose już nie było
przy stoliku. Nawet nie zauważył, kiedy odeszła. Przeszukał wzrokiem salę. Ale
Malfoya również nigdzie nie było.
- Jest moją kuzynką, ale praktycznie
wychowywaliśmy się razem, więc… - odpowiedział Marii, ale był jakby odległy.
Szkoda, że nie ma tutaj Arthemis i Jamesa, pomyślał. Ale skoro zadanie Rose i
Scorpiusa już się zaczęło, to raczej nic by nie mogli zrobić. Mimo wszystko…
dobrze by było ich mieć na miejscu… Tak na wszelki wypadek.
Kolejne niebezpieczne zadanie, ale jestem pewna ze sobie z nim poradza. Uwielbiam ta dwojke bohaterow, a ich interakcjie sa na wage zlota ;)
OdpowiedzUsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńfantastycznie, co za upiorny zamek, ale Rose i Scorpius chociaż trafili na miłe duchy, och Scorpius z takim ukrytym talentem...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza