sobota, 27 stycznia 2018

Nowa Zelandia. Zadanie 5: Podwodna trasa (Rok VI, Rozdział 78)

Wiedzieli, że muszą się przespać, a jednocześnie, żadne nie wierzyło w to, że uśnie. Dlatego Albus wręczył każdemu maleńką fiolkę elksiru snu. Nawet Scorpiusowi.
-      Wystarczy na cztery godziny, po której będziecie mieli energii, jak po miesiącu spania... – wyjaśnił cicho, na rozdrożu korytarzy, gdzie mieli się rozstać.
Arthemis otworzyła usta, ale umilkła, gdy tylko na nią spojrzał.
-      Chociaż raz nie protestuj – poprosił cicho. – Radzę wypić go, kiedy będziecie już w łóżkach, bo działa natychmiasowo.
-      Rodzicom też by się przydało... – mruknęła Rose, posłusznie chowając flakonik w rękawy szaty.
-      Będą teraz debatować, jak nas z tego wyciagnąć, a na koniec i tak będą musieli się z nami zgodzić... – szepnęła przygnębiona Arthemis. – Do zobaczenia za pięć godzin – dodała i trzymajac za rękę Jamesa weszła po schodach, a z nimi Albus.
Rose stała z opuszczoną głową, a potem położyła rękę na ramieniu Scorpiusa, stanęła na palcach i wolno pocałowała go w policzek.
-      Śpij dobrze – szepnęła i odwróciła się, żeby odejść. Po chwili również ona usłyszała po cichu oddalające się kroki.


Gdy za dziećmi zamknęły się drzwi wszyscy opadli na krzesła.
-      Na wszystkie świętości... dlaczego? – szepnęła rozdzierająco spokojnie Hermiona.
Ron walnął pięścią w stół.
-      To takie cholernie sprytne!!! Zwalić to na nas!
-      Na nich. Zwalił to na nich i doskonale wie, że ich nie powstrzymamy – poprawił go Harry.
-      Przysłał ją do nich, bo wie, że Arthemis ma moc i mogła prześwietlić Dafne. I musiał to zrobić, żeby się nie wycofali.
-      To głupie z jego strony – stwierdził Ron, zakładając ręce na piersi. – Ściąga na siebie jedynych ludzi, któryz mogą mu przeszkodzić...
-      A także jedynych, którzy mogą mu pomóc osiągnąć cel – zwrócił mu łagodnie uwagę Minister Magii.
-      Zarezykuje. Ma pięćdziesiąt procent, że mu się uda.
-      A jeżeli ich tam nie będzie, to w ogóle nie ma szans – upierał się Ron.
-      Nie, niestety nie – westchnęła Hermiona, kładąc ręce na napiętych ramionach Rona. – To działa w dwie strony. Oni też mają piećdziesiąt procent, że uda im się go powstrzymać. I ich szanse spadają do zera, jeżeli nie pojadą.
-      Czyli muszą się tam znaleźć? – zapytał zatrwożony Neville.
Ginny powoli zamknęła oczy, jakby godziła się z losem.
-      Co tam było dalej? – zapytał dyrektor.
-      Poczekajcie, zapisałam to – mruknęła Hermiona, sięgając po kartkę papieru. - Krew do krwi. Niewinność ocalona przez niewinność.
-      To raczej jasne. Już wyjaśniliśmy, że to ma związek ze zdjęciem zabezpieczeń – mruknął Harry.
Hermiona skinęła głową i czytała dalej.
-      Smok ratujący królewnę i rycerze krucjaty przeciw tobie powstaną.
-      Smok i królewna to Arthemis i James – powiedział z pewnością pan North. – Wygląda na to, że wasz syn po raz kolejny uratuje to moje małe utrapienie...
-      A rycerze krucjaty? Czemu krucjaty? Jacy rycerze?
-      Może chodzi o Zakon? Może muszą wykonać tę swoją misję. Mieli przecież chronić Laskę Nauczyciela – mruknął dyrektor.
-      Krucjaty dostyczyły raczej mugolskiego świata – zauważył Minister.
-      Tak, ale pomyśl. Chcieli odzyskać, coś co należy do nich. Mieli misję. I chcieli pomścić wcześniej zabitych towarzyszy. A poza tym krucjata, to taka wyprawa z wielkim, celem i misją, więc wydaje mi się, że powinniśmy skupić się na symbolice...
-      W takim razie zakon pasuje – stwierdził pan North.
-      Złączeni krwią i więzami silniejszymi niż krew... Ale masz tylko jedną szansę. Tak, jak oni. Albo ich szansa, albo twoja – czytała dalej Hermiona.
-      To jest raczej jasne. A więc naprawdę muszą jechać? – zapytał cicho Neville.
Atmosfera zrobiła się śmiertelnie ciężka. Wszyscy próbowali przetrawić to na swój sposób.
-      Pojadą – powiedział cicho Harry. – Nie możemy nawet zaplanować, co mają zrobić, bo nie wiemy, co będzie ich zadaniem. Ale nie pojadą sami... – dodał chłodno, patrząc na Ministra Magii.
-      Ale nie pojadą sami – zgodził się z nim Minister Magii.
-      Musimy zaplanować wszystko, tak, żeby tego nie wiedzieli... – dodał Harry wstając. – Muszę się spotkać z moimi aurorami.
Minister również wstał.
-      Idę z tobą. Ron też chodź. Panie poradzą sobie z dzieciakami...
Pan North siedział zamyślony, a potem wstał.
-      Myślę, że powinienem udać się do Japonii...
Wszyscy spojrzeli na niego, jakby zamienił się właśnie w rogogona węgierskiego. Potem niespodziewanie Harry roześmiał się i klepnął go po ramieniu.
-      Ona naprawdę jest córeczką tatusia, co? Charakteru raczej po matce nie ma...
Tristan uśmiechnął się lekko.
Ginny, przez chwilę ściskała mocno Harry’ego.
-      Zrób wszystko, co w twojej mocy – szepnęła mu na ucho.
Hermiona wzięła Ginny pod ramię.
-      Chodź, pójdziemy do Hagrida. Może będzie miał coś, co nas obudzi – westchnęła.


Arthemis zamknęła się w dormitorium po brutalnie krótkim, ale czułym pożegnaniu z Jamesem.
Położyła się do swojego zbyt dużego bez niego łóżka i wpatrzyła w sufit.
~     James? Wziąłeś już eliksir? – zapytała go w myślach.
~     Bawiłem się flakonikiem z nadzieją, że masz mi coś do powiedzenia – przyznał domyślnie.
~     Myślałam o przepowiedni – przyznała cicho Arthemis.
~     Jest raczej jasna...
~     Dla nas tak, ale co niektórzy mogą ją źle zinterpretować...
~     Myślę, że nawet jeżeli tak się stanie, będą spokojniejsi. Pozwólmy im na to...
~     Tak... chyba tak.... – Arthemis westchnęła.
~     To nie ja jestem smokiem Arthemis... Chociaż zawsze nim dla ciebie będę, to nie mnie dotyczy przepowiednia.
~     Mnie też trudno nazwać królewną...
~     Myślisz, że Rose wie?
~     Jest nainteligentniejszą znaną mi osobą. Dziwne by było gdyby nie wiedziała...
~     Nasza krucjata rozpocznie się wkrótce. Powinniśmy iść spać. Chociaż raz posłuchajmy rodziców w tej kwestii.
~     Spanie bez ciebie jest do dupy! – marudziła Arthemis.
~     A czyja to była decyzja? – zapytał słodko, zadowolony z siebie.
~     Cicho bądź! Idę spać.
~     Dobranoc, kochanie.
~     Dobranoc James.


Cztery godziny później Arthemis wyskoczyła z łóżka, jakby ją piorun poraził. W całym ciele krew krążyła jej z szybkością stada spłoszonych koni.
Spojrzała przez salę na Rose, która była w identycznym stanie. Masowała sobie klatkę piersiową w okolicach serca.
-      Do cholery, mógł nas uprzedzić! – wykrztusiła.
Arthemis miałą ochotę przebiec się dookoła jeziora, żeby ta energia chociaż trochę z niej wyparowała. Zaczęła się ubierać, a wszystko robiła tak chaotycznie, że miała ochotę coś walnąć. Na przykład głowę Albusa.
-      Zabiję go – mruczała Rose. – Urwę mu ten jego inteligentny łeb! Albo nie! Wleję mu do gardła kociołek tego gówna!
-      Pomogę ci – zaofiarowała się Arthemis.
Lily wstała przeciągając się.
-      Wygladacie, jakbyście planowały morderstwo – stwierdziła. – Mogę zapytać czyje?
-      Twojego szurniętego brata! – krzyknęły jednocześnie.
-      Nawet nie pytam, którego – mruknęła do siebie. – Co wyszło wczoraj na naradzie?
-      Powiemy ci jak się skończy – odparła szybko Arthemis. – Musimy lecieć teraz na ogłoszenie wyroku...
-      Hej! – krzyknęła za nimi Lily, gdy wybiegły.
Zbiegły na dół i przeszły przez Pokój Wspólny. Gdy przechodziły przez dziurę w portrecie coś złapało Arthemis za ramię.
Chwilę później usta Jamesa przywarły do jej warg.
Och, tak... Nie wątpliwie przynosiło to jakiś rodzaj ulgii, tej buzującej energii. Arthemsi bezlitośnie jednak odmówiła tego sobie i Jamesowi i odpechnęła go.
James sfrustrowany przeczesał dłonią włosy.
-      Nie chciałem tego zrobić! Ale to cholerstwo działa tak...
-      Jakby ktoś bardzo uczynny dodał do tego nitrogliceryny? – Uprzejmość w głosie Arthemis była niezmierzona.
-      Coś w tym rodzaju... – James przełknął ślinę. – Może jak zbiegniemy po schodach na dół to nam pomoże.
Ruszyli szybkim krokiem w kierunku klatki schodowej, kiedy nagle Rose roześmiała się w głos i zatrzymała, trzymając się za brzuch i nie mogąc uspokoić.
Arthemis spojrzała z niepokojem na Jamesa.
-      Myślisz, że to następne stadium?
Rose pokręciła głową.
-      Po prostu... pomyślałam sobie... jak zareaguje Scorpius...
Arthemis wzięła głęboki oddech, żeby się nie roześmiać, a widziała, że James zaciska szczęki z całej siły.
-      Cóż... zaraz się przekonamy...


-           A to zajebany, oślizgły syn, starej oślicy! Jak dorwę tego cholernego padalca, to wepchnę mu te lansiarskie okulary do gardła i wyciągnę drugą stroną!
Christer otworzył jedno oko, żeby zobaczyć, jak Scorpius trzęsąc się cały z napięcia, próbuje wciągnąć lewą nogawkę, na prawą nogę. A robił to z taką szybkością, jakby miał zaraz wystartować z bloków.
-      Opanuj się – mruknął zaspany.
-      Jakby mógł, to bym, to zrobił, debilu! Niech tylko ten eunuch znajdzie się w zasięgu moich dłoni, to zmiażdżę mu te wypielęgnowane rączki!
-      No, już już... Co się wczoraj działo?
-      Potem ci powiem... teraz muszę dokończyć jedną sprawę... I zabić jednego karła. Jak skończę, będzie śpiewał wysokim C... – dodał mrocznym głosem.


James, Rose i Arthemis weszli do Sali, gdzie siedział dyrektor, pani Potter i pani Weasley. To było podejrzane. James odwrócił się i podejrzliwie wpatrywał się w drzwi, jakby spodziewał się ataku ojców od tyłu.
-      Wyjechali – powiedziała Ginny, widząc jego gest. – Usiądźcie – zaproponowała łagodnie.
-      Gdzie Albus? – zapytała Hermiona.
Spojrzeli na nią ponuro.
Chwilę później z butelką wody w ręce wszedł Albus. Nie wyglądał, jakby się trząsł. Ani jakby miał ochotę przepłynąć jezioro. Wyglądał na odprężonego, wypoczętego i rześkiego.
Cała trójka z miejsca go znienawidziła.
-      Cześć! – rzucił spokojnie, unosząc butelkę do ust.
Chwilę później cała zawartość została mu wylana na szatę, a on sam zaczął się krztusić, gdy Scorpius zablokował mu przedramieniem tchawicę i przycisnął go do ściany.
Hermiona, Ginny i profesor Deveraux zerwali się z miejsca.
Natomiast James, Arthemis i Rose, obserwowali ich spokojnie, ani drgnąwszy.
-      Pomożesz mu? – zapytała Arthemis, Jamesa.
-      Nie sądzę, żeby potrzebował pomocy, a ja mógłbym mieć skrupuły w obiciu mojego brata, szczególnie, że moja matka patrzy.
-      Tak, Scorpius całkiem nie potrzebujemy pomocy – stwierdziła spokojnie Rose, patrząc, jak Mafoy w krótkich, brutalnych słowach opisuje, co zamierza mu zrobić.
Albus coś bełkotał, ale Scorpius raczej ignorował jego wyjaśnienia.
-      DOSYĆ! – krzyknął w końcu dyrektor.
Scorpius mocniej przycisnął ramię, a potem puścił Albus, poprawił ubranie i stanął obok pozostałych.
Albus oddychając szybko, wpatrywał  się w nich spode łba.
-      Jeżeli tak ma wyglądać wasza współpraca, to pojedziecie po moim trupie! – zagrzmiał Deveraux.
Żadne z nich się nie przejęło.
-      Ależ my się doskonale dogadujemy – stwierdziła Rose.
-      A Albus zasłużył – dodała Arthemis.
Młodszy z Potterów zmrużył oczy.
-      Ach, tak?! – warknął, próbując sie wyprostować.
James wzruszyła ramionami.
-      Nie trzeba było nam aplikować paliwa nuklearnego...
Albus potarł kark.
-      Cóż... mogłem was chyba uprzedzić, że was trochę kopnie, jak wstaniecie...
-      Trochę?!
-      Jak wstaniecie?!
Spojrzał na nich złym wzrokiem.
-      Nie róbcie z tego takiej afery... przecież nic wam nie jest!
-      Tobie nic nie jest – zgrzytnęła zębami Rose.
Albus przyjrzał im się uważniej. Rozbiegane spojrzenie, nerwowe ruchy, nabrzmiałe żyły na szyjach. Skrzywił się i starannie unikał ich wzroku. Może uszłoby mu na sucho, gdyby nie to, że w pomieszczeniu była też jego wszechwiedząca matka...
-      Masz coś do powiedzenia, Albusie? – zapytał zwodniczo łagodnie.
Spojrzał w sufit.
-      Mogłem zapomnieć wam powiedzieć, żebyście napili się wody, jak wstaniecie... – mruknął cicho.
-      Chyba trzeba ci w takim razie poprawić pamięć – rzucił wesoło Scorpius, podciągając rękawy. – Wbiję ci to do głowy tak dobrze, że już nigdy nie zapomnisz... – zaoferował się ochoczo.
Czy ciotka Hermiona zachichotała? Albus poczuł się urażony głębią tej zdrady.
-      Szklanka wody i przestaniecie mieć ochotę wyrąbać pół lasu gołymi rekami – zapewnił spokojnie.
-      Raczej twoją głową – warknął James.
-      Przyniosę wodę – zaoferowała Rose.
-      Jeżeli to już koniec tej niewątpliwie ciekawej dyskusji to proponuje usiąść – rzucił rozkazująco dyrektor.
Albus sikał teraz na odwagę i dumę. Usiadł obok matki, jak najdalej od Malfoya i Jamesa.
Gdy wróciła Rose, wszyscy skupieni wpatrywali się w panią Weasley i panią Potter.
-      Gdzie tata? – zapytała w końcu Arthemis.
-      Sądzę, że w drodze do Japonii – westchnęła Ginny.
Arthemis i James i w tej kwestii okazali się jednomyślni:
-      CO?!
-      Uznał, że musi się skonsulotwać z Zakonem. Harry i Ron organizują aurorów do ochrony Olimpiady...
-      A my? – zapytał niebezpiecznie James.
-      Nie tym tonem, kochanie – odpowiedziała mu podobnie Ginny. – Wy... – wzięła głęboki oddech.
Hermiona uścisnęła jej dłoń pod stołem.
-      Pojedziecie – dokończyła szeptem.
-      A wy?
-      Będziemy was wspierać. Ale nie będziemy się wtrącać – wykrztusiła z trudem Ginny.
Cała piątka otworzyła szeroko oczy. Dostali aż tak wiele. Tak wiele zaufania. Tak wielkie poświęcenie.
-      Ale musicie przysiąc... że zrobicie wszystko, żeby wyjść z tego cało – powiedziała z naciskiem, pod którym gdzieś głęboko kryło się błaganie, Ginny.
James wyciągnął obie ręce przez stół do matki. Ujęła je a on ścisnął jej palce delikatnie.
-      Żadne z nas nie chce zginąć – powiedział stanowczo. – Mamy bardzo dużo do stracenia. Dlatego zrobimy wszystko, co będzie konieczne, żeby przywrócić równowagę.
Ginny skinęła głową i odwróciła wzrok.
-      Przez kilka następnych dni, będziecie zwolnieni ze wszystkich obowiązków. Jeżeli czujecie, że czegoś potrzebujecie, albo czegoś musicie się nauczyć, możecie się do mnie zgłosić – oświadczył Deveraux. – Zrobimy wszystko, żeby wam to ułatwić...
Ginny rozejrzała się po ich milczących postaciach.
-      Nie boicie się – stwierdziła bardziej, niż zapytała.
-      Po, co mamy tracić energię na coś, czego i tak nie unikniemy? – zapytała Arthemis. – Dopóki nie poczujemy bezpośredniego zagrożenia raczej nie będziemy się przejmować tym, że ratujemy świat...
Rose nagle zrobiła się zielona na twarzy i walnęła Arthemis w ramię.
-      Dzięki! – warknęła.
Arthemis nachyliła się nad nią i szepnęła jej na ucho:
-      Ciebie uratuje smok, kochanie...
Rose spojrzała na nią bezdennie smutnymi oczami.
-      Tego się właśnie obawiam. Jaką cenę będzie musiał za to zapłacić? – odszepnęła.


Dwadzieścia minut później w sali zostały tylko matki Rose i Potterów oraz dyrektor. I Scorpius. Został cofnięty od drzwi i przebiegł go niemiły dreszcz. Przybrał na twarzy zimną maskę obojętności. Co teraz? Ostrzeżenie? Rozkazy?
Pani Potter uśmiechnęła się do niego łagodnie, co tylko bardziej wzmogło jego czujność.
-      Chcielibyśmy zawiadomić twoich rodziców, o tym, co się dzieje – powiedziała Hermiona spokojnie. – Nie chcieliśmy jednka robić tego za twoimi plecami...
To go zdziwiło. Dorośli nie pytają... Przynajmniej tak było dotychczas w jego świecie...
-      Nie – powiedział stanowczo, nie mogąc się pozbyć chłodu z głosu.
-      Powinni wiedzieć – zwróciła mu uwagę matka Rose. I tylko dlatego, że była jej matką, powstrzymał się od warknięcia.
-      Lepiej będzie, jeżeli dowiedzą się teraz niż później – dodała pani Potter.
-      Jestem pełnoletni – powiedział, jakby ucinając sprawę.
Ginny prychnęła, jakby nie był to żaden argument.
-      Dla swojej matki nigdy nie będziesz pełnoletni. Ale tym bardziej powinieneś ich poinformować, szczególnie, że skoro jak twierdzisz, jesteś pełnoletni to nie powinni mieć wpływu na twoją decyzję...
-      Nie powiem im, z prostego względu, że matka wpadnie w histerię – powiedział stanowczo Scorpius. – Jak wrócę do domu cały i zdrowy, nawet nie zwrócą uwagi na to, że było jakiekolwiek ryzyko. Znam dobrze swoich rodziców, proszę pani i to jest lepsze wyjście – dodał z całkowitym przekonananiem.
Przez chwilę Hermiona patrzyła na niego z namysłem. Scorpius niemal widział, jak coś kalkuluje. W końcu zacisnęła usta.
-      Dobrze. W takim razie, jako uczeń tej szkoły, podlegasz mnie, jako przewodniczącej Rady Szkoły. Będzie traktowany dokładnie tak samo, jak Rose. Jeżeli rodzina czegoś zażąda, podporządkujesz się. Jeżeli będziesz miał z tym problem rozmawiasz ze mną. Jeżeli Rose zrobi coś, co wymaga interwencji rodziny zgłaszasz się do mnie,  a ona będzie robić dokładnie to samo, względem ciebie.
Scorpius patrzyła na nią z niedowierzaniem. Otworzył usta.
-      Nie ma pani prawa!
Hermiona nawet nie mrugnęła.
-      Masz dwie alternatywy. Albo poinformujesz rodziców o tym, co się dzieję. Albo dobrowolnie wycofasz się z konkursu.
-      To żadne alternatywy! – warknął. – Nie mogę wycofać się z konkursu! A poinformowanie o tym rodziców, byłoby znacznie prostsze...
Wzruszenie ramionami.
-      To twój wybór.
Scorpius zatrzymał na końcu języka wszystkie przekleństwa, jakie znał. Wziął głęboki oddech.
-      Jak pani sobie życzy – wykrztusił, a potem odwrócił się sztywno i poszedł do drzwi, nie widząc zadowolonego uśmiechu Hermiony.
-      To dobry chłopak – usłyszał jeszcze ciche słowa Ginny Potter i drgnął gwałtownie, ociągał się, z zamknięciem drzwi, sumiennie przyznając się przed sobą, że czeka na odpowiedź.
-      Tak. Chociaż wcale nie chce tego pokazywać...
Kliknął zamek.
A Scorpius nadal wzburzony, a jednocześnie dziwnie poruszony ruszył przed siebie.
Ona wie, pomyślał. Wie, że to znowu wzburzy krew w ich rodzinach, jeżeli na jaw wyjdzie, że to ona zadecydowała o jego losie i odsunęła jego rodziców. Jeżeli Malfoyowie dowiedzą się, że zarezykowała życie ich syna nie informując ich o tym, wybuchnie wojna dwóch rodzin.
Mogła w ogóle nie poruszać tego tematu. Zostawić go samemu sobie. Wtedy nic nikogo by nie obchodziło, a on przyjąłby cios, który spadnie na niego, gdy jego rodzina się dowie.
Wiedziała o tym, a mimo to, to zrobiła. Bo nie chciała, żeby został bez opiekuna. Bez wsparcia.
Cholera jasna! – warknął w myślach.
Dosyć, że został skazany na miłość do Weasley’ówny to jeszcze jej matka podbiła mu serce.


Tak, teoretycznie nie przejmowali się tym wszystkim, ani też nie stresowali niebezpieczeństwem. Teoretycznie, a raczej dopóki trzy dni później  nie przyszedł list.
Wezwanie. List zapraszający półfinalistów na zawody do Nowej Zelandii.
Dla Scorpiusa, Rose i Albusa.
-      Do jasnej cholery! – warknęła Arthemis. – Nie przewidzieliśmy, że będą chcieli mieć kartę przetargową! Czy temu kretynowi nie wystarczy przepowiednia?
-      Nie. Nie wystarczy – powiedział spokojnie James. – Musiał mieć pewność, że pójdziemy, jak po sznurku, jeżeli sie tam zjawimy.
Rose i Scorpius byli zadziwiająco milczący. Albus był blady, jak ściana.
-      Nie ma się co zastanawiać. Jutro rano wyjeżdżamy – oświadczył Scorpius. – Wiedzieliśmy, że to się stanie. Po prostu stało się w trochę inny sposób.
-      Nie powinniśmy być rozdzieleni... – odparła cicho Rose.
-      Podobno mamy jakieś wsparcie... Poza tym, jak nasie geniusze zauważyli wcale nie chodzi o nas tylko o to, żeby oni siedzieli potulnie, jak baranki... Z tego wniosek, że nie zrobią nam nic, dopóki będziemy ważnym pionkiem, a Galdiatorzy nie wykonają zadania.
-      Zgadzam się z tobą – stwierdziła Arthemis. – Myślę, że będziecie bezpieczni, dopóki my się nie pojawimy na scenie. Rose?
Rose skinęła głową.
-      Muszę się przygotować – powiedziała i wyszła.
-      Ja też – rzucił szybko Scorpius i wybiegł za nią.
Albus zmarszczył brwi.
-      Do czego oni niby chcą się przygotować?


-           Co ty wyprawiasz? – zapytał ostro Scorpius, wciągając Rose do jakiegoś ciemnego tajnego przejścia.
-      Nic.
-      Przecież nic nam nie będzie – powiedział, jakby przkonywał dziecko.
-      Tego nie wiesz!
-      Do cholery będę tam z tobą!
-      Tego się własnie boję – szepnęła, opierając się o ścianę.
Scorpius odsunął się od niej, jakby go odepchnęła.
-      Jesteś smokiem, Scorp – szepneła, starając się powstrzymać łzy. – Chronisz. Zrobisz wszystko, żebym była bezpieczna. A ja się na to nie zgadzam. Nie chcę, żeby coś ci się stało.
Milczenie.
-      W tej kwestii nie masz nic do powiedzenia – odpowiedział cicho. W ciemności niemal wyczuła, jego dotyk na policzku, ale w końcu się  powstrzymał i usłyszała jedynie jego kroki.


Wieczorem Rose siedziała przy Lily, trzymając ją za rekę.
-      Czemu nie mogę jechać z wami? – zapytała cicho. – Przecież mogłabym wam kibicować. Valentine też by chciała... I Lucas...
-      Lily... nie wiemy, co tam się stanie – powiedziała cicho Arthemis, siadając po drugiej stronie.
-      Nie traktujcie mnie, jak dziecka! – zażądała stanowczo, a potem zacisnęła powieki.
-      Nie chcę was stracić. Wiem, że macie ważną misję i w ogóle, ale czasami bardzo bym chciała, żebyście się na nią wypieli i zostali tutaj, ze mną w zamku.
-      Zrobimy wszystko, żeby nikt nikogo nie musiał stracić – obiecała jej Rose.
-      Scorpius będzie cię chronił?
Twarz Rose poszarzała.
-      Będziemy się chronić nawzajem...
Lily pokiwała głową.
-      Mimo wszystko chciałabym tam być. Wiedzieć co się dzieję, a nie czekać na wieści – westchnęła, a potem energicznie przetarła twarz dłońmi.  – Dobra, idź spać. Musisz być wypoczęta...
Arthemis ją poparła. Wyciągnęła  z kiesznie małą fiolkę.
Rose spojrzała na nią spode łba.
-      Dobrze wiesz, że nie będziesz mogła zasnąć – powiedziała Arthemis.
Rose westchnęła, wzięła głęboki oddech i wypiła eliksir, a jej głowa natychmiast opadła na poduszki.
Lily ją przykryła.
-      To gorsze, niż gdybym sama miała jechać...
-      Wiem.
-      Wrócicie?
-      Mamy pięćdziesiąt procent szans. To więcej niż miał twój ojciec...
-      To mnie nie pociesza.
-      A mnie pociesza? Mogę stracić wszystko, czego jeszcze nie doświadczyłam, bo jakiś szaleniec, tak postanowił. Nie Lily. Dla nikogo to nie jest łatwe. Dla was, bo zostajecie i musicie czekać. Dla nas... cóż... my musimy poświęcić wszystko to, czym mogliśmy być.
-      A najgorsze jest to, że nie macie wyboru...
-      Wcale nie. Gdyby mógł to zrobić ktoś inny, zawsze pozostawałaby jakaś opcja, która powodowałaby nasze wahanie. Lily nie chcemy tego robić. Narażać życia. Ale nikt inny tego nie zrobi. A dzięki tej przepowiemy wiemy, też że jeżeli to będzimey my, to mamy jeszcze jakieś szanse. Tak jest lepiej...
-      Arthemis... jeżeli mogę coś zrobić...
Arthemis przez chwilę na nią patrzyła.
-      W sumie, możesz coś dla nas zrobić.


Rano razem z Rose, Scorpiusem, Albusem, stanęła profesor Alexander i profesor Vector. Silna obstawa. Dwie potężne czarownice. Zapewne na miejscu zjawią się kolejni. Zapewne rodzice Rose i ktoś z rodziny Weasleyów.
Wsparcie. Ale nie pomoc – pomyśla ponuro Arthemis. – Ostatnią walkę będą musieli stoczyć sami. Smok, Księżniczka i Rycerze. A gdzie jest cholerna Dobra Wróżka?!
Rose poprosiła Lily, żeby została w dormitorium.
-      Chyba nie chcesz, żebym rozkleiła się jak beksa?! – rzuciła tylko ściskając ją mocno.
I tak się rozkleisz, pomyślała Arthemis, wyczuwając obecne w zamku osoby.
-      Rose, Al chodźcie tu – rzucił profesor Longbottom, wskazując jej drzwi. Ubrana cała w czarny strój kady Hogwartu Rose, wydawała się jeszcze bledsza, ale posłuchała.
Zajęło to chwileczkę, ale i tak Rose wyszła z Sali z czerwonymi oczami i nosem.
Wręczyła Scorpiusowi kawałek pergaminu i skinęła głową dyrektorowi.
Scorpius odwrócił się i ukradkiem przeczytał nakreślone słowa.


Scorpiusie,
Uważaj na siebie. Postępuj rozważnie, ale ufaj instynktowi. Powierzam ci w ręce, najcenniejszy klejnot rodziny.
Hermiona Weasley

Scorpius wziął głęboki oddech. Przez chwilę żałował, że jednak nie powiedział rodzicom. Że nie mógł się z nimi, nawet jeżeli niepotrzebnie – pożegnać.
Albus wrócił. Mężniejszy. Bardziej wyprostowany.
Stanęli obok siebie.
-      Do zobaczenia – powiedział krótko James.
Malfoy skinął mu głową.
-      Jesteśmy gotowi – powiedziała Rose, chwytając świstoklik trzymany przez profesor Alexander.


-           Witamy Hogwart! – rzucił wesoło pan Murphy.
Czy on ma nas za debili, czy nie wie, co się dzieję? – zastanawiał się Albus.
Profesor Vector i profesor Aelxander miały takie miny, że zapewne także się nad tym zastanawiały.
-      Zapraszamy was. Dzisiaj będziecie mieć zadanie wstępne, do jutrzejszego głównego finału... Musicie się przygotować...
Poprowadził ich do wielkiego namiotu.
Na olbrzymich zielonych błoniach ustawionych było kilka mniejszych namiotów oraz zbudowna olbrzymia arena, którą strzegły zaklęcia.
-      Do jutra nikt tam nie wejdzie – poinformował ich Murphy, widząc ich spojrzenia.
Słyszeli szum rzeki, a jednocześnie fale oceanu. Zapewne byli przy jakimś wodospadzie... Dookoła nich roztaczały się imponujące góry.
-      Teraz dostaniecie coś, co pomoże wam wypełnić zadanie. Panie Potter pana zapraszam do namiotu po lewej. Są tam już przygotowane stanowiska do ćwiczeń. Pewnie będzie chciał się pan rozgrzać...
Albus obrzucił go nieufnym spojrzeniem, ale odszedł, odprowadzany przez profesor Vector.
Pan Murphy wręczył każdemu z nich opaskę na rękę, w złotym kolorze.
-      Nie będziecie mogli ich zdjąć inaczej cała wasza praca przepadnie – oświadczył z góry. – Wasze zadanie jest dość proste musicie wyznaczyć w realnym świecie trasę, która widnieje tutaj, na mapie. – pokazał im pergamin tak stary, że niemal sie rozpadał. – Wiecie o czym mówię?
-      O trójwymiarowej linii – odparł znudzonym tonem Scorpius. – A po, co to?
-      Cóż... dla gladiatorów. Jeżeli nie podążą za waszą linią, nie znajdą i nie wypełnią zadania...
-      A jeżeli nasi przeciwnicy źle nałążą strzałki na topografię? –zapytała zaniepokojona Rose.
-      Dlatego jesteście tu wcześniej. Każda źle poprowadzona trasa znika z mapy, więc na pewno nie poprowadzi źle. Jeżeli jakaś trasa będzie odpowiadać tej na mapie, zobaczycie to na makiecie. – potrzedł do mini makiety, przedstawiającej otoczenie miejsca w którym się znajdowali. - Gladiatorzy zostaną poinformowani, jakiego koloru trasy będą musieli się trzymać... Trójwymiarowa linia zacznie migotać, gdy będzie taka, jak ta na mapie. Będziecie mieli ten namiot do dyspozycji. Ale powtarzam, że żeby wszystko sie udało, musicie mieć na ciele te opaski – powiedział łagodnie.
Scorpius całym sobą wzdragał się przeciwko braniu od nich czegokolwiek, ale przecież, jeżeli tego nie zrobią, wszystko na nic.
-      Jest tu bardzo niebezpiecznie. Nie odpowiednia trasa, może się dla nich skończyć tragicznie – uświadomił im pan Murphy.
Rose wzięła głęboki oddech. Dla niej sprawa była przesądzona. Założyła bransoletkę, która natychmiast wpiła jej się w skórę, a rozpięcie zniknęło.
Scorpius zaklął pod nosem.
Nie było odwrotu.


Nie minęła nawet pora obiadu. Nie minęło nawet pieć godziny od kiedy Rose, Albus i Scorpius wyruszyli do Nowej Zelandii, a oni zostali wezwani do gabinetu dyrektora.
Arthemis potrząsnęła głową, wbiegając krętymi schodami po trzy stopnie.
Nie, nie, nie! Nic im się nie stało!
Za nia biegł James.
We dwójkę wpadli do środka, a dyrektor spojrzał na ich pobielałe twarze i westchnął.
-      Przepraszam, nie pomyślałem. Nic im nie jest – powiedział na wstępie.
Arthemis z wrażenia padła na fotel przed biurkiem.
-      Więc, o co chodzi? – warknął James, nie mogąc się opanować.
-      Przyszło dla was wezwanie.
Arthemis poderwała głowę.
-      Na kiedy?
-      Na dzisiaj wieczorem. Wyjeżdżacie punkt szósta.


Lucas w czasie przerwy między porannymi i popołudniowymi zajęciami wpadł do dormitorium, żeby wymienić książki i zobaczył Jamesa, który się pakował. Stanął jak wryty.
-      Co się stało?!
James nie przerwał pakowania.
-      Nic. Wieczorem wyjeżdżamy...
Lucas zaklął pod nosem.
-      Ci to umieją zaskoczyć!
-      Nie wiem, czy jest sens pakować to wszystko – westchnął James, ciężko siadając na podłodze. – Przecież i tak będziemy musieli polegać tylko na sobie i różdżkach...
Lucas usiadł obok niego.
-      Mogę pojechać z wami – zaproponował.
James potrząsnął głową.
-      Lily zostaje... Gdybyś jeszcze ty pojechał, dostałaby szału.
-      Zrozumiałaby.
-      Chcę, żeby był tu ktoś, kto ją z tego wyciągnie, jeżeli zawiedziemy – powiedział cicho James.
-      Nie zawiedziecie.
-      Chciałbym mieć, chociaż jedną setną twojej pewności...
-      Nie zawiedziecie – powtórzył spokojnie Lucas. – Mam taką pewność przez ciebie...
-      Dlaczego? – zdziwiony James, spojrzał na przyjaciela.
-      Znam cię – szeroki uśmiech zakwitł na twarzy Luke’a. – Chociażbyś sam miał wywołać ten armagedon nie dasz sobie odebrać widoku Arthemis wkurzonej w białej sukni, albo z wielkim brzuchem, narzekającej, że nie może rzucać nożami...
James się roześmiał.
-      O tym nie pomyślałem... Tak, o tym nie pomyślałem... – nostalgia w jego głosie zmyła wcześniejsze przygnębienie.
Energicznie dokończył pakowanie. Potem westchnął i wyciągnął w kierunku Lucasa Mapę Huncwotów.
-      Daj ją Lily, jakby... no wiesz.
-      Nie ma sprawy.
-      Opiekuj się nią, Luke... – wykrztusił.
-      Będzie bezpieczna.
James krótko skinął głową. Podał mu mały zwitek pergaminu.
-      Co to?
-      List do Freda. Będzie chciał być z Valentine, a w Hogwarcie będzie najbezpieczniej. Chcę, żeby zanim to zrobi, pojechał do Nowej Zelandii i wyciągnął stamtąd Arthemis...
-      Ach, no jasne – rzucił Lucas, biorąc list. Sekundę później rozległo się darcie papieru.
-      CO TY WYPRAWIASZ?! – ryknął James, widzą jak konfetti z jego listu, opada wolno na ziemię.
Lucas złapa James za klapy i szarpnął.
-      Słuchaj, idioto! Ja tam wtedy byłem! Twoje serce stanęło, bo jej serce stanęło! Nawet jeżeli Fred tam pojedzie, a tobie się coś stanie, to nie będzie miał czego wyciągać! Więc weź się w garść imbecylu i przestań gadać bzdury!
James się wyrwał, patrząc na niego spode łba.
-      Co wy robicie? – zapytała Arthemis, wchodząc do dormitorium. Jej wzrok padł na papiery na ziemi. – Co to?
-      Nic – powiedział szybko James.
Arthemis postanowił zignorować napięcie między nimi i jedynie wzruszyła ramionami.
-      Luke, w sumie to ciebie szukałam. Chcę, żebyś trzymał z daleka Lily, do czasu aż wyjedziemy.
-      Ona wie?
-      Nie.
-      Acha – skrzywił się. – Więc to ja mam wziąć na siebie moment, w którym zmieni się w tygrysa szablozębnego?
-      Mniej więcej. Zwal to na mnie, jeżeli ci to jakoś pomoże...
-      Och, nie omieszkam!
-      I powiedz jej, że ma zadanie do wykonania. Będzie wiedziała, o co chodzi.
-      A czemu nie chcesz jej powiedzieć?
Arthemis westchnęła ciężko i przeczesała palcami włosy.
-      Nie chcę sie z nią żegnać. Dopóki nie będę musiała, to jakoś to wszystko zniosę...
-      Rozumiem. Dobra. Wezmę ją na siebie.
-      Dzięki. James, pójdziemy jeszcze do Hagrida? Muszę pooddychać...
-      Jasne. Mamy jeszcze kilka godzin, a jak będziemy tu siedzieć, to zwariujemy – powiedział lekko, ale przyglądał jej się uważnie. Udała, że tego nie zauważa.


Szli okrężną drogą w stronę jeziora.
-      Wcale nie chcesz iść do Hagrida, prawda?
Arthemis potrząsnęła głową.
-      Chcę posiedzieć nad jeziorem. Uspokoić się trochę. Z minuty na minutę jest coraz gorzej.
Przeszli jeszcze kawałek, aż w końcu weszli w zagajnik, gdzie z oddali mogli obserwować zamek. Arthemis opadła na ziemię.
-      Boję się – rzuciła zwięźle. – To mnie wkurza.
-      Byłabyś głupia, gdybyś się nie bała, a nie jesteś głupia – odpowiedział spokojnie.
-      Przyjadą nasi rodzice. Nie chcę ich widzieć! To mnie rozbije!
James usiadł obok niej.
-      Nie możesz im tego odmówić. I tak zbyt wiele poświęcili...
-      Wiem. Wiem...
Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
-      To nie wszystko – rzucił James. – Coś jeszcze cię martwi.
-      Jeżeli nikt z nas nie przeżyje to ok... Zginiemy ratując świat. Ale jeżeli niektórzy z nas przeżyją, to przecież nie damy sobie z tym rady...
-      A myślisz, że tak się stanie?
-      Smok, ratujący księżniczkę, James...
-      Myślę, że on się tym nie przejmuje....
-      Wiem. Ale nie chcę wracać w niepełnym składzie.
James objął ją ramieniem i pocałował w skroń. On też nie chciał. Chciał przeżyć z nią jeszcze wiele dni i nocy. Chciał widzieć, jak Malfoy wybrnie z sytuacji, w której się znalazł. Jak Al zostaje kimś wielkim w rodzaju Ministra Wszechświata, czy coś...
I w żadnym razie nie zamierzał z tego rezygnować.
Uniosła twarz do pocałunku.
Wciagnął ją na swoje kolana i całując ją, zaczął powoli rozpinać jej bluzkę. Nie sprzeciwiła się.
Chciał zapamiętać jej smak, jej zapach, sposób w jaki jej usta rozchylały się w delikatnym symbolu oddania.
Na ostatnią godzinę, chcieli zapomnieć o całym świecie, który mieli ratować, a jednocześnie poczuć, że walka będzie całkowicie słuszna.


Kilka minut przed szóstą zjawili się w Sali wejsciowej. Popatrzyli na siebie złączeni nadal czułością i pocieszeniem, które wyzwoliło to powolne zetknięcie ciał.
Chwilę potem jednak weszli i musieli się otrząsnąć.
Arthemis wzięła głęboki oddech, gdy w milczeniu, wpatrywali się w nich państwo Potter i pan North.
-      Będziemy przy was cały czas – obiecała cicho Ginny.
James skinął głową, a potem znalazł się w objęciach matki.
-      Uważaj na siebie – nakazała mu ostro. – I na Arthemis też!
-      Zawsze uważam mamo – szepnął.
Arthemis uściskała ojca.
-      Dziękuję, że zawsze przy mnie byłeś... – wykrztusiła cicho. - Dbaj o siebie.
Zmarszczył brwi, a potem klepnął ją w ramię.
-      Przyszliśmy życzyć wam powodzenia, a nie się żegnać – prychnął.
Uśmiechnęła się szeroko. A potem uściskała krótko panią Potter.
Pan North i James wymienili uścisk dłoni.
W końcu jednak James musiał stanąć na przeciw ojca, a to było wyjątkowo trudne.
-      Nie sądziłem, że moje dzieci też będą musiały przez to przechodzić...
-      Ty wiesz, jak to jest, co nie? – odpowiedział James.
-      Wiem, że jest ciężko i obojętnie jak się starasz i tak umierasz ze strachu – odpowiedział Harry. Położył rękę na ramieniu James. – Wiem też, że nie zawsze jest tak czarno, jak się wydaje...
James skinął głową.
-      Ja też mam przeczucie, że wszystko będzie dobrze. Pilnuj, żeby mama się nie wtrącała – rzucił jeszcze, uśmiechając się złośliwie.
Harry prychnął.
-      To już chyba łatwiej by było powstrzymać armagedon!
-      O czym mówicie? – zainteresowała się Ginny.
-      O niczym – powiedział szybko James, puszczając oko do ojca. – No, to kto chce się wpakować w tę całą kabałę?
-      Ja – powiedział Neville, stając w drzwiach.
-      Nie zgodziłbym się na nikogo innego – dodał Harry.
-      Idziemy? – zapytała Arthemis Jamesa.
Skinął głową, pocałował ją krótko, pomimo tego, że syknęła na niego i poszli do Neville’a.

Czekało ich ostanie zadanie Dziesięcioboju.

1 komentarz:

  1. Mimo całej powagi zaistniałej sytuacji, kilka razy podczas czytania tego rozdziału wybuchłam śmiechem. Rozpoczyna się walka o śmierć i życie

    OdpowiedzUsuń