Wiedzieli, że muszą się przespać,
a jednocześnie, żadne nie wierzyło w to, że uśnie. Dlatego Albus wręczył
każdemu maleńką fiolkę elksiru snu. Nawet Scorpiusowi.
- Wystarczy na cztery godziny, po której
będziecie mieli energii, jak po miesiącu spania... – wyjaśnił cicho, na
rozdrożu korytarzy, gdzie mieli się rozstać.
Arthemis
otworzyła usta, ale umilkła, gdy tylko na nią spojrzał.
- Chociaż raz nie protestuj – poprosił
cicho. – Radzę wypić go, kiedy będziecie już w łóżkach, bo działa
natychmiasowo.
- Rodzicom też by się przydało... – mruknęła
Rose, posłusznie chowając flakonik w rękawy szaty.
- Będą teraz debatować, jak nas z tego
wyciagnąć, a na koniec i tak będą musieli się z nami zgodzić... – szepnęła
przygnębiona Arthemis. – Do zobaczenia za pięć godzin – dodała i trzymajac za
rękę Jamesa weszła po schodach, a z nimi Albus.
Rose stała z
opuszczoną głową, a potem położyła rękę na ramieniu Scorpiusa, stanęła na
palcach i wolno pocałowała go w policzek.
- Śpij dobrze – szepnęła i odwróciła się,
żeby odejść. Po chwili również ona usłyszała po cichu oddalające się kroki.
Gdy za dziećmi zamknęły się drzwi
wszyscy opadli na krzesła.
- Na wszystkie świętości... dlaczego? –
szepnęła rozdzierająco spokojnie Hermiona.
Ron walnął
pięścią w stół.
- To takie cholernie sprytne!!! Zwalić to na
nas!
- Na nich. Zwalił to na nich i doskonale
wie, że ich nie powstrzymamy – poprawił go Harry.
- Przysłał ją do nich, bo wie, że Arthemis
ma moc i mogła prześwietlić Dafne. I musiał to zrobić, żeby się nie wycofali.
- To głupie z jego strony – stwierdził Ron,
zakładając ręce na piersi. – Ściąga na siebie jedynych ludzi, któryz mogą mu
przeszkodzić...
- A także jedynych, którzy mogą mu pomóc
osiągnąć cel – zwrócił mu łagodnie uwagę Minister Magii.
- Zarezykuje. Ma pięćdziesiąt procent, że mu
się uda.
- A jeżeli ich tam nie będzie, to w ogóle
nie ma szans – upierał się Ron.
- Nie, niestety nie – westchnęła Hermiona,
kładąc ręce na napiętych ramionach Rona. – To działa w dwie strony. Oni też
mają piećdziesiąt procent, że uda im się go powstrzymać. I ich szanse spadają
do zera, jeżeli nie pojadą.
- Czyli muszą się tam znaleźć? – zapytał
zatrwożony Neville.
Ginny powoli
zamknęła oczy, jakby godziła się z losem.
- Co tam było dalej? – zapytał dyrektor.
- Poczekajcie, zapisałam to – mruknęła
Hermiona, sięgając po kartkę papieru. - Krew
do krwi. Niewinność ocalona przez niewinność.
- To raczej jasne. Już wyjaśniliśmy, że to
ma związek ze zdjęciem zabezpieczeń – mruknął Harry.
Hermiona
skinęła głową i czytała dalej.
- Smok
ratujący królewnę i rycerze krucjaty przeciw tobie powstaną.
- Smok i królewna to Arthemis i James –
powiedział z pewnością pan North. – Wygląda na to, że wasz syn po raz kolejny
uratuje to moje małe utrapienie...
- A rycerze krucjaty? Czemu krucjaty? Jacy
rycerze?
- Może chodzi o Zakon? Może muszą wykonać tę
swoją misję. Mieli przecież chronić Laskę Nauczyciela – mruknął dyrektor.
- Krucjaty dostyczyły raczej mugolskiego
świata – zauważył Minister.
- Tak, ale pomyśl. Chcieli odzyskać, coś co
należy do nich. Mieli misję. I chcieli pomścić wcześniej zabitych towarzyszy. A
poza tym krucjata, to taka wyprawa z wielkim, celem i misją, więc wydaje mi
się, że powinniśmy skupić się na symbolice...
- W takim razie zakon pasuje – stwierdził
pan North.
- Złączeni
krwią i więzami silniejszymi niż krew... Ale masz tylko jedną szansę. Tak, jak
oni. Albo ich szansa, albo twoja – czytała dalej Hermiona.
- To jest raczej jasne. A więc naprawdę
muszą jechać? – zapytał cicho Neville.
Atmosfera
zrobiła się śmiertelnie ciężka. Wszyscy próbowali przetrawić to na swój sposób.
- Pojadą – powiedział cicho Harry. – Nie
możemy nawet zaplanować, co mają zrobić, bo nie wiemy, co będzie ich zadaniem.
Ale nie pojadą sami... – dodał chłodno, patrząc na Ministra Magii.
- Ale nie pojadą sami – zgodził się z nim
Minister Magii.
- Musimy zaplanować wszystko, tak, żeby tego
nie wiedzieli... – dodał Harry wstając. – Muszę się spotkać z moimi aurorami.
Minister
również wstał.
- Idę z tobą. Ron też chodź. Panie poradzą
sobie z dzieciakami...
Pan North siedział
zamyślony, a potem wstał.
- Myślę, że powinienem udać się do
Japonii...
Wszyscy spojrzeli
na niego, jakby zamienił się właśnie w rogogona węgierskiego. Potem
niespodziewanie Harry roześmiał się i klepnął go po ramieniu.
- Ona naprawdę jest córeczką tatusia, co?
Charakteru raczej po matce nie ma...
Tristan
uśmiechnął się lekko.
Ginny, przez chwilę
ściskała mocno Harry’ego.
- Zrób wszystko, co w twojej mocy – szepnęła
mu na ucho.
Hermiona
wzięła Ginny pod ramię.
- Chodź, pójdziemy do Hagrida. Może będzie
miał coś, co nas obudzi – westchnęła.
Arthemis zamknęła się w
dormitorium po brutalnie krótkim, ale czułym pożegnaniu z Jamesem.
Położyła się
do swojego zbyt dużego bez niego łóżka i wpatrzyła w sufit.
~ James?
Wziąłeś już eliksir? – zapytała go w myślach.
~ Bawiłem
się flakonikiem z nadzieją, że masz mi coś do powiedzenia – przyznał domyślnie.
~ Myślałam
o przepowiedni – przyznała cicho Arthemis.
~ Jest
raczej jasna...
~ Dla
nas tak, ale co niektórzy mogą ją źle zinterpretować...
~ Myślę,
że nawet jeżeli tak się stanie, będą spokojniejsi. Pozwólmy im na to...
~ Tak...
chyba tak.... – Arthemis westchnęła.
~ To
nie ja jestem smokiem Arthemis... Chociaż zawsze nim dla ciebie będę, to nie
mnie dotyczy przepowiednia.
~ Mnie
też trudno nazwać królewną...
~ Myślisz,
że Rose wie?
~ Jest
nainteligentniejszą znaną mi osobą. Dziwne by było gdyby nie wiedziała...
~ Nasza
krucjata rozpocznie się wkrótce. Powinniśmy iść spać. Chociaż raz posłuchajmy
rodziców w tej kwestii.
~ Spanie
bez ciebie jest do dupy! – marudziła Arthemis.
~ A
czyja to była decyzja? – zapytał słodko, zadowolony z siebie.
~ Cicho
bądź! Idę spać.
~ Dobranoc,
kochanie.
~ Dobranoc
James.
Cztery godziny później Arthemis
wyskoczyła z łóżka, jakby ją piorun poraził. W całym ciele krew krążyła jej z
szybkością stada spłoszonych koni.
Spojrzała
przez salę na Rose, która była w identycznym stanie. Masowała sobie klatkę
piersiową w okolicach serca.
- Do cholery, mógł nas uprzedzić! –
wykrztusiła.
Arthemis miałą
ochotę przebiec się dookoła jeziora, żeby ta energia chociaż trochę z niej
wyparowała. Zaczęła się ubierać, a wszystko robiła tak chaotycznie, że miała
ochotę coś walnąć. Na przykład głowę Albusa.
- Zabiję go – mruczała Rose. – Urwę mu ten
jego inteligentny łeb! Albo nie! Wleję mu do gardła kociołek tego gówna!
- Pomogę ci – zaofiarowała się Arthemis.
Lily wstała
przeciągając się.
- Wygladacie, jakbyście planowały morderstwo
– stwierdziła. – Mogę zapytać czyje?
- Twojego szurniętego brata! – krzyknęły
jednocześnie.
- Nawet nie pytam, którego – mruknęła do
siebie. – Co wyszło wczoraj na naradzie?
- Powiemy ci jak się skończy – odparła
szybko Arthemis. – Musimy lecieć teraz na ogłoszenie wyroku...
- Hej! – krzyknęła za nimi Lily, gdy
wybiegły.
Zbiegły na dół
i przeszły przez Pokój Wspólny. Gdy przechodziły przez dziurę w portrecie coś
złapało Arthemis za ramię.
Chwilę później
usta Jamesa przywarły do jej warg.
Och, tak...
Nie wątpliwie przynosiło to jakiś rodzaj ulgii, tej buzującej energii. Arthemsi
bezlitośnie jednak odmówiła tego sobie i Jamesowi i odpechnęła go.
James
sfrustrowany przeczesał dłonią włosy.
- Nie chciałem tego zrobić! Ale to
cholerstwo działa tak...
- Jakby ktoś bardzo uczynny dodał do tego
nitrogliceryny? – Uprzejmość w głosie Arthemis była niezmierzona.
- Coś w tym rodzaju... – James przełknął
ślinę. – Może jak zbiegniemy po schodach na dół to nam pomoże.
Ruszyli szybkim
krokiem w kierunku klatki schodowej, kiedy nagle Rose roześmiała się w głos i
zatrzymała, trzymając się za brzuch i nie mogąc uspokoić.
Arthemis
spojrzała z niepokojem na Jamesa.
- Myślisz, że to następne stadium?
Rose pokręciła
głową.
- Po prostu... pomyślałam sobie... jak
zareaguje Scorpius...
Arthemis
wzięła głęboki oddech, żeby się nie roześmiać, a widziała, że James zaciska
szczęki z całej siły.
- Cóż... zaraz się przekonamy...
- A
to zajebany, oślizgły syn, starej oślicy! Jak dorwę tego cholernego padalca, to
wepchnę mu te lansiarskie okulary do gardła i wyciągnę drugą stroną!
Christer
otworzył jedno oko, żeby zobaczyć, jak Scorpius trzęsąc się cały z napięcia,
próbuje wciągnąć lewą nogawkę, na prawą nogę. A robił to z taką szybkością,
jakby miał zaraz wystartować z bloków.
- Opanuj się – mruknął zaspany.
- Jakby mógł, to bym, to zrobił, debilu! Niech
tylko ten eunuch znajdzie się w zasięgu moich dłoni, to zmiażdżę mu te
wypielęgnowane rączki!
- No, już już... Co się wczoraj działo?
- Potem ci powiem... teraz muszę dokończyć
jedną sprawę... I zabić jednego karła. Jak skończę, będzie śpiewał wysokim C...
– dodał mrocznym głosem.
James, Rose i Arthemis weszli do
Sali, gdzie siedział dyrektor, pani Potter i pani Weasley. To było podejrzane.
James odwrócił się i podejrzliwie wpatrywał się w drzwi, jakby spodziewał się
ataku ojców od tyłu.
- Wyjechali – powiedziała Ginny, widząc jego
gest. – Usiądźcie – zaproponowała łagodnie.
- Gdzie Albus? – zapytała Hermiona.
Spojrzeli na
nią ponuro.
Chwilę później
z butelką wody w ręce wszedł Albus. Nie wyglądał, jakby się trząsł. Ani jakby
miał ochotę przepłynąć jezioro. Wyglądał na odprężonego, wypoczętego i
rześkiego.
Cała trójka z
miejsca go znienawidziła.
- Cześć! – rzucił spokojnie, unosząc butelkę
do ust.
Chwilę później
cała zawartość została mu wylana na szatę, a on sam zaczął się krztusić, gdy
Scorpius zablokował mu przedramieniem tchawicę i przycisnął go do ściany.
Hermiona,
Ginny i profesor Deveraux zerwali się z miejsca.
Natomiast
James, Arthemis i Rose, obserwowali ich spokojnie, ani drgnąwszy.
- Pomożesz mu? – zapytała Arthemis, Jamesa.
- Nie sądzę, żeby potrzebował pomocy, a ja
mógłbym mieć skrupuły w obiciu mojego brata, szczególnie, że moja matka patrzy.
- Tak, Scorpius całkiem nie potrzebujemy pomocy
– stwierdziła spokojnie Rose, patrząc, jak Mafoy w krótkich, brutalnych słowach
opisuje, co zamierza mu zrobić.
Albus coś
bełkotał, ale Scorpius raczej ignorował jego wyjaśnienia.
- DOSYĆ! – krzyknął w końcu dyrektor.
Scorpius
mocniej przycisnął ramię, a potem puścił Albus, poprawił ubranie i stanął obok
pozostałych.
Albus
oddychając szybko, wpatrywał się w nich
spode łba.
- Jeżeli tak ma wyglądać wasza współpraca,
to pojedziecie po moim trupie! – zagrzmiał Deveraux.
Żadne z nich
się nie przejęło.
- Ależ my się doskonale dogadujemy –
stwierdziła Rose.
- A Albus zasłużył – dodała Arthemis.
Młodszy z
Potterów zmrużył oczy.
- Ach, tak?! – warknął, próbując sie
wyprostować.
James
wzruszyła ramionami.
- Nie trzeba było nam aplikować paliwa
nuklearnego...
Albus potarł
kark.
- Cóż... mogłem was chyba uprzedzić, że was
trochę kopnie, jak wstaniecie...
- Trochę?!
- Jak wstaniecie?!
Spojrzał na
nich złym wzrokiem.
- Nie róbcie z tego takiej afery... przecież
nic wam nie jest!
- Tobie nic nie jest – zgrzytnęła zębami
Rose.
Albus
przyjrzał im się uważniej. Rozbiegane spojrzenie, nerwowe ruchy, nabrzmiałe
żyły na szyjach. Skrzywił się i starannie unikał ich wzroku. Może uszłoby mu na
sucho, gdyby nie to, że w pomieszczeniu była też jego wszechwiedząca matka...
- Masz coś do powiedzenia, Albusie? –
zapytał zwodniczo łagodnie.
Spojrzał w
sufit.
- Mogłem zapomnieć wam powiedzieć, żebyście
napili się wody, jak wstaniecie... – mruknął cicho.
- Chyba trzeba ci w takim razie poprawić
pamięć – rzucił wesoło Scorpius, podciągając rękawy. – Wbiję ci to do głowy tak
dobrze, że już nigdy nie zapomnisz... – zaoferował się ochoczo.
Czy ciotka
Hermiona zachichotała? Albus poczuł się urażony głębią tej zdrady.
- Szklanka wody i przestaniecie mieć ochotę
wyrąbać pół lasu gołymi rekami – zapewnił spokojnie.
- Raczej twoją głową – warknął James.
- Przyniosę wodę – zaoferowała Rose.
- Jeżeli to już koniec tej niewątpliwie
ciekawej dyskusji to proponuje usiąść – rzucił rozkazująco dyrektor.
Albus sikał
teraz na odwagę i dumę. Usiadł obok matki, jak najdalej od Malfoya i Jamesa.
Gdy wróciła
Rose, wszyscy skupieni wpatrywali się w panią Weasley i panią Potter.
- Gdzie tata? – zapytała w końcu Arthemis.
- Sądzę, że w drodze do Japonii – westchnęła
Ginny.
Arthemis i
James i w tej kwestii okazali się jednomyślni:
- CO?!
- Uznał, że musi się skonsulotwać z Zakonem.
Harry i Ron organizują aurorów do ochrony Olimpiady...
- A my? – zapytał niebezpiecznie James.
- Nie tym tonem, kochanie – odpowiedziała mu
podobnie Ginny. – Wy... – wzięła głęboki oddech.
Hermiona
uścisnęła jej dłoń pod stołem.
- Pojedziecie – dokończyła szeptem.
- A wy?
- Będziemy was wspierać. Ale nie będziemy
się wtrącać – wykrztusiła z trudem Ginny.
Cała piątka
otworzyła szeroko oczy. Dostali aż tak wiele. Tak wiele zaufania. Tak wielkie
poświęcenie.
- Ale musicie przysiąc... że zrobicie
wszystko, żeby wyjść z tego cało – powiedziała z naciskiem, pod którym gdzieś
głęboko kryło się błaganie, Ginny.
James
wyciągnął obie ręce przez stół do matki. Ujęła je a on ścisnął jej palce delikatnie.
- Żadne z nas nie chce zginąć – powiedział
stanowczo. – Mamy bardzo dużo do stracenia. Dlatego zrobimy wszystko, co będzie
konieczne, żeby przywrócić równowagę.
Ginny skinęła
głową i odwróciła wzrok.
- Przez kilka następnych dni, będziecie
zwolnieni ze wszystkich obowiązków. Jeżeli czujecie, że czegoś potrzebujecie,
albo czegoś musicie się nauczyć, możecie się do mnie zgłosić – oświadczył
Deveraux. – Zrobimy wszystko, żeby wam to ułatwić...
Ginny
rozejrzała się po ich milczących postaciach.
- Nie boicie się – stwierdziła bardziej, niż
zapytała.
- Po, co mamy tracić energię na coś, czego i
tak nie unikniemy? – zapytała Arthemis. – Dopóki nie poczujemy bezpośredniego
zagrożenia raczej nie będziemy się przejmować tym, że ratujemy świat...
Rose nagle zrobiła
się zielona na twarzy i walnęła Arthemis w ramię.
- Dzięki! – warknęła.
Arthemis
nachyliła się nad nią i szepnęła jej na ucho:
- Ciebie uratuje smok, kochanie...
Rose spojrzała
na nią bezdennie smutnymi oczami.
- Tego się właśnie obawiam. Jaką cenę będzie
musiał za to zapłacić? – odszepnęła.
Dwadzieścia minut później w sali
zostały tylko matki Rose i Potterów oraz dyrektor. I Scorpius. Został cofnięty
od drzwi i przebiegł go niemiły dreszcz. Przybrał na twarzy zimną maskę
obojętności. Co teraz? Ostrzeżenie? Rozkazy?
Pani Potter
uśmiechnęła się do niego łagodnie, co tylko bardziej wzmogło jego czujność.
- Chcielibyśmy zawiadomić twoich rodziców, o
tym, co się dzieje – powiedziała Hermiona spokojnie. – Nie chcieliśmy jednka
robić tego za twoimi plecami...
To go
zdziwiło. Dorośli nie pytają... Przynajmniej tak było dotychczas w jego
świecie...
- Nie – powiedział stanowczo, nie mogąc się
pozbyć chłodu z głosu.
- Powinni wiedzieć – zwróciła mu uwagę matka
Rose. I tylko dlatego, że była jej matką, powstrzymał się od warknięcia.
- Lepiej będzie, jeżeli dowiedzą się teraz
niż później – dodała pani Potter.
- Jestem pełnoletni – powiedział, jakby
ucinając sprawę.
Ginny
prychnęła, jakby nie był to żaden argument.
- Dla swojej matki nigdy nie będziesz
pełnoletni. Ale tym bardziej powinieneś ich poinformować, szczególnie, że skoro
jak twierdzisz, jesteś pełnoletni to nie powinni mieć wpływu na twoją
decyzję...
- Nie powiem im, z prostego względu, że
matka wpadnie w histerię – powiedział stanowczo Scorpius. – Jak wrócę do domu
cały i zdrowy, nawet nie zwrócą uwagi na to, że było jakiekolwiek ryzyko. Znam
dobrze swoich rodziców, proszę pani i to jest lepsze wyjście – dodał z
całkowitym przekonananiem.
Przez chwilę
Hermiona patrzyła na niego z namysłem. Scorpius niemal widział, jak coś
kalkuluje. W końcu zacisnęła usta.
- Dobrze. W takim razie, jako uczeń tej
szkoły, podlegasz mnie, jako przewodniczącej Rady Szkoły. Będzie traktowany
dokładnie tak samo, jak Rose. Jeżeli rodzina czegoś zażąda, podporządkujesz
się. Jeżeli będziesz miał z tym problem rozmawiasz ze mną. Jeżeli Rose zrobi
coś, co wymaga interwencji rodziny zgłaszasz się do mnie, a ona będzie robić dokładnie to samo,
względem ciebie.
Scorpius
patrzyła na nią z niedowierzaniem. Otworzył usta.
- Nie ma pani prawa!
Hermiona nawet
nie mrugnęła.
- Masz dwie alternatywy. Albo poinformujesz
rodziców o tym, co się dzieję. Albo dobrowolnie wycofasz się z konkursu.
- To żadne alternatywy! – warknął. – Nie
mogę wycofać się z konkursu! A poinformowanie o tym rodziców, byłoby znacznie
prostsze...
Wzruszenie
ramionami.
- To twój wybór.
Scorpius
zatrzymał na końcu języka wszystkie przekleństwa, jakie znał. Wziął głęboki
oddech.
- Jak pani sobie życzy – wykrztusił, a potem
odwrócił się sztywno i poszedł do drzwi, nie widząc zadowolonego uśmiechu
Hermiony.
- To dobry chłopak – usłyszał jeszcze ciche
słowa Ginny Potter i drgnął gwałtownie, ociągał się, z zamknięciem drzwi,
sumiennie przyznając się przed sobą, że czeka na odpowiedź.
- Tak. Chociaż wcale nie chce tego
pokazywać...
Kliknął zamek.
A Scorpius
nadal wzburzony, a jednocześnie dziwnie poruszony ruszył przed siebie.
Ona wie,
pomyślał. Wie, że to znowu wzburzy krew w ich rodzinach, jeżeli na jaw wyjdzie,
że to ona zadecydowała o jego losie i odsunęła jego rodziców. Jeżeli Malfoyowie
dowiedzą się, że zarezykowała życie ich syna nie informując ich o tym,
wybuchnie wojna dwóch rodzin.
Mogła w ogóle
nie poruszać tego tematu. Zostawić go samemu sobie. Wtedy nic nikogo by nie
obchodziło, a on przyjąłby cios, który spadnie na niego, gdy jego rodzina się
dowie.
Wiedziała o
tym, a mimo to, to zrobiła. Bo nie chciała, żeby został bez opiekuna. Bez
wsparcia.
Cholera jasna!
– warknął w myślach.
Dosyć, że
został skazany na miłość do Weasley’ówny to jeszcze jej matka podbiła mu serce.
Tak, teoretycznie nie przejmowali
się tym wszystkim, ani też nie stresowali niebezpieczeństwem. Teoretycznie, a
raczej dopóki trzy dni później nie
przyszedł list.
Wezwanie. List
zapraszający półfinalistów na zawody do Nowej Zelandii.
Dla Scorpiusa,
Rose i Albusa.
- Do jasnej cholery! – warknęła Arthemis. –
Nie przewidzieliśmy, że będą chcieli mieć kartę przetargową! Czy temu kretynowi
nie wystarczy przepowiednia?
- Nie. Nie wystarczy – powiedział spokojnie
James. – Musiał mieć pewność, że pójdziemy, jak po sznurku, jeżeli sie tam
zjawimy.
Rose i
Scorpius byli zadziwiająco milczący. Albus był blady, jak ściana.
- Nie ma się co zastanawiać. Jutro rano
wyjeżdżamy – oświadczył Scorpius. – Wiedzieliśmy, że to się stanie. Po prostu
stało się w trochę inny sposób.
- Nie powinniśmy być rozdzieleni... –
odparła cicho Rose.
- Podobno mamy jakieś wsparcie... Poza tym,
jak nasie geniusze zauważyli wcale nie chodzi o nas tylko o to, żeby oni
siedzieli potulnie, jak baranki... Z tego wniosek, że nie zrobią nam nic, dopóki
będziemy ważnym pionkiem, a Galdiatorzy nie wykonają zadania.
- Zgadzam się z tobą – stwierdziła Arthemis.
– Myślę, że będziecie bezpieczni, dopóki my się nie pojawimy na scenie. Rose?
Rose skinęła
głową.
- Muszę się przygotować – powiedziała i wyszła.
- Ja też – rzucił szybko Scorpius i wybiegł
za nią.
Albus
zmarszczył brwi.
- Do czego oni niby chcą się przygotować?
- Co
ty wyprawiasz? – zapytał ostro Scorpius, wciągając Rose do jakiegoś ciemnego
tajnego przejścia.
- Nic.
- Przecież nic nam nie będzie – powiedział,
jakby przkonywał dziecko.
- Tego nie wiesz!
- Do cholery będę tam z tobą!
- Tego się własnie boję – szepnęła,
opierając się o ścianę.
Scorpius
odsunął się od niej, jakby go odepchnęła.
- Jesteś smokiem, Scorp – szepneła, starając
się powstrzymać łzy. – Chronisz. Zrobisz wszystko, żebym była bezpieczna. A ja
się na to nie zgadzam. Nie chcę, żeby coś ci się stało.
Milczenie.
- W tej kwestii nie masz nic do powiedzenia –
odpowiedział cicho. W ciemności niemal wyczuła, jego dotyk na policzku, ale w
końcu się powstrzymał i usłyszała
jedynie jego kroki.
Wieczorem Rose siedziała przy
Lily, trzymając ją za rekę.
- Czemu nie mogę jechać z wami? – zapytała
cicho. – Przecież mogłabym wam kibicować. Valentine też by chciała... I
Lucas...
- Lily... nie wiemy, co tam się stanie –
powiedziała cicho Arthemis, siadając po drugiej stronie.
- Nie traktujcie mnie, jak dziecka! –
zażądała stanowczo, a potem zacisnęła powieki.
- Nie chcę was stracić. Wiem, że macie ważną
misję i w ogóle, ale czasami bardzo bym chciała, żebyście się na nią wypieli i
zostali tutaj, ze mną w zamku.
- Zrobimy wszystko, żeby nikt nikogo nie
musiał stracić – obiecała jej Rose.
- Scorpius będzie cię chronił?
Twarz Rose
poszarzała.
- Będziemy się chronić nawzajem...
Lily pokiwała
głową.
- Mimo wszystko chciałabym tam być. Wiedzieć
co się dzieję, a nie czekać na wieści – westchnęła, a potem energicznie
przetarła twarz dłońmi. – Dobra, idź
spać. Musisz być wypoczęta...
Arthemis ją
poparła. Wyciągnęła z kiesznie małą
fiolkę.
Rose spojrzała
na nią spode łba.
- Dobrze wiesz, że nie będziesz mogła zasnąć
– powiedziała Arthemis.
Rose
westchnęła, wzięła głęboki oddech i wypiła eliksir, a jej głowa natychmiast
opadła na poduszki.
Lily ją
przykryła.
- To gorsze, niż gdybym sama miała jechać...
- Wiem.
- Wrócicie?
- Mamy pięćdziesiąt procent szans. To więcej
niż miał twój ojciec...
- To mnie nie pociesza.
- A mnie pociesza? Mogę stracić wszystko,
czego jeszcze nie doświadczyłam, bo jakiś szaleniec, tak postanowił. Nie Lily.
Dla nikogo to nie jest łatwe. Dla was, bo zostajecie i musicie czekać. Dla
nas... cóż... my musimy poświęcić wszystko to, czym mogliśmy być.
- A najgorsze jest to, że nie macie
wyboru...
- Wcale nie. Gdyby mógł to zrobić ktoś inny,
zawsze pozostawałaby jakaś opcja, która powodowałaby nasze wahanie. Lily nie
chcemy tego robić. Narażać życia. Ale nikt inny tego nie zrobi. A dzięki tej
przepowiemy wiemy, też że jeżeli to będzimey my, to mamy jeszcze jakieś szanse.
Tak jest lepiej...
- Arthemis... jeżeli mogę coś zrobić...
Arthemis przez
chwilę na nią patrzyła.
- W sumie, możesz coś dla nas zrobić.
Rano razem z Rose, Scorpiusem,
Albusem, stanęła profesor Alexander i profesor Vector. Silna obstawa. Dwie
potężne czarownice. Zapewne na miejscu zjawią się kolejni. Zapewne rodzice Rose
i ktoś z rodziny Weasleyów.
Wsparcie. Ale
nie pomoc – pomyśla ponuro Arthemis. – Ostatnią walkę będą musieli stoczyć
sami. Smok, Księżniczka i Rycerze. A gdzie jest cholerna Dobra Wróżka?!
Rose poprosiła
Lily, żeby została w dormitorium.
- Chyba nie chcesz, żebym rozkleiła się jak
beksa?! – rzuciła tylko ściskając ją mocno.
I tak się
rozkleisz, pomyślała Arthemis, wyczuwając obecne w zamku osoby.
- Rose, Al chodźcie tu – rzucił profesor
Longbottom, wskazując jej drzwi. Ubrana cała w czarny strój kady Hogwartu Rose,
wydawała się jeszcze bledsza, ale posłuchała.
Zajęło to
chwileczkę, ale i tak Rose wyszła z Sali z czerwonymi oczami i nosem.
Wręczyła
Scorpiusowi kawałek pergaminu i skinęła głową dyrektorowi.
Scorpius
odwrócił się i ukradkiem przeczytał nakreślone słowa.
Scorpiusie,
Uważaj na siebie. Postępuj rozważnie, ale
ufaj instynktowi. Powierzam ci w ręce, najcenniejszy klejnot rodziny.
Hermiona Weasley
Scorpius wziął głęboki oddech.
Przez chwilę żałował, że jednak nie powiedział rodzicom. Że nie mógł się z
nimi, nawet jeżeli niepotrzebnie – pożegnać.
Albus wrócił.
Mężniejszy. Bardziej wyprostowany.
Stanęli obok
siebie.
- Do zobaczenia – powiedział krótko James.
Malfoy skinął
mu głową.
- Jesteśmy gotowi – powiedziała Rose,
chwytając świstoklik trzymany przez profesor Alexander.
- Witamy
Hogwart! – rzucił wesoło pan Murphy.
Czy on ma nas
za debili, czy nie wie, co się dzieję? – zastanawiał się Albus.
Profesor
Vector i profesor Aelxander miały takie miny, że zapewne także się nad tym
zastanawiały.
- Zapraszamy was. Dzisiaj będziecie mieć
zadanie wstępne, do jutrzejszego głównego finału... Musicie się przygotować...
Poprowadził
ich do wielkiego namiotu.
Na olbrzymich
zielonych błoniach ustawionych było kilka mniejszych namiotów oraz zbudowna
olbrzymia arena, którą strzegły zaklęcia.
- Do jutra nikt tam nie wejdzie –
poinformował ich Murphy, widząc ich spojrzenia.
Słyszeli szum
rzeki, a jednocześnie fale oceanu. Zapewne byli przy jakimś wodospadzie...
Dookoła nich roztaczały się imponujące góry.
- Teraz dostaniecie coś, co pomoże wam
wypełnić zadanie. Panie Potter pana zapraszam do namiotu po lewej. Są tam już
przygotowane stanowiska do ćwiczeń. Pewnie będzie chciał się pan rozgrzać...
Albus obrzucił
go nieufnym spojrzeniem, ale odszedł, odprowadzany przez profesor Vector.
Pan Murphy wręczył
każdemu z nich opaskę na rękę, w złotym kolorze.
- Nie będziecie mogli ich zdjąć inaczej cała
wasza praca przepadnie – oświadczył z góry. – Wasze zadanie jest dość proste
musicie wyznaczyć w realnym świecie trasę, która widnieje tutaj, na mapie. –
pokazał im pergamin tak stary, że niemal sie rozpadał. – Wiecie o czym mówię?
- O trójwymiarowej linii – odparł znudzonym
tonem Scorpius. – A po, co to?
- Cóż... dla gladiatorów. Jeżeli nie podążą
za waszą linią, nie znajdą i nie wypełnią zadania...
- A jeżeli nasi przeciwnicy źle nałążą
strzałki na topografię? –zapytała zaniepokojona Rose.
- Dlatego jesteście tu wcześniej. Każda źle
poprowadzona trasa znika z mapy, więc na pewno nie poprowadzi źle. Jeżeli jakaś
trasa będzie odpowiadać tej na mapie, zobaczycie to na makiecie. – potrzedł do
mini makiety, przedstawiającej otoczenie miejsca w którym się znajdowali. -
Gladiatorzy zostaną poinformowani, jakiego koloru trasy będą musieli się
trzymać... Trójwymiarowa linia zacznie migotać, gdy będzie taka, jak ta na
mapie. Będziecie mieli ten namiot do dyspozycji. Ale powtarzam, że żeby
wszystko sie udało, musicie mieć na ciele te opaski – powiedział łagodnie.
Scorpius całym
sobą wzdragał się przeciwko braniu od nich czegokolwiek, ale przecież, jeżeli
tego nie zrobią, wszystko na nic.
- Jest tu bardzo niebezpiecznie. Nie
odpowiednia trasa, może się dla nich skończyć tragicznie – uświadomił im pan
Murphy.
Rose wzięła
głęboki oddech. Dla niej sprawa była przesądzona. Założyła bransoletkę, która
natychmiast wpiła jej się w skórę, a rozpięcie zniknęło.
Scorpius
zaklął pod nosem.
Nie było
odwrotu.
Nie minęła nawet pora obiadu. Nie
minęło nawet pieć godziny od kiedy Rose, Albus i Scorpius wyruszyli do Nowej
Zelandii, a oni zostali wezwani do gabinetu dyrektora.
Arthemis
potrząsnęła głową, wbiegając krętymi schodami po trzy stopnie.
Nie, nie, nie!
Nic im się nie stało!
Za nia biegł
James.
We dwójkę
wpadli do środka, a dyrektor spojrzał na ich pobielałe twarze i westchnął.
- Przepraszam, nie pomyślałem. Nic im nie
jest – powiedział na wstępie.
Arthemis z
wrażenia padła na fotel przed biurkiem.
- Więc, o co chodzi? – warknął James, nie
mogąc się opanować.
- Przyszło dla was wezwanie.
Arthemis
poderwała głowę.
- Na kiedy?
- Na dzisiaj wieczorem. Wyjeżdżacie punkt
szósta.
Lucas w czasie przerwy między
porannymi i popołudniowymi zajęciami wpadł do dormitorium, żeby wymienić
książki i zobaczył Jamesa, który się pakował. Stanął jak wryty.
- Co się stało?!
James nie
przerwał pakowania.
- Nic. Wieczorem wyjeżdżamy...
Lucas zaklął
pod nosem.
- Ci to umieją zaskoczyć!
- Nie wiem, czy jest sens pakować to
wszystko – westchnął James, ciężko siadając na podłodze. – Przecież i tak
będziemy musieli polegać tylko na sobie i różdżkach...
Lucas usiadł
obok niego.
- Mogę pojechać z wami – zaproponował.
James
potrząsnął głową.
- Lily zostaje... Gdybyś jeszcze ty
pojechał, dostałaby szału.
- Zrozumiałaby.
- Chcę, żeby był tu ktoś, kto ją z tego
wyciągnie, jeżeli zawiedziemy – powiedział cicho James.
- Nie zawiedziecie.
- Chciałbym mieć, chociaż jedną setną twojej
pewności...
- Nie zawiedziecie – powtórzył spokojnie
Lucas. – Mam taką pewność przez ciebie...
- Dlaczego? – zdziwiony James, spojrzał na
przyjaciela.
- Znam cię – szeroki uśmiech zakwitł na
twarzy Luke’a. – Chociażbyś sam miał wywołać ten armagedon nie dasz sobie
odebrać widoku Arthemis wkurzonej w białej sukni, albo z wielkim brzuchem,
narzekającej, że nie może rzucać nożami...
James się
roześmiał.
- O tym nie pomyślałem... Tak, o tym nie
pomyślałem... – nostalgia w jego głosie zmyła wcześniejsze przygnębienie.
Energicznie
dokończył pakowanie. Potem westchnął i wyciągnął w kierunku Lucasa Mapę
Huncwotów.
- Daj ją Lily, jakby... no wiesz.
- Nie ma sprawy.
- Opiekuj się nią, Luke... – wykrztusił.
- Będzie bezpieczna.
James krótko
skinął głową. Podał mu mały zwitek pergaminu.
- Co to?
- List do Freda. Będzie chciał być z
Valentine, a w Hogwarcie będzie najbezpieczniej. Chcę, żeby zanim to zrobi,
pojechał do Nowej Zelandii i wyciągnął stamtąd Arthemis...
- Ach, no jasne – rzucił Lucas, biorąc list.
Sekundę później rozległo się darcie papieru.
- CO TY WYPRAWIASZ?! – ryknął James, widzą
jak konfetti z jego listu, opada wolno na ziemię.
Lucas złapa
James za klapy i szarpnął.
- Słuchaj, idioto! Ja tam wtedy byłem! Twoje
serce stanęło, bo jej serce stanęło! Nawet jeżeli Fred tam pojedzie, a tobie
się coś stanie, to nie będzie miał czego wyciągać! Więc weź się w garść
imbecylu i przestań gadać bzdury!
James się
wyrwał, patrząc na niego spode łba.
- Co wy robicie? – zapytała Arthemis,
wchodząc do dormitorium. Jej wzrok padł na papiery na ziemi. – Co to?
- Nic – powiedział szybko James.
Arthemis
postanowił zignorować napięcie między nimi i jedynie wzruszyła ramionami.
- Luke, w sumie to ciebie szukałam. Chcę,
żebyś trzymał z daleka Lily, do czasu aż wyjedziemy.
- Ona wie?
- Nie.
- Acha – skrzywił się. – Więc to ja mam
wziąć na siebie moment, w którym zmieni się w tygrysa szablozębnego?
- Mniej więcej. Zwal to na mnie, jeżeli ci
to jakoś pomoże...
- Och, nie omieszkam!
- I powiedz jej, że ma zadanie do wykonania.
Będzie wiedziała, o co chodzi.
- A czemu nie chcesz jej powiedzieć?
Arthemis
westchnęła ciężko i przeczesała palcami włosy.
- Nie chcę sie z nią żegnać. Dopóki nie będę
musiała, to jakoś to wszystko zniosę...
- Rozumiem. Dobra. Wezmę ją na siebie.
- Dzięki. James, pójdziemy jeszcze do
Hagrida? Muszę pooddychać...
- Jasne. Mamy jeszcze kilka godzin, a jak
będziemy tu siedzieć, to zwariujemy – powiedział lekko, ale przyglądał jej się
uważnie. Udała, że tego nie zauważa.
Szli okrężną drogą w stronę
jeziora.
- Wcale nie chcesz iść do Hagrida, prawda?
Arthemis
potrząsnęła głową.
- Chcę posiedzieć nad jeziorem. Uspokoić się
trochę. Z minuty na minutę jest coraz gorzej.
Przeszli
jeszcze kawałek, aż w końcu weszli w zagajnik, gdzie z oddali mogli obserwować
zamek. Arthemis opadła na ziemię.
- Boję się – rzuciła zwięźle. – To mnie
wkurza.
- Byłabyś głupia, gdybyś się nie bała, a nie
jesteś głupia – odpowiedział spokojnie.
- Przyjadą nasi rodzice. Nie chcę ich
widzieć! To mnie rozbije!
James usiadł
obok niej.
- Nie możesz im tego odmówić. I tak zbyt
wiele poświęcili...
- Wiem. Wiem...
Przez chwilę
siedzieli w milczeniu.
- To nie wszystko – rzucił James. – Coś
jeszcze cię martwi.
- Jeżeli nikt z nas nie przeżyje to ok...
Zginiemy ratując świat. Ale jeżeli niektórzy z nas przeżyją, to przecież nie
damy sobie z tym rady...
- A myślisz, że tak się stanie?
- Smok, ratujący księżniczkę, James...
- Myślę, że on się tym nie przejmuje....
- Wiem. Ale nie chcę wracać w niepełnym
składzie.
James objął ją
ramieniem i pocałował w skroń. On też nie chciał. Chciał przeżyć z nią jeszcze
wiele dni i nocy. Chciał widzieć, jak Malfoy wybrnie z sytuacji, w której się
znalazł. Jak Al zostaje kimś wielkim w rodzaju Ministra Wszechświata, czy
coś...
I w żadnym
razie nie zamierzał z tego rezygnować.
Uniosła twarz
do pocałunku.
Wciagnął ją na
swoje kolana i całując ją, zaczął powoli rozpinać jej bluzkę. Nie
sprzeciwiła się.
Chciał
zapamiętać jej smak, jej zapach, sposób w jaki jej usta rozchylały się w
delikatnym symbolu oddania.
Na ostatnią
godzinę, chcieli zapomnieć o całym świecie, który mieli ratować, a jednocześnie
poczuć, że walka będzie całkowicie słuszna.
Kilka minut przed szóstą zjawili
się w Sali wejsciowej. Popatrzyli na siebie złączeni nadal czułością i
pocieszeniem, które wyzwoliło to powolne zetknięcie ciał.
Chwilę potem
jednak weszli i musieli się otrząsnąć.
Arthemis
wzięła głęboki oddech, gdy w milczeniu, wpatrywali się w nich państwo Potter i
pan North.
- Będziemy przy was cały czas – obiecała
cicho Ginny.
James skinął
głową, a potem znalazł się w objęciach matki.
- Uważaj na siebie – nakazała mu ostro. – I
na Arthemis też!
- Zawsze uważam mamo – szepnął.
Arthemis
uściskała ojca.
- Dziękuję, że zawsze przy mnie byłeś... –
wykrztusiła cicho. - Dbaj o siebie.
Zmarszczył
brwi, a potem klepnął ją w ramię.
- Przyszliśmy życzyć wam powodzenia, a nie
się żegnać – prychnął.
Uśmiechnęła
się szeroko. A potem uściskała krótko panią Potter.
Pan North i
James wymienili uścisk dłoni.
W końcu jednak
James musiał stanąć na przeciw ojca, a to było wyjątkowo trudne.
- Nie sądziłem, że moje dzieci też będą
musiały przez to przechodzić...
- Ty wiesz, jak to jest, co nie? –
odpowiedział James.
- Wiem, że jest ciężko i obojętnie jak się
starasz i tak umierasz ze strachu – odpowiedział Harry. Położył rękę na
ramieniu James. – Wiem też, że nie zawsze jest tak czarno, jak się wydaje...
James skinął
głową.
- Ja też mam przeczucie, że wszystko będzie
dobrze. Pilnuj, żeby mama się nie wtrącała – rzucił jeszcze, uśmiechając się
złośliwie.
Harry
prychnął.
- To już chyba łatwiej by było powstrzymać
armagedon!
- O czym mówicie? – zainteresowała się
Ginny.
- O niczym – powiedział szybko James,
puszczając oko do ojca. – No, to kto chce się wpakować w tę całą kabałę?
- Ja – powiedział Neville, stając w
drzwiach.
- Nie zgodziłbym się na nikogo innego –
dodał Harry.
- Idziemy? – zapytała Arthemis Jamesa.
Skinął głową,
pocałował ją krótko, pomimo tego, że syknęła na niego i poszli do Neville’a.
Czekało ich
ostanie zadanie Dziesięcioboju.
Mimo całej powagi zaistniałej sytuacji, kilka razy podczas czytania tego rozdziału wybuchłam śmiechem. Rozpoczyna się walka o śmierć i życie
OdpowiedzUsuń