Cztery dni później Arthemis jak burza szła w
kierunku szóstego piętra z trudem powstrzymując ogarniającą ją wściekłość,
zaprawioną dużą dozą smutku, a wręcz rozpaczy.
Wpadła do pokoju muzycznego i wskazała dłonią
na zdezelowane jeszcze bardziej niż na początku krzesło i powiedziała wściekle:
- Ignis!!
Zupełnie jednak się na tym nie skupiła, bo w
myślach jak mantra przewijały się jej ostatnie chwile. Jak mógł!? Kretyn,
kretyn, kretyn!!! KRETYN!!
Arthemis czując ogarniające ją uczucie
beznadziei siłą powstrzymała suchy szloch. Nic jednak nie mogła poradzić na to,
że było jej przykro. Czuła się tak bardzo zdezorientowana jego zachowaniem…
Nie zachowywał się jak on…
Czy naprawdę wszystko wyolbrzymiała?
Przecież tylko do niego podeszła… Tylko zapytała
mimochodem czy przyjdzie do niej, do sali muzycznej. Do ich sali…
A on nawet nie podniósł na nią wzrok. Nawet
nie zerknął…
Wpatrywał się tylko w książkę, chociaż
doskonale wiedziała, że jej nie czyta i powiedział:
- Idź sama, ja mam jeszcze dużo do
zrobienia.
- Może więc ci pomogę? – rzuciła
ochoczo i chciała odsunąć krzesło, ale stopą zatrzymał mebel i rzucił:
- Nie zawracaj sobie tym głowy.
- Ale to naprawdę żaden problem…
- Wiem, że masz już wszystko
nadrobione i zapięte na ostatni guzik, ale nie wszyscy są tacy genialni jak ty
– powiedział zimno, a ona odruchowo puściła krzesło, spoglądając na niego
zaskoczona i zraniona.
- Co się z tobą dzieję? – zapytała
cicho.
- Nic – rzucił opryskliwie. – Chcę po
prostu to skończyć, żeby mieć wolne święta… - zerwał się, zebrał książki i
odszedł w drugi kąt pokoju, jakby chciał być jak najdalej od niej.
Arthemis będąc w sali muzycznej, wpatrując się
w krzesło poczuła jak drżą jej wargi na samo wspomnienie o tym.
Dlaczego się tak zachowywał? Nie rozumiała… Co
zrobiła, że był zły? Co się stało, że tak nagle się od niej odsunął?
To nie było nagle… - powiedział głos w głowie
Arthemis. – To się dzieję, już od dwóch tygodni…
Kiedy ostatnio jej dotknął? Nawet nie trzymał
jej za rękę, gdy byli w Hogsmead. A do tego bardzo szybko ją zostawił,
wykorzystując pierwszą nadarzającą się okazję.
Ostatni raz pocałował ją wtedy w Pokoju
Wspólnym… To byłą też ostatnia noc, gdy zachowywał się normalnie.
Jadł albo przed nią, albo długo po niej, a już
na pewno daleko od niej…
Biegał sam, albo nie biegał w ogóle, za co
Forsythe, wiecznie urządzał mu szlabany. Nie chciał z nią przebywać… Po prostu
za wszelką cenę trzymał się od niej z daleka.
Nie mogła sobie przypomnieć, co zrobiła źle.
Czym go uraziła?
Łza, która spłynęła niespodziewanie po jej
policzku, tak ją zdenerwowała, że Arthemis z wrzaskiem wyciągnęła rękę w
kierunku krzesła.
- IGNISS!!
To, że nic się nie stało doprowadziło
ją do pasji. I nagle krzesło z hukiem poleciało na ścianę.
Nie było na nim jednka płomieni. Po
prostu roztrzaskało się w drzazgi.
Arthemis stała na środku klasy, z przerażeniem
zatykając usta dłońmi.
Nie… - pomyślała.
Wiedziała, że to nie zaklęcie wywołało taką
reakcję. Przełknęła ślinę… A jednak dobrze pamiętała tamtą chwilę… Naprawdę
potrafiła przemieszczać przedmioty siłą umysłu.
Ale jeżeli robiła tak tylko, gdy się wściekła,
mogła zrobić komuś krzywdę… Nie mogła do tego dopuścić!
James… musi powiedzieć Jamesowi…
Zrobiła krok w stronę drzwi i zamarła.
Spuściła wzrok, a potem powoli ze znużeniem
zamknęła oczy. Sfrustrowana otarła je rękawem.
Dobrze… w takim razie, zrobi to, co należy.
Jeżeli nie mogła być pewna swoich zdolności, należało nauczyć się je
kontrolować.
Odwróciła się do starego puzonu i
skoncentrowała na nim.
W jakiś sposób jej umysł potrafił się
skoncentrować, jednak dusza i serce na okrągło, jak mantrę powtarzały ten sam
hymn. Jedno, tak drogie jej imię…
Arthemis już więcej nie próbowała nawiązać
kontaktu z Jamesem, chociaż ta sytuacja raniła ją bardzo. Widziała go często w
Pokoju Wspólnym, ale bynajmniej nie odrabiał lekcji. Najczęściej wpatrywał się
w jedną stronę książki, albo ze znudzonym wyrazem twarzy rozmawiał akurat z
tym, kto się nawinął.
Wiedziała to wszystko, bo jej wzrok mimowolnie
podążał zawsze w jego kierunku.
Jednak pozwolała oddalać mu się coraz
bardziej, zupełnie nie rozumiejąc. Jej błędem było nie żądanie wyjaśnień, ale
była z jednej strony tak rozbita, a z drugiej tak totalnie zdezorientowana, że
nie wiedziała nawet jak mogłaby to zrobić.
Może gdyby tak bardzo nie bała się, że chodzi
właśnie o jej zdolności, wzięłaby sobie do serca radę Jamesa i naprawde
sprawdziła jego uczucia.
A był totalnie zdezorientowany i
nieszczęśliwy. Blady i wycieńczony, jakby coś zupełnie wysysało z niego siły.
Wiedział, że jego zachowanie sprawia, że Arthemis pogrąża się w depresji, co
jeszcze bardziej pogłębiało jego stan, jednak czuł się tak jakby wpadł w czarną
dziurę i nie mógł się z niej wydostać. Zamiast więc zadośćuczynić za to, co
zrobił znowu ją ranił i obwiniał się jeszcze bardziej.
Nikt jednak nie zauważał ani jego stanu, ani
stanu Arthemis.
Rose i Lucas martwili się o Lily, chociaż
pewnie z dwóch różnych powodów. Z kolei ona sama jak mogła starała się ich
uspokajać. Fred był zajęty Valentine, a Albus Marią. Którz więć mógłby ich
winić za to, że nie dostrzegali otoczenia wokół siebie i nie zauważyli
wcześniej, że ci którzy zawsze im pomagają tym razem osobiście potrzebują
pomocy.
Po tygodniu Rose jednak w końcu zauważyła, że
coś jest nie tak. Przede wszystkim nie mogła sobie przypomnieć kiedy ostatni
widziała Jamesa i Arthemis razem, a już samo to było mocno podejrzane.
Nie zdążyła jednak poruszyć tego tematu z
jednego błahego powodu… przyszło wezwanie.
Arthemis została wezwana do gabinetu
Forsythe’a, w którym już siedział James. W żaden sposób nie pokazał po sobie,
że ją zauważył. Forsythe przez długą chwilę obserwował oboje uważnie, a potem
rzucił:
- Mam nadzieję, że jesteście
przygotowani?
Pokiwali głowami.
- Dobrze. Wyjeżdżacie dzisiaj w nocy.
Zadanie będzie trwało 24 godziny, więc nie musicie pakować zbyt wielu ciuchów.
- Dokąd? – zapytał od niechcenia
James.
- Do Maroka – odpowiedział Forsythe
wstając. – Pojedzie z wami Wróżbiarstwo, EA i gość od run…
Czyli będziemy mieli osobne pokoje – pomyślała
Arthemis i do końca nie mogła rozstrzygnąć czy czuje ulgę, czy rozczarowanie.
- Zbiórka będzie w Sali Wejściowej o
północy. Bądźcie na czas…
James skinał Forsythe’owi głową i czym prędzej
wyszedł, przechodząc obok Arthemis bez słowa. Poczuła się naprawdę zagubiona
jego zachowaniem. Miała nadzieję, przez chwilę naprawdę wierzyła, że w czasie
zadania, gdy znowu groziło im jakieś niebezpieczeństwo, James okaże chociaż
minimalne zainteresowanie. On jednak nadal był obojętny jakby w ogóle jej nie
znał.
Opadły jej ramiona.
- Coś się dzieję? – zapytał spokojnie
Forsythe, przekrzywiając głowę i patrząc na nią z troską.
- Nie – odpowiedziała spokojnie.
- Dobrze wiesz, że od początku byłem
przeciwny waszemu wspólnemu udziałowi w tym przedsięwzięciu – powiedział
chłodno. – Jeżeli wasze osobiste rozgrywki sprawią, że narazicie się na
niebezpieczeństwo nikt, nic na to nie będzie mógł poradzić…
- Wszystko jest w porządku –
powiedziała stanowczo i wyszła z sali,
nie żegnając się.
Ale nie było… Wiedziała, że nie było.
Tak więc w środku nocy, przechodzili przez
uśpiony i opustoszały zamek. Ruszyli do Wielkiej Sali jedynie z
najpotrzebniejszymi rzeczami w plecakach. Była ich zaledwie szóstka, która
opuszczała szkołę.
Rayne Hawks, siódmoklasista,
specjalista od run, uśmiechnął się do niej; Dafne – trzynastolatka - ufnie
stanęła obok niej, jakby prosiła o ochronę.
James i Albus stali obok Forsythe’a. James w
milczeniu z ponurą twarzą obserwował Arthemis i Rayne’a. Przez chwilę Arthemis
miała nawet wrażenie, że przeleciała obok niej fala jego zazdrości, ale znikła
tak szybko jak się pojawiła.
Gdy na niego spojrzała, wpatrywał się w
Albusa, który z zadowolonym uśmiechem trajkotał jak najęty.
W Hogwarcie poza Rose i Scorpiusem nie było
żadnych już zawodników.
Wszyscy pozostali już odpadli. Jako ostatnia,
poległa w Niemczech Kayleen Kimball. Tak więc pozostała ich najsilniejsza
siódemka.
Forsythe uniósł do góry stary cynowy czajniczek
do herbaty i zgromadził wszytskich dookoła siebie. Chwilę potem świstoklik
porwał ich w wir barw.
Arthemis przytrzymała Dafne, żeby ta nie
wywróciła się przy lądowaniu. Reszcie poszło gładko. Wylądowali pod ciemnym,
nocnym niebem Marakeszu. Na całym dziedzińcu przed budynkiem we wschodnim stylu
panowała cisza, ale gdy tyko Albus postawił stopy na ziemi, rozległ się tupot i
radosne szczebiotanie:
- Al!! Al!! Tak długo… - chwilę potem
nastąpiła kanonada hiszpańsko-angielskich słów, a w ramionach Albusa
niespodziewanie pojawiła się burza kręconych hebanowych loków.
Arthemis odruchowo wymieniła porozumiewawcze,
pełne politowania spojrzenie z Jamesem. Zrobili to tak odruchowo, że na chwilę
zupełnie zapomnieli o ostatnich tygodniach.
Arthemis poczuła skurcz w sercu i pomyślała: a
co mi tam! A potem uśmiechnęła się do niego łagodnie i czule, chociaż
wiedziała, że się odwróci, i że to ją zrani.
Tak też się stało. Chwilę później dziewczyna z
obsługi pokazała mu, że ma iść za nią.
Arthemis z cieżki sercem odwróciła się do
jakiejś dziwnie ubranej marokanki o ciemnej, oliwkowej cerze charakterystycznej
dla basenu Morza Śródziemnego, która gestem pokazała, że ona i Dafne zostaną
zaprowadzone do komnaty.
W pokoju, do którego poszły płonęły oliwne
lampy i pachniało kadzidłami. Kazano im się ubrać w stroje podobne do tego,
który miała na sobie dziewczyna.
Arthemis stanęła naprzeciw niej z rękami
założonymi na piersi, a cała jej postawa mówiła tyle, co: za żadne skarby
świata.
Dafne tymczasem z ochotą przebrała się w
wielobarwny strój przypominający indyjskie sari.
Dziewczyna mówiąc coś szybko i gestykulując
zawzięcie co chwila pookazywała to na Arthemis, to na dziwną kieckę.
- Tak myślałam, że będzie z tym
kłopot. Wszyscy zawodnicy mają jakiś problem… - usłyszeli westchnienie przy
drzwiach.
Beverly Vane weszła do środka.
- Dziękuję, Delio… - odprawiła
dziewczynę gestem. – Poróbowała ci przekazać, że to część twojego zadania…
- Część zadania? – prychnęła z
powątpieniem Arthemis.
- Owszem. Nie możesz się za bardzo
wyróżniać, a to jest strój charakterystyczny dla Marakeszu. Ciesz się, że jesteś
dziewczyną… dla chłopców był to spory problem…
- Widziałam ludzi na ulicach i oni
ubierają się normalnie…
- Mugole owszem – przyznała jej racje
pani Vane. – Ale czarodzieje nadal preferują tradycjne marokańskie stroje, a ty
będziesz się poruszać po terenie specjalnie przeznaczonym dla czarodziejów. Jak
ta cała wasz Pokątna w Londynie, a może bardziej Ministerstwo Magii? Taka
dzielnica nazywa się Jafar – dodała uściślając. - Wyciągnęła w stronę Arthemis
czerwoną kopertę. – Tu są instrukcję. Do przekazania paczki nie możesz się
spotkać ze swoim partnerem. Zostaliście zresztą przed tym zabezpieczeni…
Arthemis błyskawicznie na nią spojrzała.
- Czemu?
- Przesłuchaj instrukcje… -
odpowiedziała tylko Beverly Vane, a potem zwróciła się do Dafne. – Możesz iść
ze mną. Przyniesiesz dla was coś do jedzenia, a w tym czasie Panna Kapryśna odsłucha
zasady nowego zadania…
We dwie opuściły pokój, zostawiając Arthemis
zaciskającą palce na na kopercie. Bez wątpienia był to wyjec, więc tak czy
inaczej musiałaby w końcu otworzyć.
Westchnęła ciężko. Co wymyślili tym razem?
Odbezpieczyła pieczęć. Z środka popłynął
wolny, wyraźny głos:
- Witamy cię w kolejnej próbie
dziesięcioboju! Będzie się różnić od wcześniejszych zadań, dlatego uprzejmie
prosimy o dokładne zapamiętanie instrukcji, gdyż będą miały kluczowe znaczenie
w waszym dalszym postępowaniu. – Dla Arthemis nie był to problem. Jej pamięć z
reguły była niezawodna. – Dalsza część instrukcji przekazana zostanie tylko
osobie A z drużyny, osoby B, otrzymają odmienne zadania. – Chwila przerwy. - Udaj się do podziemnego archiwum pod budynkiem
ratusza w Jafarze. – Hę?- przemknęło Arthemis przez myśl.
- W dziale XB 124 14, została dla
ciebie umieszczona koperta o numerze g-51. W siedmiu miejscach w mieście ukryte
zostały wazony. Musisz przetransportować dokument z koperty w konkretne miejsce
wypisane na kopercie i zamienić ją na to, co jest w wazonie. Gdy to zrobisz
dostaniesz następne instrukcje. W kopercie, którą trzymasz w ręku znajdziesz
mapę i wskazówki. Twoje zadanie rozpocznie się z wybiciem godziny szóstej rano.
Ale co będzie w tym czasie robił James? Jaka
jest jego rola? – zapytała się w myślach Arthemis. To było takie proste… po
prostu go zapytać. Wystarczyło wysłać jedną pojedyńczą myśl…
Jednak uczciwość i chęć zachowywania się jak
każdy inny człowiek zwyciężyły.
Wyjęła z koperty mapę, zanim ta wybuchła. Bardzo
przydtanie były na niej zaznaczone wszystkie siedem lokalizacji, Jafar, ratusz
i budynek, w którym teraz się znajdowała. Pozostawało tylko jedno pytanie: jak się
tam dostać i co otwiera wejście do świata marokańskich czarodziejów?
Arthemis próbowała sobie przypomnieć, czy
Marokańczycy jeszcze biorąc udział w dziesięciboju, ale wydawało jej się, że
odpadli w Peru… To dobrze, bo mieliby ułatwione zadanie jej zdaniem.
Rozłożyła przed sobą plan budynku ratusza i
plan archiwum i zaczęła go wnikliwie studiować. Musiała jeszcze zapytać
jakiegoś czarodziejskiego tubylca o wejście do Jafaru. Chyba już nawet
wiedziała kogo. Musiała się tylko przebrać…
Jamesowi nie kazano się przebrać. Żadnemu z
zawodników zgromadzonych z nim w sali. Było ich znacznie mniej niż się
spodziewał, ale organizatorzy nie byli zaskoczeni, że nie ma połowy zawodników.
Chwilę potem dowiedział się dlaczego.
Pan Murphy stanął przed zebranimi.
W sumie można powiedzieć, przed chłopakami, bo
James jak do tej pory żadnej dziewczynny nie widział. Czyżby już tylko Arthemis
została w konkursie? Poczuł przypływ szczeniackiej dumy, którą zmyło poczucie
winy.
- Jak zauważyliście z każdej drużyny
jest tu tylko jedna osoba. Tym razem będziecie działać w pojedynkę, chociaż
wasze zadania będą od siebie zależne. Wasi partnerzy już otrzymali swoje
instrukcje. Ich zadanie odbędzie się trochę później. Najpierw wy musicie im
przetrzeć trasę… - Zawiesił głos, przeciągając napięcie.
James i tak już był spięty. Jego zwykły
niepokój wzrósł pięciokrotnie, gdy pomyślał, jak rozbici z jego winy są
ostatnio. Kretyn! Miał ochotę strzelić sobie w łeb.
Tymczasem pan Murphy przyniósł olbrzymi
koszyk.
- Każdy z was wylosuje teraz kopertę
z destynacją i zadaniem. Bardzo dużo będzie zależało od tego, czy swoje zadanie
wykonacie, czy też nie. Jeżeli nie wykonacie go właściwie wasz partner może
zostać wyeliminowany, bądź nie być zdolnym do wykonania dalszej części
instrukcji.
Jamesowi ścisnęło się serce. Zbyt
niebezpiecznie. Zbyt niepewne było to zadanie… zbyt wiele niewiadomych. Musieli
niemal poruszać się po omacku. I jeszcze ten mur między nimi, który sam
postawił…
Przyszła jego kolej. Wylosował kopertę. W niej
był plan jakiegoś budynku, na nim zaznaczone czerwonymi krzyżykami widniały punkty. Pod spodem było tylko jedno
polecenie. Zneutralizować i obezwładnić. Oczyścić przejście dla zawodnika B. Twoje
zadanie zacznie się o 5.30 rano. Po jego wykonaniu idź na pocztę i odbierz
przesyłkę zaadresowaną na siebie.
- Zostaniecie przeniesieni nieopodal
właściwego budynku. Dalej musicie radzić sobie sami… Niektórzy z was zostaną
celowo złapani. To będzie sprawdzian waszej wierności. Zdrada partnera, bądź
współtowarzyszy równa się z dyskwalifikają z konkurs…
Podniósł się szum.
- Radzę wam więc przygotować sobie,
kilka wiarygodnych wymówek…
James tego nie potrzebował.
Wymyślanie na poczekaniu nieźle mu wychodziło. Zajrzał ponownie do koperty i wyciągnął
jeszcze jedną kartkę z jakąś niewielką mapką. Jej tytuł brzmiał: Miejsce
spotkania.
Niemal się roześmiał. To było jak jakaś misja
szpiegowska. No, ale skoro władze użyczyły im ratusza to nie miał nic przeciwko
temu. Chociaż… jakby tak się zastanowić, to pewnie zadanie trwało w ciągu dnia,
ponieważ mieli zostać nie wykryci…
- W tym zadaniu do czasu aż się
połączycie z partnerem nie liczy się czas, ale wykonanie. – dodał jeszcze, a
wszyscy spojrzeli na niego zdziwieni. – Nikt nie może was przyłapać, złapać,
ani w jakikolwiek sposób wykryć, gdyż oznacza to automatyczną dyskwalifikacje.
W ratuszu będą podstawieni strażnicy obok, których musicie przejść
bezszelestnie. Nie możecie ich obezwładnić, ani zrobić im krzywdy. – Tym razem
na twarzach chłopców odbiło się oburzenie. - Proszę, aby każdy pozostał w tej
sali. Dostarczymy wam tutaj jedzenie oraz materace, na których będziecie mogli
odpocząć to czasu godziny zero. Nie wolno wam się kontaktować z partnerami. Kto
złamie ten zakaz zostanie zdyskwalifikowany… Macie kilka godzin na przygotowania,
dobrze je wykorzystajcie – poradził i wyszedł, nie zważając na gniewne miny
zawodników.
Dopiero teraz James usłyszał wielotonowe
pomieszanie głosów i języków z różnych zakątków świata. Hmm… musiał dowiedzieć
się, jakiego zaklęcia używają, żeby wszystkim na raz tłumaczyć. Przydałoby mu
się coś takiego.
Co do partnerów, wiedział, że Arthemis ma
doskonałą metodę komunikacji, której nikt nie byłby w stanie wykryć. Wiedział
też, że nie użyje jej, bo po pierwsze ona to ona, a po drugie… eehh, ostatnio
gdy chciała coś mu w ten posób powiedzieć, nie odpowiedział. Musiała czuć się
urażona.
Przeczesał dłonią włosy. Naprawdę nie
wiedział, co robić, a i czas nie był odpowiedniu, żeby teraz o tym myśleć.
Skupił się więc na mapie.
Arthemis zaczekała, aż Dafne wróci radosna jak
wróbelek, a za nią z tacą pełną jedzenia Delia. Potem podstępem zaprosiła
dziewczynę do wspólnego posiłku, w ramach przeprosin za wcześniejsze
zachowanie. Gdy ta już się rozluźniła próbowała zacząć rozmowę, jednak
dziewczyna nie znała w ząb angielskiego, a Arthemis raczej też nie rozumiała po
marokańsku. Było trochę śmiechu, ale w końcu zaczęły porozumiewać się łamanym
hiszpańskim. Dziewczyna zapewne znała go z powodu zamieszkania w niedalekiej
odległości od Półwyspu Iberyjskiego, a Arthemis miała okazję złapać słownik
angielsko-hispzańskich. W końcu była z ojcem w Meksyku i Argentynie, chociaż
samej Hiszpanii jeszcze odwiedzić nie zdołała.
Zapytała więc o to jak wejść do Jafaru.
Dziewczyna widocznie nie miała polecenia trzymania języka za zębami, bo bardzo
chętnie podzieliła się z nią tą wiedzą. Poza tym, jakby nie patrzeć… nie
sądziła by wielu zawodników mówiło po marokańsku.
W każdym bądź razie Delia wyjaśniła jej, że
należy po prostu iść na bazar, znaleźć zniszczoną budkę, w której kiedyś
sprzedawano…(Arthemis miała problem ze zrozumieniem niewyraźnego słowa) dywany?
Jak rozpoznać budkę? Bardzo prosto! Przed nią
siedzi zaklinacz węży. Gdy wejdzie się do starego straganu zaklinacz zaczyna
grać, a przejście wewnątrz się otwiera.
A jeżeli fakira nie ma?
Och, on jest tam zawsze! Zaklinaczy jest 24 i
zmieniają się co godzinę.
No, to rzeczywiście – pomyślała Arthemis z
przekąsem, - nie napracują się.
Tego wszystkiego dowiedziała się w łatwy,
przyjemny i nie wymagający zachodu sposób, zajadając przy okazji ciastka.
Bardzo pożytecznie wykonany czas, który pozostał do świtu i początku zadania.
W końcu jednak Delia zerwała się na równe
nogi. Łamanym hiszpańskim wydukała:
- Zapomniałam, że trzeba panienki
zamknąć…
- Zamknąć? – Arthemis wstała powoli,
prezentując całą grozę swojej postaci.
Dziewczyna mimowolnie uciekła
wzokiem.
- Tak. O wyznaczonej godzinie musi
panienka sama się stąd wydostać. Drzwi otworzą się dopiero dla panienki Dafne o
ósmej.
Dafne uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością,
a Arthemis westchnęła, ale skinęła głową. Zadanie to zadanie.
Delia opuściła ich, zamykając zaklęciem drzwi.
Dafne z westchnieniem schowała się pod kołdrę w jednym z łóżek.
Arthemis również skierowała się do łóżka,
chociaż nie miała w planach spania.
- Hej… mogę ci powróżyć? – rzuciła
cicho Dafne. – Jutro jest chiromancja, a ja nie jestem zbyt w tym dobra. Moje
umiejętności polegają raczej na przeczuciach, na przebłyskach, całe to wróżenie
z fusów itd. uważam za brednie. Zwykła interpretacje symboli. Ale w dłoni
człowieka, jest coś co wiele może mi o nim powiedzieć, chociaż nie mogę ci
powiedzieć kiedy i jak umrzesz…
Arthemis zachichotała i dla zabawy podała jej
swoją prawą dłoń.
- Hmm… myślałam, że będzie inna –
mruknęła z rozczarowaniem dziwna eteryczna Dafne.
- To znaczy?
- No wiesz, jesteś taką legendą w
szkole, że uważałam cię co najmniej za półdemona.
- Hę? – Arthemis poczuła się poniekąd
urażona.
- Ale jesteś najzwyklejszym
człowiekiem… Jednak coś cię gnębi. Masz plamy na aurze. Jak ludzie, którzy mają
depresje…
Arthemis powoli wyswobodziła rękę i
uśmiechnęła się do niej łagodnie. Potem odwróciła się do swojego łóżka.
- Powiedziałam za dużo? Przepraszam –
Dafne spochmurniała. – Czasami nie panuje nad zdolnościami, a potem wymyka mi
się wszystko spod kontroli…
Och, jakże dobrze cię rozumiem! –
pomyślała Arthemis.
- Nic się nie stało. Po prostu bardzo
dobrze trafiłaś…
- Myślę, że to przez pogodę. Dawno
nie było słońca. Mnóstwo ludzi ma teraz mniej błyszczącą aurę. Twój chłopak ma
bardzo wyraźne czarnofioletowe plamy na aurze. Poważniejsze niż ty. Może
powinnaś z nim porozmawiać? – Dafne pobladła, jakby zdała sobie sprawę, z tego
co powiedziała. – Przepraszam! Przepraszam! Jestem już zmęczona. Nie wiem co
mówię! Jestem taka roztrzepana i niepoważna!
- James nie chce ze mną rozmawiać.
Nawet nie chce ze mną przebywać...- poskarżyła się w końcu cicho.
Dafne przez długą chwilę milczała, a
potem odwróciła się do ściany, mówiąc:
- Ludzie często robią i mówią rzeczy,
które nijak mają się do ich uczuć… Gdyby ludzie zamiast słów, mogli słyszeć uczucia
byłoby o wiele mniej nieporozumień… Nie gaś światła, dobrze? Nie lubię nowych
miejsc…
Więcej już się nie odezwała. Arthemis położyła
się na wznak w łóżku i wpatrywała w cienie rzucane przez lampę na sufit.
Nie powinna tutaj być. Nie potrafiła się
skupić, a to było bardzo niebezpieczne…
To było żałosne… Jak wiele od niego zależało w
jej życiu, w jej umyśle, organizmie… systemie nerwowym. Potrafiła się od tego
odgrodzić owszem, ale szczerze mówiąc nawet walka z tysiącami emocji naraz nie
była taka trudna. Bo własnych uczuć… cóż tu sama blokada nie wystarczała.
I te pytania, wciąż ją nękające…
Dlaczego? Co się stało? Co zrobiłam? O co mu
chodzi?
Po raz pierwszy miała ochotę bez powodu
uderzyć w płacz…
James przebudził się nagle. Spał na siedzący,
oparty o ścianę saloniku, w którym zostali zamknięci. Czuł to dziwne
otumanienie, gdy człowiek śpi zbyt krótko, by umysł naprawdę odpoczął.
Jak zwykle jego pierwszą myślą było jedno
imię. Nic i nikt nie mógł na to poradzić.
Wydawało mu się, że we śnie była tak blisko…
niebywale blisko, a jednocześnie coś ją od niego odgradzało. To było uczucie,
które sprawiało, że był totalnie skołowany.
Patrzenie na nią sprawiało mu wręcz fizyczny
ból. Może więc lepiej, że tym razem mieli działać osobno.
Zadanie, przypomniał sobie nagle. Ile
czasu zostało? Zerknął na zegarek. Było
w pół do czwartej. Zostało jeszcze sporo czasu do zadania. Jednak nie chciał
już spać. Miał wrażenie, że coś tylko czyha aż on zaśnie… Popadał w paranoję,
bo naprawdę już od dłuższego czasu to wrażenie go nie opuszczało. Na Merlina,
przecież żaden skrytobójca się na niego nie czaił, prawda?!
Rozejrzał się po zaciemnionej sali, chyba
wszyscy wpadli na ten sam pomysł, bo zewsząd dobiegał go odgłos pochrapywania.
Nie słychać było żadnych szeptów, bo przecież z kim mieliby szeptać, skoro
każdy był przeciwnikiem?
Nie. Tym razem każdy musiał działać
indywidualnie.
James wstał, żeby rozprostować kości. Zaczął
intensywnie myśleć o zadaniu. Prawdopodobnie nie będzie większych problemów z
przedostaniem się do ratusza, jednak to, co spotkają wewnątrz było już zupełnie
inną kwestią. A poza tym o tak wczesnej godzinie, chyba nie będzie tam zbyt
dużej ilości osób, więc będą zupełnie na widoku.
Swoją drogą uważał, że właśnie to stanowi
zagrożenie. Jeżeli byłoby więcej ludzi, mieliby ułatwione zadanie. Okazało się
jednak, że nie wszyscy mają zadanie na tę samą godzinę.
O czwartej wszedł pan Murphy i wywołał część
chłopaków. Pierwszy transport został odstawiony
na miejsce. Sytacja powtórzyła się o 4.30 oraz 5.00.
To wyglądało tak, jakby ustawiono ich etapami.
Jamesowi się to nie podobało. Bowiem, jeżeli któryś z wcześniejszych zawodników
zawalił, to Arthemis wykonując zadanie może wpaść w kłopoty. Poza tym zadanie
wykonywane przez partnerów, musiało zaczynać się o tej samej godzinie, bo
inaczej byłoby to niesprawiedliwe.
Uważał, że zupełnie nie przemyślane jest to
zadanie, ale pewnie chodziło o to, żeby skołować zawodników. Dalej jednak nie
miał czasu się nad tym zastanawiać. O 5.30 przyszła pora na niego.
Zastanawiał się, co by miał do zrobienia,
gdyby wylosował inną kopertę.
To była najdziwniejsza podróż jaką w życiu
odbył i był pewny, że nigdy już jej nie powtórzy.
Kazali im uściąść na ziemi. Centrali posadzili
ich na podłodze w korytarzu. A potem niespodziewanie podłoga, a raczej dywan,
położony na niej uniósł się dwa metry nad ziemię i sześć osób z trudem
zachowało równowagę. James złapał się krawędzi i miał to szczęście, że zanim
wylecieli w przestworza, udało mu się usiąść po turecku. W jakiś sposób pomogło
mu to zachować równowagę. Dywanem kierował jakiś człowiek w turbanie, którego
ten szalony lot wyraźnie nie wzruszał.
W końcu jednak pan Murphy, który im
towarzyszył pokazał im znak, że mają być cicho. Zlecieli na olbrzymi
dziedzińcem, przed wielkim gmachem. Widocznie było jeszcze dostatecznie
wcześnie, żeby nikogo nie spotkać. Chyba właśnie o to, organizatorom chodziło.
Wszyscy, którzy z ulgą w pośpiechu zsiedli z
dywanu, nagle poczuli dziwną niemoc w nogach.
James próbował znowu przystosować się do
przyciągania ziemskiego. I musiał się pośpieszyć. Przekradł się jednak w końcu
pod gmach budynku. Zerknął na plan ratusza. Miał do zabezpieczenie i zakłócenia
trzy punkty. Musiał dokładnie prześledzić trasę i zobaczyć, czy nie ma innego
wyjścia. Z mapy wynikało, że powinien zejść na ostatni poziom. Miał nadzieję,
że pozostałe są już zabezpieczone. Jeżeli nie, to nie tylko on i Arthemis będą
mieli kłopoty.
W pomieszczeniu jarzyły się przyciemnione
światła. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem, ale nikt nie zareagował. W
olbrzymim holu nie było nikogo. To wydało mu się wystarczająco podejrzane.
Wiedział, że w Ministerstwi Magii zawsze ktoś pracuje. A to miejsce wiele się
od ministerstw nie różniło. Może było po prostu w bardziej wschodnim stylu…
Jednak Marokańczycy chyba nie przepadali za
winadami. Nie widział tutaj ani jednej. Sieć korytarzy połączona była tylko
wieloma schodami, w naprawdę imponującym stylu, wyłożona białym, gołębim,
błękitnym oraz czarnym marmurem. Wszystko błyszczało, jakby codziennie stado
domowych skrzatów polerowało każdy detal. Nie było to zresztą wykluczone.
James musiał długo zastanawiać się, które
tunele i które schody wybrać, gdyż było wielce prawdopodobne, że trafi do
zupełnie innego sektora niż powinien, a najniższe piętra w ogóle nie miały
połączenia. Jeżeli weszłeś do sektora A, nie było sposoby wejść do sektora B,
trzeba było cofnąć się pięć pięter wyżej.
Musiał zejść trzynaście pięter niżej…
Westchnął głęboko i miał ochotę narysować sobie ołówkiem wyznaczoną trasę, żeby
się nie pomylić. Uznał jednak, że
byłoby to zbyt dziecinne.
Kilku zawodników już go wyprzedziło zupełnie
nie przejmując się tym, że cisza wcale nie musi oznaczać, że nikogo tu nie ma.
James wiedział, że zajmie mu to więcej czasu,
ale wolał się przemknąć. Musiał też uważać, żeby na klatkach schodowych na
nikogo się nie natknąć.
Pierwsze kłopoty napotkał dopiero na trzecim
piętrze. I to nie ze swojego powodu.
Jakiś nierozgarnięty pacan wpadł na strażnika.
Co więcej próbował mu w swoim języku wytłumaczyć dlaczego tu jest, co było
wystarczająco podejrzane. Został brutalnie ujęty pod łokieć przez człowieka w
szerokich arabskich spodniach i turbanie na głowie i wyprowadzony. Przez chwilę
James spanikowany zdał sobie sprawę, że idą w kierunku „jego” schodów, więc
czym prędzej, jak tylko pozwalał mu na to szybki chód, który nie robił hałasu,
wbiegł na wyższe piętro i ukrył się w jednej z wielu nisz.
Po chwili tamci przeszli obok niego. Wykorzystując okazję i brak
strażnika, zleciał od razu trzy piętra w dół. I wtedy napotkał nierozwiązane
zadanie. Zapewne ktoś został złapany, albo nie był w stanie sobie poradzić.
Jednak widać było dziwną bladość i drgania całej przezroczystej bariery, która
miała ilustrować wszystko to, co działo się na tej klatce schodowej i
przekazywać to dalej, do innych barier, zapewne również do głównego strażnika.
Bariera była taka słaba zapewne dlatego, że ktoś ją zastopował. Dzięki temu
mógł przejść niezauważony.
Nadwątlona bariera szybko się poddała, a James
zszedł kolejne trzy piętra w dół i zdał sobie sprawę, że wybrał zły korytarz.
Musiał więc znowu wejść na szóste piętro i od nowa wybrać drogę. Dalej, aż do
jedenastego pietra obyło się bez kłopotów. Na dwunastym spotkał pierwszych,
którzy dotarli tutaj z jego grupy.
Trzech było zajętych zupełnie czym innym.
Każdy główkował nad tym, jak zrobić, to co zrobić miał. On natomiast również trafił
na swoje pierwsze zadanie.
Stanął przed miejscem, gdzie powinna być
kolejna klatka schodowa, prowadząca na najniższe z pięter.
Transmutacja tu nie pomoże, przemknęło mu
przez myśl, gdy patrzył na otchłań. Dosłownie wielką, niekończącą się otchłań
bez dna. Bez schodów, bez poręczy, bez niczego. Po prostu wielka czarna dziura.
James był pewien, że jeżeli nawet ktoś by się odważył i tam wskoczył,
uruchomiłoby to alarm.
Należałoby znaleźć albo obejście, albo
wyłącznik tego czegoś. Bo nawet jeżeli znalazłby po prostu mechanizm
unieruchamiający, to nic nie da. Arthemis będzie musiała stracić czas na
szukanie przejścia.
To nie jest iluzja, stwierdził James, uważnie
obserwując głębie. To sieć zaklęć. Nie było możliwości zneutralizowania ich
wszystkich. Ba! Nawet części. Więc musiało chodzić o coś innego. Nie tylko
Arthemis miała tędy przejść… Na Merlina! Musiał się pośpieszyć, bo inaczej
zaczną się schodzić pracownicy.
Może wcale nie musiał dużo myśleć? Może to
było oczywiste? Może wręcz… nie wymagało żadnej magii?
James nie chciał tam nic wrzucać, ani
sprawdzać zaklęciem, ale jakoś sprawdzić musiał. Jeżeli dobrze myślał to
dlatego wszyscy byli stopniowo wysyłani do swoich zadań, żeby zdjąć zaklęcia
zabezpieczające z wyższych pięter. Skoro jeszcze nic nie wszczęło alarmu to
znaczyło, że im się powiodło.
Trzynaste piętro było ostatnim, zapewne więc
było najlepiej strzeżone. Po, co pozostali zawodnicy mieli się tam dostać? Och,
Boże! Zbyt dużo było niewiadomych! Zbyt wiele zależało od innych ludzi! James
był zły z tego powodu, a to wcale nie pomagało mu się skupić.
Odwrócił się i zauważył, że wszyscy inni
znikli. Zrobili to, co mieli? Więc skąd mogli mieć pewność, że…
Ok… nie mógł użyć zaklęcia… ani osobiście
zrobić kroku na razie, ale…
Uśmiechnął się do siebie… przecież nie musiał
postawić tam nogi, żeby się przekonać czy na pewno spadnie, bądź jak głęboka
jest ta dziura.
Z plecaka wyciągnął butelkę wody. Musiał
przekopać całą torbę, żeby ją znaleźć i z żalem pomyślał, że Arthemis na pewno
spakowałaby oprócz napojów coś do przegryzienia i jeszcze karmiłaby go po
drodze.
Z ciężkim serce odkręcił butelkę i równomiernym
strumieniem polał wodę na brzegu ogromnej przepaści. Ta futryna nie była
wielka… wyglądała raczej jak zejście do piwnicy. To mu znacznie ułatwiło
zadanie. Pierwsze dwadzieścia centymetrów rzeczywiście spłynęło w dół stromego
przęsła w dół otchłani. Potem jednak James zauważył, że kropelka wody potoczyła
się po płaskiej powierzchni i dopiero spłynęła w dół. James wylał więcej wody w
tym miejscu. Strumyk kaskadą pomknął w dół. Jak po schodach.
Na twarzy Jamesa wykwitł wiele mówiący
uśmiech.
Interesowało go jeszcze tylko jedno. Jak
zrobić to tak, żeby inni mogli przejść?
Zerknął w górą. Cóż był tu zwykły sufit, w
końcu nad nim znajdowało się jedenaście pięter.
Mały, drobny złośliwy pogodowy urok. Był
ciekawy jak Marokańczycy zareagują na widok padającego śniegu.
Nie mógł jednak pozostawić tutaj żadnego
zaklęcia, więc chwilę później był już piętro wyżej i zaklęciem otworzył sobie
drzwi i wpadł prosto na jakiegoś urzędniczynę. Przez dłuższą chwilę wpatrywali
się w siebie zaszokowani, a potem James otrzeźwiał podniósł różdżkę, szepnął
zaklęcie usypiające. Głowa człowieka opadła na biurko. James szybko użył
zaklęcia zapomnienia. Najważniejsze było nie pozostawić po sobie śladu.
Ukląkł na podłodze niedaleko biurka, a potem
rzucił na nią zaklęcie. Nagle z podłogi
zaczęły ku górze kłębić się płatki śniegu, następnym krokiem było
zaklęcie odwróconych biegunów. I nagle śniego zniknął, James jednak wiedział,
co się z nim stało. Na palcach wybiegł znowu do holu zachowując jak największą
ostrożność, a i tak mało nie natknął się na kilkoro pracowników ratusza. Było
to o tyle niebezpieczne, iż znacznie się od nich różnił.
Wpadł znowu na dół i tym razem już wyraźnie
widział schody, obsypane płatkami śniegu. Zmrużył oczy, bo wydawało mu się, że
śnieg osadza się w głębi na czymś jeszcze. Schody szły zygzakiem, a on musiał
zejść na dół. Miał nadzieje, że inni zawodnicy wykonali poprawnie swoje
zadania, bo jeżeli coś go wykryje będzie miał kłopot. Wziął głęboki oddech i
zrobił pierwszy krok. Zakręciło mu się w głowie, gdy spojrzał w bezdenną
czeluść ziejącą mu pod stopami. Po drodze zerknął na zegarek. Było już
piętnaście po szóstej.
Arthemis od piętnastu minut była już w drodze.
No, bo jaką przeszkodę stanowiło dla niej
takie drobne zaklęcie zabezpieczające drzwi?
Szczerze mówiąc nie wiedziała, czy inni też
już wyruszyli, bo w tych cudacznych strojach wszyscy wyglądali dla niej tak
samo.
Miała do przejścia sporą odległość, a o ile
się nie myliła to zbierało się na deszcz. Było jej odrobinę zimno w tych
cienkich szmatkach, ale nie zamierzała narzekać, biorąc pod uwagę to, że
musiała dbać o to, że nie rzucała się w oczy mugolom w tym stroju. Zatem
musiała przemykać pod ścianami i przez ciemne uliczki. Kierowała się na bazar.
James w końcu zrozumiał, czym jest
dziwny przedmiot, który śnieg odkrył z świata niewidzialności. Był to włącznik.
Tylko czego? Bo jeżeli właczał alarm to sam siebie wkopie. Ale przeszedł już
trzy czwarte drogi i nadal nie widział celu.
Wóz albo przewóz pomyślał. Przeciągnął
dźwignię w swoją stronę, rozległ się straszny huk, a James przestraszył się, że
naprawdę uruchomił alarm, jemu jednak ukazały się drzwi u spodu schodów. Tego
jednak w żaden sposób nie mógł oznaczyć, byłoby to zbyt podejrzane. Arthemis
będzie musiała sama na to wpaść. Inni go nie obchodzili. Wszedł na zupełnie
pusty korytarz. Wiedział, że ma do zabezpieczenia jeszcze jeden punkt. Konkretnie
stanowisko strażnika, zanim jednak tam dotrze musiał obmyślić plan.
Najpewniej należy go wysłać gdzieś. Nie chciał
go otruć, ale jednak, powinien go wysłać stąd. Korytarz, na którym się
znajdował był długi i prosty, jeżeli teraz ktoś tu wejdzie, będzie po nim,
szczególnie, że za nim portal się zamknął.
Nie był tak dobry jak Rose w iluzji, więc wolał
z niej nie korzystać, jednak miał swoje atuty, a nie przypominał sobie, żeby w
regulaminie była mowa o tym, że nie można tego używać. Poza tym… czy on
kiedykolwiek zwracał uwagę na jakikolwiek regulamin? Jednak czułby się raźniej
mając przy sobie Arthemis, albo chociaż mając z nią jakiś kontakt. Czuł się
coraz bardziej nieswojo będąc daleko od niej. Tak długo odcięty… przez uczucia,
przez swoje własne zachowanie, i w
końcu… przez to cholerne zadanie.
Chwilę potem James Potter zniknął pod peleryną
niewidką, która tyle razy przysłużyła się jego ojcu, dziadkowi i pewnie wielu
przed nimi.
Niczym duch dotarł w końcu do punktu
kontrolnego. Człowiek, chyba czekał na swojego zmiennika więc, zapewne kończyła
się jego zmiana, to nie była pomyślna okoliczność.
James nie sądził, że tak szybko zobaczą numer
z pogodą. Ale jeżeli tak, to powinien jeszcze chwilę zaczekać na zmiennika i
dopiero nim się zająć. Ewentualnie popracować nad pogodą albo… nad czym innym.
Musiał obmyślić zapasowy plan.
"Którz więć mógłby ich winić za to, że nie dostrzegali otoczenia wokół siebie i nie zauważyli wcześniej, że ci którzy zawsze im pomagają tym razem osobiście potrzebują pomocy" - to zdanie wyraza tyle emocji, jest po prostu smutne. W dodatku to zadanie jest takie podejrzane
OdpowiedzUsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, co z Jamesem się dzieje czemu odsuwa się od Arthemis czy ma to coś wspólnego z jej zdolnościami, czy ktoś go kontoluje... czuje się osamotniony, ale co za przyjaciele Arthemis zawesze im pomagała, a teraz nikt nie zauważa że i ona teraz potrzebuje pomocy, wsparcia...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza