sobota, 27 stycznia 2018

Maroko. Wyzwanie 4: Rozdzieleni w Marakeszu (Rok VI, Rozdział 39)

 Cztery dni później Arthemis jak burza szła w kierunku szóstego piętra z trudem powstrzymując ogarniającą ją wściekłość, zaprawioną dużą dozą smutku, a wręcz rozpaczy.
 Wpadła do pokoju muzycznego i wskazała dłonią na zdezelowane jeszcze bardziej niż na początku krzesło i powiedziała wściekle:
- Ignis!!
 Zupełnie jednak się na tym nie skupiła, bo w myślach jak mantra przewijały się jej ostatnie chwile. Jak mógł!? Kretyn, kretyn, kretyn!!! KRETYN!!
 Arthemis czując ogarniające ją uczucie beznadziei siłą powstrzymała suchy szloch. Nic jednak nie mogła poradzić na to, że było jej przykro. Czuła się tak bardzo zdezorientowana jego zachowaniem…
 Nie zachowywał się jak on…
 Czy naprawdę wszystko wyolbrzymiała?
 Przecież tylko do niego podeszła… Tylko zapytała mimochodem czy przyjdzie do niej, do sali muzycznej. Do ich sali…
 A on nawet nie podniósł na nią wzrok. Nawet nie zerknął…
 Wpatrywał się tylko w książkę, chociaż doskonale wiedziała, że jej nie czyta i powiedział:
- Idź sama, ja mam jeszcze dużo do zrobienia.
- Może więc ci pomogę? – rzuciła ochoczo i chciała odsunąć krzesło, ale stopą zatrzymał mebel i rzucił:
- Nie zawracaj sobie tym głowy.
- Ale to naprawdę żaden problem…
- Wiem, że masz już wszystko nadrobione i zapięte na ostatni guzik, ale nie wszyscy są tacy genialni jak ty – powiedział zimno, a ona odruchowo puściła krzesło, spoglądając na niego zaskoczona i zraniona.
- Co się z tobą dzieję? – zapytała cicho.
- Nic – rzucił opryskliwie. – Chcę po prostu to skończyć, żeby mieć wolne święta… - zerwał się, zebrał książki i odszedł w drugi kąt pokoju, jakby chciał być jak najdalej od niej.
 Arthemis będąc w sali muzycznej, wpatrując się w krzesło poczuła jak drżą jej wargi na samo wspomnienie o tym.
 Dlaczego się tak zachowywał? Nie rozumiała… Co zrobiła, że był zły? Co się stało, że tak nagle się od niej odsunął?
 To nie było nagle… - powiedział głos w głowie Arthemis. – To się dzieję, już od dwóch tygodni…
 Kiedy ostatnio jej dotknął? Nawet nie trzymał jej za rękę, gdy byli w Hogsmead. A do tego bardzo szybko ją zostawił, wykorzystując pierwszą nadarzającą się okazję.
 Ostatni raz pocałował ją wtedy w Pokoju Wspólnym… To byłą też ostatnia noc, gdy zachowywał się normalnie.
 Jadł albo przed nią, albo długo po niej, a już na pewno daleko od niej…
 Biegał sam, albo nie biegał w ogóle, za co Forsythe, wiecznie urządzał mu szlabany. Nie chciał z nią przebywać… Po prostu za wszelką cenę trzymał się od niej z daleka.
 Nie mogła sobie przypomnieć, co zrobiła źle. Czym go uraziła?
 Łza, która spłynęła niespodziewanie po jej policzku, tak ją zdenerwowała, że Arthemis z wrzaskiem wyciągnęła rękę w kierunku krzesła.
- IGNISS!!
To, że nic się nie stało doprowadziło ją do pasji. I nagle krzesło z hukiem poleciało na ścianę.
Nie było na nim jednka płomieni. Po prostu roztrzaskało się w drzazgi.
 Arthemis stała na środku klasy, z przerażeniem zatykając usta dłońmi.
 Nie… - pomyślała.
 Wiedziała, że to nie zaklęcie wywołało taką reakcję. Przełknęła ślinę… A jednak dobrze pamiętała tamtą chwilę… Naprawdę potrafiła przemieszczać przedmioty siłą umysłu.
 Ale jeżeli robiła tak tylko, gdy się wściekła, mogła zrobić komuś krzywdę… Nie mogła do tego dopuścić!
 James… musi powiedzieć Jamesowi…
 Zrobiła krok w stronę drzwi i zamarła.
 Spuściła wzrok, a potem powoli ze znużeniem zamknęła oczy. Sfrustrowana otarła je rękawem.
 Dobrze… w takim razie, zrobi to, co należy. Jeżeli nie mogła być pewna swoich zdolności, należało nauczyć się je kontrolować.
 Odwróciła się do starego puzonu i skoncentrowała na nim.
 W jakiś sposób jej umysł potrafił się skoncentrować, jednak dusza i serce na okrągło, jak mantrę powtarzały ten sam hymn. Jedno, tak drogie jej imię…


 Arthemis już więcej nie próbowała nawiązać kontaktu z Jamesem, chociaż ta sytuacja raniła ją bardzo. Widziała go często w Pokoju Wspólnym, ale bynajmniej nie odrabiał lekcji. Najczęściej wpatrywał się w jedną stronę książki, albo ze znudzonym wyrazem twarzy rozmawiał akurat z tym, kto się nawinął.
 Wiedziała to wszystko, bo jej wzrok mimowolnie podążał zawsze w jego kierunku.
 Jednak pozwolała oddalać mu się coraz bardziej, zupełnie nie rozumiejąc. Jej błędem było nie żądanie wyjaśnień, ale była z jednej strony tak rozbita, a z drugiej tak totalnie zdezorientowana, że nie wiedziała nawet jak mogłaby to zrobić.
 Może gdyby tak bardzo nie bała się, że chodzi właśnie o jej zdolności, wzięłaby sobie do serca radę Jamesa i naprawde sprawdziła jego uczucia.
 A był totalnie zdezorientowany i nieszczęśliwy. Blady i wycieńczony, jakby coś zupełnie wysysało z niego siły. Wiedział, że jego zachowanie sprawia, że Arthemis pogrąża się w depresji, co jeszcze bardziej pogłębiało jego stan, jednak czuł się tak jakby wpadł w czarną dziurę i nie mógł się z niej wydostać. Zamiast więc zadośćuczynić za to, co zrobił znowu ją ranił i obwiniał się jeszcze bardziej.
 Nikt jednak nie zauważał ani jego stanu, ani stanu Arthemis.
 Rose i Lucas martwili się o Lily, chociaż pewnie z dwóch różnych powodów. Z kolei ona sama jak mogła starała się ich uspokajać. Fred był zajęty Valentine, a Albus Marią. Którz więć mógłby ich winić za to, że nie dostrzegali otoczenia wokół siebie i nie zauważyli wcześniej, że ci którzy zawsze im pomagają tym razem osobiście potrzebują pomocy.


 Po tygodniu Rose jednak w końcu zauważyła, że coś jest nie tak. Przede wszystkim nie mogła sobie przypomnieć kiedy ostatni widziała Jamesa i Arthemis razem, a już samo to było mocno podejrzane.
 Nie zdążyła jednak poruszyć tego tematu z jednego błahego powodu… przyszło wezwanie.
 Arthemis została wezwana do gabinetu Forsythe’a, w którym już siedział James. W żaden sposób nie pokazał po sobie, że ją zauważył. Forsythe przez długą chwilę obserwował oboje uważnie, a potem rzucił:
- Mam nadzieję, że jesteście przygotowani?
Pokiwali głowami.
- Dobrze. Wyjeżdżacie dzisiaj w nocy. Zadanie będzie trwało 24 godziny, więc nie musicie pakować zbyt wielu ciuchów.
- Dokąd? – zapytał od niechcenia James.
- Do Maroka – odpowiedział Forsythe wstając. – Pojedzie z wami Wróżbiarstwo, EA i gość od run…
 Czyli będziemy mieli osobne pokoje – pomyślała Arthemis i do końca nie mogła rozstrzygnąć czy czuje ulgę, czy rozczarowanie.
- Zbiórka będzie w Sali Wejściowej o północy. Bądźcie na czas…
 James skinał Forsythe’owi głową i czym prędzej wyszedł, przechodząc obok Arthemis bez słowa. Poczuła się naprawdę zagubiona jego zachowaniem. Miała nadzieję, przez chwilę naprawdę wierzyła, że w czasie zadania, gdy znowu groziło im jakieś niebezpieczeństwo, James okaże chociaż minimalne zainteresowanie. On jednak nadal był obojętny jakby w ogóle jej nie znał.
 Opadły jej ramiona.
- Coś się dzieję? – zapytał spokojnie Forsythe, przekrzywiając głowę i patrząc na nią z troską.
- Nie – odpowiedziała spokojnie.
- Dobrze wiesz, że od początku byłem przeciwny waszemu wspólnemu udziałowi w tym przedsięwzięciu – powiedział chłodno. – Jeżeli wasze osobiste rozgrywki sprawią, że narazicie się na niebezpieczeństwo nikt, nic na to nie będzie mógł poradzić…
- Wszystko jest w porządku – powiedziała stanowczo i wyszła  z sali, nie żegnając się.
Ale nie było… Wiedziała, że nie było.
 Tak więc w środku nocy, przechodzili przez uśpiony i opustoszały zamek. Ruszyli do Wielkiej Sali jedynie z najpotrzebniejszymi rzeczami w plecakach. Była ich zaledwie szóstka, która opuszczała szkołę.
Rayne Hawks, siódmoklasista, specjalista od run, uśmiechnął się do niej; Dafne – trzynastolatka - ufnie stanęła obok niej, jakby prosiła o ochronę.
 James i Albus stali obok Forsythe’a. James w milczeniu z ponurą twarzą obserwował Arthemis i Rayne’a. Przez chwilę Arthemis miała nawet wrażenie, że przeleciała obok niej fala jego zazdrości, ale znikła tak szybko jak się pojawiła.
 Gdy na niego spojrzała, wpatrywał się w Albusa, który z zadowolonym uśmiechem trajkotał jak najęty.
 W Hogwarcie poza Rose i Scorpiusem nie było żadnych już zawodników.
 Wszyscy pozostali już odpadli. Jako ostatnia, poległa w Niemczech Kayleen Kimball. Tak więc pozostała ich najsilniejsza siódemka.
 Forsythe uniósł do góry stary cynowy czajniczek do herbaty i zgromadził wszytskich dookoła siebie. Chwilę potem świstoklik porwał ich w wir barw.
 Arthemis przytrzymała Dafne, żeby ta nie wywróciła się przy lądowaniu. Reszcie poszło gładko. Wylądowali pod ciemnym, nocnym niebem Marakeszu. Na całym dziedzińcu przed budynkiem we wschodnim stylu panowała cisza, ale gdy tyko Albus postawił stopy na ziemi, rozległ się tupot i radosne szczebiotanie:
- Al!! Al!! Tak długo… - chwilę potem nastąpiła kanonada hiszpańsko-angielskich słów, a w ramionach Albusa niespodziewanie pojawiła się burza kręconych hebanowych loków.
 Arthemis odruchowo wymieniła porozumiewawcze, pełne politowania spojrzenie z Jamesem. Zrobili to tak odruchowo, że na chwilę zupełnie zapomnieli o ostatnich tygodniach.
 Arthemis poczuła skurcz w sercu i pomyślała: a co mi tam! A potem uśmiechnęła się do niego łagodnie i czule, chociaż wiedziała, że się odwróci, i że to ją zrani.
 Tak też się stało. Chwilę później dziewczyna z obsługi pokazała mu, że ma iść za nią.
 Arthemis z cieżki sercem odwróciła się do jakiejś dziwnie ubranej marokanki o ciemnej, oliwkowej cerze charakterystycznej dla basenu Morza Śródziemnego, która gestem pokazała, że ona i Dafne zostaną zaprowadzone do komnaty.
 W pokoju, do którego poszły płonęły oliwne lampy i pachniało kadzidłami. Kazano im się ubrać w stroje podobne do tego, który miała na sobie dziewczyna.
 Arthemis stanęła naprzeciw niej z rękami założonymi na piersi, a cała jej postawa mówiła tyle, co: za żadne skarby świata.
 Dafne tymczasem z ochotą przebrała się w wielobarwny strój przypominający indyjskie sari.
 Dziewczyna mówiąc coś szybko i gestykulując zawzięcie co chwila pookazywała to na Arthemis, to na dziwną kieckę.
- Tak myślałam, że będzie z tym kłopot. Wszyscy zawodnicy mają jakiś problem… - usłyszeli westchnienie przy drzwiach.
Beverly Vane weszła do środka.
- Dziękuję, Delio… - odprawiła dziewczynę gestem. – Poróbowała ci przekazać, że to część twojego zadania…
- Część zadania? – prychnęła z powątpieniem Arthemis.
- Owszem. Nie możesz się za bardzo wyróżniać, a to jest strój charakterystyczny dla Marakeszu. Ciesz się, że jesteś dziewczyną… dla chłopców był to spory problem…
- Widziałam ludzi na ulicach i oni ubierają się normalnie…
- Mugole owszem – przyznała jej racje pani Vane. – Ale czarodzieje nadal preferują tradycjne marokańskie stroje, a ty będziesz się poruszać po terenie specjalnie przeznaczonym dla czarodziejów. Jak ta cała wasz Pokątna w Londynie, a może bardziej Ministerstwo Magii? Taka dzielnica nazywa się Jafar – dodała uściślając. - Wyciągnęła w stronę Arthemis czerwoną kopertę. – Tu są instrukcję. Do przekazania paczki nie możesz się spotkać ze swoim partnerem. Zostaliście zresztą przed tym zabezpieczeni…
 Arthemis błyskawicznie na nią spojrzała.
- Czemu?
- Przesłuchaj instrukcje… - odpowiedziała tylko Beverly Vane, a potem zwróciła się do Dafne. – Możesz iść ze mną. Przyniesiesz dla was coś do jedzenia, a w tym czasie Panna Kapryśna odsłucha zasady nowego zadania…
 We dwie opuściły pokój, zostawiając Arthemis zaciskającą palce na na kopercie. Bez wątpienia był to wyjec, więc tak czy inaczej musiałaby w końcu otworzyć.
 Westchnęła ciężko. Co wymyślili tym razem?
 Odbezpieczyła pieczęć. Z środka popłynął wolny, wyraźny głos:
- Witamy cię w kolejnej próbie dziesięcioboju! Będzie się różnić od wcześniejszych zadań, dlatego uprzejmie prosimy o dokładne zapamiętanie instrukcji, gdyż będą miały kluczowe znaczenie w waszym dalszym postępowaniu. – Dla Arthemis nie był to problem. Jej pamięć z reguły była niezawodna. – Dalsza część instrukcji przekazana zostanie tylko osobie A z drużyny, osoby B, otrzymają odmienne zadania. – Chwila przerwy. -  Udaj się do podziemnego archiwum pod budynkiem ratusza w Jafarze. – Hę?- przemknęło Arthemis przez myśl.
- W dziale XB 124 14, została dla ciebie umieszczona koperta o numerze g-51. W siedmiu miejscach w mieście ukryte zostały wazony. Musisz przetransportować dokument z koperty w konkretne miejsce wypisane na kopercie i zamienić ją na to, co jest w wazonie. Gdy to zrobisz dostaniesz następne instrukcje. W kopercie, którą trzymasz w ręku znajdziesz mapę i wskazówki. Twoje zadanie rozpocznie się z wybiciem godziny szóstej rano.
 Ale co będzie w tym czasie robił James? Jaka jest jego rola? – zapytała się w myślach Arthemis. To było takie proste… po prostu go zapytać. Wystarczyło wysłać jedną pojedyńczą myśl…
 Jednak uczciwość i chęć zachowywania się jak każdy inny człowiek zwyciężyły.
 Wyjęła z koperty mapę, zanim ta wybuchła. Bardzo przydtanie były na niej zaznaczone wszystkie siedem lokalizacji, Jafar, ratusz i budynek, w którym teraz się znajdowała. Pozostawało tylko jedno pytanie: jak się tam dostać i co otwiera wejście do świata marokańskich czarodziejów?
 Arthemis próbowała sobie przypomnieć, czy Marokańczycy jeszcze biorąc udział w dziesięciboju, ale wydawało jej się, że odpadli w Peru… To dobrze, bo mieliby ułatwione zadanie jej zdaniem.
 Rozłożyła przed sobą plan budynku ratusza i plan archiwum i zaczęła go wnikliwie studiować. Musiała jeszcze zapytać jakiegoś czarodziejskiego tubylca o wejście do Jafaru. Chyba już nawet wiedziała kogo. Musiała się tylko przebrać…


 Jamesowi nie kazano się przebrać. Żadnemu z zawodników zgromadzonych z nim w sali. Było ich znacznie mniej niż się spodziewał, ale organizatorzy nie byli zaskoczeni, że nie ma połowy zawodników. Chwilę potem dowiedział się dlaczego.
 Pan Murphy stanął przed zebranimi.
 W sumie można powiedzieć, przed chłopakami, bo James jak do tej pory żadnej dziewczynny nie widział. Czyżby już tylko Arthemis została w konkursie? Poczuł przypływ szczeniackiej dumy, którą zmyło poczucie winy.
- Jak zauważyliście z każdej drużyny jest tu tylko jedna osoba. Tym razem będziecie działać w pojedynkę, chociaż wasze zadania będą od siebie zależne. Wasi partnerzy już otrzymali swoje instrukcje. Ich zadanie odbędzie się trochę później. Najpierw wy musicie im przetrzeć trasę… - Zawiesił głos, przeciągając napięcie.
 James i tak już był spięty. Jego zwykły niepokój wzrósł pięciokrotnie, gdy pomyślał, jak rozbici z jego winy są ostatnio. Kretyn! Miał ochotę strzelić sobie w łeb.
 Tymczasem pan Murphy przyniósł olbrzymi koszyk.
- Każdy z was wylosuje teraz kopertę z destynacją i zadaniem. Bardzo dużo będzie zależało od tego, czy swoje zadanie wykonacie, czy też nie. Jeżeli nie wykonacie go właściwie wasz partner może zostać wyeliminowany, bądź nie być zdolnym do wykonania dalszej części instrukcji.
 Jamesowi ścisnęło się serce. Zbyt niebezpiecznie. Zbyt niepewne było to zadanie… zbyt wiele niewiadomych. Musieli niemal poruszać się po omacku. I jeszcze ten mur między nimi, który sam postawił…
 Przyszła jego kolej. Wylosował kopertę. W niej był plan jakiegoś budynku, na nim zaznaczone czerwonymi krzyżykami  widniały punkty. Pod spodem było tylko jedno polecenie. Zneutralizować i obezwładnić. Oczyścić przejście dla zawodnika B. Twoje zadanie zacznie się o 5.30 rano. Po jego wykonaniu idź na pocztę i odbierz przesyłkę zaadresowaną na siebie.
- Zostaniecie przeniesieni nieopodal właściwego budynku. Dalej musicie radzić sobie sami… Niektórzy z was zostaną celowo złapani. To będzie sprawdzian waszej wierności. Zdrada partnera, bądź współtowarzyszy równa się z dyskwalifikają z konkurs…
 Podniósł się szum.
- Radzę wam więc przygotować sobie, kilka wiarygodnych wymówek…
James tego nie potrzebował. Wymyślanie na poczekaniu nieźle mu wychodziło. Zajrzał ponownie do koperty i wyciągnął jeszcze jedną kartkę z jakąś niewielką mapką. Jej tytuł brzmiał: Miejsce spotkania.
 Niemal się roześmiał. To było jak jakaś misja szpiegowska. No, ale skoro władze użyczyły im ratusza to nie miał nic przeciwko temu. Chociaż… jakby tak się zastanowić, to pewnie zadanie trwało w ciągu dnia, ponieważ mieli zostać nie wykryci…
- W tym zadaniu do czasu aż się połączycie z partnerem nie liczy się czas, ale wykonanie. – dodał jeszcze, a wszyscy spojrzeli na niego zdziwieni. – Nikt nie może was przyłapać, złapać, ani w jakikolwiek sposób wykryć, gdyż oznacza to automatyczną dyskwalifikacje. W ratuszu będą podstawieni strażnicy obok, których musicie przejść bezszelestnie. Nie możecie ich obezwładnić, ani zrobić im krzywdy. – Tym razem na twarzach chłopców odbiło się oburzenie. - Proszę, aby każdy pozostał w tej sali. Dostarczymy wam tutaj jedzenie oraz materace, na których będziecie mogli odpocząć to czasu godziny zero. Nie wolno wam się kontaktować z partnerami. Kto złamie ten zakaz zostanie zdyskwalifikowany… Macie kilka godzin na przygotowania, dobrze je wykorzystajcie – poradził i wyszedł, nie zważając na gniewne miny zawodników.
 Dopiero teraz James usłyszał wielotonowe pomieszanie głosów i języków z różnych zakątków świata. Hmm… musiał dowiedzieć się, jakiego zaklęcia używają, żeby wszystkim na raz tłumaczyć. Przydałoby mu się coś takiego.
 Co do partnerów, wiedział, że Arthemis ma doskonałą metodę komunikacji, której nikt nie byłby w stanie wykryć. Wiedział też, że nie użyje jej, bo po pierwsze ona to ona, a po drugie… eehh, ostatnio gdy chciała coś mu w ten posób powiedzieć, nie odpowiedział. Musiała czuć się urażona.
 Przeczesał dłonią włosy. Naprawdę nie wiedział, co robić, a i czas nie był odpowiedniu, żeby teraz o tym myśleć. Skupił się więc na mapie.



 Arthemis zaczekała, aż Dafne wróci radosna jak wróbelek, a za nią z tacą pełną jedzenia Delia. Potem podstępem zaprosiła dziewczynę do wspólnego posiłku, w ramach przeprosin za wcześniejsze zachowanie. Gdy ta już się rozluźniła próbowała zacząć rozmowę, jednak dziewczyna nie znała w ząb angielskiego, a Arthemis raczej też nie rozumiała po marokańsku. Było trochę śmiechu, ale w końcu zaczęły porozumiewać się łamanym hiszpańskim. Dziewczyna zapewne znała go z powodu zamieszkania w niedalekiej odległości od Półwyspu Iberyjskiego, a Arthemis miała okazję złapać słownik angielsko-hispzańskich. W końcu była z ojcem w Meksyku i Argentynie, chociaż samej Hiszpanii jeszcze odwiedzić nie zdołała.
 Zapytała więc o to jak wejść do Jafaru. Dziewczyna widocznie nie miała polecenia trzymania języka za zębami, bo bardzo chętnie podzieliła się z nią tą wiedzą. Poza tym, jakby nie patrzeć… nie sądziła by wielu zawodników mówiło po marokańsku.
 W każdym bądź razie Delia wyjaśniła jej, że należy po prostu iść na bazar, znaleźć zniszczoną budkę, w której kiedyś sprzedawano…(Arthemis miała problem ze zrozumieniem niewyraźnego słowa) dywany?
 Jak rozpoznać budkę? Bardzo prosto! Przed nią siedzi zaklinacz węży. Gdy wejdzie się do starego straganu zaklinacz zaczyna grać, a przejście wewnątrz się otwiera.
 A jeżeli fakira nie ma?
 Och, on jest tam zawsze! Zaklinaczy jest 24 i zmieniają się co godzinę.
 No, to rzeczywiście – pomyślała Arthemis z przekąsem, - nie napracują się.
 Tego wszystkiego dowiedziała się w łatwy, przyjemny i nie wymagający zachodu sposób, zajadając przy okazji ciastka. Bardzo pożytecznie wykonany czas, który pozostał do świtu i początku zadania.
 W końcu jednak Delia zerwała się na równe nogi. Łamanym hiszpańskim wydukała:
- Zapomniałam, że trzeba panienki zamknąć…
- Zamknąć? – Arthemis wstała powoli, prezentując całą grozę swojej postaci.
Dziewczyna mimowolnie uciekła wzokiem.
- Tak. O wyznaczonej godzinie musi panienka sama się stąd wydostać. Drzwi otworzą się dopiero dla panienki Dafne o ósmej.
 Dafne uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością, a Arthemis westchnęła, ale skinęła głową. Zadanie to zadanie.
 Delia opuściła ich, zamykając zaklęciem drzwi. Dafne z westchnieniem schowała się pod kołdrę w jednym z łóżek.
 Arthemis również skierowała się do łóżka, chociaż nie miała w planach spania.
- Hej… mogę ci powróżyć? – rzuciła cicho Dafne. – Jutro jest chiromancja, a ja nie jestem zbyt w tym dobra. Moje umiejętności polegają raczej na przeczuciach, na przebłyskach, całe to wróżenie z fusów itd. uważam za brednie. Zwykła interpretacje symboli. Ale w dłoni człowieka, jest coś co wiele może mi o nim powiedzieć, chociaż nie mogę ci powiedzieć kiedy i jak umrzesz…
 Arthemis zachichotała i dla zabawy podała jej swoją prawą dłoń.
- Hmm… myślałam, że będzie inna – mruknęła z rozczarowaniem dziwna eteryczna Dafne.
- To znaczy?
- No wiesz, jesteś taką legendą w szkole, że uważałam cię co najmniej za półdemona.
- Hę? – Arthemis poczuła się poniekąd urażona.
- Ale jesteś najzwyklejszym człowiekiem… Jednak coś cię gnębi. Masz plamy na aurze. Jak ludzie, którzy mają depresje…
 Arthemis powoli wyswobodziła rękę i uśmiechnęła się do niej łagodnie. Potem odwróciła się do swojego łóżka.
- Powiedziałam za dużo? Przepraszam – Dafne spochmurniała. – Czasami nie panuje nad zdolnościami, a potem wymyka mi się wszystko spod kontroli…
Och, jakże dobrze cię rozumiem! – pomyślała Arthemis.
- Nic się nie stało. Po prostu bardzo dobrze trafiłaś…
- Myślę, że to przez pogodę. Dawno nie było słońca. Mnóstwo ludzi ma teraz mniej błyszczącą aurę. Twój chłopak ma bardzo wyraźne czarnofioletowe plamy na aurze. Poważniejsze niż ty. Może powinnaś z nim porozmawiać? – Dafne pobladła, jakby zdała sobie sprawę, z tego co powiedziała. – Przepraszam! Przepraszam! Jestem już zmęczona. Nie wiem co mówię! Jestem taka roztrzepana i niepoważna!
- James nie chce ze mną rozmawiać. Nawet nie chce ze mną przebywać...- poskarżyła się w końcu cicho.
Dafne przez długą chwilę milczała, a potem odwróciła się do ściany, mówiąc:
- Ludzie często robią i mówią rzeczy, które nijak mają się do ich uczuć… Gdyby ludzie zamiast słów, mogli słyszeć uczucia byłoby o wiele mniej nieporozumień… Nie gaś światła, dobrze? Nie lubię nowych miejsc…
 Więcej już się nie odezwała. Arthemis położyła się na wznak w łóżku i wpatrywała w cienie rzucane przez lampę na sufit.
 Nie powinna tutaj być. Nie potrafiła się skupić, a to było bardzo niebezpieczne…
 To było żałosne… Jak wiele od niego zależało w jej życiu, w jej umyśle, organizmie… systemie nerwowym. Potrafiła się od tego odgrodzić owszem, ale szczerze mówiąc nawet walka z tysiącami emocji naraz nie była taka trudna. Bo własnych uczuć… cóż tu sama blokada nie wystarczała.
 I te pytania, wciąż ją nękające…
 Dlaczego? Co się stało? Co zrobiłam? O co mu chodzi?
 Po raz pierwszy miała ochotę bez powodu uderzyć w płacz…



 James przebudził się nagle. Spał na siedzący, oparty o ścianę saloniku, w którym zostali zamknięci. Czuł to dziwne otumanienie, gdy człowiek śpi zbyt krótko, by umysł naprawdę odpoczął.
 Jak zwykle jego pierwszą myślą było jedno imię. Nic i nikt nie mógł na to poradzić.
 Wydawało mu się, że we śnie była tak blisko… niebywale blisko, a jednocześnie coś ją od niego odgradzało. To było uczucie, które sprawiało, że był totalnie skołowany.
 Patrzenie na nią sprawiało mu wręcz fizyczny ból. Może więc lepiej, że tym razem mieli działać osobno.
 Zadanie, przypomniał sobie nagle. Ile czasu  zostało? Zerknął na zegarek. Było w pół do czwartej. Zostało jeszcze sporo czasu do zadania. Jednak nie chciał już spać. Miał wrażenie, że coś tylko czyha aż on zaśnie… Popadał w paranoję, bo naprawdę już od dłuższego czasu to wrażenie go nie opuszczało. Na Merlina, przecież żaden skrytobójca się na niego nie czaił, prawda?!
 Rozejrzał się po zaciemnionej sali, chyba wszyscy wpadli na ten sam pomysł, bo zewsząd dobiegał go odgłos pochrapywania. Nie słychać było żadnych szeptów, bo przecież z kim mieliby szeptać, skoro każdy był przeciwnikiem?
 Nie. Tym razem każdy musiał działać indywidualnie.
 James wstał, żeby rozprostować kości. Zaczął intensywnie myśleć o zadaniu. Prawdopodobnie nie będzie większych problemów z przedostaniem się do ratusza, jednak to, co spotkają wewnątrz było już zupełnie inną kwestią. A poza tym o tak wczesnej godzinie, chyba nie będzie tam zbyt dużej ilości osób, więc będą zupełnie na widoku.
 Swoją drogą uważał, że właśnie to stanowi zagrożenie. Jeżeli byłoby więcej ludzi, mieliby ułatwione zadanie. Okazało się jednak, że nie wszyscy mają zadanie na tę samą godzinę.
 O czwartej wszedł pan Murphy i wywołał część chłopaków. Pierwszy transport został odstawiony  na miejsce. Sytacja powtórzyła się o 4.30 oraz 5.00. 
 To wyglądało tak, jakby ustawiono ich etapami. Jamesowi się to nie podobało. Bowiem, jeżeli któryś z wcześniejszych zawodników zawalił, to Arthemis wykonując zadanie może wpaść w kłopoty. Poza tym zadanie wykonywane przez partnerów, musiało zaczynać się o tej samej godzinie, bo inaczej byłoby to niesprawiedliwe.
 Uważał, że zupełnie nie przemyślane jest to zadanie, ale pewnie chodziło o to, żeby skołować zawodników. Dalej jednak nie miał czasu się nad tym zastanawiać. O 5.30 przyszła pora na niego.
 Zastanawiał się, co by miał do zrobienia, gdyby wylosował inną kopertę.
 To była najdziwniejsza podróż jaką w życiu odbył i był pewny, że nigdy już jej nie powtórzy.
 Kazali im uściąść na ziemi. Centrali posadzili ich na podłodze w korytarzu. A potem niespodziewanie podłoga, a raczej dywan, położony na niej uniósł się dwa metry nad ziemię i sześć osób z trudem zachowało równowagę. James złapał się krawędzi i miał to szczęście, że zanim wylecieli w przestworza, udało mu się usiąść po turecku. W jakiś sposób pomogło mu to zachować równowagę. Dywanem kierował jakiś człowiek w turbanie, którego ten szalony lot wyraźnie nie wzruszał.
 W końcu jednak pan Murphy, który im towarzyszył pokazał im znak, że mają być cicho. Zlecieli na olbrzymi dziedzińcem, przed wielkim gmachem. Widocznie było jeszcze dostatecznie wcześnie, żeby nikogo nie spotkać. Chyba właśnie o to, organizatorom chodziło.
 Wszyscy, którzy z ulgą w pośpiechu zsiedli z dywanu, nagle poczuli dziwną niemoc w nogach.
 James próbował znowu przystosować się do przyciągania ziemskiego. I musiał się pośpieszyć. Przekradł się jednak w końcu pod gmach budynku. Zerknął na plan ratusza. Miał do zabezpieczenie i zakłócenia trzy punkty. Musiał dokładnie prześledzić trasę i zobaczyć, czy nie ma innego wyjścia. Z mapy wynikało, że powinien zejść na ostatni poziom. Miał nadzieję, że pozostałe są już zabezpieczone. Jeżeli nie, to nie tylko on i Arthemis będą mieli kłopoty.
 W pomieszczeniu jarzyły się przyciemnione światła. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem, ale nikt nie zareagował. W olbrzymim holu nie było nikogo. To wydało mu się wystarczająco podejrzane. Wiedział, że w Ministerstwi Magii zawsze ktoś pracuje. A to miejsce wiele się od ministerstw nie różniło. Może było po prostu w bardziej wschodnim stylu…
 Jednak Marokańczycy chyba nie przepadali za winadami. Nie widział tutaj ani jednej. Sieć korytarzy połączona była tylko wieloma schodami, w naprawdę imponującym stylu, wyłożona białym, gołębim, błękitnym oraz czarnym marmurem. Wszystko błyszczało, jakby codziennie stado domowych skrzatów polerowało każdy detal. Nie było to zresztą wykluczone.
 James musiał długo zastanawiać się, które tunele i które schody wybrać, gdyż było wielce prawdopodobne, że trafi do zupełnie innego sektora niż powinien, a najniższe piętra w ogóle nie miały połączenia. Jeżeli weszłeś do sektora A, nie było sposoby wejść do sektora B, trzeba było cofnąć się pięć pięter wyżej.
 Musiał zejść trzynaście pięter niżej… Westchnął głęboko i miał ochotę narysować sobie ołówkiem wyznaczoną trasę, żeby się nie pomylić.      Uznał jednak, że byłoby to zbyt dziecinne.
 Kilku zawodników już go wyprzedziło zupełnie nie przejmując się tym, że cisza wcale nie musi oznaczać, że nikogo tu nie ma.
 James wiedział, że zajmie mu to więcej czasu, ale wolał się przemknąć. Musiał też uważać, żeby na klatkach schodowych na nikogo się nie natknąć.
 Pierwsze kłopoty napotkał dopiero na trzecim piętrze. I to nie ze swojego powodu.
 Jakiś nierozgarnięty pacan wpadł na strażnika. Co więcej próbował mu w swoim języku wytłumaczyć dlaczego tu jest, co było wystarczająco podejrzane. Został brutalnie ujęty pod łokieć przez człowieka w szerokich arabskich spodniach i turbanie na głowie i wyprowadzony. Przez chwilę James spanikowany zdał sobie sprawę, że idą w kierunku „jego” schodów, więc czym prędzej, jak tylko pozwalał mu na to szybki chód, który nie robił hałasu, wbiegł na wyższe piętro i ukrył się w jednej z wielu nisz.
  Po chwili tamci przeszli obok niego. Wykorzystując okazję i brak strażnika, zleciał od razu trzy piętra w dół. I wtedy napotkał nierozwiązane zadanie. Zapewne ktoś został złapany, albo nie był w stanie sobie poradzić. Jednak widać było dziwną bladość i drgania całej przezroczystej bariery, która miała ilustrować wszystko to, co działo się na tej klatce schodowej i przekazywać to dalej, do innych barier, zapewne również do głównego strażnika. Bariera była taka słaba zapewne dlatego, że ktoś ją zastopował. Dzięki temu mógł przejść niezauważony.
 Nadwątlona bariera szybko się poddała, a James zszedł kolejne trzy piętra w dół i zdał sobie sprawę, że wybrał zły korytarz. Musiał więc znowu wejść na szóste piętro i od nowa wybrać drogę. Dalej, aż do jedenastego pietra obyło się bez kłopotów. Na dwunastym spotkał pierwszych, którzy dotarli tutaj z jego grupy.
 Trzech było zajętych zupełnie czym innym. Każdy główkował nad tym, jak zrobić, to co zrobić miał. On natomiast również trafił na swoje pierwsze zadanie.
 Stanął przed miejscem, gdzie powinna być kolejna klatka schodowa, prowadząca na najniższe z pięter.
 Transmutacja tu nie pomoże, przemknęło mu przez myśl, gdy patrzył na otchłań. Dosłownie wielką, niekończącą się otchłań bez dna. Bez schodów, bez poręczy, bez niczego. Po prostu wielka czarna dziura. James był pewien, że jeżeli nawet ktoś by się odważył i tam wskoczył, uruchomiłoby to alarm.
 Należałoby znaleźć albo obejście, albo wyłącznik tego czegoś. Bo nawet jeżeli znalazłby po prostu mechanizm unieruchamiający, to nic nie da. Arthemis będzie musiała stracić czas na szukanie przejścia.
 To nie jest iluzja, stwierdził James, uważnie obserwując głębie. To sieć zaklęć. Nie było możliwości zneutralizowania ich wszystkich. Ba! Nawet części. Więc musiało chodzić o coś innego. Nie tylko Arthemis miała tędy przejść… Na Merlina! Musiał się pośpieszyć, bo inaczej zaczną się schodzić pracownicy.
 Może wcale nie musiał dużo myśleć? Może to było oczywiste? Może wręcz… nie wymagało żadnej magii?
 James nie chciał tam nic wrzucać, ani sprawdzać zaklęciem, ale jakoś sprawdzić musiał. Jeżeli dobrze myślał to dlatego wszyscy byli stopniowo wysyłani do swoich zadań, żeby zdjąć zaklęcia zabezpieczające z wyższych pięter. Skoro jeszcze nic nie wszczęło alarmu to znaczyło, że im się powiodło.
 Trzynaste piętro było ostatnim, zapewne więc było najlepiej strzeżone. Po, co pozostali zawodnicy mieli się tam dostać? Och, Boże! Zbyt dużo było niewiadomych! Zbyt wiele zależało od innych ludzi! James był zły z tego powodu, a to wcale nie pomagało mu się skupić.
 Odwrócił się i zauważył, że wszyscy inni znikli. Zrobili to, co mieli? Więc skąd mogli mieć pewność, że…
 Ok… nie mógł użyć zaklęcia… ani osobiście zrobić kroku na razie, ale…
 Uśmiechnął się do siebie… przecież nie musiał postawić tam nogi, żeby się przekonać czy na pewno spadnie, bądź jak głęboka jest ta dziura.
 Z plecaka wyciągnął butelkę wody. Musiał przekopać całą torbę, żeby ją znaleźć i z żalem pomyślał, że Arthemis na pewno spakowałaby oprócz napojów coś do przegryzienia i jeszcze karmiłaby go po drodze.
 Z ciężkim serce odkręcił butelkę i równomiernym strumieniem polał wodę na brzegu ogromnej przepaści. Ta futryna nie była wielka… wyglądała raczej jak zejście do piwnicy. To mu znacznie ułatwiło zadanie. Pierwsze dwadzieścia centymetrów rzeczywiście spłynęło w dół stromego przęsła w dół otchłani. Potem jednak James zauważył, że kropelka wody potoczyła się po płaskiej powierzchni i dopiero spłynęła w dół. James wylał więcej wody w tym miejscu. Strumyk kaskadą pomknął w dół. Jak po schodach.
 Na twarzy Jamesa wykwitł wiele mówiący uśmiech.
 Interesowało go jeszcze tylko jedno. Jak zrobić to tak, żeby inni mogli przejść?
 Zerknął w górą. Cóż był tu zwykły sufit, w końcu nad nim znajdowało się jedenaście pięter.
 Mały, drobny złośliwy pogodowy urok. Był ciekawy jak Marokańczycy zareagują na widok padającego śniegu.
 Nie mógł jednak pozostawić tutaj żadnego zaklęcia, więc chwilę później był już piętro wyżej i zaklęciem otworzył sobie drzwi i wpadł prosto na jakiegoś urzędniczynę. Przez dłuższą chwilę wpatrywali się w siebie zaszokowani, a potem James otrzeźwiał podniósł różdżkę, szepnął zaklęcie usypiające. Głowa człowieka opadła na biurko. James szybko użył zaklęcia zapomnienia. Najważniejsze było nie pozostawić po sobie śladu.
 Ukląkł na podłodze niedaleko biurka, a potem rzucił na nią zaklęcie. Nagle z podłogi  zaczęły ku górze kłębić się płatki śniegu, następnym krokiem było zaklęcie odwróconych biegunów. I nagle śniego zniknął, James jednak wiedział, co się z nim stało. Na palcach wybiegł znowu do holu zachowując jak największą ostrożność, a i tak mało nie natknął się na kilkoro pracowników ratusza. Było to o tyle niebezpieczne, iż znacznie się od nich różnił.
 Wpadł znowu na dół i tym razem już wyraźnie widział schody, obsypane płatkami śniegu. Zmrużył oczy, bo wydawało mu się, że śnieg osadza się w głębi na czymś jeszcze. Schody szły zygzakiem, a on musiał zejść na dół. Miał nadzieje, że inni zawodnicy wykonali poprawnie swoje zadania, bo jeżeli coś go wykryje będzie miał kłopot. Wziął głęboki oddech i zrobił pierwszy krok. Zakręciło mu się w głowie, gdy spojrzał w bezdenną czeluść ziejącą mu pod stopami. Po drodze zerknął na zegarek. Było już piętnaście po szóstej.


 Arthemis od piętnastu minut była już w drodze.
 No, bo jaką przeszkodę stanowiło dla niej takie drobne zaklęcie zabezpieczające drzwi?
 Szczerze mówiąc nie wiedziała, czy inni też już wyruszyli, bo w tych cudacznych strojach wszyscy wyglądali dla niej tak samo.
 Miała do przejścia sporą odległość, a o ile się nie myliła to zbierało się na deszcz. Było jej odrobinę zimno w tych cienkich szmatkach, ale nie zamierzała narzekać, biorąc pod uwagę to, że musiała dbać o to, że nie rzucała się w oczy mugolom w tym stroju. Zatem musiała przemykać pod ścianami i przez ciemne uliczki. Kierowała się na bazar.


James w końcu zrozumiał, czym jest dziwny przedmiot, który śnieg odkrył z świata niewidzialności. Był to włącznik. Tylko czego? Bo jeżeli właczał alarm to sam siebie wkopie. Ale przeszedł już trzy czwarte drogi i nadal nie widział celu.
Wóz albo przewóz pomyślał. Przeciągnął dźwignię w swoją stronę, rozległ się straszny huk, a James przestraszył się, że naprawdę uruchomił alarm, jemu jednak ukazały się drzwi u spodu schodów. Tego jednak w żaden sposób nie mógł oznaczyć, byłoby to zbyt podejrzane. Arthemis będzie musiała sama na to wpaść. Inni go nie obchodzili. Wszedł na zupełnie pusty korytarz. Wiedział, że ma do zabezpieczenia jeszcze jeden punkt. Konkretnie stanowisko strażnika, zanim jednak tam dotrze musiał obmyślić plan.
 Najpewniej należy go wysłać gdzieś. Nie chciał go otruć, ale jednak, powinien go wysłać stąd. Korytarz, na którym się znajdował był długi i prosty, jeżeli teraz ktoś tu wejdzie, będzie po nim, szczególnie, że za nim portal się zamknął.
 Nie był tak dobry jak Rose w iluzji, więc wolał z niej nie korzystać, jednak miał swoje atuty, a nie przypominał sobie, żeby w regulaminie była mowa o tym, że nie można tego używać. Poza tym… czy on kiedykolwiek zwracał uwagę na jakikolwiek regulamin? Jednak czułby się raźniej mając przy sobie Arthemis, albo chociaż mając z nią jakiś kontakt. Czuł się coraz bardziej nieswojo będąc daleko od niej. Tak długo odcięty… przez uczucia, przez swoje własne zachowanie,  i w końcu… przez to cholerne zadanie.
 Chwilę potem James Potter zniknął pod peleryną niewidką, która tyle razy przysłużyła się jego ojcu, dziadkowi i pewnie wielu przed nimi.
 Niczym duch dotarł w końcu do punktu kontrolnego. Człowiek, chyba czekał na swojego zmiennika więc, zapewne kończyła się jego zmiana, to nie była pomyślna okoliczność.

 James nie sądził, że tak szybko zobaczą numer z pogodą. Ale jeżeli tak, to powinien jeszcze chwilę zaczekać na zmiennika i dopiero nim się zająć. Ewentualnie popracować nad pogodą albo… nad czym innym. Musiał obmyślić zapasowy plan. 

2 komentarze:

  1. "Którz więć mógłby ich winić za to, że nie dostrzegali otoczenia wokół siebie i nie zauważyli wcześniej, że ci którzy zawsze im pomagają tym razem osobiście potrzebują pomocy" - to zdanie wyraza tyle emocji, jest po prostu smutne. W dodatku to zadanie jest takie podejrzane

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, co z Jamesem się dzieje czemu odsuwa się od Arthemis czy ma to coś wspólnego z jej zdolnościami, czy ktoś go kontoluje... czuje się osamotniony, ale co za przyjaciele Arthemis zawesze im pomagała, a teraz nikt nie zauważa że i ona teraz potrzebuje pomocy, wsparcia...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń