Wylądowali punkt szósta na
wielkich błoniach, w dolinie otoczonej górami i morzem. Na przeciwko nich stał
pan Murphy.
- Ach, witamy.
Krótko skinęli
mu głowami.
- Chcemy rozmawiać z Anglestonem –
powiedział na powitanie James, a Neville aż wciągnął ze zdziwienia powietrze.
Organizator
przez chwilę się zastanawiał, a potem wzruszył ramionami.
- Chyba go to nie zdziwi. Nawet mnie o tym
uprzedzał... Chodźcie zaprowadzę was. Rosjanie już są... Otrzymacie potrzebny
sprzęt itd. Dzieciaki od zaklęć niedługo skończą zadanie wstępne, więc
będziecie mogli rozpocząć. - Wesoło
zatarł ręce. - Będziecie mieli naprawdę niezwykłe zadanie. Nie podobne do
żadnego innego!
- Będziemy musieli coś znaleźć i zabrać... –
rzuciła znudzona Arthemis. Wszyscy zainteresowani wiedzieli, co się dzieje.
- Tak!
- Co tu nowego? – prychnął James.
Panu
Murphy’emu zaświeciły się oczy.
- Będziecie pod wodą – powiedział
konspiracyjnie. – To czego szukacie, jest strzeżone przez Królową Trytonów...
- Szafir...
- Nie jakiś tam szafir! – ścisnął ich za
ramiona i skierował ich twarze w kierunku morza. – To Serce Oceanu...
Arthemis i James weszli do
namiotu, w którym urzędował Anglestone i jego wierny smok Beverly Vane.
Gdy tylko na
niego spojrzała, Arthemis miała ochotę rzucić go na ziemię i obedrzeć żywcem ze
skóry. Musiała jednak poskromić swój temperament, żeby powstrzymać Jamesa,
przed dosłownym zrobieniem tego, na co miała ochotę.
Położyła mu
rękę na ramieniu. Na ten widok Angleston uśmiechnął się diabolicznie zimnym uśmiechem.
- James, pamietaj, że jesteśmy tutaj, żeby załatwiać
interesy. Tym się zajmiesz później...
Angleston
zaśmiał się sztucznie.
- Jakbyście mieli na to jakieś szanse –
rzucił, wzruszając ramionami. – Ale niech wam będzie.
- Cóż... masz takie same szanse jak my, więc
nie sądzę, że powinieneś się z nich nabijać – poradził mu bezczelnie James,
zwracając się do niego na „ty”.
Anglestonowie
zrzedła mina.
- Czego chcecie?
- Wszyscy wiemy, że nie możemy się wycofać –
zaczęła Arthemis. – Ale chyba lepiej by było, gdybyśmy się okazali odrobinę
bardziej elastyczni, w kwestii naszego zaangażowania w tą sprawę...
- Co proponujecie?
- Mamy coś znaleźć, prawda? Więc nie chcemy,
żeby ktoś się nam plątał pod nogami... – powiedział leniwie James.
- Mów dalej...
- Rosjanie będą gnani własnymi motywami, a
przez to mogą się zrobić dla nas odrobinę niebezpieczni – wyjaśnił James. – Nie
chcemy, żeby brali udział w poszukiwaniach ostatniego kryształu...
- Czyli po prostu chcecie się pozbyć
konkurencji? To niemal zabawne, biorąc pod uwagę, jak fair zawsze byliście. Tak
szlachetni, że czasami aż sie rzygać chciało...
- Więc ty uwolnisz ich rodziny i sprawisz,
że nie pójdą wyznaczoną trasą, a my pogadamy sobie z trytonami o krysztale...
Anglestone
postukał piórem w biurko. A potem wzruszył ramionami i roześmiał się.
- Niech będzie. Beverly... zaprowadź Ilję i
jego brata na spotkanie z siostrzyczką. Powiedz im to, co trzeba, żeby byli
cisi i posłuszni...
Beverly Vane
spojrzała z niesmakiem na Arthemis i James, a potem wyszła, jakby polecenie
szefa nie było niczym budzącym strach i odrazę.
Arthemis i
James odwrócili się, żeby wyjść za nią, ale Anglestone ich zatrzymał.
- Sądzę, że mamy jeszcze jedną rzecz do
przedyskutowania...
Arthemis
odwróciła się.
- Czyżby?
- A tak... widzicie, chciałem wam coś
pokazać. - Podszedł do ściany namiotu, gdzie ustawione były różne graty i
wyciągnął wielką urnę. Włożył rękę do środka i pokazał im jadeitowy, sypiący
się i skrzący pył.
- To... moi kochani, dzielni hogwartczycy,
jest proszek obojętności. Działa przez 24 godziny. Wystarczy go powąchać, albo
wypić i zaczyna działać zadziwiająco szybko... Wszyscy, którzy zgromadzili się
dzisiaj na trybunach zostaną cudownie obdarowani obojętnością, na wszystko, co
będzie sie działo. Mam nadzieję, że wam to nie przeszkadza?
Arthemis
uchwyciła błysk paniki i zatrwożenia w umyślę Jamesa. Tata, państwo Potter,
państwo Weasley... aurorzy, którzy mieli im pomóc... Wszyscy byli teraz w
niebezpieczeństwie. Mieli jeszcze trochę czasu. Może uda się im ich ostrzec...
- Mówię wam o tym, bo mam do was całkowite
zaufanie, że ta informacja nigdy się stąd nie wydostanie...
- Niby skąd ta pewność! – warknął James.
- Och, cieszę się, że pytasz!! – krzyknął
uradowany i rzucił czymś w nich. Złapali to odruchowo i spojrzeli na szerokie
opaski. – Te urocze bransoletki zostały tak zaklęte, żeby sprawiać ból równy
klątwie cruciatus. Jednak zaklęcie crucio może być cofnięte, a klątwa z
bransoletki zabija powoli w męczarniach, aż człowiek, wyzionie ducha...
- I myślisz, że jeszcze je włożymy? –
zaśmiał się zimno James.
- Ależ oczywiście, że tego nie oczekuję. To
by was tylko niepotrzebnie krępowało. Widzicie, tylko ja mogę uruchomić klątwę
i nie zrobiłbym tego wam...
- Więc po, co to? – zapytała Arthemis mając
bardzo złe przeczucia.
- Cóż... powiedzieliście, że pogadacie z
trytonami. Cóż... nie wystarcza mi to... Chcę mieć pewność, że zrobicie
wszystko, dosłownie wszystko, żeby zdobyć dla mnie Serce Oceanu.
- Powiedzieliśmy, że to zrobimy! –
zirytowała się Arthemis.
- Ale nie daliście mi żadnej gwarancji...
Więc sam sobie ja wziąłem...
- Coś ty zrobił?!
Wydawał się
uradowany, jak mały szalony chłopiec. Arthemis przełknęła ślinę.
- Dwie identyczne bransolety, znajdują się
teraz na nadgarstkach waszych przyjaciół od zaklęć. Oni o tym nie wiedzą. Nie
ma takiej potrzeby. Na razie – zachichotał.
- Zdejmiesz je, jeżeli przyniesiemy kamień?
– zapytał ostro. – Nie chodzi mi o to, co sie potem stanie i czego chcesz.
Zdjemiesz te opaski?
Spojrzał w
sufit, jakby szukał tam odpowiedzi.
- Zastanowię się, jeżeli będziecie grzeczni
– powiedział lekko. – A teraz chyba powinniście już iść obejrzeć dokładnie
mapy. Za godzinę zaczynacie zadanie...
Arthemis
skłoniła się przed nim z iście drwiącą uprzejmością i wściekła wyszła z
namiotu.
James jeszcze
przez chwilę stał i patrzył bez słowa. Miał coś takiego w oczach, że Anglestone
przełknął ślinę. Potem jak gdyby nigdy nic James odwrócił się i wyszedł za
Arthemis.
Byli w gorszej
dupie, niż na początku im się wydawało.
Arthemis szła wzburzona przez
soczyście zielone pola. Musiała zrzucić nadmiar złości i zacząć spokojnie
myśleć. Nie było to takie znowu proste. Szczególnie, że za nią szedł James,
którego wściekłość unosiła się wokół niczym mgła i przesiąkała przez jej
bariery wsiąkając w aurę.
A potem
wszystko to nagle znikło, gdy spojrzeli przed siebie i zobaczyli wychodzących z
namiotu Rose i Scorpiusa. Na ich nadgarstkach, niczym zegary odliczające czas
do ich śmierci widniały opaski Anglestone’a.
James niczym
opoka stanął za nią.
- Nie możemy im powiedzieć – mruknął ciężkim
od brzemienia głosem.
- Nie, nie możemy – zgodziła się z nim
Arthemis. – Ale muszą wiedzieć, że możemy liczyć tylko na siebie, bo całe
trybuny są pod wpływem zobojętnienia.
Rose i
Scorpius bez słowa zmierzali w ich kierunku. Trzymali się blisko siebie, a w
ich postawie widać było to samo napięcie, które skuło Arthemis i Jamesa.
Podeszli do
nich.
- Zrobiliśmy, co mogliśmy – powiedział
Scorpius, przecierając dłońmi twarz. To był tak dziwny i nietypowy gest, który
zdradzał, w jakim jest stanie. Nie obchodziło go, że widzi go Potter, czy
zdardza się przed obcymi ludźmi ze swoim stanem psychicznym. Jakby puściły jego
bariery.
- Zaznaczyliśmy wam trasę najlepiej, jak się dało. Wybraliśmy
najkrótszą możliwość, ale możliwie omijaliśmy, jakieś większe przeszkody.
Problem w tym, że nie wszystkie mogliśmy dostrzec i przewidzieć, bo trasa...
- ... biegnie pod wodą – dokończyła za Rose,
Arthemis. – W porządku. To i tak, więcej niż mieliśmy do tej pory.
- Już wiecie, co będziecie robić? – zapytał
Scorpius.
- Ratować świat? – rzucił niewesoło James,
ale gdy Malfoy zgromił go wzrokiem, wzruszył ramionami. – Szukać ostatniego z
kryształów. Serca Oceanu.
- Cóż za nazwa – prychnął ślizgon. –
Jakbyście mieli wyrwać siłą serce z piersi oceanu.
Po minie
Arthemis stwierdził, że zapewne nie mija się za wiele z prawdą.
- Z kim będziecie walczyć? – zapytała Rose.
- Z syrenami, trytonami, rybami i pewnie
konikami morskimi... – odparł James.
- Konik morski to ryba – uśmiechnał się
zgryźliwie Malfoy. – Nie uczyłeś się tego w szkole?
- Nie. W szkole uprawiałem seks... – rzucił
James, doskonale zdając sobie sprawę z tego, co sugeruje Malfoyowi.
Scorpius
zmrużył oczy, jednak nic nie zdążył powiedzieć, bo zalana czerwonym rumieńcem
Arthemis, przyłożyła Jamesowi w ucho z taką siłą, że ten aż zgiął się w pół.
Ślizgon z szerokim uśmiechem nachylił się na Jamesem, kładąc mu poufale rękę na
ramieniu.
- Mógłbyś powtórzyć, bo nie usłyszałem?
James posłał
mu chmurne spojrzenie, doskonale sobie zdając sprawę z tego, że jeżeli to
powtórzy Arthemis zabije go zanim dotrą przed oblicze trytonów.
- Cieszę się, że trzymają się was żarty,
kretyni! – fuknęła Rose. – Może wzielibyście się w garść?
- Jasne, po, co się śmiać, jeżeli za kilka
godzin zginiemy – mruknał James, a wszystkich na powrót ogarnęło przygnębienie.
Potem James wyprostował się, mrużąc oczy. – To jest, jak gra, prawda? Każdy z
uczestników, ma jakieś karty, chodzi o to, kto lepiej blefuje...
- Cóż, można tak to ująć – mruknęła Rose i
aż zamrugała na widok oślepiająceg uśmiechu Jamesa.
- Doskonale – powiedział rozmarzony.
- Niby dlaczego? – burknął Scorpius.
- Bo ja nigdy nie przegrywam – odparł,
odrzucając wszelkie względy skromności James.
Scorpius już
chciał przyłożyć mu w drugie ucho, gdy zapatrzył się na równie szeroki uśmiech
Arthemis.
- On jest nienormalny, ale dlaczego ty się
szczerzysz?
- Ponieważ on mój drogi, to jest cholerne
dziecko szczęścia i rzeczywiście nigdy nie przegrywa.
Scorpius
chwycił rękę Rose, jak ostatnia deskę ratunku. Była tak zdzwiona, że aż sapnęła
z wrażenia.
- Błagam, powiedz mi, że nie zostawimy
świata w rękach tych szaleńców!
Poklepała go
łagodnie po policzku.
- Powiedz mi, czy jakikolwiek nie-szaleniec
podjąłby się tej misji?
Cóż, była to
prawda, nad którą wszyscy musieli się zastanowić, chociaż przez chwilę. Wszyscy
razem i każde z osobna, stwierdziło, że nie, jednak nikt normalny nie wziąłby w tym udziało, gdzie
szanse były pół na pół i z każdą chwilą malały.
Arthemis
westchnęła głęboko, przygotowując się na to, co musiała im powiedzieć.
- Jesteśmy sami – wyrwało się jej. Skupili
na niej wzrok. James się wyprostował. – Nikt nam nie pomoże – powiedziała,
patrząc w oczy najpierw Rose, a potem Scorpiusowi, chwilę dłużej. – Cała
widownia, wszyscy, którzy się tutaj znaleźli i nie są z ekipy Anglestone’a, zostali
potraktowani proszkiem obojętności. Może to i lepiej – dodała ciszej.
Przez dłuższą
chwilę wszyscy milczeli, a potem James zmarszczył brwi.
- Wiecie, gdzie jest Albus?
- Zaprowadzili go do namiotu, pewnie na
rozgrzewkę.
- Jeżeli uda wam się to robić, tak, żeby
nikt nie widział wyciągnijcie go stamtąd, powiedzcie mu o wszystkim. Proszek
jest jadeitowo niebieski. Jeżeli mu się uda, niech zrobi antidotum. Może uda
nam się je potem komuś przemycić na widownię.
- To nie będzie proste, ale spróbujemy – mruknęła
Rose. – Ale dostarczenie antidotum na widownię, będzie niemal niewykonalne.
Jesteśmy pod stałą obserwacją, nie pozwolą nam znaleźć się na widowni... Nie
wierzą, że możemy im przeszkodzić, dlatego możemy rozmawiać, ale jeżeli
spróbujemy się stąd wydostać, to mogą nie być już tak pokojowo nastawieni...
Scorpius
odchylił głowę do tyłu, jakby tak było mu wygodniej myśleć. Przeciągnął
językiem po zębach, a potem spojrzał uważnie na Rose.
- Da się zrobić.
- Niby, jak? – zapytała zintrygowana Rose.
- Będziesz musiała dać przedstawienie
swojego życia, kochanie... – odpowiedział jej z kwaśnym uśmiechem.
- No, teraz to mnie zdenerwowałeś... –
powiedziała, jednocześnie rumieniąc się od słodkiego słówka.
- Nie myśl o tym teraz. Teraz rozdzielamy
się, bo idzie Vane – rzucił szybko i pociągnął Rose za sobą w kierunku morza.
Arthemis i
James utworzyli zwarty front przeciw Beverly. Spojrzała na nich zimno.
- Macie obejrzeć salę z makietami. Jest tam
też mapa, którą musicie wziąć, a także symulacyjne akwarium. Są tam też
receptury Aborygenów. Dzięki ich eliksirom będziecie mogli spędzić mnóstwo
czasu pod wodą...
- Kto je przyrządza?
- To było rozgrzewkowe zadanie działu
eliksirów – odparła niecierpliwie, niemal popychając ich w kierunku namiotów.
- Jeżeli przyrządził to Albus, to
ewentualnie mogę to wziąć – zastrzegł James. – Ale chcę mieć pewność, że to
jego dzieło.
Gdy to
usłyszała Beverly wygladała, jakby miała pożreć, przerzuć i wypluć głowę
Jamesa.
Nie dał się
stłamsić. Stanął i niczym obrażona primadonna założył ręce na piersi w geście
oślego uporu.
W oczach
organizatorki pojawiły się błyski szaleństwa.
- Skoro tak wam na tym zależy każę mu to
osobiście przynieść, gdy tylko skończą! – warknęła i udała się w kierunku
namiotu EA.
Arthemis i
James wymienili porozumiewawcze spojrzenia. A potem poszukali wzrokiem Rose i
Scorpiusa. Ci rozmawiali ze sobą na drugim końcu pola, ale dyskretnie ich
obserwowali. James pokazał im uniesiony kciuk, mając nadzieję, że dalej będą
obserwować i zobaczą wchodzącego Albusa.
- Chodźmy sprawdzić, co też dla nas
przygotowali...
- Jestem ciekaw, jak zrobili mapy. Muszą
wiedzieć, gdzie przetrzymują kryształ, skoro umieli zrobić dokładna podwodna
mapę – zauważył James.
- Zapewne nie lokalizacja jest problemem,
tylko sposób na wyciągnięcie go – westchnęła Arthemis.
Weszli do
niemal cyrkowego namiotu, gdzie ustawiona była ogromna makieta. Podeszli do
niej bliżej i zauważyli żarzyście żółtą linię wskazującą im kierunkek i drogę –
magię Rose i Scorpiusa. Musieli zanurzyć się pod wodę tutaj, niedaleko ujścia
rzeki do Pacyfiku. Dalej mieli opłynąć niewielki półwysep i wpłynąć między
kilka wysepek. Ich cel znajdował sie jednak trochę dalej, tam gdzie ocean był
już w pełni otwarty, a prądy krążyły po nim swobodnie. Nie wydawało się być to
daleko. Może ze dwie godziny pod wodą i jeszcze trochę, z powodu tego, że będą
musieli się zanurzyć głębiej.
Znali więc
trasę, jednak nie wiedzieli, co ich spotka na jej końcu. Arthemis przez chwilę
wpatrywała się jeszcze w makietę, zapamiętując każdy szczegół, a potem przeszli
do symulatora. Był to wieli zbiornik, ze szklanymi szybami. Gdy podeszli bliżej
woda w nim zaczęła się poruszać, a podwodne krajobrazy zmieniać. Dokładnie
widzieli, którędy będą płynąć. Widzieli podwodne skały, wodorosty i miliony
kolorowych ryb, aż w końcu przed długi czas nie widzieli niczego, a dookoła
robiło się coraz ciemniej, jakby byli coraz niżej. Ich oczom ukazały sie
wielkie skały, z wydrążonymi w środku otworami. Artystycznie ozdobionymi,
wszystko, każdy szczegół był przemyślany
i piękny. Stali przed wejściem do podwodnego miasta.
James
westchnał.
- A więc dobrze. Wiemy przynejmniej gdzie
zmierzamy...
- Tak, wiemy... – potwierdziła Arthemis. –
Nie pociesza mnie to jednak...
- Co cię nie pociesza? – rozległ się za nimi
głos. – Jest w ogóle jakiś sposób, żeby coś nas w tych warunkach pocieszyło? –
prychnął Albus.
Szedł w ich
kierunku z tacą, na której stały dwa duże kufle.
- Usłyszałem, że jesteś wrażliwym na swoim
punkcie mazgajem – oznajmił Jamesowi.
- Cóż, przez całe życie uczulałeś mnie na
punkcie tego, co biorę do ust. Chyba lepiej, że sie asekuruje...
Albus nie mógł
się z nim nie zgodzić.
- Sytuacja wygląda tak, eliksir będzie
działał przez cztery godziny. Dodatkowo wlałem jeszcze trochę do buteleczke,
więc przypnijcie je w jakimś bezpiecznym miejscu. Da wam dodatkowo jakąś
godzinę, ale potem musicie błyskawicznie wypłynąć na powierzchnie, bo będzie z
wami krucho...
- No to nas pocieszyłeś – burknął James.
- Powiedziałem już, że nie ma czegoś takiego
jak pocieszenie w tych okolicznościach – odparł surowo. – Chociaż mogę wam
powiedzieć, że przetestowałem te eliksiry, więc zapewniam, że są skuteczne. To
bardzo stara i bardzo dobra magia... Zadziała gdy tylko wasze ciała zetkną się
z wodą.
- Chociaż coś – powiedziała Arthemis, biorąc
kubek do ręki. Potem spojrzała Albusowi w oczy.
~ Al...
musisz porozmawiać z Rose i Scorpiusem. Najszybciej jak dasz radę. Nie pytaj...
Po prostu skiń głową.
- No, to na zdrowie! – rzucił Albus, kiwając
jej głową.
Arthemis
mrugnęła i przełknęła wywar. James poszedł w jej ślady.
Albus
przymknął oczy, przełknął ślinę i mruknął:
- Trzymajcie się...
Arthemis
spuściła oczy. Nie chciała teraz na niego patrzeć, bo następnym razem gdy na
niego spojrzy, mogą być w środku armagedonu.
- Do zobaczenia później – rzucił James,
złapał zapasowe butelki i pociagnął Arthemis w stronę ujścia rzeki. Niedługo
mieli im dać znak na rozpoczęcie. Trybuny były już całkowicie zapełnione,
gdzieś tam niczego nieświadomi byli ich rodzice.
Przy ujściu
rzeki czekali już na nich Anglestone, Murphy oraz Vane.
- Zaczynacie za chwilę – zapowiedział im
Murphy. – Pan Anglestone, tylko ogłosi rozpoczęcie wielkiego finału i
zejdziecie ścieżką z klifu na sam dół.
- Przemówi o czym? – prychnęła Arthemis do
Jamesa cicho.
W tym samym
momencie rozległ się głos Anglestone’a dookoła nich. Przetoczył sie po trybunach,
jednak nie wywołując spodziewanego poruszenia.
- Ostatnie zadanie! Wielki Finał! Rozpocznie
się za chwilę! Ci dzielni młodzi ludzie dowiedli, że zasłużyli sobie na to
zaszczytne miejsce na samej górze. Niech wiec, przyniosą ostatnie trofeum,
przed wydarzeniem, które zapadnie w pamięć was wszystkich! Zaczynajmy!
- Walnę mu – mruknął James.
- Ja pierwsza – burknęła Arthemis w
odpowiedzi.
Pan Murphy
odwrócił się do nich.
- Możecie iść. Ścieżką na sam dół, aż do
ujścia rzeki, a potem drogę wskazywać wam będzie linia.
Skarpa była
wyjątkowo pochyła, więc samo zejście zabrało im sporo cennego czasu. Dotarli
tam jednak w jednym kawałku, za co byli wdzięczni. Na samym dole nie było ani
śladu po turnieju. Mogliby spokojnie zwiać, gdyby byli innymi ludźmi.
Stanęli na
brzegu wody. Zdjęli buty. Na bok rzucili też bluzy i koszulki, zostając w
samych podkoszulkach. Wypakowali z plecaków niepotrzebne rzeczy, przytroczyli
do wewnętrznych kieszeni butelki z eliksirem, a potem stanęli na brzegu
rzecznego koryta. Tylko cale dzieliły ich stopy od zamoczenia. I wtedy
usłyszeli wesołe gwizdanie.
W ich dłoniach
natychmiast znalazły się różdżki.
Zamrugali
zdziwieni na widok siedzącego na skale starego człowieka. Miał mocno nasunięty
na oczy kapelusz. Gwizdał sobie, rozplątując sieć rybacką. Z jego ust wystawała
fajka. Wyjął ją i mruknął:
- One lubią błyskotki...
- Syreny? – upewniła się Arthemis.
Skinął głową.
- Skąd pan wie? – zapytał James
podejrzliwie.
- Jestem rybakiem od wielu, wielu lat...
- Jest pan najdziwniejszym rybakiem, jakiego
w życiu widziałem...
Mimo słów
Jamesa, Arthemis zaintrygowana podeszła bliżej. Nie podnosząc wzroku, wysunął z
rękawa przedmiot o ostrym końcu, błyszczący srebrzyście w słońcu. James krzyknął
do Arthemis, żeby uważała, ale wtedy spod kapelusza spojrzały na nią najstarsze
i najmądrzejsze oczy, jakie w życiu widziała. Bezwiekowe. Błękitno-złote, jak
galaktyka. Migotały wesoło.
- Lubią błyskotki – powtórzył.
Arthemis
wzięła z sękatej dłoni szpilę do włosów. Ostrą, srebrną, magiczną. Wysadzaną
drogimi, szlachetnymi kamieniami. Szmaragdami, rubinami, szafirami i jednym
czarnym onyksem. Spinka do włosów, którą dostała od ojca na urodziny. Magiczna,
niebotycznie droga, ostrzegająca przed niebezpieczeństwem...
Rybak ukłonił
się jej i odszedł w swoją drogę. Zanim James zdążył krzyknąć rozpłynął się, jak
powietrze. Arthemis wpatrywała się w miejsce, w którym zniknął, zaciskając
palce na szpilce.
- Pan Ru – szepnęła.
- Co? To był on?! – zapytał poruszony James.
– Nie mógł nam pomóc?
- Pomógł nam – powiedziała Arthemis i
wcisnęła szpilkę w ciasno splecione włosy. – Ale nie może tego zrobić za nas.
Syreny lubią świecidełka i lubią się targować. Tak, więc mamy teraz coś, co
możemy zamienić... – przełknęła ślinę i odwróciła się w kierunku wartkiej wody.
- Arthemis – zaczął trzęsącym się głosem.
Wzdrygnęła
się. Wyciągnął w jej kierunku rękę, ale się odsunęła.
- Nie. Proszę, nie. Jeżeli teraz mnie
dotkniesz, to się załamię...
Opuścił rękę i
ruszył w kierunku wody.
- Tak więc chodźmy i załatwmy to...
Żebym mógł cię
dotknąć i już nigdy nie puścić, dokończył w myślach.
James
stanął na brzegu. Dosłownie centymetry dzieliły jego palce u stóp od zasięgu
ocenicznej wody. Przez chwilę przpatrywał się delikatnej pianie i pociemniałemu
od wilgoci piaskowi. Usłyszał szelest i obejrzał się przez ramię. Arthemis
zdjęła bluzę i koszulkę, zostając w samej czarnej podkoszulce, potem wyjęła
różdżkę i zaczęła wysoko na udzie znaczyć szlaczek. Po chwili zamiast długich
luźnych bojowych spodni, została w samych szortach, które uwidaczniały jej
zgrabne mięśnie i jedwabiste uda. No i oczywiście uprzęże na udach, do których
doczepione były noże i pochwa na różdżkę.
- Przepraszam...
powiedziałaś, że mam cię nie dotykać? – zapytał z niedowierzającą ironią. - A
zastanowiłaś się może w jaki sposób mam tego dokonać ty mściwa jędzo?
Spojrzała na niego zdumiona.
- Nie
wiem, o co ci chodzi... – przyznała.
Posłał jej wymowne spojrzenie. Wyszczerzyła
zęba i podniosła do góry ręce, żeby spiąć włosy spinką. Ten ruch zrobił coś
niewiarygodnego z jej biustem, więc James dla bezpieczeństwa odwrócił się i uciął
swoje spodnie na równi z kolanami.
- Poczekaj
aż wejdę do wody – rzuciła ze śmiechem, który zamarł, gdy James zdjął koszulkę.
– Ok. Wygrałeś – burknęła grobowym głosem, stając w wodzie.
-
Nie wiedziałem, że to jakiś konkurs – uniósł brew z niewinną miną. – Mogłaś
powiedzieć. Przyłożyłbym się... A poza tym, czy nie... – urwał nagle, bo
Arthemis złapała się za gardło, a chwilę potem nacisnęła dłonią brzuch.
Spanikowany podszedł do niej. Chłodna woda
oblała mu stopy i nogawki spodni.
- Co
jest? – zapytał?
Pokręciła głową i założyła plecak, zapięła
go zabezpieczeniem w pasie i wskoczyła do wody.
Z wrażenia aż ścisnęło go w płucach. Ze strachu
powietrze nie chciało wydobyć się z gardła. Widział odmęty błękitnozielonej
wody, ale nie widział Arthemis. Nie mógł oddychać. Wzrok mu się zamglił, jakby
ktoś założył mu zbyt słabe okulary.
- ARTHEMIS!!
Wskoczył do wody.
Wszystkie dolegliwości naraz przeszły.
Wzrok wrócił do normy i widział pod wodę, jakby miał omnikulary. Otworzył usta
na próbę, ale się nie zakrztusił, jedynie wyleciało z nich kilka bąbelków.
Potem przypomniało mu się dlaczego wskoczył do wody i rozejrzał się dookoła
rozpaczliwie. Zobaczył ją kilka metrów dalej. Przebierała nogami wodę lekko,
jak syrenka. Pomachała mu i się uśmiechnęła.
Krzyknał do niej, ale niestety w tym
wypadku eliksiry nie działały. Z jego ust wydobywało się tylko powietrze i
woda. Zmarszczył brwi niezadowolony.
~ Myślę, że teraz już nas nie obowiązują
reguły współzawodnictwa – usłyszał w
głowie głos Arthemis. – Anglestone
chce, żebyśmy za wszelką cenę wygrali, więc chyba nie obchodzi go, że jednak
możemy się porozumiewać...
~ Przetraszyłaś mnie – powiedział zirytowanym
tonem.
~ Sama siebie przestraszyłam – odparła. –
Widocznie eliksiry zaczęły działać w momencie, kiedy zetkneliśmy się z wodą.
~ Powinniśmy poszukać naszego szlaku.
~ To nie będzie trudne. Daje po oczach.
Arthemis wskazała ręką na absolutnie nie
pasującej do kojącego błękitu żółtej lini, która wyglądała jak dziwaczny prąd
morski. Trochę falowała, ale nie zmieniała kierunku, ani położenia.
~ Znamy trasę. Wystarczy dopłynąć do pałacu.
~ Tak. Wtedy się zacznie zabawa.
~ Celowo starasz się mnie zdenerwować?
~ Ależ skąd! – rzuciła oburzona, zaczynając
płynąć wzdłuż żółtej linii.
~ Nie zrywajmy połączenia. Nie będę mógł
inaczej się z tobą porozumiewać... Dasz radę?
~ Bez problemu – posłała mu roztargniony
uśmiech. Rozejrzała się po pełnym życia morskim dnie. – Szkoda, że nie możemy
być tutaj po prostu dla zabawy...
Uchwycił
smutek w jej myślach, dlatego przelotnie uścisnął jej rękę, a potem lekko ją
wyprzedził, rozgarniając nogami i rękami wodę.
~ Jeszcze to nadrobimy – mruknął.
Oboje
jednak wiedzieli, że to bardziej życzenie, niż obietnica.
Pomimo całej grozy tej sytuacji i
przytłumionej histerii, która zalegała im na sercach, nie mogli ukryć, że jest
to niezwykłe i niezapomniane doświadczenie. Było tu nadzwyczaj spokojnie, a
jednak wszystko tętniło życiem. Dokoła nich nieśmiało przepływały kolorowe
rybki, przypatrując się niezwykłym intruzom. Raz to oni musieli zejść z drogi
rozpędzonej ogromnej rybie, która gnała przed siebie nie zważając na nic
dookoła.
W pewnym momencie Arthemis zamarła, a James
przestraszył się, że coś się stało, ale ona tylko oniemiała na widok stada
ogromnych żółwi morskich. Były majestatycznie piękne.
~ Są
przecudowne! – rzuciła z entuzjazmem. – Piękne, słodkie i takie mądre! –
dodała, widząc jak jeden z większych żółwi zgarnia mniejszego bliżej siebie,
ogromną płetwą.
~ Tak. Są cudne.
James podpłynął bliżej i chwycił ją za
rękę.
~ Chodź, bo jeżeli nam się nie uda, nie
wiadomo, co się stanie... również z nimi...
Spojrzała na niego smutno, a potem ścisnęła
jego rękę.
~ Przecież ty nigdy nie przegrywasz...
Uśmiechnął się lekko i popłynęli dalej,
mijając znane już z iluzji w akwarium widoków. Im bliżej byli celu tym, więcej
morskich stworzeń dookoła nich pływało i tym mniej się ich lękały. To z kolei
niepokoiło Arthemis. Gdy dwa wielkie mieczniki niemal ukłuły ją w pośladek, a potem ustawiły się po jej obu
stronach przestało ją to bawić. Wyciągnęła różdżkę, ale trochę głupio było jej
walczyć z rybami. Dopóki nie zauważyła, że jest otoczona ze wszystkich stron i
nie usłyszała w myślach słów Jamesa:
~ Nigdy nie lubiłem dorszy! Są niesmaczne!
Mimo wszystko ja rozbawił. Nie mogła się
powstrzymać i zerknęła na niego śmiejąc się.
~ To nie dorsze.
~ Tylko takie ryby znam – fuknął. – Co wy
nagle wszyscy staliście się specjalistami od fauny morskiej?!
~ Warto wiedzieć, co cię zje... – odparła
filozoficznie.
Przed ich oczami przepłynęła mała złota
plamka rozprowadzając w wodzie maleńkie bombelki, jakby bardzo szybko mówiła.
Wtedy Arthemis poczuła delikatne ukłucie na pośladku, jakby ktoś ją poganiał.
Obejrzała się na miecznika, a ten spoglądał na nią niecierpliwie, potem ukłuł
ją drugi raz. Chcąc nie chcą, zaczęła przerabiać rękami wodę, płynąc za zgrają
ryb. Na raz w jej głowie odezwał się zirytowany krzyk Jamesa:
~ Trochę delikatnie,j ty wypierdku ewolucji!
Arthemis pokręciła głową, zerkając za
siebie. James chyba jednak zdecydował się popłynąć za nią, bo stado mieczników
utworzyło zwarty szyk, podążając za złotą plamką.
~ No, nie! – usłyszała. – Nie, no nie wierzę
w to! Zostałem porwany przez ryby, którymi dowodzi cholerny konik morski!!
Nie było to jednak tak zabawne, jak się
wydawało, szczególnie, gdy rzeczone ryby zmusiły ich do spłynięcia niemal do
samego dna między skały i wodorosty. Widoczność powinna być tu kiepska, jednak
dzięki spacjalnemu eliksirowi Arthemis
i James widzieli wszystko dokładnie, również to, że w pewnym momencie skały
utworzyły ogromny łuk, niczym bramę.
Wymienili zaniepokojone spojrzenia, ale
płynęli dalej. Milcząco podjęli decyzję o niestawianiu oporu z tego prostego
względu, że mogli trafić przed obliczę odpowiedniej... syreny, szybciej niż
myśleli i z o wiele mniejszym trudem.
Potem zobaczyli coś o wiele dziwniejszego
niż konik morski dowodzący oddziałem ryb. Były to stworzenia, które widuje się
jedynie na starożytnych wazach. Postać po lewej miała ciemnobrązowe włosy,
kręcone, sięgające mu aż na owłosioną ludzką pierś. Twarz również miał ludzką i
urodziwą, z jasnobrązowymi oczami. Poniżej pasa kończyło się jednak to, co
ludzki i zaczynały się dwie końskie nogi. Można by pomyśleć, że to centaury,
ale gdy spojrzało się na tył istoty, kończyły się podobieństwa z ich lądowymi
braćmi. Tam gdzie powinien być koński tułów i zad, było długie brazowe, pokryte
łuskami cielsko, zakończone rybim ogonem.
~ Czy musimy na nie trafiać nawet pod wodą? –
zapytał zirytowany James. – Jeden podrywał cię w lesie, inny w górach. Naprawdę
nie sądziłem, że będę miał na dnie oceanu ten problem!
~ Myślę, że oni raczej nie gustują w ludzkich
kobietach...
~ O centaurach też to mówiłaś.
~ Tak, ale centaury przynajmniej mają
jakiś... osprzęt.
Chwilę zajęło Jamesowi zanim zorientował
się, o co jej chodzi. Spojrzał na nią oburzony, ale potem humor mu się poprawił
do tego stopnia, że pogłaskał koński łeb, który zawisł mu nad ramieniem.
Odwrócił się do pięknego karego konia i zaczął go głaskać po gładkich
nozdrzach.
- A
co ty robisz pod wodą, koniku? – z jego ust wydobyły się tylko bąbelki, ale za
to usłyszał za sobą drwiący śmiech. A potem dotarło do niego, że mówi do konia.
Do konia, który znajduje się pod wodą...
James wychylił się trochę i westchnął. No
tak... na łbie i przednich nogach, podobieństwo się kończyło.
~ Wytłumacz mi to – powiedział do Arthemis.
~ To hippokamp. Koń wodny.
~ A to coś z wielkim trójzębem - to?
~ Stawiam, że to ichtiocentaur. Pół centaur
pół ryba.
~ Nie trudno zauważyć – prychnął James,
stając obok niej.
Arthemis obserwowała podwodną istotne, obok
której pojawiła się druga. Tym razem kobieca. Z długimi błękitnymi włosami,
dziwnie różowymi oczyma i kuszą przewieszoną przez ramię. Długie włosy
zasłaniały muszle, przytwierdzone do piersi. Była trochę wyższa od Arthemis.
Mniej więcej wzrostu Lucasa, czy Freda.
Przyjrzała się najpierw jej, potem z
większym zainteresowaniem – Jamesowi. Następnie nad jej ramieniem zawisł mały
morski konik, a ona kiwała głową, jakby zdawał jej raport.
Ichtiocentaurzyca spojrzała na nich, potem
na swojego towarzysza.
- Czego
chcecie? – zapytała.
- Nie
wiem, czy możesz nas zrozumieć... – zaczęła Arthemis, a kobieta spojrzała na
nią ponaglająco. Czyli, że mogli rozumieć, co mówią, chociaż oni sami się nie
rozumieli, a z ich ust nadal wydobywały się tylko bąbelki.
- Słuchaj,
nic do was nie mamy – podjął rozmowę James. – Nie jesteśmy tu, żeby wam
zagrażać, czy przeszkadzać. Zależy nam tylko na kontakcie z trytonami.
- My
też do was nic nie mamy – powiedział, przedrzeźniając Jamesa centaur. – Ale do
królowej i króla nie dostanie się nikt, bez naszej wiedzy i zgody.
- No,
to mamy problem – stwierdził James, zakładając ręce na piersi. Wredne dupki,
nawet nie zdawały sobie sprawy z tego, że ratowali ich tyłki.
- Sądzę,
że pod wodą nie jesteście zbyt groźni, więc teoretycznie nie ma przeszkód,
żebyście spotkali się z Taumasem i Tryteią – powiedziała centaurzyca. –
Jednakże... coś za coś... – uśmiechnęła się do nich złośliwie.
- Mamy
się bić? – zapytała Arthemis.
- O
nie... coś wręcz przeciwnego – odparła, nie odrywając wzroku od Jamesa.
Nawet towarzysz kobiety spojrzał na nią
dziwnie zaintrygowany i zaniepokojony.
- Co
ty wyprawiasz, Filyro?
- To
tylko taki mały teścik, Afrosie. Nie zrobię nikomu krzywdy. Jestem po prostu
ciekawa – mruczała, wpatrując się w Jamesa.
Arthemis miała bardzo złe przeczucie, a
poza tym, zaczęła ogarniać ją, już nie tylko złość, ale podskórna furia, która
mogła sprowadzić nieszczęście.
~ Co oni knują, James? Nie podoba mi się to...
James spojrzał na nią równie z pokerową
miną.
~
Arthemis, cokolwiek się stanie, pamiętaj, że nie chodzi tylko o nas. Myśl o
Rose i tej pieprzonej branzoletce. I o cholernym końcu świata...
~ Ty coś wiesz? James? Wiesz, o co chodzi?
~ Potrafię rozpoznać kiedy jakaś suka ma na
mnie ochotę. Miałem z tym do czynienia przez ostatnie trzy lata – warknął.
~ Ale przecież... – zająknęła się Arthemis, a
w jej mozgu nastąpiło spięcie. – Przecież nie możesz... Ona nie może...
James
spojrzał Arthemis w oczy. A potem uśmiechnął się lekko i starł złotą drobinkę
piasku z jej warg.
~ Nic się nie stanie. Jak już zauważyłaś, nie
ma potrzebnego osprzętu..
~ Więc...
Filyra i Afros przez chwilę rozmawiali w
jakimś gardłowym, podwodnym języku. I to podniesionymi głosami, przy czym to
raczej Afros krzyczał, bo Filyra patrzyła tylko na niego pobłażliwie, a potem
wzruszyła ramionami. Afros potrząsnął głową, a wtedy w jej oczach zapaliły się
gniewne błyski. Machnęła ręką za siebie, a on wściekły, odpłynął we wskazanym
kierunku. Arthemis wraz z jego odejściem straciła ostatnią nadzieję, że jakoś
wybrną z tej sytuacji.
- Jesteście
parą? – zapytała Filyra.
Ani James, ani Arthemis jej nie
odpowiedzieli, uznając, że tak będzie bezpieczniej w związku z tym, że knuła,
coś co bardzo im się nie podobało. Nie wzięli pod uwagę jednak, że uważny
obserwator, zauważy w jak opiekuńczy sposób James stoi przy Arthemis, i w jaki
sposób ona na niego patrzy. Pomimo wszystko taką prawdę trudno było ukryć.
- Doskonale
– powiedziała Filyra, robiąc ruch w kierunku Jamesa. Jej ogon zamiótł
piaszczyste dno.
Boże, czy to się dzieje naprawdę?! –
zapytała się Arthemis w myślach.
- Moja
propozycja jest następująca – zaczęła centaurzyca, przebiegając długim, białym
paznokciem po nagim ramieniu James. – Pozwolę wam dotrzeć do pałacu i stanąć
przed obliczem władców oceanów, obiecując, że nic wam się nie stanie, aż do
przekroczenia wrót komnaty tronowej... – Długi paznokieć przesunął się po szyi
Jamesa i spłynął w dół, wzdłuż klatki piersiowej. – Wzamian... za pocałunek.
Arthemis zacisnęła powieki i zagryzła ze
złości i bólu zęby.
James spojrzał na nią przelotnie, ale
szybko wrócił do fascynująco dziwnej twarzy Filyry.
- Jeden?
– upewnił się beznamiętnie, gdy okrążyła go dziwacznym końsko-rybim ruchem.
- Jeden
– potwierdziła z zapałem w oczach. – Ale nie „zwykły” pocałunek...
- Niby
jaki w takim razie? – zirytował się James.
Arthemis siłą woli zmusiła się, żeby
obserwować te uwłaczające wszelkiej czci negocjacją. Anglestone zarobi za to
dodatkowego kopniaka, bo to on ich w to wpakował - obiecała sobie.
- Chcę,
żeby to było namiętne i czyste, jak pocałunek zakochanych. – Błyskawicznie
wyciągnęła długą rękę w kierunku Arthemis. – Tak, jakbyś całował ją!
Tym razem to James przymknął oczy ukrywąc
niesmak, niechęć i załamanie. Arthemsi przez chwilę na niego patrzyła i dotarło
do niej, że dla niego to jest gorsze niż dla niej. Ona miała być tylko widzem. On...
miał obnarzyć cząstkę duszy. Kawałek ich świata, dla jakiejś zimnej, rybiej
suki, którą przez przypadek spotkali na drugim końcu świata.
~ Pomogę ci – szepnęła do niego łagodnie w
myślach.
Zerknął na nią zdezorientowany.
~ Po prostu to zrób. Wynagrodzę ci to później
– obiecała w przypływie złośliwego humoru.
~ Oj, zrobisz to – odwarknął. – I to jeszcze
jak zrobisz...
Wyszczerzyła
zęby.
Filyra patrzyła na nich uważnie.
- Bez
sztuczek! – warknęła, przysuwając się do Jamesa.
- To
się tyczy też ciebie – odpowiedział i spojrzał jej w różowe tęczówki. Wtedy w
jego umyśle pojawiły się obrazy, a serce zalały uczucia przeznaczone tylko dla
jednej osoby na świecie. Arthemis wysyłała mu to wszystko, czyniąc z
koszmarnego doświadczenia, po prostu niezwykłe doświadczenie. Przelewała swoje
uczucia w niego, więc tak naprawdę, nie on wysyłał emocje do Filyry.
Ujął twarz kobiety w dłonie i zbliżył usta
do jej ust, wlewając w to całą gorączkę i uniesienie, które wysłała mu
Arthemis. Trwało to chwilę, lecz dla wszystkich trzech istot zdawało się trwać
wiecznie. W końcu jednak oderwał usta od fioletowych warg Filyry i pogłaskał ją
kciukiem po policzku. Coś zamgliło się w jej oczach, a potem szybko odwróciła
głowę.
- Jesteście
wolni – wychrypiała. – Płyńcie tamtędy. Koniki was zaprowadzą...
James wymienił zdziwione spojrzenie z
Arthemis. Zmiana o sto osiemdziesiat stopni. Podpłynął w kierunku swojej
dziewczyny i ujął ją za rękę. Arthemis przez chwilę jeszcze patrzyła za
centaurzycą, ale gdy ją pociągnął, popłynęła za konikami.
~ Nigdy więcej! – warknął do niej w myślach.
– Czemu się na to zgodziłaś! Cholera! Co to niby miało być!? Czy strażnicy już
nie walczą? Wolą jakieś cholerne gierki i mentalne znęcanie się?!
Arthemis przycisnęła jego rękę do policzka.
~ Już po wszystkim.
James wziął kilka głębokich haustów wody,
symulującej teraz powietrze. Potem skinął głową i popłynęli dalej. Nie musieli
daleko płynąć, czy nawet zastanawiać się, czy się nie zgubili, gdyż natknęli
się na Afrosa z całą odszpicowaną syrenią gwardią naczelną.
Podpłynął
do nich jeden z trytonów.
- Królowa chce was widzieć,
czarodzieje!
- Mam cholerną nadzieję, że ta nie jest
napalona! – warknął James.
Złość
pociemniała w oczach trytona, ale zerknął na Arthemis, a potem rzucił coś do
Afrosa, który skinął głową.
- Wybaczę ci ten komentarz ludzki
szczeniaku, ze względu na to, co cię dziś spotkało. Przed obliczem króla i
królowej masz wyrazić odpowiedni szacunek, rozumiesz?
Chociaż
złość nadal w nim buzowała, gotowa obrócić się przeciw całej syreniej
populacji, James skinął głową.
- A więc płyńcie i dostąpcie zaszczytu,
jaki niewielu przypada w udziale... wstąpcie do Tritonis! – wbił trójząb
pomiędzy skały i nagle spomiędzy wodorostów wyłonił widok nie z tej ziemi.
Zamek
zbudowany z podwodnych skał i zapewne magii błyszczał swym zielonkawoczarnym
kolorem. Spomiędzy otworów wyłaniały się kolorowe głowy i syrenie ogony.
Wszystko tętniło tu życiem. Małe rybki krążyły wokół zabudowań, niczym ptaszki,
tworząc ferię barw.
Arthemis
i James znaleźli się w podwodnym mieście.
Arthemis i James zostali
przeprowadzeni przez jeden z ogromnych rzeźbionych otworów w podwodnych
skałach. Przed nimi, za nimi i obok płynęli strażnicy. Nie tylko
ichtiocentaury, ale także tym razem trytony i syreny. Z okien wyglądały na nich
ludzkie twarzy i torsy, w mitologiczny sposób zmieniające się w rybie ogony.
Niektóre z nich należały do dzieci i był to naprawdę przecudowny widok.
Arthemis uśmiechnęła się do Jamesa, gdy śliczna mała syrenka z długimi
kręconymi złotymi włosami i wiankiem z wodorostów przepłynęła odważnie nad ich
głowami. Została natychmiastowo skarcona przez jednego ze strażników, ale
uśmiechała się tak rozkosznie, że nie była to ostra nagana.
Byli
tak przejęcie tym, co się dookoła nich działo. Różnicami i podobieństwami dwóch
różnych światów, że na początku nie zauważyli, że strażnicy im się przyglądają.
I to nie tak, jak strażnicy powinni się przyglądać: podejrzliwie i srogo. Nie,
ci przyglądali się raczej z zainteresowaniem i dziecinną radością, a do tego odwracali
wzrok, gdy tylko się ich na tym przyłapało. Jak nastolatki, które mają
możliwość spotkać się ze swoimi idolami.
~ Mnie
się to tylko wydaje, czy oni naprawdę są zadowoleni, że nas widzą? – zapytał
James w myślach.
~ Powiedziałabym, że stanowimy jakąś
atrakcję dla nich...
~ Znacze się, że nie są bojowo
nastawieni? Nie będą chcieli walczyć? Nie mają zamiaru nabić naszych głów na tw
swoje dziwne dzidy i staszyć nami przyszłych nurków?... To coś nowego – mruknął
do siebie James.
Obejrzał się
do tyłu, na podążających za nimi ichtiocentaurów, którzy rozmawiali o czymś z
podnieceniem, a gdy zauważyli, że na nich patrzy, zamilkli i przybrali zabawnie
poważne miny.
~ Zdecydowanie
coś nowego...
Podpłynął do
nich kapitan, który rozmawiał z nimi na początku. Przez chwilę patrzył na nich
uważnie, a gdy nie sprzeciwili się jego obecności zwolnił do ich tempa i
obserwował, jak przebierają nogami.
- To musi być niewygodne... – zagadnął,
kiwając głową na ich stopy.
- Na lądzie się sprawdza – odpowiedział mu
nieco zbyt chłodno James.
Dowódca potarł
kark, jakby był zakłopotany. To był zadziwiająco ludzki gest i w jakiś dziwny
sposób Arthemis odprężyła się dzięki niemu. Jeżeli miała do czynienia z ludzką
psychiką było lepiej niż myślała. Z tym przynajmniej umiała sobie radzić.
- Tak, cóż... musisz być rozgniewany z
powodu tego... wypadku z Filyrą...
- Wypadku? – prychnął James. – Wypadki
zdarzają się przypadkiem. A ta... istota...
- Nie jest sobą. Straciła Jedynego na kilka
dni przed ich związaniem. Żal jeszcze jej nie opuścił. Nie może się z tym
pogodzić, więc stała się zgorzkniała, złośliwa i... cóż pod pewnym względem
podła.
~ Ooooch...
James usłyszał
w myślach westchnienie Arthemis.
~ Co
„oooch”?
~ Rozumiem
już. Co oczywiście nie sprawia, że jestem mniej wkurzona, ale rozumiem ją
trochę lepiej. Chciała jeszcze raz poczuć coś z tamtego uczucia.
~ Możesz
jaśniej? – zapytał zirytowany.
~ Centaury,
a zatem również ich morscy bracie łączą się tylko raz. Mają tylko jedną
właściwego dla siebie partnera. Dlatego nazywany jest „jedynym”. Dla ludzi
utrata małżonka jest wystarczająco
bolesna, wyobraź sobie, jak musi wariować istota, która wie, że jedyna właściwa
dla niej osoba, już nigdy się z nią nie połączy...
~ Cóż...
– westchnął James, zerkając na nią kątem oka. – Jestem w stanie sobie to
wyobrazić.
James
zorientował się, że kapitan straży coś do niego przez cały czas mówił. Odwrócił
się w jego stronę.
- Przepraszam, możesz powtórzyć? To
niesamowite miejsce...
Przez
chwilę tryton patrzył na niego zdziwiony.
- Jesteś uprzejmy – powiedział, jakby
to było zadziwiające.
James
uniósł brwi.
- Jestem Anglikiem... Mam to w
genach... A poza tym na razie jeszcze nie mam powodu być nieuprzejmy – dodał z
uprzedzającą groźbą w głosie.
Kapitam
się uśmiechnął mimowolnie.
- Jestem Nefrit. Chyba powinienem
wyjaśnić wam... mhmm... cóż nasze zachowanie.
Arthemis
i James wymienili spojrzenia.
- Nie ukrywamy, że miłe przyjęcie, z
wyjątkiem pewnego podłego epizodu, jest dla nas zasadniczą nowością –
powiedziała Arthemis. – Zazwyczaj nie wolno nam wchodzić na teren innych ras...
Raczej nas nie lubię...
- To mało powiedziane – prychnął James.
Nafrit
zarumienił się lekko.
- Jakby to wyjaśnić. U nas...
czarodzieje to atrakcja. Tysiąc lat temu odwiedził nas jeden, to impreza trwała
dwa tygodnie. A pięćset wieków temu przybył tu taki, który został z nami aż do
śmierci... cóż, tęsknimy trochę za jego opowieściami...
- Cóż...nie mamy dwóch tygodni, ani tym
bardziej całego życia... mamy dość pilną sprawę – wyjaśnił szybko James.
- Nie szkodzi. Królowa i tak będzie
zachwycona. Uwielbia nowości, a ostatnio zaczęła się nudzić... Jak jej coś
poopowiadacie, to chętnie wam pomoże.
- Mamy, co opowiadać – mruknęła do
siebie Arthemis.
Nefrit
uśmiechnął się do niej szeroko.
- Czyli zostaniecie? Może dwa, trzy
dni?
Arthemis
i James spojrzeli na siebie z zaniepokojeniem.
- Niestety nie.
Nefrit
spojrzał na nich chłodnym wzrokiem.
- A więc lepiej, żebyście mieli wzamian
coś, co wynagrodzi to królowej – oznajmił, gdy znaleźli się przed ogromnymi
wysadzanymi różnej wielkości muszlami, drzwiami.
Gdy tylko
wrota zostały otwarte przez dwa srebrzystowłose ichtiocentaury. Już z daleko
usłyszeli podniesione, podekscytowany dziewczęcy głos.
- Jak myślisz? Czy są wysocy, czy niscy?
Może mają takie piękne złote włosy, jak Filyra? Albo takie ciemne niebieskie
oczy, jak tamten człowiek sprzed tysiąca lat. Ojeju, to było tak dawno temu!
Byłam wtedy tylko małą syrenką, miałam jakieś trzysta lat...
Arthemis
mimowolnie uśmiechnęła się pod nosem. To było, jak spotkanie z podwodną Elizą.
Spojrzała w
górę i zobaczyła wysokie sklepienie, zwężające się ku górze. Wszystko to
ozdobione było błękitną wodą, podwodną roślinnością, przeróżnymi muszelkami i
kolorowymi ławicami, przypominające motyle. Pewnie znajdowali się we wnętrzy podwodnego
wulkanu, z którego stworzony podowodny pałac dla władców oceanów.
Tak się
zapatrzyła, że dopiero głębokie zachwycone westchnienie przywróciło ją do
porządku.
- Och... – usłyszała jęk. – Och... tylko
spójrz. Na Neptuna... Taumasie... nigdy nie widziałam...
Arthemis
zirytowała się z prostego względu, że miała wrażenie, że wszystkie podowodne
istoty płci żeńskiej miały ochotę na jej chłopaka. Jakby nie było podwodnych
samców! Co prawda niewielu nawet ludzki mężczyzn dorównywało Jamesowi, ale on
był jej, więc mogły się pocałować w nos!
Jej niezbyt
wesołą tyradę przerwało spięcie umysłu, gdy usłyszała:
- Ona jest piękna. Cudowna...
Arthemis
otworzyła szeroko oczy, gdy przed jej oczami zawirowały bąbelki wywołane
podniesonym ogonem zapierajacej dech w piersiach syreny. Miała włosy czerwone
jak krew i oczy koloru szmaragdów. Nosiła wysadzany perłami diadem. Kości
policzkowe i porcelanową cerę ozdabiał złoty pyłek. Ponętny biust zakrywały
bladoróżowe muszle.
~ Zacznij
się ślinić na jej widok, to urządzę ci na tej ziemi piekło większe niż to, co
szykuje Anglestone – ostrzegła w myślach Jamesa.
~ Ostrzeżenie
przyjęte, a na razie to ona ślini się na twój widok – zauważył James. – Nie
żebym się jej dziwił...
Tryteia
opłynęła dookoła Arthemis.
- Spójrz na jej oczy. Jak najgłębsze
błękity Morza Karibskiego. Och, jest cudowna!! I spójrz! Te nogi! Takie
kształtne i bezwłose! – Arthemis nie sądziła, że kiedyś ktoś będzie z takim
entuzjazmem mówił o braku owłosienia. Potem królowa spojrzała jej prosto w oczy
i powiedziała: - Gdybyś była błyskotką nosiłabym cię przez następne sto lat.
- Eeee... – zaczęła Arthemis. – Eee...
– Co się odpowiada, na taki komplement? – Cóż... dziękuję...
Tryteia
roześmiała się.
- Jest urocza! Taumasie, chcę, żeby
została tutaj co najmniej przez rok!
- Najpierw powinnaś zapytać ją o
zdanie, moja kochana – podpłynął król. Był to potężny, znacznie przewyższający
Jamesa, tryton, o ciemnej krótkiej brodzie okalającej twarz, włosach
sięgających do ramion i złotym trojzębem w ręku, który wysadzany był mnóstwem
czarnych pereł.
- O czym ty mówisz, głuptasie? Kto by
nie chciał spędzić tutaj czasu?
Graj,
pomyślała Arthemis. Bądź grzeczna i graj.
Ukłoniła
się.
- Masz rację, pani. Jednak nie możemy
tutaj zostać.
W
oczach królowej zalśniła złość, stały się ciemne, jak oczy rekina. Jej rysy
stwardniały i stały się zimne.
- Zanim was tutaj siłą zatrzymam,
grzecznie zapytam: dlaczego?
Arthemis
wzięła w myślach głęboki oddech, żałując z całej siły, że nie może tego zrobić
naprawdę. Zacznijmy zabawę, pomyślała.
~ James,
zrób coś. Podobno jesteś tym uprzejmym Anglikiem...
~ Oczywiście. Ty wszystko psujesz, a ja
mam to naprawiać – prychnął.
James wysunął się
przed Arthemis i skłonił głowę. Zwrócił się głównie do króla, bo to on pewnie
byłby tutaj rozsądniejszy.
-
Jesteście władcami oceanii rozumiecie, więc odpowiedzialność za losy poddanych
– powiedział. – My nie mamy żadnej władzy, a mimo to w naszych rękach leży los
milionów ludzi. Dlatego pomimo tego, że pragniemy poznać to fascynujące miejsce
i intrygujące istoty, że chcielibyśmy, abyście wy poznali nas – zwrócił się do
Trytei, - nie możemy tu zostać pani. Nie tym razem. Ale jeżeli udzielicie nam
pozowolenia, to wrócimy tu, by zabawiać cię, gdy tylko pozwolą na to nasze
ludzkie obowiązki...
Taumas
szlachetnie skinął głową, ze zrozumieniem, charakterystycznym dla dobrego
władcy, który od dawna rządzi. W tym wypadku od bardzo dawna. Bardzo, bardzo
dawna. Z dwa, dwa i pół tysiąca lat.
Tryteia
miała nadąsaną minę, ale na pewno jej wzrok złagodniał. Spojrzała na Arthemis
rozżalonym wzrokiem, a potem uniosła rękę. Arthemis zesztywniała, gotowa na
odparcie ataku.
Syrena
roześmiała się, a potem dotknęła włosów Arthemis i przeciągnęła luźne pasmo
między długimi palcami. Jednak nagłe poczucie zagrożenia, uruchomiło to, co
Arthemis najbardziej podobało się w spince od ojca – zaczęła jarzyć się
delikatnym srebrzystym blaskiem przypominającym światło księżyca. To
natychmiast przyciągnęło wzrok królowej.
Zarówno James,
jak i Arthemis dostrzegli to bez problemu. Pod wodą nie mogło być wiele
szlachetnych kamieni i minerałów, z wyjątkiem pięknych pereł. Nic dziwnego,
więc, że syreny wpatrywały się w niezwykłe rzeczy, jak złodziej, który znalazł
się w skarbcu Ali Baby.
- W ramach przeprosin za nasze niegrzeczne
zachowanie, chcielibyśmy ci królowo coś ofiarować. Arthemis? – wyciągnął,
wyczekująco rękę.
Arthemis wypuściła
kilka bąbelków z ust, a potem sięgnęła do włosów. Z niechętną minął, schowała
ją w dłoniach.
- To wyjątkowa rzecz – powiedziała cicho. –
Ma w sobie rubiny, diamenty, szmaragdy, szafiry i niezwykle cenny czarny onyks.
Wszystkie są tak ułożone i zaczarowane, że razem tworzą sieć ostrzegającą przed
zagrożeniem. Dostałam ją od ojca i jest bardzo cenna.
- Tym większą wartość będzie miała dla
królowej – powiedział łagodnie James, próbując wyjąć ozdobę z dłoni Arthemis,
ale szybko ją ścisnęła i odsunęła dłoń.
- Nie ma drugiej takiej na świecie...
~ Co
ty wyprawiasz? – zapytał ją James. – Musimy zdobyć klejnot?
~ Dostałam
ją od ojca! Jest wyjątkowa!
~ Musimy
ratować świat, idiotko! – warknął, próbując wyrwać jej spinkę z dłoni.
- NIE, JAMES! ONA JEST WAŻNA! OSTRZEGA PRZED
NIEBEZPIECZEŃSTWEM! TO PAMIĄTKA!
James nie
zrozumiał bąbelków wylatujących z jej ust, ale Taumas spojrzał na niego
współczująco, a na nią pobłażliwie, jakby był przezwyczajony do kobiecych
fochów.
Tryteia jednak
nie odrywała wzroku od spinki, jakby to była gwiazdka z bardzo wysokiego nieba.
Arthemis czuła jej pragnienie. Pochłaniała wzrokiem kolorowe, błyszczące
kamienie, jakby widziała, jedyną rzecz, która zaspokoiłaby jej pragnienie.
Gorączkowo spojrzała na Arthemis, powoli ją opłynęła, a Arthemis ściskała coraz
mocniej spinkę, a jej oczy błyszczały, jakby miała się rozpłakać (jak gdyby
było to możliwe pod wodą).
Czerwone
unoszące się w wodzie włosy Trytei, otoczyły Arthemis, jak bluszcz, gdy królowa
otoczyła ją poufale ramieniem.
- Rozumiem, że to bardzo cenna rzecz, jednak
wiele by dla mnie znaczyła – powiedziała łagodnie, holując ją w kierunku
tronów, który stanowiły olbrzymie muszle małż, wyłożone delikatnymi tkaninami.
– Może jednak znajdziesz w moim saloniku równie piękny przedmiot, który
wzięłabyś jako pamiątkę z dna oceanu?
- Lubię świecidełka – mruknęła Arthemis,
robiąc usta w podkówkę. ~ Nie dziękuj –
rzuciła do Jamesa w myślach. – Udawaj zirytowanego i zawstydzonego moim
zachowaniem.
~ Nie
muszę udawać. Jestem zirytowany, przestraszony i zawstydzony twoim zachowaniem.
Już się bałem, że dostałaś jakiejś oceanofobii... Muszę przeprosić króla za
ciebie.
~ Zdecydowanie.
A my sobie pogadamy, jak dziewczyny...
~ Bądź
grzeczną dziewczynką. Jak tylko się stąd wydostaniemy, dostaniesz nagrodę...
~ W
postaci końca świata?
~ To
nie było zabawne – burknął James.
Arthemis nie
odpowiedziała. Została wprowadzona do niezwykłego pomieszczenia, w którym było
pełno zwykłych-niezwykłych skarbów. Były tam wypolerowane widelce i łyżki,
błyszczące srebrzyście. Były też kamee i broszki, a także monety złote i
srebrne. Dostrzegła kawałki pięknie zdobionej porcelany i małe skrzyneczki
klejnotów, które błyszczały kolorowo. Pewnie były to zdobycze z zatopionych
skarbów przynoszone przez przypływy, bądź morskie stworzenia.
- Może znajdziesz coś równie ładnego, dla
siebie. Mam pełno błyskotek, ale żadna nie jest czarodziejska i do tego piękna
– westchnęła, patrząc tęsknie na ozdobę do włosów w rękach Arthemis.
- Czyli mogę się rozejrzeć?
- Możesz wybrać dosłownie wszystko. Taka
pamiątka jest warta każdej ceny...
- Jesteś wyjątkowo miła. Jakbyśmy mogli
zostać to chętnie byśmy zostali – mruknęła Arthemis, przebierając niedbale
palcami klejnoty. W rzeczywistości uważnie obserwowała zawartość saloniku. –
Może jeszcze kiedyś byśmy tu przybyli, pewnie z przyjaciółmi.
- Och, byłoby cudownie. W otoczeniu takich
pięknych rzeczy ludzie od razu stają się milsi – westchnęła Tryteia.
- Och, przepraszam. Naprawdę nie chcę się
rozstawać z tą błyskotką, ale... – i wtedy dostrzegła szafir. Niebieski jak
niebo wieczorne przechodzące w granat. Miało kształ zaokrąglonego na bokach
trójkąta. Był jednak inny niż wszystkie kamienie. Arthemis przypomniała sobie,
że nie jest sama. – Och, jaki piękny. Wyjątkowy kształt...
- Co? Co ci się tak spodobało? – zapytała
podekscytowana.
Arthemis
pokazała palcem.
- Naprawdę? Moim zdaniem jest trochę matowe
i jakby niebłyszczące. Zostawił to u nas jakiś czas temu jeden człowiek w darze
dla mojej matki. Ale nie jest zbyt wyjątkowy, więc położyła go tutaj. – Tryteia
wzruszyła ramionami. – Możesz go wziąć, ale za tak cenną ozdobę, wybierz sobie,
coś jeszcze...
- Chyba masz rację – przyznała jej rację
Arthemis i oprócz dużego jak pięść Serca Oceanu, wybrała podobnej wielkości i
barwy niebieski szafir. Schowała je do kieszeni spodni i uśmiechnęła się do
królowej Oceanu. Potem udając drżenie ręki wyciągnęła w jej kierunku wyjątkową
spinkę. – Niech chroni cię tak, jak mnie – powiedziała.
Królowa
przyłożyła rękę do serca wzruszona.
- To ładne, co powiedziałaś... - Podpięła
ogromne włosy magiczną spinką i przejrzała się w ogromnym popękanym lustrze,
stojącym w rogu. – Może umówmy się, że oddam ci ją wzamian za jakąś wyjątkową
rzecz, którą przywieziesz mi następnym razem?
- Och, nie mogłabym. Ale z pewnością
przywiozę ci coś wyjątkowego w darze dla wyjątkowej kobiety, która nie
próbowała uwieść mojego chłopaka...
Królowa
roześmiała się i zaczęła prowadzić, ją w kierunku Sali tronowej.
- Jesteś naprawdę uroczą dziewczynką... Ale
wierz mi, że po Taumasie wszyscy inni męscy osobnicy mnie nie interesują... Syreny
łączą się w pary tylko raz.
Arthemis
stwierdziła, że skoro najważniejsza sprawa została załatwiona, może zapytać:
- A... jak wy? No, wiesz? W intymny
sposób...? Nie wiem, czy...
Tryteia
roześmiała się wesoło.
- Jak przyjedziesz następnym razem, to ci
powiem – obiecała.
- A więc na pewno się zjawię. Inaczej
ciekawość mnie zabije... – roześmiała się Arthemis.
Taumas machnięciem
ręki zbył przeprosiny Jamesa.
- Wiem, po, co przybyliście – powiedział
otwarcie. – Twoja pani dobrze to rozegrała, ale nie zeszlibyście pod wodę tak
wyposażeni, bez konkretnego celu. Mamy swoje sposoby, aby dowiedzieć się, co
dzieje się na powierzchni...
- A więc, wiesz także, że nie mamy wielkiego
wyboru – powiedział James.
- Rozumiem to, ale niepokoję się. Serce
Oceanu nie przedstawia dla nas wartości, ale wiem, że może być niebezpieczne. I
gdybyście to wy nie przybyli tutaj i nie byli tacy, jacy jesteście, nie
pozwoliłbym wam opuścić z nim Trytonis. To dziwne...
- Dlaczego?
- Bo Serce Oceanu jest puste w środku. Jakby
czekało, aż coś je wypełni. Dlatego nie lśni. A jednocześnie jest bardzo
złowieszcze... Ale nie wynieślibyście go, gdyby kryształ na to nie pozwalał...
- Słucham? – James otworzył szeroko oczy.
- Człowiek, który go tutaj zostawił wyjaśnił
nam, że nie musimy się nim zbytnio przejmować, bo nie może go dotknąć nikt, kto
nie jest niewinny. Kto nie ma odważnego i czystego serce. Dlatego go nie
chronimy i dlatego go oddajemy, bo nadszedł na to czas.
James zamknął
oczy, analizując te informacje w myślach. Teraz wszystko było jasne.
- Czegokolwiek musicie dokonać, życzę wam z
całego serca powodzenia.
Gdy Arthemis i
Tryteia weszły do Sali tronowej, James szepnął:
- Niech wszyscy bogowie mają nas w swojej
opiece, bo będzie nam potrzebne...
Arthemis
spojrzała mu w oczy.
~ Mam
– szepnęła.
~ Wiem.
To było łatwiejsze niż się spodziewałem.
~ Bo
nam to ułatwili.
~ Król
na pewno... Arthemis...
~ Po
prostu się stąd wydostańmy James. To na razie wszystko, co musimy zrobić.
Arthemis
stanęła przy Jamesie i skłoniła się przed królem.
- Przepraszam za swoje zachowanie, panie, na
swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć tylko tyle, że to wiele dla mnie znaczyło.
Królowa wspaniałomyślnie mnie wynagrodziła.
Tryteia
machnęła ręką.
- Nic się nie stało... Tylko odwiedźcie nas
jak najszybciej. Nefrit odprowadzi was na brzeg, tam gdzie wskażecie.
- To bardzo miło z waszej strony. Musimy
niestety już odejść, bo eliksiry dzięki którym przebywamy pod wodą, nie będą
już długo działać – zauważył James.
- A więc powiem Nefritowi, żeby się
pośpieszył... – powiedziała Tryteia, machając na zgraje kolorowych rybek, które
natychmiast rozpierzchły się z wiadomościami w różne strony.
Arthemis i
James ukłonili się parze królewskiej.
- Niech prowadzą was ciepłe prądy –
powiedział król.
- Wzajemnie – odparła Arthemis. – Dziękujemy
za wszystko.
Razem z
Jamesem odwrócili się i wyszli z komnaty tronowej. Na schodach czekał na nich
Nefrit z parą delfinów, które radośnie okrążyły ich pląsając dookoła. Arthemis
mimowolnie się roześmiała.
- Złapcie je za płetwy. Zabiorą was na
brzeg, z którego przybyliście.
- Byliśmy w zatoczce u podnóża klifu –
opisał James.
- To niedaleko – Nefrit kiwnął głową i
pokazał kilka znaków delfinom. Te wydały z siebie wesołe piśnięcia i ustawiły
się przy Arthemis i Jamesie. – Żegnajcie więc, ludzcy przyjaciele...
- I ty miej się dobrze i strzeż swoich
władców, są cudowni – powiedziała Arthemis.
- Dziękuję. Niech prądy was prowadzą –
powtórzył słowa królowej, a potem odsunął się z drogi delfinom, które radośnie
pognały przed siebie.
Jazda była
radosna, żywiołowa i zaskakująco krótka. Jakby zostali wystrzeleni z jakiejś
podwodnej rakiety i pędzili w przestrzeni. Gdy tylko stworzenia zwolniły
puścili ich płetwy grzbietowe i dopłynęli do brzegu. Gdy spojrzeli na słońce
zachodzące za horyzontem, delfiny wyprysnęły z wody tworząc barwne, błyszczące
łuki. Radośnie żegnały się z nimi na swój sposób. Było to tak pełne nadzieii,
że Arthemis poczuła łzy napływające do oczu.Wzięła głęboki oddech i ucieszyła
się mogąc to zrobić.
James chwycił
ją za rękę i ścisnął.
- Złożyłaś obietnicę władcom mórz i oceanów.
Chodźmy i załatwmy tę drobną sprawę, która stoi na przeszkodzie w jej dotrzymaniu.
Przecież nie chcemy, żeby uznali cię za niesłowną...
- A ta drobna sprawa, którą masz na myśli to
magiczny armagedon zombiaków?
James skinął
głową, patrząc na nią z ukosa.
Arthemis
przeciągnęła się i strzyknęła kostkami palców.
- Taaa... chodźmy to załatwić, bo nie zdążę
jutro na herbatę o piątej z twoją mamą, mamy omówić sprawę wyjazdu na wakacje.
- Cóż... nie ma co zwlekać. Moja mama nie
lubi spóźnialskich...
Odwrócili się
i zaczęli iść wzdłuż plaży.
Słońce powoli
zatapiało się w morzu, wyzwalając z niego czerwone, jak krew, barwy.
Rose i
Scorpius z niepokojem patrzyli, jak Arthemis i James opuszczają błonia, aby po
klifie zejść nad zatokę. Wszystko zbliżało ich do zagłady, a oni i tak mieli
pełne ręce roboty.
- Czy, skoro świat się kończy, nie
powinniśmy spędzić całego dnia na plaży nic nie robiąc i spokojnie czekając na
apokalipsę? – zapytał z kwaśną miną Scorpius.
- Gdyby świat się kończył naprawdę, to
zgodziłabym się z tobą – odparła Rose. – Problem jednak w tym, że świat wcale
się nie kończy, tylko może się zmienić w sposób, który absolutnie nie
przypadnie nam do gustu, szczególnie, że w wersji idealnego świata
Anglestone’a, bylibyśmy raczej siłą roboczą...
- Ok. Rzeczywiście nie podoba mi się ta
wizja... Musimy znaleźć karzełka...
- Masz na myśli Albusa? Nie, żebym miała coś
przeciwko temu, ale jest od ciebie jakieś trzy centymetry niższy...
Spojrzał na
nią, jakby ta informacja nie miała związku z tematem. Rose wzruszyła ramionami.
Była przezwyczajona do wysokich facetów, w końcu jej ojciec i jego bracia swoje
mierzyli.
Okazja, żeby
spotkać się z Albusem sama się nadarzyła, gdyż zwołano ich do namiotu, który
służył za jadalnie. Wszyscy, którzy pozostali w turnieju zostali zaproszeni na
obiad. Scorpius, Rose i Albus nie mieli najmniejszego zamiaru wziąć do ust
czegokolwiek, co dają im organizatorzy, nie mniej, było to dobre miejsce na
niewinne spotkanie drużyn. Usiedli więc w rogu namiotu, tak, żeby mieć obraz na
cały obszar.
- Wiecie, co z Arthemis i Jamesem? - zapytał
niby nic Albus.
- Wszystko można obserwować na makiecie
podwodnego świata. Są, co prawda jedynie punkcikami, ale dzięki temu widownia
widzi, co się dzieje - odparła R ose
cicho. - Nie byłeś tam?
- Nie, bo szukałem sposoby, żeby się do was
dostać, tak, żeby się mnie nie czepiali. Arthemis, powiedziała, że macie mi coś
do przekazania...
- Cóż... Panna Wiem Wszystko, jak zwykle
wyznaczyła nam przyjemne i nieskomplikowane zadanie - powiedział ironicznie
Scorpius.
Albus z
westchnieniem przetarł dłonią twarz.
- O co chodzi?
- Widownia, wszyscy, którzy zasiedli na
trybunach zostali poddani działaniu proszka zobojętniającego. Nikt z nich nie
zareaguje, nawet jeżeli będziemy tonęli we własnej krwi - powiedział Scorpius
cicho.
Albus zaczął
gorączkowo myśleć.
- Proszek, czy płyn?
Scorpius spojrzał
na niego z lekką dezorientacją i mimowolnym podziwem.
- Skąd wiesz, że nie zaklęcie?
- Nie da się dobrze zakląć takiej ilości
ludzi - odpowiedział zamyślony. - I raczej nie płyn, z prostego względu, że
trudno go podać wszystkim. Więc pewnie proszek...
- Jest niebieski - dodała Rose.
Albus się
skrzywił.
- Tego się spodziewałem. Jak już wymyślili
zobojetnienie, to najgorszego sortu. Ten cholerny proszek jest wart dużo
pieniędzy i trudno go zdobyć. To Apatius Herbalum. Liście są suszone w świetle
księżyca, przez co nabierają hipnotycznej mocy i niebieskiej barwy...
- Jest na to jakieś antidotum?
Albus
uśmiechnął diabolicznie.
- Na wszystko jest jakieś antidotum.
- Możesz je wyprodukować?
Wzruszył
ramionami.
- Każdy może. Kwestia tego, jak podasz tylu
ludziom kawę.
- Dlaczego chcesz podawać widowni kawę? -
zapytał zirytowany Scorpius.
- To właśnie jest antidotum. Kofeina.
Pobudza i przyśpiesza metabolizm organizmu. Może działa to szybko, ale
zazwyczaj po godzinie apatius przestaje działać, nawet jeżeli wciąż jest na
skórze. Krwiobieg szaleje przez co człowiek jest pobudzony. Widzicie, apatius
nie powoduje tak naprawdę zobojętnienia, raczej hipnotyczną senność, która
wpływa na ciało, powodując jego ociążałość i przy okazji dezaktywuje myślenie.
Ale wystarczy trochę bardzo mocnej kawy, albo adrenaliny podanej dożylnie i
wszystko wraca do normy...
- To dlaczego powiedziałeś, że to
zobojętnienie najgorszego sortu? - zapytała Rose, marszcząc brwi.
Albus spojrzał
na nią ponuro.
- Bo jeżeli na czas nie wybudzi sie kogoś ze
apatii... już nigdy się go nie wybudzi. Zazwyczaj po 12 godzinach jest już za
późno...
Rose patrzyła
na niego przerażona.
- Ale... na trybunach są nasi rodzice... i jakieś tysiąc innych osób.
Albus złożył
głowę na splecionych ramionach i oparł je na stole, mówiąc stłumionym głosem.
- Muszę pomyśleć.
- Potrzebujesz w tym pomocy? - zapytała
cicho jego kuzynka.
- Na pewno będę potrzebował waszej pomocy,
ale na razie dajcie mi pół godziny... - nie podnosząc głowy wyjął z kieszeni
dwie fiolki. - To eliksir zabezpieczający. Cokolwiek połkniecie po nim, nie
wpłynie na was. Idźcie coś zjeść...
Mieli pewne
trudności ze zrozumieniem jego bełkotu, ale przesłanie do nich dotarło. Oraz
to, że Albus pogrążył się teraz w odmętach swojego genialnego umysłu. Nie mogło
być to przyjemne biorąc pod uwagę, że od niego zależało życie wielu ważnych dla
niego ludzi.
Rose i
Scorpius odeszli, zostawiając go samego. Nic dziwnego, że Anglestone nie
specjalnie uważał na to, co mówi przy Arthemis i Jamesie. Uratowanie widowni
było niemal niemożliwe. Mieli tylko nadzieje, że Albus naprawdę może coś na to
poradzić.
Eliksiry.
Antidota. Zioła... - myśli Albusa błądziły wolno od jednego krańca jego umysłu
do drugiego. Zioła. Rośliny. Neville. Opary. Gazy... Dym. Aromat. Para.
Albus położył
rękę pod policzek i zapatrzył się w przestrzeń. Proszek wcale nie dostaje się
szybko do organizmu... Zapewne osadza się na skórze, ale zanim wniknie w pory,
to trochę zajmuje. Płyn zadziałałby szybciej o ile ktoś byłby chęty go wypić.
Nie mówiąc już o środkach dożylnych. Pozostawał jednak sposób, który działał
jeszcze szybciej i przez drogi oddechowe. Gazy, opary... wszystko to
zadziałałoby błyskawicznie. A przynajmniej szybciej niż wszystko inne.
Potrzebował trzech godzin, żeby przygotować odpowiednia mieszankę kofeiny,
eliksiru pobudzającego oraz może liści roślin zawierających trochę tauryny. Gdy
skończy, otrzyma swoisty odpowiednik paliwa rakietowego dla ludzi, nikt nie
będzie mu wdzięczny za poznanie tego smaku
i jego właściwości. Jeżeli trochę doda do tego zaklęć i odpowiednio
skonfiguruje wszystko zamieni to w swoistą mgłę czy dym. Pytanie tylko... jak
to potem rozpylić?
Po chwili
doszedł jednak do wniosku, że kwestię tego rozwiążą już Rose i Scorpius. On
miał mało czasu na przygotowanie eliksiru i to w taki sposób, żeby wyglądało to
tylko na ćwiczenia przed starciem. Dlatego musiał iść do Beverly i poprosić o
dostęp do namiotu alchemików. Grzecznie. Niewinnie.
Cóż... nic
trudnego. Był przecież chodzącą
niewinnością od kołyski.
Złapał wzrok Rose
i skinął głową.
- Dajcie mi 3 do 4 godzin - powiedział, gdy
do niego podeszła.
- Dasz radę to zrobić?
- Dam radę. A wy w tym czasie zastanówcie
się, jak, nie wzbudzając podejrzeń, rozprowadzić parę nad widownią...
- Mogliśmy dostać łatwiejsze zadanie -
prychnął Malfoy. - Na przykład, jak wskrzesić Lorda Voldemorta?
Albus spojrzał
na niego spokojnie.
- Trochę kreatywności, bo stracę w was wiarę
- odpowiedział. - A teraz idę po kawę i zabieram się do roboty.
Scorpius z
założonymi na piersi ramionami wpatrywał się w jego plecy.
- Nie wziął pod uwagę, że nie jestem
kreatywny. I nie potrzebuje jego wiary...
- Jesteś kreatywny - zaprotestowała Rose. -
Ja też. Ale nie jesteśmy na tyle kreatywni, żeby wymyślić, jak to zrobić... -
dodała ponuro. - Może sprawdźmy, co u Arthemis i Jamesa, a potem pochodźmy po
namiotach i znajdźmy coś, co może nam się przydać.
Albus bez
ceregieli podszedł do Beverly Vane. Spojrzała na niego chłodno, jakby
wiedziała, że powinna spodziewać się kłopotów.
- Pani Vane - zaczął Albus, zdejmując
okulary i je przecierając. - Rozumiem, że będzie jeszcze dla mnie jakieś
zadanie? Jeżeli nie, chciałbym dołączyć do rodziców na widowni.
- Oczywiście, że będzie. Finał finałów
rozpocznie się za godzinę dla Eliksirów.
Dobrze
wiedzieć, pomyślał zgryźliwie Albus.
- W takim razie chciałbym się dostać do
namiotu. Łatwiej jest się skupić na tworzeniu eliksirów, gdy wiesz, gdzie co
leży. Nie chciałbym, żeby coś wybuchło...
- My też nie - odparła Vane. - Jednak jeżeli
już wejdziesz do namiotu, nie możesz kontaktować się z nikim poza
organizatorami. W szczególności ze swoją kadrą.
Albus
zmiażdżył jąwzrokiem.
- Rozumiem. W takim razie, pójdę się
pożegnać i znajdę panią.
Chłodno
skinęła mu głową i wróciła do obserwacji namiotu.
Albus zaklął
pod nosem i poszedł szukać kuzynki.
Arthemis i
James z tego co Rose i Scorpius widzieli radzili sobie całkiem nieźle. Może z
wyjątkiem faktu, że porwały ich w głębiny jakieś ryby z konikiem morskim na
czele. Rose musiała mocno walnąć Scorpiusa w brzuch, żeby przestał się z tego
śmiać.
Oni niestety
nie radzili sobie tak dobrze. Nie mieli najmniejszego pojęcia, jak schować
przemycić na trybuny i jeszcze rozprowadzić dym. Wywołać dym - ok. To by było
nieskomplikowane. Ale rozprowadzić już istniejący? Niematerialny? To już wymagało
bardziej zaawansowanych przygotowań. Dyskutowali przyciszonymi głosami, zastanawiając
się, co dalej zrobić. Wyszli z namiotu z makietą i wpadli na zdyszanego Albusa.
- Przyszedłem życzyć wam powodzenia. Za
godzinę zaczynam zadanie - powiedział spokojnie. - Szkoda, że za jakieś dwie
godziny nie moglibyście do mnie zajrzeć... Niestety aż do końca turnieju nie
będę mógł się z wami kontaktować... - przekazał im zaowalowaną wiadomość.
- Rozumiem - powiedziała Rose. - Więc życzę
ci powodzenia i do zobaczenia na podium.
Albus skinął
głową Scorpiusowi.
- Uważajcie na siebie - rzucił jeszcze i
odszedł.
Przez chwilę
patrzyli za nim, a potem szybko poszli w stronę widowni. Mieli mniej czasu niż
myśleli.
Stanęli przed
trybunami i mieli wrażenie, że siedzący na nich ludzi to tylko wielkie kukły.
Nikt się nie ruszał. Nikt nic nie mówił. Nikt nie wiwatował. Jakby wszystko
było tylko narysowane.
- Czy możemy sprawdzić, gdzie siedzą nasi? -
zapytała szeptem Rose.
- Rose... nie sądzę, żeby...
- Proszę - powiedziała z naciskiem, nie
patrząc na niego.
- Dobrze. Ale... powinniśmy zająć się tym,
co mamy. Twój kuzyn skończy swoje dzieło za dwie godziny, a Arthemis i James
powinni się tu zjawić niedługo potem. Nie mówiąc już, że za trzy godziny
zajdzie słońce...
- Rozumiem. Tylko na chwilę.
- W sumie przyda nam się wiedzieć, gdzie
siedzą. O ile nie są tu jako tajniacy, a wtedy nawet chcąc ich nie zobaczymy.
- Wujek Harry i jego ludzie na pewno, ale
tata jest na widowni z aparatem, tak, jak mama, ciocia Ginny - Rose zamknęła na
chwilę oczy. - Mam nadzieję, że Victoire i Teddy jednak nie przyjechali...
Podczas gdy
Rose przeglądała widzów na trybunach, Scorpius skupił się na wyrzutniach
sztucznych ognii. Co jakiś czas wyrzucały z siebie ze świstem fajerwerki i rozpryskały
się na różne strony rozrzucając piuropusze niebieskich kształtów. Może nie
byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że miały akurat niebieski kolor, a
drobinki magicznie spadały tuż nad widownią.
Scorpius wydął
usta. No to już wiadomo było, w jaki sposób zainfekowana została wiodownia.
Problem polegał na tym, w jaki sposób ją odinfekować...
Dogonił Rose,
która odeszła kawałek dalej.
- I co?
- Wydawało mi się, że widzę, jakiś ruch... -
mruknęła Rose.
- To raczej mało prawdopodobne...
- Naprawdę - upierała się. - Tam ktoś
jest...
- To niech lepiej szybko znika, bo inaczej
zaraz przestanie się ruszać. To te fajerwerki roznoszą proszek zobojętnienia.
Rose
zmarszczyła czoło, a potem jej oczy się rozszerzyły.
- Muszę się dostać na trybuny.
- Co?! Po, co?
- Po prostu wymyśl coś, żebym się tam
dostała - powiedziała stanowczo.
- Och, doprawdy! Przecież to bułka z masłem!
- odpowiedział zgryźliwie.
Spojrzała na
niego w irytująco cierpliwy sposób.
Zacisnął zęby
i spojrzał w niebo. Potem westchnął i powiedział.
- Dobra, plan jest taki: pójdę do Murphy'ego
i powiem mu, że jesteś w stanie histerycznym i na zadaniu będziesz do niczego.
W tym czasie ty musisz doprowadzić się do stanu wskazującego na załamanie
nerwowe...
- Ale po, co?
- Rozpłacz się, jąkaj, łkaj, nie wiem. Niech
wpadnie w panikę. Krzycz, że musisz zobaczyć matkę chociaż na chwilę i że może
iść z tobą strażnik, jak trzeba, ale że musisz...
- A więc twój plan sprowadza się do tego,
żeby zrobić ze mnie ryczącą w niebogłosy histeryczkę? - zapytała zamrożonym
tonem. Scorpius musiał przywołać całą swoją wolę, żeby jej nie przeprosić.
Potem oślepiła go uśmiechem. - Nie ma sprawy. Dam radę.
Scorpius
przewrócił oczami.
- Daj z siebie wszystko, mała - rzucił,
odchodząc.
Scorpius
poczochrał włosy, żeby wyglądał jak zdesperowany i potarł oczy, żeby się
zaczerwieniły, jakby był zmęczony. Potem spowolnił krok, jakby bardzo nie
chciał tego robić i podszedł do Murphy'ego.
- Czy wie pan, gdzie mogę znaleźć sir
Anglestone'a?
Murphy
spojrzał na niego trochę nieprzytomnie.
- Czy jest jakiś problem?
- Cóż... - zaczął Scorpius, pocierając kark
z zawstydzeniem. - Moja turniejowa partnerka trochę sfiksowała... Boi się,
płacze i mówi, że nie przyłoży do niczego ręki, że rezygnuje i dopóki nie
upewni się, że jej matka nie jest ranna mogą ją zabić, a ona się nie ruszy...
Postawiła mnie w bardzo niezręcznej sytuacji - westchnął. - Nie mówiąc już o
tym, że nie chcę rezygnować...
- Oczywiście, oczywiście - pokiwał głową
Murphy. - A więc dziewczyna chce zobaczyć matkę? Proszę tu zaczekać. Tylko pan
Anglestone może podjąć decyzję o wejściu na trybuny. Pójdę po niego...
Scorpius
pogratulował sobie w myślach, że nie próbował wrobić w to Murphy'ego. A jeżeli
dobrze to rozegra to Anglestone pójdzie z Rose na trybuny i będzie można go
załatwić. I będzie po wszystkim. Oczywiście wiedział, że Anglestone nie
zaryzykuje swojego życia, ale można było pomarzyć. Poza tym potrzebował Rose,
więc musiał ją przekonać, żeby wzięła udział w jego planie. Pewnie zakładali
sobie na szyję kolejny stryczek, ale nie mieli większego wyboru. Bawili się w
kotka i myszkę, bo wiedzieli, że muszą doprowadzić do konfrontacji. Do momentu,
o którym mówiła przepowiednia. A to oznaczało, że Anglestone musiał się bawić
razem z nimi.
Anglestone
podchodząc do Scorpiusa miał złośliwy uśmiech na twarzy.
- Zastanawiałem się, które się pierwsze
załamie pod presję. Chodźmy więc do panny Weasley.
Scorpius
zgromił go wzrokiem, ale poszedł za nim, modląc się w myślach, żeby Rose
stanęła na wysokości zadania. Po chwili przestał się martwić, bo z daleka zobaczył
skuloną pod trybunami postać, kiwającą się do przodu i do tyłu i szlochającą
cicho. Gdyby nie to, że widział ją
wcześniej płaczącą, to uwierzyłby w jej histerię od razu.
Gdy Rose
naprawdę płakała robiła to cicho. I to kopało prosto w serce, a facetów prosto
w jaja - bo zawsze wyglądało tak, jakby z tym walczyła, jakby nie chciała,
pozwolić sobie na ulgę płaczu. Dlatego Scorpius odetchnął głęboko i powiedział
cicho:
- Rose?
Poderwała
mokre oczy.
- Mama? Mogę się z nią zobaczyć? Proszę... -
z jej oczy pociekło więcej łez. - Mogę iść do mojej mamy?
- Cóż, panno Weasley, to nie jest
wskazane... - zaczął Anglestone.
- Proszę! To moja mama! Mogę jej już nie
zobaczyć!
- Pani Weasley jest teraz w stanie lekko
hipnotycznym...
- Nie ważne - wydarła się Rose, a potem
zaniosła się jeszcze większym płaczem. - Tylko na chwilę! Chce zobaczyć czy nic
jej nie jest! Proszę! Mamo!
Anglestone
przewrócił oczami, jakby męczył go głos Rose. Scorpius zacisnął pięści, żeby mu
nie przywalić. Murphy natomiast patrzył na Rose ze współczuciem.
- Nigdzie nie pójdę! Nie ruszę się stąd!
Chcę zobaczyć mamę! - Rose wyrwała się, gdy Scorpius chciał jej dotknąć.
Pogratulował jej znakomitego ruchu.
- Może ktoś z nią pójdzie? - zasugerował
Murphy.
- Nie mogę opuścić terenu turnieju dla kaprysu
- prychnął Anglestone.
- Ja mogę z nią iść - odpowiedział. Przecież
nie potrwa to długo.
Rose poderwała
się na równe nogi.
- Proszę! Niech pan ze mną pójdzie! - Jej
oczy zalśniły nadzieją.
Anglestone
przypatrywał się Scorpiusowi, jakby oczekiwał znaleźć kłamstwo na jego twarzy.
A potem uśmiechnął się arogancko, jakby ich podstępy i tak nie miały znaczenia
i były tylko dziecięcą zabawą. Wzruszył ramionami.
- Ma dziesięć minut. I wyłącz fajerwerki,
nie chciałbym, żeby przez przypadek coś stało się naszej uczestniczce - dodał
drwiąco, posłał Mlafoyowi spojrzenie pełne złośliwego przekonania o własnej
niezniszczalności i odszedł.
Rose nie
wypadając z gry, patrzyła na Murphy'ego.
- Czyli będę mogła iść?
- Tak. Pan Malfoy może iść z nami.
Scorpius
prychnął znużony.
- Dobrze, pójdę...
Murphy machnął
różdżką i fajerwerki przestały wystrzeliwać w górę. Musieli odczekać chwilę,
zanim ostatni niebieski pył opadnie, a potem Murphy wprowadził ich na trybuny.
Rose rozglądała się gorączkowo, ale nic nie widziała. Do diabła, nie mogło się
jej wydawać! Widziała ruch!
- Możecie iść dalej sami. Będę się trzymał z
tyłu - powiedział niespodziewanie pan Murphy i cofnął się za nich.
Scorpius
spojrzał na niego, jakby wyrosła mu druga głowa, a potem został poklepany po
ramieniu. Natychmiast wyciągnął różdżkę, ale zanim zdążył zrobić jakiś
gwałtowny ruch, usłyszał:
- Jak będziesz taki narwany to zaraz na dole
zainteresują się co się stało z Murphym. Idź dalej Rose i nie odwracaj się.
- Co się stało z Murphym? - zapytał
Scorpius, żeby dać chwilę Rose.
- Nagiąłem trochę obowiązujące prawo. Myślę,
że pani Weasley mnie usprawiedliwi...
A więc klątwa
Imperiatus - pomyślał Scorpius.
- Czemu nie dotknął cię pył? - zapytała
Rose.
- Dotknął kogo innego... Niestety...
Dominique poszła na pierwszy ogień i totalnie sfiksowała. Nic nie mówi tylko
patrzy się w przestrzeń... Więc stwierdziliśmy, że coś jest w powietrzu i
nałożyliśmy osłony...
- Dominique dajcie kawę - powiedziała cicho
Rose. - Albus powiedział, że to pomoże... Wyciągacie naszych?
- Próbujemy, ale to trudne, bo są oniemiali,
a my mamy tylko jedną pelerynę...
- Dobrze, że James ci ja zostawił...
- Zostawił mi też na głowie swojego
szurniętego kuzyna - powiedział cicho głos. - Dobrze, że jest przydatny...
- Siemka! - powiedział z szerokim uśmiechem
Fred, ukryty za jednym z foteli. - Luke jest złośliwy, bo nie daje mi dotknąć
peleryny...
Rose niemal
wyczuła na skórze, jak Lucas przewraca spojrzeniem.
- Skąd się tu wzieliście? - zapytała Rose, a
w tym czasie pan Murphy syknął i złapał się za włosy.
Scorpius
stanął obok niego na wszelki wypadek.
- Fred powiedział, że jak już ma być
armagedon to on chce wziąć w nim udział i niestety postanowił wciągnąć w to
mnie...
- Czemu tylko Arthemis i James mają się
dobrze bawić? - zapytał filozoficzniee. - Zabrałem Teddy'ego i Victoire, i
Dominique, i Valentine... - wyliczał Fred, a potem wyciągnął rękę, na którą
posypało się kilka włosów.
- I Lily - ponurym głosem dodał Lucas.
- LILY?! - zduszonym szeptem zapytała Rose.
- Oszalałeś?!
- Och, wypraszam sobie! Panny Zaraz Skopię
Ci Klejnoty Rodowe nie spraszałem. Sama się wprosiła na imprezę, a Lucas jej
pozwolił...
- Powiedziała, że tak, czy inaczej tu trafi,
więc mogę ją zabrać i przynajmniej mieć pewność, gdzie jest... - prychnął.
- A teraz mamy większy problem, bo nie
wiemy, jak obudzić Dominique i naszych staruszków. Ciotka Hermiona by wiedziała...
- Fred dostał słowotoku.
- Kofeiną - przerwał mu szybko Malfoy. - Dajcie
im coś z kofeiną. Tak twierdzi ten wasz geniusz... Za dwie godziny będzie miał gotowe
antidotum. Jest tylko problem z odebraniem go i rozpyleniem w formie gazowej
nad publicznością...
- Da się zrobić - odpowiedział Fred,
połykając coś z butelki, a potem zaczął się skręcać i zaciskał zęby z bólu,
żeby nie krzyczeć.
Rose
zatrzymała wzrok na nieruchomej twarzy swojej matki i szybko odwróciła się. Nie
mogła tego znieść.
- Arthemis i James są pod wodą? - zapytał
Lucas.
- Jeszcze dwie godziny. Potem... lepiej nie
myśleć o tym, co będzie potem...
- Spróbujemy wyciągnąć naszych. Nie
przejmujcie się tym. Fred pójdzie z wami, ma zapas eliksiru Wielosokowego. Ja
zabiorę Murphy'ego.
Rose poczuła,
jak Lucas szybko ją objął.
- Damy radę. Jak Arthemis i James wyjdą spod
wody, skopiemy im tyłki...
- Powiedz Valentine, że ma sexy tyłeczek -
powiedział Fred, wstając, jako pan Murphy, który ukrył się za fotelem na jego
miejscu.
- Chyba oszalałeś... Nie mam zamiaru
skończyć bez zębów - prychnął Lucas.
- Dobra, to powiedz, że jej to powiem, za
jakieś dwie godziny...
Scorpius
zakrył twarz dłonią, a Rose zachichotała na ten widok. Zaraz jednak wczuła się
w rolę i przybrała zrezygnowaną minę. Ruszyła za Scorpiusem w dół trybun wśród
nienaturalnej ciszy tysiąca osób.
Zegar w jej
głowie nieubłaganie odmierzał czas.
Tik Tak. Tik
Tak.
Sto
dwadzieścia.
Sto dziewiętnaście.
Minuty mijały.
No to dopiero teraz zaczyna sie prawdziwa akcja. Cudowny opis Tritonis i humorystyczne przerywniki w pełnych napięcia scenach to zalety tego rozdziału :)
OdpowiedzUsuńSuper artykuł. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń