sobota, 27 stycznia 2018

Związki i rozwiązki (Rok VI, Rozdział 37)

 Arthemis weszła do Wielkiej Sali zastanawiając się, co się działo gdy jej nie było. Zamrugała zdziwiona, widząc Rose.
 Jej przyjaciółka wpatrywała się w lejącą się ciurkiem z jej łyżki zupę. Nabrała kolejną z talerza i powtórzyła całą operację. Totalnie nie kontaktowała…
 A jednak… - pomyślała Arthemis, przypominając sobie zachowanie Scorpiusa.
 Usiadła naprzeciw niej, szybko odganiając od siebie zdradziecką myśl, żeby udawać, że nic się nie stało. Tak czy inaczej przecież w końcu przegra i się tym zajmie…
- Co on znowu zrobił? – rzuciła prosto z mostu.
 Rose podniosła na nią wzrok. Arthemis spoglądając na nią rozumiała jaką cudowną umiejętnością jest ukrywanie uczuć i emocji. Po Rose było od razu widać, że jest diabelnie przybita.
- Artheemiss – powiedziała z żałosną skargą w głosie.
- Przecież twierdziłaś, że nie będziesz się nim przejmować – rzuciła Arthemis i chociaż była głodna jak diabli, postanowiła najpierw skupić się na rozmowie.
 Rose ułożyła usta w podkówkę.
- Jesteś beznadziejna, wiesz? – rzuciła Arthemis. – Jeżeli nie możesz sobie dać sama z tym rady, zajmij się czymś innym. Albo kimś… - brew Arthemis powędrowała do góry.
- O czym ty mówisz? – zapytała ponuro Rose.
- Czego tak naprawdę chcesz, Rose? – odparła Arthemis nadzwyczaj poważnym w tej chwili tonem.
- J-ja… - Rose spuściła głowę. – Po prostu…
 Arthemis westchnęła widząc, że trochę przekroczyła granicę swych kompetencji. Lepiej jej wychodziło skupianie się na zachowaniu Malfoya niż uczuciach Rose.
 Podrapała się po głowie.
- A tak poza tym, jak mogłaś dać się na to nabrać, Rose? – rzuciła niespodziewanie.
 Rose podniosła na nią nierozumiejące spojrzenie.
- Naprawdę tak trudno ci go przejrzeć? – westchnęła Arthemis. – Powiedz mi ile razy był szczery z tobą?
- Tym razem na pewno nie żartował.
- Och, założę się, że nie – prychnęła Arthemis. – Wątpię, żeby ten gość miał poczucie humoru… On zwyczajnie kłamał – oświeciła przyjaciółkę, nie mając żadnych skrupułów. Skoro Malfoy lubił nierówną grę, ona mu to załatwi.
 Rose pokręciła głową i nachyliła się do Arthemis.
- Tym razem chyba się mylisz – szepnęła i zaczęła jej opowiadać o podsłuchanej w bibliotece rozmowie.
Gdy skończyła Arthemis odchyliła się na krześle. Patrząc jej prosto w naiwne oczy, powiedziała:
- Nie mylę się.
 Rose spuściła wzrok.
- Nawet jeżeli masz racje… to, co mogę zrobić? Skoro tak bardzo zależy mu, żeby uwierzyła w jego kłamstwa, musi mieć w tym jakiś cel… Może rzeczywiście w ten sposób daje mi do zrozumienia, że mam wciąż jakieś złudzenia co do niego.
 Arthemis przypatrywała jej się przez chwilę. W końcu wzruszyła ramionami i powiedziała:
- Skoro tak, to musisz się uzbroić. Inaczej będziesz miała załamanie za każdym razem kiedy go zobaczysz, a macie razem lekcje, dodatkowe treningi i jesteście w jednej drużynie na olimpiadzie. – Nagle Arthemis zaświtał pomysł. Nachyliła się do Rose, przy okazji nakładając sobie obiad.
- Uzbroić?
- Ignoruj go, bądź ostra i twarda. Po prostu zachowuj się tak jak on… - rzuciła spokojnie.
- Ale cześniej mówiłaś… - Rose wydwała się naprawdę skołowana.
- Wcześniej, chodziło o wyprowadzenie tego kretyna z równowagi…
Rose zmarszczyła brwi.
- Czy ty nie jesteś czasem jego przyjaciółką? Jedyną?
- Taaa…. Chyba – mruknęła do siebie Arthemis. – I właśnie dlatego czasami muszę go mocno kopnąć w dupę…
- Nie powinnaś tak mówić! Tu są pierwszoroczniaki! – skarciła ją Rose, rozglądając się szybko.
Arthemis parsknęła śmiechem.
- Widzę, że Panna Prefekt jest w formie…
- Ktoś musi się tym zajmować, skoro wszyscy inni mają to w nosie – odpowiedziała wyniośle Rose. Westchnęła i  końcu chyba uznała, że lepiej coś zjeść niż tylko bawić się jedzeniem.
 Arthemis mając jakieś dziwne przeczucie, również zaczęła zapełniać żołądek.
 Dosłownie minutę później podszedł do niej profesor Forsythe, więc Arthemis grzecznie odłożyła widelec i spojrzała na niego cierpliwie.
- Jak się czujesz? Nie widzę żadnych widocznych obrażeń, więc wnioskuję, że nie było tak strasznie, jak w Peru…
 Och, gdyby pan tylko wiedział, przemknęło Arthemis przez myśl i powstrzymała się przed wzdrygnięciem. Zamiast tego uśmiechnęła się lekko i skinęła głową.
- Znowu się nachodziliśmy i trochę też powspinaliśmy, mieliśmy drobną przeprawę z nimfami, ale jakoś wybrnęliśmy…
- Pan Potter jest w tak samo dobrym stanie? – zapytał ze śmiechem Forsythe. – Skoro mieliście do czynienia z nimfami…
- Tak, całkiem nieźle się trzyma – zapewniła profesora Arthemis.
 Forsythe rozejrzał się.
- Chyba jednak nie aż tak dobrze, prawda? Skoro go tu nie ma…
Arthemis uniosła brew.
- Miliśmy trzy ciężkie dni praktycznie bez snu. Myślę, że im więcej James się dzisiaj wyśpi tym szybciej wróci do siebie i będziemy mogli kontynuować treningi – powiedziała spokojnie.
 Profesor skinał głową.
- Neville mówił, że nie wyglądaliście  za dobrze i przyda wam się odpoczynek. W każdym bądź razie przygotuje wam jakieś nowe zajęcia do ćwiczenia. Może jakieś zaklęcia iluzjonistyczne… - mruknął do siebie i odszedł.
 Arthemis wypuściła powietrze i wzięłą do ręki sztućce, zdążyła odkroić kawałek ziemniaka i włożyć go do ust, gdy Rose nachyliła się do niej z miną świadczącą o lekkim poczuciu winy.
- Słuchaj…
 Jednak zanim zdążyła cokolwiek wykrztusić, coś zimnego posypało jej się na kark i głowę. Otrząsając się z oburzenia spojrzała w górę na strząsającą śnieg z włosów, roześmianą Lily. Za nią stał Lucas, który zdjął jej swoją czapkę z głowy.
- Nie gadaj kiedy jesz! – powiedziała jej Lily nadal uśmiechnięta szeroko.
 Arthemis jednak wydawało się, że dostrzegła ostrzegawczy przebłysk w jej oczach. Ponieważ miała na sobie dresy i bluzę, cała była obsypana śniegiem i towarzyszył jej Lucas, było oczywiste, że byli na boisku.
 Arthemis ściskając w ręku widelec, zmroziła Lucasa wzrokiem.
- Nie wyciągniesz mnie dzisiaj z zamku nawet za milion galeonów – zapowiedziała.
- Spokojnie – rzucił, unosząc ręce do góry. – Chociaż nie przeczę, że to dobrze robi, co nie Lily?
 Uśmiechnęła się do niego szeroko, zdjęła rękawiczki i szalik i usiadła do stołu obok Rose. Mimo wszystko, Arthemis miała dziwne wrażenie, że są do siebie w jakiś sposób zdystansowane.
 Lucas rzucił się na krzesło obok nich i od razu pochłonął go obiad.
 Arthemis upatrując w tej chwili swoją szansę, zaczęła pochłaniać ziemniaki. Jednak chwilę później ciężka atmosfera naprzeciw niej kazała jej odłożyć widelec. Spojrzała na dziewczyny.
- Co wam jest? – rzuciła, mrużąc oczy.
- Nic – odpowiedziały jednocześnie, co było wystarczająco podejrzane.
- Słuchajcie, nie mam ochoty wyciągać z was tego słowo po słowie – powiedziała groźnie. – Dobrze wam radzę, zastanowić się nad odpowiedzią… Co wam jest? – powtórzyła.
 Lily i Rose spojrzały na siebie szybko.
- Jak zwykle posprzeczałyśmy się o to samo… - powiedziała ostrożnie Lily. – Rose jest nadopiekuńcza…
 Rose spojrzała na nią wzrokiem bazyliszka.
- A Lily… - zaczęła podniesionym głosem, gdy nagle została totalnie zagłuszona.
- WIDZIAŁAM TO!! NIE WMAWIAJ MI, ŻE…
- NO CHYBA JESTEŚ NIEPOCZYTALNA!! CO CI NAGLE ODBIŁO!??
- MNIE ODBIŁO?! TO TY ZACHOWUJESZ SIĘ JAK TOTALNY DUPEK!!
- O CZYM TY MÓWISZ!!?
 Fred i Valentine drąc się na całego wpadli do Wielkiej Sali niezbyt się przejmując, tym, że wszyscy ich widzą i słyszą. W ogóle odkąd oficjalnie zaczęli ze sobą chodzić, raczej nie było dla nich miejsca, w których ograniczaliby swoje uczucia. Negatywne, czy też pozytywne.
- A co może zaprzeczysz, że gapisz się wszystkim laskom na tyłki!?
 Fred wyglądał jakby się zakrztusił.
- ŻE, CO PROSZĘ?! SKOŃCZ Z TĄ PARANOJĄ!
- Nie zaprzeczaj, widziałam! Nie ma dla ciebie żadnej świętości! Jedenastolatki! Trzynastolatki! Szesnastolatki! Nic ci nie robi różnicy!! Wystarczy tylko, że mają odpowiedni rozmiar cycków! Jeszcze masz czelność robić to przy mnie! Jesteś zwykłym ZBOCZEŃCEM!!
 Arthemis zmrużyła oczy w oczekiwaniu na ostrą, głośną odpowiedź. Zamiat tego usłyszała, powiedziane tonem, od którego zmroziło jej (JEJ!) krew w żyłach:
- Przegięłaś Valentine… Zastanów się czasami, zanim coś powiesz.
 Arthemis odwróciła się, żeby zobaczyć jak Fred szybkim krokiem odchodzi na sam koniec stołu Gryfonów i siada pomiędzy Maxem i Justinem.
 Arthemis nie mogła się oprzeć i posłała Valentine wiele mówiące spojrzenie.
- To żeś palnęła…
 Valentine rzuciła się na krzesło obok niej, z wyrazem totalnego załamania i przytknęła czoło do jej ramienia. Wyglądało na to, że złośc zupełnie z niej wyparowała.
 Rose i Lily również przestały się sprzeczać, wpatrując się w nią niezbyt pochlebnie.
- Nie wiem, co się ze mną dzieje – jęknęła. – Totalnie mi odbija…
- Właśnie widzę – mruknęła Arthemis, poddała się i odłożyła sztućce. – Mam nadzieję, że masz jakiś cel w doprowadzaniu Freda do szału?
- Nie. Żadnego. Po prostu nie potrafię tego powstrzymać… Mam wrażenie, że…
- Że, co?
- Że się za wszystkimi ogląda… Wiem, że to w większości wymysł mojej wyobraźni, ale…
- Valentine, oświecę cię teraz, więc uważaj – powiedziała Arthemis, kładąc jej ręce na ramionach. Potrząsnęła nią. – Fred…jest…facetem. A faceci są zaprogramowani na podziwianie wszelkich części ciała kobiet. Jeżeli nie przestaniesz go oskarżac i podejrzewać na każdym kroku, w końcu rzeczywiście zacznie to robić… - ostrzegła ją. – A poza tym… jedenastolatki? Za kogo ty go masz?
 Valentine spojrzała na nią żałośnie, jak wcześniej Rose i takim samym tonem, powiedziała:
- Artheemiss…
Arthemis zdjęła jej ręce z ramion i odsunęła się od niej szybko.
- Na Boga co wam dzisiaj wszystkim jest?! Jest pełnia, czy co? Trzy dni mnie nie było i wszystko wali się na łeb? Chciałabym zaznaczyć, że to wy powinniście mi radzić, bo znam się na tym najmniej z was wszystkich!
- Ale dobrze rozumiesz facetów – powiedział z pełnymi ustami Lucas.
 Arthemis spojrzała na karkówkę na jego talerzu z zazdrością. Była tak głodna, że miała ochotę się rozpłakać jak małe dziecko.
- W każdym bądź razie, o co się tak wściekasz? – westchnęła z  rezygnacją Arthemis.
- No, bo… zaczęłam myśleć o prezentach świątecznych. I wtedy zdałam sobie sprawę, że już jest grudzień. Mamy tygodniową przerwę świąteczną, potem wracamy na niespełna miesiąc i są ferię, na które rodzice już zapowiedzieli, że jedziemy do Szwajcarii…
 Arthemis patrzyła na Valentine totalnie zbaraniała.
- Iiii? – zapytała w końcu, bo Valentine patrzyła na nią jakby jej konkluzje wszystko wyjaśniały.
- No, a po feriach Freda już nie będzie!! To znaczy, że został nam raptem miesiąc razem. Boję się tego co będzie potem, dlatego strasznie histeryzuje...
 Arthemis odwróciła się do stołu.
- Odsuń się ode mnie, nie znam cię – mruknęła, a Rose i Lily spojrzały na nią z szeroko otwartymi oczami. – Ktoś cie podmienił. Valentine którą znam nie zachowuje się jak rozhisteryzowana panienka i nie popada w paranoję z byle powodu. Poza tym istnieje coś takiego, co powinnaś posiadać chociaż w najmniejszym stopniu, biorąc pod uwagę to, że Fred przeprowadził całą kampanię, żeby cię odzyskać – powiedziała prosto z mostu Arthemis, ani trochę nie starając się złagodzić tonu. Spojrzała na nią ostro, swoim najbardziej upiornym spojrzeniem. Valentine się wyprostowała. – To coś nazywa się: zaufanie. A teraz idź i go przeproś. A na jego miejscu wcale bym ci tak szybko nie wybaczyła!
 Valentine spuściła głowę, bez słowa wstała i wyszła z Wielkiej Sali.
 Arthemis patrząc za nią bardzo szybko się rozgrzeszyła. Miała to, na co zasłużyła.
- Nie za ostro? – zapytała ją cicho Rose.
- Nie – odpowiedział za Arthemis Lucas. – Wbrew powszechnej opinii nie tylko faceci popełniają błędy… - mrugnął do niej.
 Arthemis wypuściła powietrze i po raz kolejny zabrała się do jedzenia już wystygłego dania. W czasie gdy wszyscy po kolei się jej żalili, Wielka Sala powoli pustoszała. Nie zostało w niej zbyt wiele ludzi.
 Może teraz mi się uda, pomyślała z nadzieją i polała ziemniaki ciepłym sosem.
 Rozejrzała się ostrożnie, czy kolejna duszyczka nie potrzebuje jej pomocy i wzięła sztućce do ręki. Pokroiła kawałek kotleta i podniosła go do ust.
- Arthemis!
- Co znowu!!! – ryknęła, upuszczając z brzekiem widelec.
 Albus spojrzał na nią przestraszony i zdziwiony, jej nagłym wybuchem.
- Chciałem tylko…
- Mam dość – powiedziała jękliwie Arthemis. – Jestem głodna! – Zerwała się z miejsca, machnęła różdżką, a na ich oczach kawałek kurczaka, trochę gotowanego kalafiora i inne potrawy zapakowały się w szczelny pojemniczek, który transmutowała ze swojego talerza i razem z pakunkiem ruszyła do wyjścia.
- Co ją tak nagle ugryzło? – zdziwił się Albus, siadając naprzeciw Lucasa.
- Przecież ci powiedziała. Jest głodna…
- Nie daliśmy jej nawet spokojnie zjeść – mruknęła Rose, patrząc na puste miejsce Arthemis ponuro.
 Wymieniły z Lily niespokojne spojrzenia.


 Arthemis stwierdziła, że musi sobie znaleźć jakiś chwilowy bezpieczny azyl. Nie mogła jednak znowu wykorzystywać sali muzycznej. Ktoś w końcu zauważyłby, że często się koło niej kręci i wszystko by się wydało.
 Dlatego przeszła przez Pokój Wspólny i chwilę potem pieczętowała drzwi do dormitorium Jamesa. Niech sobie chłopaki poczekają, jakby co.
 Usiadła przy łóżku Jamesa i oparła się o jego ramę. Wypuściła ze świstem powietrze.
 Rozwinęła zawiniątko i w spokoju zaczęła jeść.
 Niespodziewanie ktoś pociągnął za klamkę, a po chwili rozległo się walenie w drzwi. Arthemis obejrzała się przez ramię i wytknęła język w stronę drzwi.
- JAMES!? OTWIERAJ! JUŻ WYSTARCZAJĄCO DŁUGO ŚPISZ!! – usłyszała krzyk Maxa, a potem poruszenie na łóżku. James podniósł się i zdezorientowany spojrzał w stronę drzwi.
- Co jest? – mruknął do siebie.
- Nie otwieraj mu – powiedziała cicho Arthemis, nie przerywając jedzenia.
- Hę? – zdziwiony James, spojrzał w stronę, z której dobiegł głos.
- Nie otwieraj mu – westchnęła. – Potrzebuję chwili, żeby spokojnie zjeść…
Zza drzwi dobiegł głos Justina:
- Nie możesz otworzyć?
- Nawet nie wiem, jakiego zaklęcia użył… Nic nie działa – odpowiedział Max.
- Dobra, to i tak bez sensu. Chodźmy stąd. Później skopię mu za to tyłek…
Usłyszeli oddalające się kroki.
- Sorry, zamknęłabym się u siebie, ale po pierwsze: Rose od razu złamałaby zaklęcie, a po drugie razem z Lily, zaczęłyby mnie przepraszać, co jest równie uciążliwe jak to, że się kłócą.
 James ześlizgnął się z łóżka i nadal ciepły i rozgrzany usiadł obok Arthemis.
- Kłócą się o to, o co zawsze?
- Tak.
- Co masz do jedzenia?
Wzięła kawałek potrawy na widelec i podała mu do ust.
-  Mmm… zimne. Ale dobre…
- Nie dam ci więcej – zapowiedziała. – Jestem głodna…
 Spojrzał na nią z miną zbitego psiaka, więc westchnęła ciężko, ale dała mu kolejny kawałek.
- No, więc co się dzieję? – rzucił James, przecierając dłonią zaspane oczy.
- Wszystko. Rose ma problemy. Lily ma problem z Rose. Fred z Valentine. Wszystkiego tego dowiedziałam się w ciągu godziny w Wielkiej Sali, podczas, której próbowałam zjeść cokolwiek…
- Widzę, że miałaś ciężki ranek…
- Aż nakrzyczałam niepotrzebnie na biednego Albusa – przyznała.
- Nie zaszkodzi mu – odparł spokojnie James, w ogóle nie krępując się tym, że je palcami.
- Mam nadzieję, że będę mogła w spokoju zjeść chociaż kolację – mruknęła Arthemis, rozdzielając kawałki mięsa pomiędzy nich dwoje.
 Posilali się w milczeniu, zaspokajając w sumie tylko część głodu, ale musieli jakoś wytrzymać, aż do kolacji.
 Arthemis wstała i poczochrała włosy Jamesa.
- Idź się wykąpać – powiedziała.
- To jakaś insynuacja? – rzucił, ze zmrużonymi oczyma, również się podnosząc.
- Po prostu cię to odpręży – odparła.
 Złapał za koszulkę, jakby chciał ją zdjąć, ale położyła dłoń na jego ręce.
- Nie rób tego – poradziła mu z uśmiechem.
 James spojrzał na nią spode łba.
- Znowu zaczynasz?
Zanim jednak zdążyła mu odpowiedzieć, znowu rozległo się walenie do drzwi.
- Chyba pójdę mu otworzyć – wzruszyła ramionami Arthemis.
 Zanim jednak zdążyła dojść do drzwi, te wyleciały z hukiem w powietrze, zaraz po tym, jak rozległo się: „BOMBARDA!”
 Arthemis z zaciśniętymi ustami spojrzała na zakurzonego Maxa.
- Właśnie szłam ci otworzyć – powiedziała karcącym tonem.
Zamrugał zaskoczony.
- Arthemis? – Jego spojrzenie powędrowało od niej do Jamesa. – Eee… nie wiedziałem, że tu jesteś… W sumie to, co tu robisz? – zapytał wojowniczo, biorąc się pod boki.
 Nachyliła się do niego.
- Naprawdę chcesz wiedzieć? – zapytała wyzywająco.
 Z jakiegoś nieznanego jej powodu, Max spłonął rumieńcem. Przechodząc obok niego, rzuciła tylko:
- Napraw te drzwi, zanim Prefekt Naczelny je zobaczy.
 Max przez chwilę patrzył za nią rozeźlony, ale potem zerknął na Jamesa i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Jest gorąca, nie?
 James odwrócił się do swojej szafy, po cichu mówiąc spokojnie:
- Życzę ci, żebym cię nigdy nie przyłapał jak mówisz to takim tonem, po raz drugi…
 Zerknął na kumpla przez ramię. Max wpatrywał się w niego z lekkim zdziwieniem, a potem przewrócił oczami.
- Jesteś niemożliwy…


 Arthemis z ciężkim sercem i ogromnym naręczem książek i pergaminów, usiadła naprzeciwko Albusa.
 Spojrzał na nią spod uniesionej brwi.
- Oczekujesz czegoś?
- Pomocy, oczywiście.
- I sądzisz, że po tym, jak podczas obiadu…
- Ktoś tak wielkoduszny i przewidujący jak ty na pewno już się domyślił, że wcale nie chciałam tego zrobić… - powiedziała Arthemis przesadnie wręcz słodko.
 Albus zacisnął usta, ale przesunął książki i zrobił jej miejsce.
-Naprawdę chcesz to robić? Profesorowie i tak już uważają, że wypruwacie sobie żyły na tym turnieju… James się nie przejmuje…
 Arthemis zerknęła w drugi koniec Pokoju Wspólnego, gdzie James z resztą chłopaków Gillian i Elizą, grał w karty.
- James to James. Jak mu się grunt pod nogami zacznie palić, będzie zarywał nocki, żeby to wszystko nadrobić – mruknęła z wyższością.
 A ty będziesz mu pomagała, aż do ostatniego zdania, pomyślał z przekąsem Albus, ale wiedział, że jego życie zawisłoby na włosku, gdyby tylko wypowiedział to zdanie na głos.
 Przez następne trzy godziny Arthemis zapisywała w myślach wszelkie tematy, jakie poruszano na zajęciach, listy zaklęć jakie powinna poćwiczyć, receptury eliksirów, które radził jej zapamiętać Al i tysiące innych rzeczy. W końcu zostało jej tylko kilka przedmiotów, na które Albus nie uczęszczał, więc musiała poprosić Rose o pomoc.
 Przeciągnęła się na krześle.
- Zbyt dużo tego – mruknęła, kończąc trzeci referat. Trzeci z pięciu. – Nawet jeżeli nie było mnie raptem dwa dni, to i tak nazbierało się zaległości z poprzednich zadań – westchnęła.
- Cóż… macie dodatkowe treningi… nic dziwnego, że część rzeczy ci umyka – odpowiedział jej spokojnie Albus, kończąc zapisywać pergami.
 Niespodziewanie przed oczami Arthemis pojawiła się rozhuśtana torba.
 Zamrugała zdziwiona i spojrzała w pociemniałe oczy Freda.
- Nie jadłaś, prawda?
- Hę?
- Przez Valentine – mruknął, nie patrząc na nią.
 Albus zerkał to na Freda to na nią. Ale gdy tylko usłyszał imię dziewczyny Freda, mruknął coś pod nosem i zmył się. Fred zajął jego miejsce.
 Arthemis zajrzała ciekawie do torby. Było w niej czekoladowe ciasto.
- Wiesz, nie musiałeś… Wytrwałabym do kolacji – rzuciła żartem.
- Stanęłaś po mojej stronie… – odpowiedział, podpierając brodę na ręce i patrząc w okno. – Luke coś o tym wspomniał…
- Skoro Valentine nie miała racji, to czemu miałabym tego nie zrobić? – odparła spokojnie Arthemis zajadając pierwszy kęs ciasta.
- Dziewczyny zawsze tworzą wspólny front i narzekają na facetów, żrąc czekoladę… - burknął Fred.
- Powiedz, czy kiedykolwiek poddawałam się stereotypom? – zapytała słodko.
- Nie… ty nie… - przez jego usta przemknął uśmiech.
- Ty też powinieneś się rozchmurzyć. Taka powaga do ciebie nie pasuje – powiedziała, celując w niego łyżeczką.
 Gdy Fred nie zareagował, westchnęła ciężko.
- Słuchaj… jeżeli myślisz, że powiem ci o co chodzi Valentine, to się mylisz. Co prawda mogłabym to zrobić, ale wtedy pewnie byś jej szybko wybaczył, a ona niczego by się nie nauczyła….
 Fred zacisnął usta w wąską kreskę.
- Ale zgadzasz się ze mną, że to jej wina, tak? – upewnił się buntowniczo.
- Oczywiście – zapewniła go z uśmiechem.
- O czym gadacie? – zapytał James, podchodząc do nich. – O ciasto! – ucieszył się.
- O nimfach. Podobno to seksbomby… – rzucił szybko Fred. 
- Nie przyglądałem im się – odpowiedział James, wzruszając ramionami. – Niech Arthemis ci powie…
- Szczerze mówiąc to sądzę, że miały niezłą zabawę. Tylu młodych mężczyzn za jednym razem? Impreza na całego…
- One nie wiedziały – powiedział niespodziewanie James.
Arthemis spojrzała na niego ze zmarszczonymi brwiami.
- Jak to?
- Smilakis powiedziała, że nie mieliśmy żadnego prawa wtargnąć na ich teren i że nigdy by się na coś takiego nie zgodziła, bo to świętokradztwo…
- Chcesz powiedzieć, że…
- Wpuścili nas tam na pałę… Nic nie przygotowali. Nawet wątpię, czy wiedzieli na co nas wysyłają… - stwierdził James i razem z Arthemis popadli w ponure zamyślenie. Bardzo nie podobała im się myśl, że w sumie organizatorzy nie mieli żadnej kontroli nad własnymi pomysłami…
 To było mocno podejrzane i było wielkim niedociągnięciem jak na konkurs o randze międzynarodowej…
 Widząc, że Arthemis i James, zostali nagle totalnie odcięci od niego, Fred westchnął i wstał.


 Pomimo tego, że był dopiero początek grudnia, w zamku wyczuwało się świąteczny nastrój. Gdzieniegdzie były już girlandy, a Hagrid na jednej z wieczornych uczt oznajmił im, że już wybrał dwanaście ogromnych choinek do Wielkiej Sali.
 Arthemis postanowiła nadrobić zaległości z eliksirów i transmutacji dopóki miała chociaż trochę czasu. W każdym bądź razie nie brali pod uwagę tego, że będą musieli się szybko spakować i znowu gdzieś jechać. Może właśnie dlatego profesor Forsythe zafundował im na ten miesiąc taryfę ulgową. Musieli co prawda biegać w wysokim śniegu, a całe soboty poświęcali na pojedynki do utraty tchu, ale to było nawet zabawne.
 Profesor zdawał się ich testować… Jakby obserwował z daleka, czy sami siebie pilnują bez jego nadzoru.
 Arthemis i Jamesowi było to na rękę, bo już nie sterczał na nim w każdej minucie treningu. Dzięki temu mogli się czasami poobijać na własną rękę.
 Arthemis mogła teraz wystarczająco dla siebie poświęcić godzinę na naukę.
 Rose i Lily raczej się przy niej nie kłóciły, chociaż chyba nadal nie rozwiązały swojego drobnego problemu, który powodował napięcie między nimi.
 Gorzej jednak było z Valentine. Arthemis wiedziała, że do tej pory nie mówiła z Fredem. Rozponała to po jej wkurzonej minie i tym, że wyzywała na wszystko i wszystkich w promieniu pięciu metrów od niej. To był wystarczający dowód na to, że nie pozbyła się jeszcze poczucia winy.
 Fred jednak, zdaniem Arthemis całkiem słusznie, nie zamierzał jej tego ułatwiać.
 Była bardzo ciekawa, jak się sprawy miedzy nimi układają na lekcjach… Odpowiedzi udzielił jej jak zawsze pomocny Lucas.
- Cóż Fred ostentacyjnie ją ignoruje, a Valentine siedzi i cały czas coś gryzmoli…
 Była ciekawa, jak długo jeszcze ta sytuacja będzie trwała…
 Siedziała na kanapie z Rose dyskutując o tegorocznych świętach. Przysiadła się do nich Lisbeth, a chwilę potem niespodziewanie pojawiła się Lily. W sumie to przykuśtykała i opadła na fotel obok.
 Miała naprawdę żałosną minę.
 Arthemis podniosła się szybko zadziwiając pozostałe dziewczyny.
- Co ci się stało w nogę? – zapytała szybko.
- Nic – powiedziała szybko Lily, ale Rose również wstała zaniepokojona.
- Potrafię poznać, kiedy ktoś ma uszkodzoną nogę – powiedziała Arthemis gniewnie.
- To nic takiego. Po prostu potknęłam się na schodach i zleciałam z kilku ostatnich stopni… - wyjaśniła spokojnie Lily.
 W tym czasie Arthemis podwinęła jej nogawkę od spodni.
- Chyba z pół piętra… - powiedziała ironicznie, widząc jej spuchniętą na fioletowo i wyglądającą jak pękata waza kostkę.
 Rose nachyliła się ponad ramieniem Arthemis, a jej oczy rozszerzyły się z przerażenia.
- Powinnaś bardziej uważać jak chodzisz!! – powiedziała ostro.
- Tam było pełno ludzi! Po prostu zsunęła mi się stopa! – odpowiedziała rozzłoszczona Lily.
- Chcesz powiedzieć, że ktoś cię popchnął? – zapytała Arthemis złowieszczo.
- Nie. A może? Nie wiem, po prostu miałam śliskie buty, bo byłam na dworzu i całe były w śniegu. Przecież każdemu się może zdarzyć, prawda?
- Tak, żeby miał skręconą nogę? – rzuciła gnienwie Rose. – Wątpię! – Jednak jej wzrok był ponury i przerażony, po tym jak usłyszała słowa Arthemis. Patrzyła na Lily, próbując wyczytać prawdę z jej twarzy. A może to naprawdę było tylko potknięcie?
- Kto ma złamaną nogę? – rzucił Lucas, słysząc zamieszanie wśród dziewcząt. Zerknął ponad głową Lisbeth na osobę siedzącą na fotelu, a z jego twarzy odpłynęła cała krew.
- NIC MI NIE JEST! – powiedziała szybko Lily, wiedząc na co się zanosi.
 Lucas rozsunął ramionami Rose i Arthemis, podszedł do Lily, przerzucił sobie ją przez ramię z kamienną twarzą i powiedział:
- Do szpitala. I ani słowa…
- Ale…
- Dobrze ci radzę, nie kłócić się ze mną teraz – rzucił, kierując się w stronę drzwi.
 Lisbeth zachichotała i usiadła ponownie przed kominkiem.
- Chyba możemy przestać się martwić – westchnęła Arthemis, rzucając się na kanapę. Rose usiadła w fotelu, ale zapatrzona w ogień, odpowiadała półsłówkami.
 Arthemis opowiadała Lisbeth niektóre co mniej drastyczne szczegóły zadań, kiedy James jak gdyby nigdy nic rzucił się na kanapę obok niej z zamkniętymi oczami. Dziewczyny zamrugały zaskoczone.
 Lisbeth zapytała o coś Rose, więc Arthemis zwróciła się do Jamesa cicho.
- Zmęczony?
- Jakis taki śpiący dzień mam dzisiaj – mruknął.
- Więc się połóż – poradziła mu. Było już po kolacji więc, nic nie stało na przeszkodzie, według niej.
- Bardzo chętnie – odpowiedział i zanim się zorientowała, co zamierza, przekręcił się, przerzucił nogi przez brzeg kanapy, gdyż nie miały się jak inaczej zmieścić i położył jej głowę na kolanach. Po czym z zamkniętymi oczami, westchnął głęboko.
 Arthemis zamrugała zaskoczona, a potem uśmiechnęła się leciutko, nieświadoma nawet tego. Położyła rękę na jego piersi i przysłuchiwała się dziewczynom, co jakiś czas wtrącając uwagę. Lisbeth i Rose słuchały zafascynowane, co się działo podczas zadania w Grecji.
 Rose i Lisbeth wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Arthemis nawet nie zdawała sobie sprawy, że co jakiś czas przeciągała palcami po włosach Jamesa, ani to, że nie drgnęła po tym, jak zapadł w lekki sen, żeby go nie obudzić.
Obojętnie jak twarda była. Obojętnie jak dbała o to, żeby twarda pozostać. On sprawiał, że robiła się miękka jak glina.


 Rose i Lisbeth już dawno poszły spać. Pokój Wspólny wyludniał się osoba po osobie. A Arthemis nawet nie drgnęła.
 Jej myśli błądziły na granicy snu w różnych kierunkach.
 Niespodziewanie James drgnął na jej kolanach, więc odzyskała przytomność. Wydawało jej się, że nie był zbyt spokojny…
 Potrząsnęła nim.
 Bardzo powoli rozchylił powieki. Zamrugał zdziwiony.
- Nie mówię, że mi się to nie podoba… – powiedział zaspanym głosem. – Ale co to za sytuacja?
- Zasnąłeś. Nie chciałam cię budzić… - odparła, odgarniając mu włosy z czoła.
 Wziął głęboki oddech.
- Mogłaś mnie przecież obudzić… Na pewno jest ci nie wygodnie…
- Przetrwam – odpowiedziała nie patrząc na niego.
 Uśmiechnął się szeroko. Uniósł się na ręce, a jego twarz znalazła się dokładnie naprzeciw jej twarzy.
- W nagrodę za twoje poświęcenie… dostaniesz… - zbliżył usta do jej ust, zanim jednak zdążył ją pocałować, portret niespodziewanie odsunął się.
- Przyrzekasz, że naprawdę to było zwykłe potknięcie? – usłyszeli głos Lucasa.
Arthemis odepchnęła Jamesa, tak, że spadł na podłogę. Spojrzał na nią z wyrzutem. Sama Arthemis zsunęła się na ziemię obok niego, żeby być niewidocznym. Zza kanapy, zerknęła na dwójkę przy portrecie.
- Przecież ci mówiłam. Z resztą przecież to niemożliwe, żeby ktoś chciał mnie zepchnąć ze schodów celowo, prawda? – odpowiedziała cierpliwie Lily.
 Arthemis widziała, jak Lucas z całą intensywnością wpatruje się w Lily, a ona stara się wytrzymać jego spojrzenie.
 W końcu westchnął i skinął głową.
- Już po dwunastej, powinnaś iść się położyć… - powiedział łagodnie.
 Chwilę potem, Arthemis widziała, że Lily już nie zniesie ani grama więcej uprzejmości. Usłyszała:
- Mam iśc spać?! – rzuciła jadowicie. – A może jeszcze mi przypomnisz, żebym umyła grzecznie ząbki?
 Arthemis przymknęła powieki, w oczekiwaniu na najgorsze.
- Jak myślisz ile mam lat?! – krzyknęła Lily i popchnęła zdezorientowanego Lucasa. – Chcesz mi zawiązać buty?! – Uderzenie w pierś. – A może uczesać włosy?! – Kolejne uderzenie. – To, że jestem niska, nie znaczy, że mam pięć lat!! Czemu nikt nigdy nie traktuje mnie poważnie! – Pięści Lily raz po raz wbijały się w ciało zaskoczonego Lucasa. – Nawet ty!! NIE!! Szczególnie TY!! Skaczesz wokół mnie, jakbym była ze szkła!!! Jakie masz do tego prawo!!? Co cię obchodzi, czy złamię palec, czy całą rękę?!! Mogę się zalewać krwią, i nic CI DO TEGO!!! – kolejna pięść wycelowana w ramię, została niespodziewanie zatrzymana przez dłoń Lucasa.
 Arthemis wyhaczyła z kieszeni różdżkę i wypowiedziała szybkie zaklęcie. Ona i James niespodziewanie zostali ogłuszeni. James wpatrujący się w Lily i Lucasa jak zaklęty, spojrzał na nią z wyrzutem. Arthemis położyła mu palec na ustach.
 Zaklęcie pozbawiło ich na chwilę słuchu, ale nie mowy…
 Lily wpatrywała się nagle oniemiała w Lucasa. Jej dłoń nadal znajdowała się w jego uścisku.
- Nie chcę więcej słyszeć tych bzdur, Lily – powiedział, patrząc na nią surowo. – Mam prawo się o ciebie martwić… Mam prawo dbać o ciebie, łatać twoje rany i interesować się twoimi uczuciami. Nie traktuje cię jak dziecka... - Zbliżył twarz do jej twarzy. Lily przełknęła ślinę i jak zahipnotyzowana wpatrywała się w twarz Lucasa. Delikatnie przeciągnął dłonią po jej policzku.
 James był w podobnym stanie. Wytrzeszczał oczy i już otwierał usta, ale Arthemis zatkała mu je ręką.
 Stłukę cię na kwaśne jabłko…- ostrzegła go w myślach.
 Lucas nie przestawał patrzeć w oczy Lily.
- Może po prostu odbierasz to tak dlatego, że zbytnio się o ciebie troszczę… Trudno. Pogódź się z tym, bo nie mam zamiaru się zmieniać… - Odwrócił się od niej i ruszył w stronę swojego dormitorium. - Dobranoc – dodał jeszcze.
 Gdy zniknął na schodach, dotknęła ręką miejsca na twarzy, które nadal było ciepłe od jego dotyku.
- Dlaczego…? – szepnęła do siebie. A chwilę potem spłonęła rumieńcem.
 Obiema dłońmi poklepała się po policzkach, jakby chciała się obudzić i potrząsając głową, dziarsko ruszyła do dormitorium dziewcząt.
 Gdy znikła Arthemis wypuściła ze świstem powietrze i puściła usta Jamesa, a potem cofnęła zaklęcie.
- Przez ciebie nic nie słyszałem! – poskarżył się.
 Posłała mu chmurne spojrzenie. Wzruszył ramionami.
- W każym bądź razie, ja na jego miejscu, bym ją pocałował… W takiej wymarzonej sytuacji…
- To twoja siostra!! – syknęła oburzona Arthemis.
- Taaa, a on jest moim najlepszym przyjacielem – westchnął James, siadając i opierając się o kanapę. – Teraz czaję, co jest tym jego wielkim sekretem, o którym wspomniał…
- Nie jesteś zły? – rzuciła Arthemis.
- A czemu miałbym? – Udając obrażonego odwrócił wzrok w drugą stronę. – Swoją drogę ten kretyn mógłby znać mnie trochę lepiej…
- Cóż… kto by pomyślał, że taki z ciebie lekkoduch – mruknęła Arthemis, zakładając ręce na piersi.
 James spojrzał na nią spokojnie.
- Czemu miałby być w jakikolwiek sposób niezadowolony? – zapytał. – Co prawda nie pojmuję, jak mógł się zabujać w takim wulkanie zmiennego humoru, jakim jest Lily, ale to już jego sprawa… To najfajniejszy koleś jakiego znam… Skoro już żądasz ode mnie braterskich uczuć, uważam, że nie mogła lepiej trafić… I nie musisz mnie pouczać. Wiem, że nie powinienem wspomniać mu, że wiem.
 Arthemis uśmiechnęła się delikatnie i niespodziewanie zbliżała swoją twarz do jego.
- W nagrodę za twoje poświęcenie – zacytowała go. – Dostaniesz…
Pocałowała go z słodka czułością, a potem zanim zdążył ją zatrzymać zerwała się na nogi i ruszyła do dormitorium, mówiąc:
- Branoc.
- To nie fair z twojej strony – rzucił za nią z uśmiechem i przeciągnął się.

 Postanowił zaczekać, jeszcze chwilę. Żeby nie natknąć się na nikogo w dormitorium…

2 komentarze:

  1. Biedna Arthemis jesc jej w spokoju nie dają 😂

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    wspaniale, właśnie po tych słowach Jamesa przypomniało mi się czego nie poruszyłam... Nimfy nic o tym nie wiedziały powinni dyrektorowi lub któremuś profesorowi powiedzieć bo to podejrzane... nie dali jej spokojnie zjeść, wlaśnie wyobrażałam ją sobie taką rozgladajaca się po sali i otaczajacej talerz obronnie... ;)
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń