Arthemis weszła do Wielkiej Sali zastanawiając
się, co się działo gdy jej nie było. Zamrugała zdziwiona, widząc Rose.
Jej przyjaciółka wpatrywała się w lejącą się
ciurkiem z jej łyżki zupę. Nabrała kolejną z talerza i powtórzyła całą
operację. Totalnie nie kontaktowała…
A jednak… - pomyślała Arthemis, przypominając
sobie zachowanie Scorpiusa.
Usiadła naprzeciw niej, szybko odganiając od
siebie zdradziecką myśl, żeby udawać, że nic się nie stało. Tak czy inaczej
przecież w końcu przegra i się tym zajmie…
- Co on znowu zrobił? – rzuciła prosto
z mostu.
Rose podniosła na nią wzrok. Arthemis
spoglądając na nią rozumiała jaką cudowną umiejętnością jest ukrywanie uczuć i
emocji. Po Rose było od razu widać, że jest diabelnie przybita.
- Artheemiss – powiedziała z żałosną
skargą w głosie.
- Przecież twierdziłaś, że nie
będziesz się nim przejmować – rzuciła Arthemis i chociaż była głodna jak
diabli, postanowiła najpierw skupić się na rozmowie.
Rose ułożyła usta w podkówkę.
- Jesteś beznadziejna, wiesz? –
rzuciła Arthemis. – Jeżeli nie możesz sobie dać sama z tym rady, zajmij się
czymś innym. Albo kimś… - brew Arthemis powędrowała do góry.
- O czym ty mówisz? – zapytała ponuro
Rose.
- Czego tak naprawdę chcesz, Rose? –
odparła Arthemis nadzwyczaj poważnym w tej chwili tonem.
- J-ja… - Rose spuściła głowę. – Po
prostu…
Arthemis westchnęła widząc, że trochę
przekroczyła granicę swych kompetencji. Lepiej jej wychodziło skupianie się na
zachowaniu Malfoya niż uczuciach Rose.
Podrapała się po głowie.
- A tak poza tym, jak mogłaś dać się
na to nabrać, Rose? – rzuciła niespodziewanie.
Rose podniosła na nią nierozumiejące
spojrzenie.
- Naprawdę tak trudno ci go
przejrzeć? – westchnęła Arthemis. – Powiedz mi ile razy był szczery z tobą?
- Tym razem na pewno nie żartował.
- Och, założę się, że nie – prychnęła
Arthemis. – Wątpię, żeby ten gość miał poczucie humoru… On zwyczajnie kłamał –
oświeciła przyjaciółkę, nie mając żadnych skrupułów. Skoro Malfoy lubił
nierówną grę, ona mu to załatwi.
Rose pokręciła głową i nachyliła się do
Arthemis.
- Tym razem chyba się mylisz –
szepnęła i zaczęła jej opowiadać o podsłuchanej w bibliotece rozmowie.
Gdy skończyła Arthemis odchyliła się
na krześle. Patrząc jej prosto w naiwne oczy, powiedziała:
- Nie mylę się.
Rose spuściła wzrok.
- Nawet jeżeli masz racje… to, co
mogę zrobić? Skoro tak bardzo zależy mu, żeby uwierzyła w jego kłamstwa, musi
mieć w tym jakiś cel… Może rzeczywiście w ten sposób daje mi do zrozumienia, że
mam wciąż jakieś złudzenia co do niego.
Arthemis przypatrywała jej się przez chwilę. W
końcu wzruszyła ramionami i powiedziała:
- Skoro tak, to musisz się uzbroić.
Inaczej będziesz miała załamanie za każdym razem kiedy go zobaczysz, a macie
razem lekcje, dodatkowe treningi i jesteście w jednej drużynie na olimpiadzie.
– Nagle Arthemis zaświtał pomysł. Nachyliła się do Rose, przy okazji nakładając
sobie obiad.
- Uzbroić?
- Ignoruj go, bądź ostra i twarda. Po
prostu zachowuj się tak jak on… - rzuciła spokojnie.
- Ale cześniej mówiłaś… - Rose
wydwała się naprawdę skołowana.
- Wcześniej, chodziło o wyprowadzenie
tego kretyna z równowagi…
Rose zmarszczyła brwi.
- Czy ty nie jesteś czasem jego
przyjaciółką? Jedyną?
- Taaa…. Chyba – mruknęła do siebie
Arthemis. – I właśnie dlatego czasami muszę go mocno kopnąć w dupę…
- Nie powinnaś tak mówić! Tu są
pierwszoroczniaki! – skarciła ją Rose, rozglądając się szybko.
Arthemis parsknęła śmiechem.
- Widzę, że Panna Prefekt jest w
formie…
- Ktoś musi się tym zajmować, skoro
wszyscy inni mają to w nosie – odpowiedziała wyniośle Rose. Westchnęła i końcu chyba uznała, że lepiej coś zjeść niż
tylko bawić się jedzeniem.
Arthemis mając jakieś dziwne przeczucie,
również zaczęła zapełniać żołądek.
Dosłownie minutę później podszedł do niej
profesor Forsythe, więc Arthemis grzecznie odłożyła widelec i spojrzała na
niego cierpliwie.
- Jak się czujesz? Nie widzę żadnych
widocznych obrażeń, więc wnioskuję, że nie było tak strasznie, jak w Peru…
Och, gdyby pan tylko wiedział, przemknęło
Arthemis przez myśl i powstrzymała się przed wzdrygnięciem. Zamiast tego
uśmiechnęła się lekko i skinęła głową.
- Znowu się nachodziliśmy i trochę
też powspinaliśmy, mieliśmy drobną przeprawę z nimfami, ale jakoś wybrnęliśmy…
- Pan Potter jest w tak samo dobrym
stanie? – zapytał ze śmiechem Forsythe. – Skoro mieliście do czynienia z
nimfami…
- Tak, całkiem nieźle się trzyma –
zapewniła profesora Arthemis.
Forsythe rozejrzał się.
- Chyba jednak nie aż tak dobrze,
prawda? Skoro go tu nie ma…
Arthemis uniosła brew.
- Miliśmy trzy ciężkie dni
praktycznie bez snu. Myślę, że im więcej James się dzisiaj wyśpi tym szybciej
wróci do siebie i będziemy mogli kontynuować treningi – powiedziała spokojnie.
Profesor skinał głową.
- Neville mówił, że nie
wyglądaliście za dobrze i przyda wam się
odpoczynek. W każdym bądź razie przygotuje wam jakieś nowe zajęcia do
ćwiczenia. Może jakieś zaklęcia iluzjonistyczne… - mruknął do siebie i odszedł.
Arthemis wypuściła powietrze i wzięłą do ręki
sztućce, zdążyła odkroić kawałek ziemniaka i włożyć go do ust, gdy Rose
nachyliła się do niej z miną świadczącą o lekkim poczuciu winy.
- Słuchaj…
Jednak zanim zdążyła cokolwiek wykrztusić, coś
zimnego posypało jej się na kark i głowę. Otrząsając się z oburzenia spojrzała
w górę na strząsającą śnieg z włosów, roześmianą Lily. Za nią stał Lucas, który
zdjął jej swoją czapkę z głowy.
- Nie gadaj kiedy jesz! – powiedziała
jej Lily nadal uśmiechnięta szeroko.
Arthemis jednak wydawało się, że dostrzegła
ostrzegawczy przebłysk w jej oczach. Ponieważ miała na sobie dresy i bluzę,
cała była obsypana śniegiem i towarzyszył jej Lucas, było oczywiste, że byli na
boisku.
Arthemis ściskając w ręku widelec, zmroziła
Lucasa wzrokiem.
- Nie wyciągniesz mnie dzisiaj z
zamku nawet za milion galeonów – zapowiedziała.
- Spokojnie – rzucił, unosząc ręce do
góry. – Chociaż nie przeczę, że to dobrze robi, co nie Lily?
Uśmiechnęła się do niego szeroko, zdjęła
rękawiczki i szalik i usiadła do stołu obok Rose. Mimo wszystko, Arthemis miała
dziwne wrażenie, że są do siebie w jakiś sposób zdystansowane.
Lucas rzucił się na krzesło obok nich i od razu
pochłonął go obiad.
Arthemis upatrując w tej chwili swoją szansę,
zaczęła pochłaniać ziemniaki. Jednak chwilę później ciężka atmosfera naprzeciw
niej kazała jej odłożyć widelec. Spojrzała na dziewczyny.
- Co wam jest? – rzuciła, mrużąc
oczy.
- Nic – odpowiedziały jednocześnie,
co było wystarczająco podejrzane.
- Słuchajcie, nie mam ochoty wyciągać
z was tego słowo po słowie – powiedziała groźnie. – Dobrze wam radzę,
zastanowić się nad odpowiedzią… Co wam jest? – powtórzyła.
Lily i Rose spojrzały na siebie szybko.
- Jak zwykle posprzeczałyśmy się o to
samo… - powiedziała ostrożnie Lily. – Rose jest nadopiekuńcza…
Rose spojrzała na nią wzrokiem bazyliszka.
- A Lily… - zaczęła podniesionym
głosem, gdy nagle została totalnie zagłuszona.
- WIDZIAŁAM TO!! NIE WMAWIAJ MI, ŻE…
- NO CHYBA JESTEŚ NIEPOCZYTALNA!! CO
CI NAGLE ODBIŁO!??
- MNIE ODBIŁO?! TO TY ZACHOWUJESZ SIĘ
JAK TOTALNY DUPEK!!
- O CZYM TY MÓWISZ!!?
Fred i Valentine drąc się na całego wpadli do
Wielkiej Sali niezbyt się przejmując, tym, że wszyscy ich widzą i słyszą. W
ogóle odkąd oficjalnie zaczęli ze sobą chodzić, raczej nie było dla nich
miejsca, w których ograniczaliby swoje uczucia. Negatywne, czy też pozytywne.
- A co może zaprzeczysz, że gapisz
się wszystkim laskom na tyłki!?
Fred wyglądał jakby się zakrztusił.
Fred wyglądał jakby się zakrztusił.
- ŻE, CO PROSZĘ?! SKOŃCZ Z TĄ
PARANOJĄ!
- Nie zaprzeczaj, widziałam! Nie ma
dla ciebie żadnej świętości! Jedenastolatki! Trzynastolatki! Szesnastolatki!
Nic ci nie robi różnicy!! Wystarczy tylko, że mają odpowiedni rozmiar cycków!
Jeszcze masz czelność robić to przy mnie! Jesteś zwykłym ZBOCZEŃCEM!!
Arthemis zmrużyła oczy w oczekiwaniu na ostrą,
głośną odpowiedź. Zamiat tego usłyszała, powiedziane tonem, od którego zmroziło
jej (JEJ!) krew w żyłach:
- Przegięłaś Valentine… Zastanów się
czasami, zanim coś powiesz.
Arthemis odwróciła się, żeby zobaczyć jak Fred
szybkim krokiem odchodzi na sam koniec stołu Gryfonów i siada pomiędzy Maxem i
Justinem.
Arthemis nie mogła się oprzeć i posłała
Valentine wiele mówiące spojrzenie.
- To żeś palnęła…
Valentine rzuciła się na krzesło obok niej, z
wyrazem totalnego załamania i przytknęła czoło do jej ramienia. Wyglądało na
to, że złośc zupełnie z niej wyparowała.
Rose i Lily również przestały się sprzeczać,
wpatrując się w nią niezbyt pochlebnie.
- Nie wiem, co się ze mną dzieje –
jęknęła. – Totalnie mi odbija…
- Właśnie widzę – mruknęła Arthemis,
poddała się i odłożyła sztućce. – Mam nadzieję, że masz jakiś cel w
doprowadzaniu Freda do szału?
- Nie. Żadnego. Po prostu nie
potrafię tego powstrzymać… Mam wrażenie, że…
- Że, co?
- Że się za wszystkimi ogląda… Wiem,
że to w większości wymysł mojej wyobraźni, ale…
- Valentine, oświecę cię teraz, więc
uważaj – powiedziała Arthemis, kładąc jej ręce na ramionach. Potrząsnęła nią. –
Fred…jest…facetem. A faceci są zaprogramowani na podziwianie wszelkich części
ciała kobiet. Jeżeli nie przestaniesz go oskarżac i podejrzewać na każdym
kroku, w końcu rzeczywiście zacznie to robić… - ostrzegła ją. – A poza tym…
jedenastolatki? Za kogo ty go masz?
Valentine spojrzała na nią żałośnie, jak
wcześniej Rose i takim samym tonem, powiedziała:
- Artheemiss…
Arthemis zdjęła jej ręce z ramion i
odsunęła się od niej szybko.
- Na Boga co wam dzisiaj wszystkim
jest?! Jest pełnia, czy co? Trzy dni mnie nie było i wszystko wali się na łeb?
Chciałabym zaznaczyć, że to wy powinniście mi radzić, bo znam się na tym
najmniej z was wszystkich!
- Ale dobrze rozumiesz facetów –
powiedział z pełnymi ustami Lucas.
Arthemis spojrzała na karkówkę na jego talerzu
z zazdrością. Była tak głodna, że miała ochotę się rozpłakać jak małe dziecko.
- W każdym bądź razie, o co się tak
wściekasz? – westchnęła z rezygnacją
Arthemis.
- No, bo… zaczęłam myśleć o
prezentach świątecznych. I wtedy zdałam sobie sprawę, że już jest grudzień.
Mamy tygodniową przerwę świąteczną, potem wracamy na niespełna miesiąc i są
ferię, na które rodzice już zapowiedzieli, że jedziemy do Szwajcarii…
Arthemis patrzyła na Valentine totalnie
zbaraniała.
- Iiii? – zapytała w końcu, bo
Valentine patrzyła na nią jakby jej konkluzje wszystko wyjaśniały.
- No, a po feriach Freda już nie
będzie!! To znaczy, że został nam raptem miesiąc razem. Boję się tego co będzie
potem, dlatego strasznie histeryzuje...
Arthemis odwróciła się do stołu.
- Odsuń się ode mnie, nie znam cię –
mruknęła, a Rose i Lily spojrzały na nią z szeroko otwartymi oczami. – Ktoś cie
podmienił. Valentine którą znam nie zachowuje się jak rozhisteryzowana panienka
i nie popada w paranoję z byle powodu. Poza tym istnieje coś takiego, co
powinnaś posiadać chociaż w najmniejszym stopniu, biorąc pod uwagę to, że Fred
przeprowadził całą kampanię, żeby cię odzyskać – powiedziała prosto z mostu
Arthemis, ani trochę nie starając się złagodzić tonu. Spojrzała na nią ostro,
swoim najbardziej upiornym spojrzeniem. Valentine się wyprostowała. – To coś
nazywa się: zaufanie. A teraz idź i go przeproś. A na jego miejscu wcale bym ci
tak szybko nie wybaczyła!
Valentine spuściła głowę, bez słowa wstała i
wyszła z Wielkiej Sali.
Arthemis patrząc za nią bardzo szybko się rozgrzeszyła.
Miała to, na co zasłużyła.
- Nie za ostro? – zapytała ją cicho
Rose.
- Nie – odpowiedział za Arthemis
Lucas. – Wbrew powszechnej opinii nie tylko faceci popełniają błędy… - mrugnął
do niej.
Arthemis wypuściła powietrze i po raz kolejny
zabrała się do jedzenia już wystygłego dania. W czasie gdy wszyscy po kolei się
jej żalili, Wielka Sala powoli pustoszała. Nie zostało w niej zbyt wiele ludzi.
Może teraz mi się uda, pomyślała z nadzieją i
polała ziemniaki ciepłym sosem.
Rozejrzała się ostrożnie, czy kolejna
duszyczka nie potrzebuje jej pomocy i wzięła sztućce do ręki. Pokroiła kawałek
kotleta i podniosła go do ust.
- Arthemis!
- Co znowu!!! – ryknęła, upuszczając
z brzekiem widelec.
Albus spojrzał na nią przestraszony i
zdziwiony, jej nagłym wybuchem.
- Chciałem tylko…
- Mam dość – powiedziała jękliwie
Arthemis. – Jestem głodna! – Zerwała się z miejsca, machnęła różdżką, a na ich
oczach kawałek kurczaka, trochę gotowanego kalafiora i inne potrawy zapakowały
się w szczelny pojemniczek, który transmutowała ze swojego talerza i razem z
pakunkiem ruszyła do wyjścia.
- Co ją tak nagle ugryzło? – zdziwił
się Albus, siadając naprzeciw Lucasa.
- Przecież ci powiedziała. Jest
głodna…
- Nie daliśmy jej nawet spokojnie
zjeść – mruknęła Rose, patrząc na puste miejsce Arthemis ponuro.
Wymieniły z Lily niespokojne spojrzenia.
Arthemis stwierdziła, że musi sobie znaleźć
jakiś chwilowy bezpieczny azyl. Nie mogła jednak znowu wykorzystywać sali
muzycznej. Ktoś w końcu zauważyłby, że często się koło niej kręci i wszystko by
się wydało.
Dlatego przeszła przez Pokój Wspólny i chwilę
potem pieczętowała drzwi do dormitorium Jamesa. Niech sobie chłopaki poczekają,
jakby co.
Usiadła przy łóżku Jamesa i oparła się o jego
ramę. Wypuściła ze świstem powietrze.
Rozwinęła zawiniątko i w spokoju zaczęła jeść.
Niespodziewanie ktoś pociągnął za klamkę, a po
chwili rozległo się walenie w drzwi. Arthemis obejrzała się przez ramię i
wytknęła język w stronę drzwi.
- JAMES!? OTWIERAJ! JUŻ WYSTARCZAJĄCO
DŁUGO ŚPISZ!! – usłyszała krzyk Maxa, a potem poruszenie na łóżku. James
podniósł się i zdezorientowany spojrzał w stronę drzwi.
- Co jest? – mruknął do siebie.
- Nie otwieraj mu – powiedziała cicho
Arthemis, nie przerywając jedzenia.
- Hę? – zdziwiony James, spojrzał w stronę,
z której dobiegł głos.
- Nie otwieraj mu – westchnęła. –
Potrzebuję chwili, żeby spokojnie zjeść…
Zza drzwi dobiegł głos Justina:
- Nie możesz otworzyć?
- Nawet nie wiem, jakiego zaklęcia
użył… Nic nie działa – odpowiedział Max.
- Dobra, to i tak bez sensu. Chodźmy
stąd. Później skopię mu za to tyłek…
Usłyszeli oddalające się kroki.
- Sorry, zamknęłabym się u siebie,
ale po pierwsze: Rose od razu złamałaby zaklęcie, a po drugie razem z Lily,
zaczęłyby mnie przepraszać, co jest równie uciążliwe jak to, że się kłócą.
James ześlizgnął się z łóżka i nadal ciepły i
rozgrzany usiadł obok Arthemis.
- Kłócą się o to, o co zawsze?
- Tak.
- Co masz do jedzenia?
Wzięła kawałek potrawy na widelec i
podała mu do ust.
-
Mmm… zimne. Ale dobre…
- Nie dam ci więcej – zapowiedziała.
– Jestem głodna…
Spojrzał na nią z miną zbitego psiaka, więc
westchnęła ciężko, ale dała mu kolejny kawałek.
- No, więc co się dzieję? – rzucił
James, przecierając dłonią zaspane oczy.
- Wszystko. Rose ma problemy. Lily ma
problem z Rose. Fred z Valentine. Wszystkiego tego dowiedziałam się w ciągu
godziny w Wielkiej Sali, podczas, której próbowałam zjeść cokolwiek…
- Widzę, że miałaś ciężki ranek…
- Aż nakrzyczałam niepotrzebnie na
biednego Albusa – przyznała.
- Nie zaszkodzi mu – odparł spokojnie
James, w ogóle nie krępując się tym, że je palcami.
- Mam nadzieję, że będę mogła w
spokoju zjeść chociaż kolację – mruknęła Arthemis, rozdzielając kawałki mięsa
pomiędzy nich dwoje.
Posilali się w milczeniu, zaspokajając w sumie
tylko część głodu, ale musieli jakoś wytrzymać, aż do kolacji.
Arthemis wstała i poczochrała włosy Jamesa.
- Idź się wykąpać – powiedziała.
- To jakaś insynuacja? – rzucił, ze
zmrużonymi oczyma, również się podnosząc.
- Po prostu cię to odpręży – odparła.
Złapał za koszulkę, jakby chciał ją zdjąć, ale
położyła dłoń na jego ręce.
- Nie rób tego – poradziła mu z
uśmiechem.
James spojrzał na nią spode łba.
- Znowu zaczynasz?
Zanim jednak zdążyła mu odpowiedzieć,
znowu rozległo się walenie do drzwi.
- Chyba pójdę mu otworzyć – wzruszyła
ramionami Arthemis.
Zanim jednak zdążyła dojść do drzwi, te
wyleciały z hukiem w powietrze, zaraz po tym, jak rozległo się: „BOMBARDA!”
Arthemis z zaciśniętymi ustami spojrzała na
zakurzonego Maxa.
- Właśnie szłam ci otworzyć – powiedziała
karcącym tonem.
Zamrugał zaskoczony.
- Arthemis? – Jego spojrzenie
powędrowało od niej do Jamesa. – Eee… nie wiedziałem, że tu jesteś… W sumie to,
co tu robisz? – zapytał wojowniczo, biorąc się pod boki.
Nachyliła się do niego.
- Naprawdę chcesz wiedzieć? –
zapytała wyzywająco.
Z jakiegoś nieznanego jej powodu, Max spłonął
rumieńcem. Przechodząc obok niego, rzuciła tylko:
- Napraw te drzwi, zanim Prefekt
Naczelny je zobaczy.
Max przez chwilę patrzył za nią rozeźlony, ale
potem zerknął na Jamesa i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Jest gorąca, nie?
James odwrócił się do swojej szafy, po cichu
mówiąc spokojnie:
- Życzę ci, żebym cię nigdy nie
przyłapał jak mówisz to takim tonem, po raz drugi…
Zerknął na kumpla przez ramię. Max wpatrywał
się w niego z lekkim zdziwieniem, a potem przewrócił oczami.
- Jesteś niemożliwy…
Arthemis z ciężkim sercem i ogromnym naręczem
książek i pergaminów, usiadła naprzeciwko Albusa.
Spojrzał na nią spod uniesionej brwi.
- Oczekujesz czegoś?
- Pomocy, oczywiście.
- I sądzisz, że po tym, jak podczas
obiadu…
- Ktoś tak wielkoduszny i
przewidujący jak ty na pewno już się domyślił, że wcale nie chciałam tego
zrobić… - powiedziała Arthemis przesadnie wręcz słodko.
Albus zacisnął usta, ale przesunął książki i
zrobił jej miejsce.
-Naprawdę chcesz to robić?
Profesorowie i tak już uważają, że wypruwacie sobie żyły na tym turnieju… James
się nie przejmuje…
Arthemis zerknęła w drugi koniec Pokoju
Wspólnego, gdzie James z resztą chłopaków Gillian i Elizą, grał w karty.
- James to James. Jak mu się grunt
pod nogami zacznie palić, będzie zarywał nocki, żeby to wszystko nadrobić –
mruknęła z wyższością.
A ty będziesz mu pomagała, aż do ostatniego
zdania, pomyślał z przekąsem Albus, ale wiedział, że jego życie zawisłoby na
włosku, gdyby tylko wypowiedział to zdanie na głos.
Przez następne trzy godziny Arthemis
zapisywała w myślach wszelkie tematy, jakie poruszano na zajęciach, listy
zaklęć jakie powinna poćwiczyć, receptury eliksirów, które radził jej
zapamiętać Al i tysiące innych rzeczy. W końcu zostało jej tylko kilka
przedmiotów, na które Albus nie uczęszczał, więc musiała poprosić Rose o pomoc.
Przeciągnęła się na krześle.
- Zbyt dużo tego – mruknęła, kończąc
trzeci referat. Trzeci z pięciu. – Nawet jeżeli nie było mnie raptem dwa dni,
to i tak nazbierało się zaległości z poprzednich zadań – westchnęła.
- Cóż… macie dodatkowe treningi… nic
dziwnego, że część rzeczy ci umyka – odpowiedział jej spokojnie Albus, kończąc
zapisywać pergami.
Niespodziewanie przed oczami Arthemis pojawiła
się rozhuśtana torba.
Zamrugała zdziwiona i spojrzała w pociemniałe
oczy Freda.
- Nie jadłaś, prawda?
- Hę?
- Przez Valentine – mruknął, nie
patrząc na nią.
Albus zerkał to na Freda to na nią. Ale gdy
tylko usłyszał imię dziewczyny Freda, mruknął coś pod nosem i zmył się. Fred
zajął jego miejsce.
Arthemis zajrzała ciekawie do torby. Było w
niej czekoladowe ciasto.
- Wiesz, nie musiałeś… Wytrwałabym do
kolacji – rzuciła żartem.
- Stanęłaś po mojej stronie… –
odpowiedział, podpierając brodę na ręce i patrząc w okno. – Luke coś o tym
wspomniał…
- Skoro Valentine nie miała racji, to
czemu miałabym tego nie zrobić? – odparła spokojnie Arthemis zajadając pierwszy
kęs ciasta.
- Dziewczyny zawsze tworzą wspólny
front i narzekają na facetów, żrąc czekoladę… - burknął Fred.
- Powiedz, czy kiedykolwiek
poddawałam się stereotypom? – zapytała słodko.
- Nie… ty nie… - przez jego usta
przemknął uśmiech.
- Ty też powinieneś się rozchmurzyć.
Taka powaga do ciebie nie pasuje – powiedziała, celując w niego łyżeczką.
Gdy Fred nie zareagował, westchnęła ciężko.
- Słuchaj… jeżeli myślisz, że powiem
ci o co chodzi Valentine, to się mylisz. Co prawda mogłabym to zrobić, ale
wtedy pewnie byś jej szybko wybaczył, a ona niczego by się nie nauczyła….
Fred zacisnął usta w wąską kreskę.
- Ale zgadzasz się ze mną, że to jej
wina, tak? – upewnił się buntowniczo.
- Oczywiście – zapewniła go z
uśmiechem.
- O czym gadacie? – zapytał James,
podchodząc do nich. – O ciasto! – ucieszył się.
- O nimfach. Podobno to seksbomby… –
rzucił szybko Fred.
- Nie przyglądałem im się –
odpowiedział James, wzruszając ramionami. – Niech Arthemis ci powie…
- Szczerze mówiąc to sądzę, że miały
niezłą zabawę. Tylu młodych mężczyzn za jednym razem? Impreza na całego…
- One nie wiedziały – powiedział
niespodziewanie James.
Arthemis spojrzała na niego ze
zmarszczonymi brwiami.
- Jak to?
- Smilakis powiedziała, że nie
mieliśmy żadnego prawa wtargnąć na ich teren i że nigdy by się na coś takiego
nie zgodziła, bo to świętokradztwo…
- Chcesz powiedzieć, że…
- Wpuścili nas tam na pałę… Nic nie
przygotowali. Nawet wątpię, czy wiedzieli na co nas wysyłają… - stwierdził
James i razem z Arthemis popadli w ponure zamyślenie. Bardzo nie podobała im się
myśl, że w sumie organizatorzy nie mieli żadnej kontroli nad własnymi
pomysłami…
To było mocno podejrzane i było wielkim
niedociągnięciem jak na konkurs o randze międzynarodowej…
Widząc, że Arthemis i James, zostali nagle
totalnie odcięci od niego, Fred westchnął i wstał.
Pomimo tego, że był dopiero początek grudnia,
w zamku wyczuwało się świąteczny nastrój. Gdzieniegdzie były już girlandy, a
Hagrid na jednej z wieczornych uczt oznajmił im, że już wybrał dwanaście
ogromnych choinek do Wielkiej Sali.
Arthemis postanowiła nadrobić zaległości z
eliksirów i transmutacji dopóki miała chociaż trochę czasu. W każdym bądź razie
nie brali pod uwagę tego, że będą musieli się szybko spakować i znowu gdzieś
jechać. Może właśnie dlatego profesor Forsythe zafundował im na ten miesiąc
taryfę ulgową. Musieli co prawda biegać w wysokim śniegu, a całe soboty
poświęcali na pojedynki do utraty tchu, ale to było nawet zabawne.
Profesor zdawał się ich testować… Jakby
obserwował z daleka, czy sami siebie pilnują bez jego nadzoru.
Arthemis i Jamesowi było to na rękę, bo już nie
sterczał na nim w każdej minucie treningu. Dzięki temu mogli się czasami
poobijać na własną rękę.
Arthemis mogła teraz wystarczająco dla siebie
poświęcić godzinę na naukę.
Rose i Lily raczej się przy niej nie kłóciły,
chociaż chyba nadal nie rozwiązały swojego drobnego problemu, który powodował
napięcie między nimi.
Gorzej jednak było z Valentine. Arthemis
wiedziała, że do tej pory nie mówiła z Fredem. Rozponała to po jej wkurzonej
minie i tym, że wyzywała na wszystko i wszystkich w promieniu pięciu metrów od
niej. To był wystarczający dowód na to, że nie pozbyła się jeszcze poczucia
winy.
Fred jednak, zdaniem Arthemis całkiem
słusznie, nie zamierzał jej tego ułatwiać.
Była bardzo ciekawa, jak się sprawy miedzy
nimi układają na lekcjach… Odpowiedzi udzielił jej jak zawsze pomocny Lucas.
- Cóż Fred ostentacyjnie ją ignoruje,
a Valentine siedzi i cały czas coś gryzmoli…
Była ciekawa, jak długo jeszcze ta sytuacja
będzie trwała…
Siedziała na kanapie z Rose dyskutując o
tegorocznych świętach. Przysiadła się do nich Lisbeth, a chwilę potem
niespodziewanie pojawiła się Lily. W sumie to przykuśtykała i opadła na fotel
obok.
Miała naprawdę żałosną minę.
Arthemis podniosła się szybko zadziwiając
pozostałe dziewczyny.
- Co ci się stało w nogę? – zapytała
szybko.
- Nic – powiedziała szybko Lily, ale
Rose również wstała zaniepokojona.
- Potrafię poznać, kiedy ktoś ma
uszkodzoną nogę – powiedziała Arthemis gniewnie.
- To nic takiego. Po prostu potknęłam
się na schodach i zleciałam z kilku ostatnich stopni… - wyjaśniła spokojnie
Lily.
W tym czasie Arthemis podwinęła jej nogawkę od
spodni.
- Chyba z pół piętra… - powiedziała
ironicznie, widząc jej spuchniętą na fioletowo i wyglądającą jak pękata waza
kostkę.
Rose nachyliła się ponad ramieniem Arthemis, a
jej oczy rozszerzyły się z przerażenia.
- Powinnaś bardziej uważać jak
chodzisz!! – powiedziała ostro.
- Tam było pełno ludzi! Po prostu
zsunęła mi się stopa! – odpowiedziała rozzłoszczona Lily.
- Chcesz powiedzieć, że ktoś cię
popchnął? – zapytała Arthemis złowieszczo.
- Nie. A może? Nie wiem, po prostu
miałam śliskie buty, bo byłam na dworzu i całe były w śniegu. Przecież każdemu
się może zdarzyć, prawda?
- Tak, żeby miał skręconą nogę? –
rzuciła gnienwie Rose. – Wątpię! – Jednak jej wzrok był ponury i przerażony, po
tym jak usłyszała słowa Arthemis. Patrzyła na Lily, próbując wyczytać prawdę z
jej twarzy. A może to naprawdę było tylko potknięcie?
- Kto ma złamaną nogę? – rzucił
Lucas, słysząc zamieszanie wśród dziewcząt. Zerknął ponad głową Lisbeth na osobę
siedzącą na fotelu, a z jego twarzy odpłynęła cała krew.
- NIC MI NIE JEST! – powiedziała
szybko Lily, wiedząc na co się zanosi.
Lucas rozsunął ramionami Rose i Arthemis,
podszedł do Lily, przerzucił sobie ją przez ramię z kamienną twarzą i powiedział:
- Do szpitala. I ani słowa…
- Ale…
- Dobrze ci radzę, nie kłócić się ze
mną teraz – rzucił, kierując się w stronę drzwi.
Lisbeth zachichotała i usiadła ponownie przed
kominkiem.
- Chyba możemy przestać się martwić –
westchnęła Arthemis, rzucając się na kanapę. Rose usiadła w fotelu, ale
zapatrzona w ogień, odpowiadała półsłówkami.
Arthemis opowiadała Lisbeth niektóre co mniej
drastyczne szczegóły zadań, kiedy James jak gdyby nigdy nic rzucił się na
kanapę obok niej z zamkniętymi oczami. Dziewczyny zamrugały zaskoczone.
Lisbeth zapytała o coś Rose, więc Arthemis
zwróciła się do Jamesa cicho.
- Zmęczony?
- Jakis taki śpiący dzień mam dzisiaj
– mruknął.
- Więc się połóż – poradziła mu. Było
już po kolacji więc, nic nie stało na przeszkodzie, według niej.
- Bardzo chętnie – odpowiedział i
zanim się zorientowała, co zamierza, przekręcił się, przerzucił nogi przez
brzeg kanapy, gdyż nie miały się jak inaczej zmieścić i położył jej głowę na
kolanach. Po czym z zamkniętymi oczami, westchnął głęboko.
Arthemis zamrugała zaskoczona, a potem
uśmiechnęła się leciutko, nieświadoma nawet tego. Położyła rękę na jego piersi
i przysłuchiwała się dziewczynom, co jakiś czas wtrącając uwagę. Lisbeth i Rose
słuchały zafascynowane, co się działo podczas zadania w Grecji.
Rose i Lisbeth wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.
Arthemis nawet nie zdawała sobie sprawy, że co jakiś czas przeciągała palcami
po włosach Jamesa, ani to, że nie drgnęła po tym, jak zapadł w lekki sen, żeby
go nie obudzić.
Obojętnie jak twarda była. Obojętnie
jak dbała o to, żeby twarda pozostać. On sprawiał, że robiła się miękka jak
glina.
Rose i Lisbeth już dawno poszły spać. Pokój
Wspólny wyludniał się osoba po osobie. A Arthemis nawet nie drgnęła.
Jej myśli błądziły na granicy snu w różnych
kierunkach.
Niespodziewanie James drgnął na jej kolanach,
więc odzyskała przytomność. Wydawało jej się, że nie był zbyt spokojny…
Potrząsnęła nim.
Bardzo powoli rozchylił powieki. Zamrugał
zdziwiony.
- Nie mówię, że mi się to nie podoba…
– powiedział zaspanym głosem. – Ale co to za sytuacja?
- Zasnąłeś. Nie chciałam cię budzić…
- odparła, odgarniając mu włosy z czoła.
Wziął głęboki oddech.
- Mogłaś mnie przecież obudzić… Na
pewno jest ci nie wygodnie…
- Przetrwam – odpowiedziała nie
patrząc na niego.
Uśmiechnął się szeroko. Uniósł się na ręce, a
jego twarz znalazła się dokładnie naprzeciw jej twarzy.
- W nagrodę za twoje poświęcenie…
dostaniesz… - zbliżył usta do jej ust, zanim jednak zdążył ją pocałować,
portret niespodziewanie odsunął się.
- Przyrzekasz, że naprawdę to było
zwykłe potknięcie? – usłyszeli głos Lucasa.
Arthemis odepchnęła Jamesa, tak, że
spadł na podłogę. Spojrzał na nią z wyrzutem. Sama Arthemis zsunęła się na
ziemię obok niego, żeby być niewidocznym. Zza kanapy, zerknęła na dwójkę przy portrecie.
- Przecież ci mówiłam. Z resztą
przecież to niemożliwe, żeby ktoś chciał mnie zepchnąć ze schodów celowo,
prawda? – odpowiedziała cierpliwie Lily.
Arthemis widziała, jak Lucas z całą
intensywnością wpatruje się w Lily, a ona stara się wytrzymać jego spojrzenie.
W końcu westchnął i skinął głową.
- Już po dwunastej, powinnaś iść się
położyć… - powiedział łagodnie.
Chwilę potem, Arthemis widziała, że Lily już
nie zniesie ani grama więcej uprzejmości. Usłyszała:
- Mam iśc spać?! – rzuciła jadowicie.
– A może jeszcze mi przypomnisz, żebym umyła grzecznie ząbki?
Arthemis przymknęła powieki, w oczekiwaniu na
najgorsze.
- Jak myślisz ile mam lat?! –
krzyknęła Lily i popchnęła zdezorientowanego Lucasa. – Chcesz mi zawiązać
buty?! – Uderzenie w pierś. – A może uczesać włosy?! – Kolejne uderzenie. – To,
że jestem niska, nie znaczy, że mam pięć lat!! Czemu nikt nigdy nie traktuje
mnie poważnie! – Pięści Lily raz po raz wbijały się w ciało zaskoczonego
Lucasa. – Nawet ty!! NIE!! Szczególnie TY!! Skaczesz wokół mnie, jakbym była ze
szkła!!! Jakie masz do tego prawo!!? Co cię obchodzi, czy złamię palec, czy
całą rękę?!! Mogę się zalewać krwią, i nic CI DO TEGO!!! – kolejna pięść
wycelowana w ramię, została niespodziewanie zatrzymana przez dłoń Lucasa.
Arthemis wyhaczyła z kieszeni różdżkę i
wypowiedziała szybkie zaklęcie. Ona i James niespodziewanie zostali ogłuszeni.
James wpatrujący się w Lily i Lucasa jak zaklęty, spojrzał na nią z wyrzutem.
Arthemis położyła mu palec na ustach.
Zaklęcie pozbawiło ich na chwilę słuchu, ale
nie mowy…
Lily wpatrywała się nagle oniemiała w Lucasa.
Jej dłoń nadal znajdowała się w jego uścisku.
- Nie chcę więcej słyszeć tych bzdur,
Lily – powiedział, patrząc na nią surowo. – Mam prawo się o ciebie martwić… Mam
prawo dbać o ciebie, łatać twoje rany i interesować się twoimi uczuciami. Nie
traktuje cię jak dziecka... - Zbliżył twarz do jej twarzy. Lily przełknęła
ślinę i jak zahipnotyzowana wpatrywała się w twarz Lucasa. Delikatnie
przeciągnął dłonią po jej policzku.
James był w podobnym stanie. Wytrzeszczał oczy
i już otwierał usta, ale Arthemis zatkała mu je ręką.
Stłukę cię na kwaśne jabłko…- ostrzegła go w myślach.
Lucas nie przestawał patrzeć w oczy Lily.
- Może po prostu odbierasz to tak dlatego,
że zbytnio się o ciebie troszczę… Trudno. Pogódź się z tym, bo nie mam zamiaru
się zmieniać… - Odwrócił się od niej i ruszył w stronę swojego dormitorium. -
Dobranoc – dodał jeszcze.
Gdy zniknął na schodach, dotknęła ręką miejsca
na twarzy, które nadal było ciepłe od jego dotyku.
- Dlaczego…? – szepnęła do siebie. A
chwilę potem spłonęła rumieńcem.
Obiema dłońmi poklepała się po policzkach,
jakby chciała się obudzić i potrząsając głową, dziarsko ruszyła do dormitorium
dziewcząt.
Gdy znikła Arthemis wypuściła ze świstem
powietrze i puściła usta Jamesa, a potem cofnęła zaklęcie.
- Przez ciebie nic nie słyszałem! –
poskarżył się.
Posłała mu chmurne spojrzenie. Wzruszył
ramionami.
- W każym bądź razie, ja na jego
miejscu, bym ją pocałował… W takiej wymarzonej sytuacji…
- To twoja siostra!! – syknęła
oburzona Arthemis.
- Taaa, a on jest moim najlepszym
przyjacielem – westchnął James, siadając i opierając się o kanapę. – Teraz
czaję, co jest tym jego wielkim sekretem, o którym wspomniał…
- Nie jesteś zły? – rzuciła Arthemis.
- A czemu miałbym? – Udając
obrażonego odwrócił wzrok w drugą stronę. – Swoją drogę ten kretyn mógłby znać
mnie trochę lepiej…
- Cóż… kto by pomyślał, że taki z
ciebie lekkoduch – mruknęła Arthemis, zakładając ręce na piersi.
James spojrzał na nią spokojnie.
- Czemu miałby być w jakikolwiek
sposób niezadowolony? – zapytał. – Co prawda nie pojmuję, jak mógł się zabujać
w takim wulkanie zmiennego humoru, jakim jest Lily, ale to już jego sprawa… To
najfajniejszy koleś jakiego znam… Skoro już żądasz ode mnie braterskich uczuć,
uważam, że nie mogła lepiej trafić… I nie musisz mnie pouczać. Wiem, że nie
powinienem wspomniać mu, że wiem.
Arthemis uśmiechnęła się delikatnie i
niespodziewanie zbliżała swoją twarz do jego.
- W nagrodę za twoje poświęcenie –
zacytowała go. – Dostaniesz…
Pocałowała go z słodka czułością, a
potem zanim zdążył ją zatrzymać zerwała się na nogi i ruszyła do dormitorium,
mówiąc:
- Branoc.
- To nie fair z twojej strony –
rzucił za nią z uśmiechem i przeciągnął się.
Postanowił zaczekać, jeszcze chwilę. Żeby nie
natknąć się na nikogo w dormitorium…
Biedna Arthemis jesc jej w spokoju nie dają 😂
OdpowiedzUsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, właśnie po tych słowach Jamesa przypomniało mi się czego nie poruszyłam... Nimfy nic o tym nie wiedziały powinni dyrektorowi lub któremuś profesorowi powiedzieć bo to podejrzane... nie dali jej spokojnie zjeść, wlaśnie wyobrażałam ją sobie taką rozgladajaca się po sali i otaczajacej talerz obronnie... ;)
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza