- Słyszysz mnie?
Poruszenie
brwiami.
- Możesz otworzyć oczy?
Ruch gałek pod
powiekami. Niewyraźne mrugnięcie.
Oślepienie.
Zbyt biało. Zamknięcie oczu.
Ktoś się
poruszał. Kilka pstryknięć.
- Może teraz będzie lepiej?
Kolejne próba.
Westchnienie ulgi.
- Odzyskaliśmy cię…
Szybkie kroki.
Ktoś trzasnął drzwiami. Więcej kroków. Głosy. Zbyt dużo głosów.
Zbyt dużo
bólu. Strachu. Zbyt dużo błagań. Nadzieja.
Uczucia.
- Arthemis! – ktoś dobiegł do łóżka.
- Kochanie? – Kobiecy głos?
Szczęście.
Przerażenie. Nadzieja.
Otworzyła
oczy.
- Och, dzięki Bogu! – wykrztusił pan North.
- Możesz mówić? Chcesz coś do picia? –
zapytała pani Potter.
Arthemis
próbowała odpowiedzieć, ale w końcu ograniczyła się do skinięcia głową.
Troskliwa matka Jamesa, podała jej słomkę do ust. Arthemis pociągnęła kilka
łyków. Nagła wilgoć gardle spowodowała nieznośny ból.
Gdy już mogła
normalnie przełknąć ślinę, zastanowiło ją, co jej ojciec robi na Alasce…ii…
- Gdzie jest James? – zapytała, próbując
usiąść.
- Bezpieczny i cały – zapewniła ją pani
Potter, odkładając szklankę na stolik, więc Arthemis nie widziała jej twarzy.
- A ja? – Arthemis zadrżała, gdy zadawała to
pytanie. Czuła swoją lewą rękę, ale aż bała się zapytać, czy jest zupełnie
sprawna…
W nogach jej
łóżka stanęła młoda kobieta w białym kitlu.
- Teraz? Zdrowa jak ryba – prychnęła. – Ale
mam ci kilka słów do powiedzenia, na temat twojego zdrowia! Gdy cię tu
przywieźli miałaś połamane, lub uszkodzone wszystkie kości. Łącznie z czaszką!
Nie mówiąc już o ręce, która wołała o pomstę do nieba! Pół naszego zapasu
szkiele-wzro poszło, żeby postawić cię na nogi! Dwa tygodnie musieliśmy…
- Carol! – ostrzegawczy głos, który Arthemis
słyszała zaraz po przebudzeniu. Do jej łóżka podeszła wysoka, czarnoskóra
kobieta o łagodnym wyrazie twarzy. – Wybacz, to stażystka i czasami jest
nadgorliwa…
- Dwa tygodnie? – zapytała Arthemis. –
Jestem tutaj dwa tygodnie?
- Dwa tygodnie i trzy dni – westchnęła
uzdrowicielka. – Musieliśmy cię uśpić i sparaliżować, żebyś się nie ruszała.
Twoje kości musiały mieć czas, żeby się poprawnie zrosnąć…
Carol
spoglądała na nią z niepokojem.
- Nie obudziłaś się, gdy próbowaliśmy cię
wybudzić…
- Ale teraz już wszystko dobrze – zapewnił
ją ojciec, głaszcząc jej rękę. – Wszystko jest w porządku. Kości, skóra… Nie
została nawet blizna…
- No nic! Później cię zbadam, a jak będę
zadowolona, to może jutro rano wrócisz do domu… - uzdrowicielki pomachały jej i
wyszły.
To
zdecydowanie poprawiło Arthemis humor. Sądząc po akcencie uzdrowicielek,
znajdowała się w szpitalu św. Munga, więc nawet to, że była już z powrotem w
Anglii wpływało na nią pozytywnie. Ale im dłużej była przytomna, tym więcej
odczuwała. Jednocześnie tworzyła się jej blokada, jednak nawet wtedy mogła
wychwycić niepokój. Ogromny niepokój.
Spojrzała na
ojca, potem na Ginny Potter.
- Co się właściwie stało? – zapytała cicho.
– I co jest nie tak…?
- Gdy spadłaś… uderzyłaś w skały poniżej.
Nie spadłaś zupełnie na ziemię, dzięki Bogu. Takiego upadku mogłabyś nie
przeżyć… Byłaś cała połamana… Deveraux wpadł w furię… Czarodzieje, którzy mieli
was stamtąd zabrać, nie przybyli na czas… W czasie, gdy wy walczyliście o
życie… Rosjanie byli już na górze. Poruszyli kamienie, nie wiem… specjalnie czy
przez przypadek, ale zaczęły się osypywać. Gdy ty spadłaś, one przysypały
Jamesa. Stracił przytomność.
Arthemis
usiadła i przełknęła ślinę. Jej ojciec i Ginny wymienili spojrzenia. Arthemis
spojrzała to na jedno, to na drugie.
- Gdzie jest James? – zapytała drżąco.
- W domu – odparła cicho Ginny. – Obudził
się prawie natychmiast, gdy dotarliście do szpitala. Ciebie uśpili, żeby cię
ratować, a on miał zaledwie kilka zadrapań…
Coś w tonie
Ginny nie dawało Arthemis spokoju. Bezpieczny. Cały. Kilka zadrapań. To dobrze.
Ale coś było nie tak.
- Powiedzcie mi! – zażądała.
Ginny usiadła
na skraju jej łóżka i wzięła ją za rękę. Zaczęła mówić niemal szeptem.
Ginny wbiegła do szpitala i nawet nie pytała gdzie są James i Arthemis.
Po prostu pognała na salę z najcięższymi urazami.
Gdy zobaczyła Arthemis. Zakrwawioną.
Połamaną i siną serce w niej zamarło. Deveraux nie odstępował jej na krok, a
uzdrowiciele sprzeczali się z panem Northem, co mają zrobić.
- Gdzie
jest James? – zapytała, chcąc tak bardzo przytulić Arthemis i jednocześnie
bojąc się jej dotknąć, żeby nie sprawić więcej bólu.
- Piętro
wyżej – odpowiedział Deveraux, więc Ginny rzuciła ostatnie spojrzenie na łóżko
Arthemis, która w magiczny sposób leciało w powietrzu z biegnącymi obok
sanitariuszami i pobiegła wyżej.
Panował tutaj wręcz nienaturalny spokój. Ta
atmosfera chyba bardziej ją drażniła niż gorączkowa panika na dole.
- Gdzie
jest James Potter? – zaczepiła jakiegoś uzdrowiciela.
- Ach,
tam. Tylko proszę być cicho, bo niektórzy dopiero zasnęli…
Ginny stanęła w drzwiach i z sercem w gardle patrzyła jak jakiś uzdrowiciel
pochyla się nad Jamesem.
- Słyszysz
mnie? – zapytał.
- Tak.
Gdy Ginny usłyszała głos syna, jej nogi
ugięły się z ulgi.
- Dobrze
wszystko widzisz?
- Tak…
- Jesteś
w szpitalu św. Munga. Ale jeżeli będziesz grzeczny to szybko stąd wyjdziesz…
- W
szpitalu? Dlaczego? – zdziwił się James.
Uzdrowiciel odwrócił się, żeby wziął coś z
tacy, mówiąc:
- Ach,
ten wasz turniej to samobójstwo…
- Turniej?
Jaki turniej?
Ginny widziała jak na twarzy uzdrowiciela
pojawia się niepokój. Zrobiła krok w ich stronę. Uzdrowiciel spojrzał na Jamesa
i zapytał powoli:
- Wiesz,
jak się nazywasz?
- Oczywiście!
Jestem… - na twarzy Jamesa pojawił się wyraz paniki. – Jestem…
Ginny cała drżąc w środku podeszła do łóżka
i skinęła sanitariuszowi.
- Jesteś
James Potter. Jesteś uczniem Szkoły Magii i Czarodziejstwa… A ja jestem twoją
matką.
James wpatrywał się w nią przez dłuższą
chwilę, ale na jego twarzy nadal widniał ten sam bezradny i paniczny wyraz.
Ginny zakazała sobie załamać się. Zakazała
sobie. Podeszła do niego z uśmiechem i powiedziała:
- No
nic! Będziesz musiał przyjąć wszystko na wiarę…
Arthemis patrzyła na wilgotne
oczy Ginny Potter.
- James stracił pamięć? – zapytała szeptem.
Ginny wstała i
odwróciła się od niej.
- Nie pamięta nikogo. Mnie, ojca, Lily,
Albusa. Zdjęcia nic mu nie mówią. Nie pamięta swojego pokoju… Niczego…
Arthemis
spojrzała przerażona na ojca, a potem znowu na Ginny.
- Ale dlaczego?
- Nie wiadomo! Nie miał żadnego urazu głowy.
Nawet diabelnego zadrapania na czaszce! Trzymali go tutaj przez tydzień. Robili
mu badania, sprawdzali jego moc. Pamięta wszystkie zaklęcia, pamięta jak je
wypowiadać, jakie wykonywać ruchy. Lata na miotle jak zawodowiec. Liczy, pisze,
czyta. Pamięta niektóre odpowiedzi jak cholerna encyklopedia. I nawet nie wie
ile ma lat! – głos Ginny się załamał.
Arthemis
położyła się na poduszce i wpatrywała w sufit. Nie wiedziała, czy ma ochotę
płakać, czy jest zbyt wdzięczna, że to nic gorszego. James żył. To wystarczyło.
Póki chodził po tym świecie, ona też mogła żyć…
- Zabraliśmy go do domu. Jeżeli nic się nie
zmieni, będzie musiał wrócić do szkoły z amnezją... – powiedziała cicho.
- Żyje – powiedziała jedynie Arthemis.
- Żyje – potwierdziła Ginny, spoglądając na
nią. – Ale nie będzie cię pamiętał. Twojego imienia. Niczego. Widział zdjęcia w
albumie, ale nie rozpoznał cię… Nie powiedzieliśmy mu. Baliśmy się, że ty się
nie obudzisz, albo, że jemu się pogorszy, gdy się dowie w jakim jesteś stanie…
Przepraszam, ale naprawdę nie wiemy, co robić!
- To nic – Arthemis wzięła głęboki oddech i
zamknęła oczy. – Liczy się tylko to, że żyję.
Pani Potter
przez chwilę wpatrywała się w nią, a potem zaśmiała się z ulgą.
- Gdy będziesz gotowa, możesz go zobaczyć…
- Będę. Jutro – powiedziała cicho.
- Będę w domu – odparła Ginny. – Muszę już
iść. Cieszę się, że tu byłam…
- Ja też – Arthemis uśmiechnęła się do niej,
gdy wychodziła.
Pan North
głaskał rękę Arthemis.
- Przykro mi – szepnął.
Arthemis
spojrzała na niego zadziwiająco spokojnie. Jakby się nie martwiła. Jakby coś
wiedziała…
- Potrzebuję ciuchów…
- Przyniosę ci coś – pan North wstał i
pogłaskał ją po włosach.
Arthemis
wtuliła twarz w poduszkę i zamknęła oczy.
- Coś ładnego… - poprosiła zanim wyszedł.
Arthemis ubrała się w nowe
ubrania od taty. Długa szara spódnica i obcisła bluzka sprawiały, że czuła się
trochę pewniejsza siebie. Przycisnęła rękę do żołądka. Dostawała duszności na
samą myśl o tym, co zamierzała zrobić…
A może nie
będzie musiała? Wierzyła w to, że nie będzie musiała…
Jej ojciec zapukał
w drzwi, a po chwili otworzyła je pani Potter. Uśmiechnęła się do niej trochę
smutno.
- Ładnie wyglądasz – powiedziała tylko i
przepuściła ją w drzwiach.
Razem z nią
weszli do kuchni, żeby zaparzyć herbatę. Arthemis zdjęła sweter i odwiesiła
torebkę. Jej ojciec usiadł cicho przy stole. Arthemis wolno chodziła między
meblami w kuchni, a potem w salonie.
Usłyszała
śmiech i krzyki w ogrodzie, więc podeszła do drzwi balkonowych. Fred, Teddy i
James latali na miotłach i grali w quidditcha. Teddy’emu udało się strącić
Jamesa z miotły. Upadł z niewielkiej wysokości i leżąc na trawie zaśmiewał się
do bólu brzucha.
Jego
uśmiechnięta twarz. Sprawiła, że Arthemis mocniej zabiło serce. Dotknęła szyby,
tak jakby jego też mogła dzięki temu dotknąć. A jeżeli się nie uda? – zapytała
samą siebie.
Fred
podleciał, zeskoczył z miotły i pomógł
mu wstać. Na twarzy James pojawiła się chwilowa złość i bezradność, gdy patrzył
w twarz kuzyna. Niepewność, że na nią też tak spojrzy, sprawiała, że bolało ją
serce. Nie chciała, żeby dłużej cierpiał.
Arthemis nie
namyślała się długo. Wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi na ogród.
W momencie,
gdy pani Potter wprowadziła jej ojca do salonu, znikła, zanim zdążyli ją
powstrzymać.
Widziała
chwilową panikę na twarzy Freda i Teddy’ego, gdy ją ujrzeli. Fred zaczął iść w
jej kierunku, jakby chciał ją zatrzymać i jednocześnie nie zdradzić się, że
jest zaniepokojony. Ona jednak nawet na niego nie zerknęła. Liczyła się tylko
jedna osoba.
Teddy wyglądał
jakby za wszelką cenę chciał odwrócić Jamesa, tyłem do niej, ale James tylko
roześmiał się i też go popchnął.
Jeżeli
myśleli, że coś jest w stanie ją powstrzymać, to się grubo mylili.
Arthemis z
sercem na dłoni, rzuciła:
- Cześć!
- Część – odpowiedział jej ponuro Teddy. Bardzo
się cieszył, że ją widzi, ale... martwił się o reakcję Jamesa.
Stanęła przy
nich.
James zamrugał
i wpatrywał się w nią. Minutę, dwie, pięć. Przypomniał sobie jej twarz ze
zdjęć. Lepiej jednak pamiętał słowa rudowłosej dziewczyny ze szpitala, która
wpadła w histerię, gdy nie poznał imienia, dziewczyny ze zdjęcia.
Fred zamarł.
Teddy patrzył na Jamesa, jakby oczekiwał jakiejś reakcji.
James to
wyczuł. Znowu to samo. Co było z tą dziewczyną nie tak, że wszyscy reagowali na
nią, jak na Świętego Graala jego pamięci? To go trochę złościło. Skoro nie
przypomniał sobie jej od razu, to raczej nic z tego, prawda?
Zmarszczył
brwi i powiedział cicho i niepewnie:
- Cześć…
Chłopcy
spojrzeli na Arthemis, jakby oczekiwali, że wpadnie w panikę, albo dostanie
histerii. Może dlatego James też tak na nią spojrzał.
Ona natomiast
uśmiechnęła się szeroko, całą sobą, jak zawsze, gdy widziała Jamesa. Zapatrzył
się na nią, jak na niezwykły cud natury. Może dlatego, że promieniowała czymś
takim, jakby specjalnie dla niego.
Nie miała w
oczach tego napięcia jak wszyscy inni, ani wyczekiwania, jakby w każdej chwili
czekała na cud. Chociaż wiedział, że tak nie jest, zwyczajnie, uśmiechnięta, wyciągnęła
do niego rękę, jakby spotykali się po raz pierwszy i powiedziała:
- Jestem Arthemis North!
James uśmiechnął
się z większą pewnością.
- James Potter – przedstawił się, a potem
ujął jej dłoń.
Arthemis
wiedziała, że ani Fred ani Teddy, chociaż stali blisko tego nie widzieli... Ale
ona to widziała.
W momencie,
gdy ich dłonie się zetknęły cała postać Jamesa nasyciła się czerwienią i
rozbłysła, jak zachód słońca. Kolorem jego aury.
Przez jej
głowę zaczęły przelatywać wszystkie jego myśli. Jak obrazy namalowane na
rozmazanym tle. Od najwcześniejszego dzieciństwa, przez pierwszy dzień w
Hogwarcie, a potem... moment, w którym podali sobie ręce jej pierwszego dnia w
szkole. Scena w Pokoju Wspólnym, gdy opatrywał jej rany. Chwila gdy pierwszy
raz ją pocałował. Wspominał krew, która lała mu się po rękach, w czasie jej
ataku po walce z Forsythem oraz chwile w pokoju muzycznym, gdy rozpinał drobne
guziczki jej bluzki. Aż w końcu poczuła przerażenie, gdy nie mógł poradzić
sobie z opatrzeniem rany po pazurach
niedźwiedzia oraz chwilowe i ulotne poczucie ulgi, gdy trzymał ją w ramionach
na skalnej półce. Ostatnie sceny, gdy patrzył na jej uśmiechniętą, świadomą
ostatnich chwil twarz, zabarwione były takim ładunkiem emocji, że Arthemis niemal wyszarpnęła rękę. Aż w końcu usłyszała
własny rozdzierający, przerażony krzyk i
spłynął na nią ból tak ogromny, że ani serce, ani umysł, nie mogły go
wytrzymać…
James wciągnął
powietrze ze świstem. Wpatrywał się w nią rozwartymi oczyma. Jego ręka zaczęła
tak, drżeć, że mimowolnie puścił jej dłoń.
- Arthemis… - jego usta się poruszyły, ale
żaden dźwięk z nich nie wyszedł.
Przechyliła
głowę z lekkim uśmiechem, który znikł, gdy wpatrywał się w nią jakby widział
ducha. Teddy i Fred również zamarli, patrząc na śmiertelnie bladego Jamesa,
który zaczął się trząść jak w febrze.
Teddy złapał
Jamesa za ramiona, chcąc go odwrócić, a Fred rzucił do niej:
- Arthemis, idź!
- NIE!! – pełen furii ryk Jamesa, zabarwiony
histerią, sprawił, że chłopcy zamarli. James odepchnął Teddy’ego, żeby się
odwobodzić.
Arthemis
przestraszyła się, że popełniła fatalny błąd. Że James naprawdę znalazł się
teraz na krawędzi szaleństwa. I to przez nią... Oszołomiona cofnęła się.
- Nie! – błagalny krzyk, sprawił, że stanęła
w miejscu.
Fred
obserwował każdy ruch Jamesa, gotów w każdej chwili interweniować. Jakby
myślał, że zrobi jej krzywdę.
James bardzo
powoli się do niej zbliżał. W końcu czubki ich butów się zetknęły. Wyciągnął
drżącą dłoń i z wahaniem przeciągnął nią milimetr nad linią jej włosów. Jakby
się bał, że gdy jej dotknie – zniknie. W końcu jednak dotknął jej włosów.
Wyrzucił z
siebie krótki urywany śmiech wdzięczności, a potem wziął jej twarz w dłonie i
gładził jej policzki palcami. Jej oczy się zaszkliły, gdy z nabożną czcią
zbliżył usta do jej ust. Rozchyliła je, a on spijał łzy z jej warg. Potem objął
ją z taką siłą, że Arthemis myślała, że usłyszy pęknięcie żeber.
- Spadłaś – wykrztusił w końcu oszołomiony i
nadal przerażony. – Puściłem cię…
Arthemis
objęła jego plecy, przytulając go mocniej.
- Spadłam – przyznała. - Ale nie umarłam
James. A ty nie powinieneś się za to winić…
Odsunął ją od
siebie. A potem na powrót przyciągnął.
- Jak mogłem cię zapomnieć? – wykrztusił z
niedowierzaniem. – Jak?! Przecież jesteś częścią mnie… - wyszeptał.
- Nie zapomniałeś… - Arthemis dotknęła jego
twarzy. Przejechała palcem po wardze, po brwi... – Ból był zbyt wielki...
Zablokowałeś wspomnienia, żeby go nie czuć… - Przytuliła się do niego. – Sama
bym to zrobiła na twoim miejscu… - dodała szeptem.
James zacisnął
powieki, wtulając twarz w jej włosy. Była cała i zdrowa. Była tutaj. Z nim.
- James?! – Ginny Potter wyskoczyła z domu,
jakby się paliło.
Arthemis
odsunęła się, gdy pani Potter wpadła prosto w ramiona Jamesa.
- Wszystko dobrze? Pamiętasz mnie? –
rzuciła.
- Synek mamusi powrócił – rzucił Fred do
Teddy’ego.
- Mamoooo – mruknął Jamesa, przewracając
oczyma. Nawet wtedy nie puścił ręki Arthemis.
- Już. Już – Ginny wzięła głęboki oddech i
odsunęła się.
- No wiesz James… Stracić pamięć?! –
prychnął Teddy.
- To też by w szkole było – zakpił Fred. –
Na biedną Arthemis rzuciła by się horda napalonych facetów…
- Zawsze można na was liczyć chłopcy –
mruknęła zgryźliwie Arthemis.
James jednak z
pamięcią o Arthemis odzyskał również wszystkie inne wspomnienia oraz całą swoją
pewność siebie i zadziorność. Odwrócił się i rzucił do Freda:
- Spadajcie. To twoja dziewczyna jest sama w
szkole z hordą napalonych facetów…
Fredowi
zrzedła mina.
- Może jesteś głodny James? – rzucił od
drzwi balkonowych uśmiechnięty od ucha do ucha pan North.
- Teraz gdy pan o tym wspomniał… - zaczął, a
wszyscy wybuchli śmiechem i ruszyli w stronę domu. Arthemis się nie ruszyła.
James zatrzymał się, nadal trzymając ją za rękę.
- Idź – powiedziała cicho. – Będę tutaj.
Obok niej
stała jego matka. James zastanawiał się o czym chciały porozmawiać. W sumie to
za bardzo go to nie obchodziło. Nie chciał po prostu puszczać ręki Arthemis.
Wiedział jednak, że byłoby bardzo dziecinne przyspażąć jego matce jeszcze
więcej zmartwień.
Gdy zniknął w
domu, Arthemis zerknęła na Ginny, która zasłoniła sobie usta dłonią. Po jej
policzkach spływały łzy.
- Jestem do niczego! Teraz! Teraz zebrało mi
się na płacz – wykrztusiła ze śmiechem i złością Ginny.
- Niech pani się nie przejmuje. Niech pani
płaczę, jeżeli to pomaga…
Pani Potter
nie wiedziała chyba czy się uśmiechnąć czy płakać dalej, więc po prostu ją
objęła. Arthemis zamrugała zaskoczona.
- Wiedziałaś… prawda? – szepnęła jej na
ucho.
- Podejrzewałam… Bo wiem, co to znaczy… -
Arthemis odsunęła się. – W Grecji. Przez chwilę myślałam, że go straciłam.
Przez jedną koszmarną chwilę myślałam, że mnie zostawił. Na zawsze. Nawet
jeżeli potem wiedziałam, że wszystko jest z nim dobrze. Nie… mogłam znieść tego
uczucia pustki. Nie mogłam się ruszyć. Nie byłam w stanie czuć. Oddychać. Byłam
jak zamrożona… Gdybym myślała, że James nie żyje… wymazałabym wszystko i
wszystkich z pamięci. Żeby tylko nie czuć tego znowu… - wykrztusiła, zaciskając
palce na powiekach.
Przez chwilę
pani Potter bała się jej dotknąć, żeby nie pogorszyć tego bólu i przerażenia,
które przemknęło przez jej twarz.
- Jesteś bardzo wrażliwa – powiedziała w
końcu. Ginny odsunęła ją na wyciągnięcie ramion. - Zawsze się bałam, czy będę w
stanie zaakceptować dziewczynę mojego syna. Bałam się, że nie będzie dla niego
odpowiednia. Że nie będzie na niego zasługiwać… - odgarnęła Arthemis włosy za
ucho i dodała z uśmiechem: - Już się nie boję…
Arthemis nagle
zdała sobie sprawę po kim James odziedziczył całą swoją czułość, otwartość i
uczuciowość. Nie wiedziała, co powiedzieć.
- Chodź, myślę, że podamy to ciasto… -
mruknęła Ginny, czując jej zmieszanie. Odwróciła się i zaczęła iść w stronę
domu.
- Pani Potter… - szepnęła wzruszona. Ginny
odwróciła się. - Zawsze tęskniłam za swoją mamą – wyznała Arthemis, patrząc na
własne dłonie. – Ale od kiedy panią
poznałam, tęsknię trochę mniej…
Arthemis
poczuła wzruszenie Ginny, równie wyraźnie jak widziała jej uśmiech. Matka
Jamesa wyciągnęła do niej dłoń, więc razem weszły do domu Potterów.
James nie mógł się pogodzić z
tym, że Arthemis musi wracać. Co więcej nie tylko do domu, ale wieczorem jej
ojciec miał ją eskortować do szkoły. A jego ojciec, który zjawił się dosłowanie
sekundę po tym jak zawiadomiła go Ginny o obrocie sytuacji, powiedział, że
dopóki nie przejdzie badań pod okiem uzdrowicieli nie ma nawet marzyć o
wydostaniu się z domu. Oczywiście James by się z nim kłócił i pewnie miałby
duże szanse powodzenia, gdyby nie to, że Arthemis stanęła po stronie jego
rodziców. A był teraz w takim stanie, że gdyby poprosiła go o to, żeby
pocałował Flinta to pewnie by to zrobił. Dlatego tak bardzo rozczarowało go, że
Arthemis wyjeżdża. Miał wrażenie, że coś ściska go w piersi na wieść, że
jeszcze dobrze nie zdążył jej dobrze przywitać, ucałować, dotknąć, a już był
zmuszony się z nią rozstać.
Stali w
przedpokoju, podczas gdy pan North żegnał się z rodzicami Jamesa. Stykali się
czołami i wpatrywali w swoje połączone dłonie.
- Przecież nie odchodzę daleko... – szepnęła
Arthemis.
- Nawet gdy jesteś w tym samym domu dla mnie
to i tak za daleko – odpowiedział, zaciskając powieki.
- Jestem cała i zdrowa – przypomniała mu
cicho. Odgarnął jej włosy za ucho. – Jedno z nas powinno wiedzieć co się działo
przez ostatnie dwa tygodnie. To tylko kilka dni. Naprawdę wolę się upewnić, że
wszystko jest już dobrze – dodała z głębokim westchnieniem.
- Mogę powiedzieć ci, że wszystko jest
dobrze – odpowiedział gorliwie.
- Kilka dni James. Daj sobie kilka dni.
Uspokój rodziców. Przeze mnie ich zapomniałeś. To musiał być dla nich niezły
szok...
James
westchnął.
- Wiem, że masz rację, ale będę odliczał
godziny do powrotu – poza tym zamierzał
wyciągnąć od matki wszystkie informację na temat zdrowia Arthemis i jeżeli
zaniepokoi się chociaż troszeczkę ściągnie ją tu i zamknie w betonowej Sali
szpitalnej.
Chciał
nachylić się, żeby ją pocałować, lecz w tym momencie jej ojciec wyszedł z
salonu, rzucając radosne:
- Jesteście gotowi?
- Nie – burknął pod nosem James, a Arthemis
roześmiała się perliście.
- Będę na ciebie czekać – obiecała mu cicho
Arthemis
Może właśnie
ta świadomość – że Arthemis będzie czekać i tęsknić. Że będzie myśleć o nim w
każdej chwili. – sprawiała, że James tak bardzo nie chciał się z nią rozstać.
- Do zobaczenia – Ginny Potter wesoło jej
pomachała. – Będę spokojniejsza wiedząc, że jesteś w szkole i pilnujesz tych
nicponiów...
- Masz na myśli Albusa, czy Lily? – zapytała
ze zmarszczonym czołem pan Potter.
- Oboje... – odpowiedziała pani Potter,
jakby to było oczywiste.
Arthemis
roześmiała sie. Trudno było uznać Albusa za nicponia. Nawet w najbardziej
naciąganej wersji. Wymieniła z Jamesem ostatnie tęskne spojrzenie i pożegnała
się.
Arthemis nie czuła się dobrze,
oddalając się od Jamesa, ale wiedziała, że postępuje właściwie. Rodzice
potrzebowali teraz jego zwykłej, wesołej i racjonalnej postawy.
Poza tym
wiedziała, że od chwili gdy się obudziła, wszyscy byli zbyt zaaferowani, żeby
poinformować całą paczkę. Pewnie się martwili.
Z tymi myślami
Arthemis stanęła przed bramą Hogwartu z nieodłącznym ojcem u boku. Tristan
objął ją, a Arthemis wchłonęła w siebie całą jego ulgę, całą miłość i
wdzięczność. I nadal trochę tego strachu, co go nie opuszczał. Miała nadzieję,
że wiedząc, że jest bezpieczna i cała, trochę się uspokoi.
- Dziękuję – powiedziała, w momencie, kiedy
zobaczyła śpieszącego do bramy Hagrida i Neville’a.
- Jesteś cała, dziecino? – huknął nad nią
olbrzym.
- Jak najbardziej Hagridzie – odpowiedziała
wesoło. – Nie mam nawet zadrapania!
- Ale żeś schudła. Przyjdź do mnie na
specjalne herbatniki!
Neville dopadł
do niej.
- Jak James? Wszystko z nim dobrze?
- Bardzo dobrze – zapewniła ich Arthemis.
- Jesteś głodna?
- Niespecjalnie. Chciałabym po prostu
zobaczyć się z resztą – powidziała prosto z mostu.
- A pewnie, że chcesz! – rzucił chichocząc
Hagrid. – Od zmysłów odchodzą i trochę im odbija!
Pomimo, że
Hagrid żartował, Arthemis się zaniepokoiła. Odwróciła się do ojca i pożegnała z
nim, a potem poszła za profesorami.
- Dyrektor bardzo się ucieszy – paplał
Neville. – Zaniepokoiło go to, co się stało na Alasce.
- Uczniowie coś wiedzą? – zapytała.
- Przekazaliśmy im jakąś drobną informację,
ale dzień później ukazał się artykuł... Był jakiś przeciek ze szpitala.
- Rozumiem – powiedziała wolno,
zaniepokojona. Musi przeczytać ten artykuł...
Neville w
wesołym milczeniu odprowadził ją do dziury po portretem, jakby nie znała drogi.
Postanowiła zatrzymać go, zanim ogłosi jej powrót na forum publicznym. Nie
lubiła robić z siebie przedstawienia. Nie mówić już o tym, że nie czuła się,
jak bohater powracający z wojny.
- Dziękuję. Dalej już sobie poradzę –
powiedziała, zanim zdążył przekroczyć dziurę w portrecie. – Na pewno się
przestraszą, jeżeli nagle pan tam wejdzie, profesorze...
- Słusznie – westchnął Neville z miną, jakby
pozbawiła go lizaka. Podał jej hasło. – Miłego wieczoru – dodał odchodząc.
Arthemis
pobłażliwie pokręciła głową, patrząc jak odchodzi. Znajdując się tak blisko
Pokoju Wspólnego nagle poczuła, coś czego nie czuła od dawna. Zbyt dużej ilości
emocji naraz. Czuła blokadę, ale nie była ona dostatecznie silna, żeby
zablokować wszystkich na raz. Widocznie będzie musiała zburzyć ją i od nowa
zbudować. Wtedy będzie mocniejsza. Westchnęła ciężko. Mogła się spodziewać, że tak
długa śpiączka jednak coś jej uszkodzi.
Jednak
przedarło się do niej coś ważniejszego. Bardziej niepokojącego. Znanego.
Weszła do
salonu Gryfonów i lekko zaskoczyło ją to, że wszyscy na jej widok zamilkli. No,
nie do końca wszyscy.
Miała bujną
wyobraźnię. Ale nigdy nie śniło jej się, że w takiej chwili zobaczy Rose, Lily,
Lucasa i Albusa w stanie niemal wojennym. Ponieważ przez dłuższa chwilę
wprawiło ją to w jakąś złowieszczą fascynację i oszołomienie, otrząsnęła się,
akurat w momencie, gdy Lucas i Albus zaczęli sobie skakać do gardeł.
Gdy Rose
krzyknęła, uznała, że dość już tego.
- Co wy do diabła, wyprawiacie?! – warknęła,
teraz już naprawdę wkurzona, z powodu słów Albusa. Kretyn!
Myślała, że w
ferworze kłótni jej nie usłyszeli, bo żadne z nich nie zareagowała, oprócz
tego, że niespodziewanie zamilkli.
Pierwsza
odwróciła się do niej Lily.
- Zaczekaj – powstrzymał ją Albus, zanim
zdążyła zrobić choćby krok. – Skąd mamy mieć pewność, że to ona? – Arthemis
poczuła ukłucie w sercu. – Rodzice poinformowaliby nas, że już się obudziła...
Zanim zdążył
dokończyć zdanie Rose była już przy niej. Oddychała ciężej niż powinna. Oczy
miała wielkie jak spodki. Arthemis wpatrująca się niezbyt przychylnie w Albus,
spuściła na nią wzrok. Nie musiała mieć nieszczelnej blokady, żeby jej uczucia
do niej dotarły. Rose była zmęczona, znużona uczuciami, które nią targały.
Przestraszona własnym zagmatwaniem i przerażeniem, które się nawarstwiało z
każdym dniem.
- Trochę się to wszystko popieprzyło, co nie
Rose? – powiedziała cicho.
A Rose
potrząsnęła, a potem pokiwała głową niezdecydowana. Zagryzła wargę, a potem
poddając się obezwładniającej uldze, położyła jej czoło na ramieniu.
- Wróciłaś... – szepnęła.
Lily ruszyła
przez krzesła i wpadła na Arthemis, akurat w momencie, gdy Rose odsunęła się
żeby coś jeszcze powiedzieć. Lily objęła Arthemis, tak mocno, że ta
zastanawiała się, skąd w tym nieiwelkim ciałku tyle siły.
- Wiedziałam, że dasz radę – powiedziała z
takim uczuciem, że Arthemis lekko się uśmiechnęła, a potem dotknęła jej włosów.
- Było ze mną aż tak źle? – zapytała,
przeciągając po nich dłonią.
- Wyglądałaś jak kupka kości w skórzanym
worku. To było straszne!
Arthemis
posłała jej skrzywiony uśmiech.
- Cieszę się, że tego nie widziałam...
- I James też nie. Szczególnie dobrze, że on
tego nie widział – Lucas zbliżył się do niej leniwie. Arthemis przypatrywała mu
się, całkowicie zgadzając się z jego słowami. Jeżeli jej stan był rzeczywiście
tak ciężki, James nie powinien się nigdy o nim dowiedzieć.
Lily chociaż
niechętnie odsunęła się, żeby i Luke mógł się przywitać. Chłopak
niespodziewanie chwycił ją w pasie uniósł do góry. Cmoknął ją spontanicznie w
usta, po czym uśmiechnął się szeroko, gdy natychmiast odsunęła się od niego
zesztywniała i zaskoczona.
Co mogło
bardziej świadczyć o jej tożsamości niż to?
Arthemis bez
oporu tolerowała dotyk tylko jednego mężczyzny na świecie...
Widząc, że
Luke uśmiecha się do niej z chochlikowatym błyskiem w oku, odpowiedziała mu tym
samym.
- Głupek – mruknęła.
Luke roześmiał
się i postawił ja na ziemi.
Ponad jego
ramieniem Arthemis spojrzała na przypatrującego im się z niewyraźna miną
Albusa. Wiedziała, że raczej mu nie chodzi o to, że nie był pewny, czy to
naprawdę ona.
~ Mam
cię kopnąć w tyłek, żebyś mi uwierzył? – zapytała go w myślach.
Jego zielone
oczy rozszerzyły się, gdy poderwał głowę, żeby spojrzeć jej w oczy. Uniosła
drwiąco brew.
- Rodzice powinni byli mi napisać!! –
wykrztusił.
- Pewnie wypadło im z głowy, gdy James
odzyskał pamięć – odpowiedziała wzruszając ramionami.
Albusowi opadła
szczęka, Lucas wytrzeszczył na nią oczy, Rose ścisnęła jej nadgarstek z taką
siłą, że Arthemis poczuła ból. Lily wstrzymała oddech.
W końcu Lucas
zaśmiał się i rzucił:
- Przypomniał sobie, gdy cię zobaczył?
- Nie – odpowiedziała zdziwiona faktem, że
nie byli zaskoczeni. – Oczywiście, że nie. Wygląd zewnętrzny mógłby zostać
podrobiony, mogłaby być to iluzja. James musiał mieć po prostu pewność, że ja
to ja... Musiał mnie dotknąć.
Rose uniosła
zdziwiona brwi. I nagle usłyszeli histeryczny śmiech.
- Wiedziałem! Wiedziałem, że chodzi o
ciebie! Nie było żadnej logicznej przyczyny jego amnezji! – Albus rzucił się na
krzesło, a potem oparł łokcie na stole i ukrył twarz w dłoniach.
Arthemis
wyswobodziła się z uścisku Rose i podeszła do Albusa.
Lucas obejrzał
się na Pokój Wspólny. Lily wzięła się pod boki.
- Nie macie co robić? - krzyknęła. – Idźcie
sie czymś zająć!
Rozmowa w
kacie salonu Gryfonów toczyła się cicho, między dwiema osobami.
- Al? – zapytała niepewnie.
- Przez dwa tygodnie nie wiedzieliśmy, czy przeżyjesz
– powiedział z trudem, cicho. – Przez dwa tygodnie przechodziliśmy piekło, bo
wiedzieliśmy, że jeżeli nie przeżyjesz, James też nie przeżyje. Przez dwa
tygodnie szukałem sposobu, żeby przywrócić mu pamięć, bo wiedziałem, że tylko
on byłby w stanie wybudzić cię ze śpiączki, gdybyś nie wybudziła się sama. Ale
takiego sposobu nie było, jeżeli nie było, żadnej logicznej przyczyny jego
niepamięci. A teraz mówisz mi, że po prostu musiał cię dotknąć?! Mówiliśmy mu
twoje imię, pokazywaliśmy mu zdjęcia, ale on nie reagował...
- A jakie ma znaczenie imię? Jakie znaczenie
ma zdjęcie? – zapytała cicho. - Gdy tak naprawdę nie możesz dotknąć tego, co ma
przedstawiać?
Albus nadal
wydawał się nie rozumieć. Był wściekły, przestraszony brakiem logicznego
wytłumczenia.
- Al... – zaczęła Arthemis. – On widział jak
spadłam... trzymał mnie za rękę, ale mimo to spadłam...
Al powoli
podniósł na nią wzrok.
- Nie jestem w stanie... wytłumaczyć ci...
Porównać z czymś, opowiedzieć ci słowami... jak wielki ból niesie z sobą patrzenie,
jak znika... cały twój świat – przełknęła ślinę. – James zablokował pamięć, bo
tylko tak mógł to znieść. Rozumiesz?
Al przyglądał
jej się przez chwilę, a potem skinął głową. Potem uderzył czołem o blat i
opuścił ręce wzdłóż ciała. Arthemis odskoczyła zaskoczona.
- Cieszę się, że cię widzę – jęknął w końcu
niechętnie.
Arthemis przez
chwilę patrzyła, a potem roześmiała się radośnie i trochę złośliwie. Widząc, że
to już raczej koniec osobistej rozmowy, reszta przysiadła się, obserwując
Arthemis, jakby ta miała się zaraz ulotnić.
- A więc gdzie jest James? – zapytał Lucas.
- Przekonałam go, żeby jeszcze został, pobył
z rodzicami i poddał się badaniu, które na nim wymusili. Przyjedzie za dwa,
trzy dni...
- I on się zgodził? – prychnął Lucas.
- Niechętnie – przyznała Arthemis,
wzruszając ramionami. Przyjrzała się ich twarzom, a potem nachyliła się nad
stołem. – Cóż nie było mnie tu przez jakiś czas, a chyba coś się działo... –
mruknęła do siebie. – Tak więc, z tobą, - wskazała na Albusa, który aż podskoczył
– porozmawiam za chwilę. Ty – skinęła głową Rose – opowiesz mi wszystko
wieczorem. A wami... - Lucas i Lily spojrzeli po sobie niepewnie, gdy Arthemis
zmrużyła oczy. – Wami zajmę się, gdy tylko zorientuje się, co się dzieję... A
teraz marzę o kolacji. Długo jeszcze? – zapytała, jednocześnie patrząc na
zegarek Albusa.
- Nie. W sumie, jak będziemy wolno iść, to
już możemy się zbierać – westchnął Albus.
Wstali więc i
udali się do Wielkiej Sali.
Arthemis szła
w pewnym oddaleniu od reszty razem z Albusem. Chłopak miał złe przeczucia, gdy
przez pierwsze dwa piętra raczej milczała.
- No, więc? – rzuciła cicho, a on mimowolnie
się skrzywił. Wyglądało na to, że celowo zwlekała, oczekując, że sam zacznie
rozmowę. Może powinien był to zrobić? Może wtedy dałaby spokój? Wiedział
jednak, że wszystko to robiła dlatego, że to pomagało. Ona nie rozwiązywała
cudzych problemów, ale w jakiś magiczny sposób, sprawiała, że jak się
wygadałeś, wszystkie twoje problemy stawały się bardziej dotykalne. Łatwiejsze
do rozwiązania, albo chociaż możliwe do rozwiązania...
Albus
westchnął i się poddał. W końcu i tak by się dowiedziała.
- Po prostu... trochę odsunąłem Lizbeth –
westchnął ciężko.
- Dlaczego? – zapytała spokojnie.
To właśnie
była jej broń. Zadawała odpowiednie pytania, albo nie zadawała ich wcale. I do
cholery wszyscy za tym tęsknili!
Albus długo
nie umiał odpowiedzieć.
- Nie chciałem jej w to mieszać...
- W co?
- W całą tę sytuację – zgrzytnął zębami.
- O ile się nie mylę i tak została w nią
wplątana, prawda? Jak cała szkoła...
- Ale ona jest zbyt blisko i...
- ... i musiałbyś się z nią podzielić swoimi
uczuciami, a to było zbyt trudne.
Albus spojrzał
na nią ze złością. Przejrzała go na wylot w ciągu pięciu minut. Cholerna baba!
- No i co? Nic nie powiesz? – syknął.
- A co mam ci powiedzieć? – Arthemis
wzruszyła ramionami. – Nie mam prawa, robić ci kazań na ten temat. James
czasami do tej pory musi ze mną walczyć, żebym powiedziała mu jak się czuję...
Bo to zawsze jest trudne, Al... Ale z czasem staje się łatwiejsze...
Albus przez
dłuższą chwilę milczał.
Arthemis
rozglądała się po korytarzach. Zauważyła niepokojące poruszenie, które
nastawało, gdy którędyś przeszła. Niektórzy jej machali, niektórzy krzyczeli
zaskoczeni, inni pukali stojących obok towarzyszy i pokazywali ją sobie
palcami.
Widziała
radość i ulgę na twarzach, równie często, jak złość i zawód. To ją
niepokoiło... Bardzo.
- A czemu... w końcu mu jednak wszystko
mówisz? – zapytał cicho Albus.
- Bo nie lubię, kiedy się martwi –
odpowiedziała po prostu. – A poza tym... wiem, że będę go potrzebowała, kiedy
jakieś uczucie stanie się nie do zniesienia – westchnęła.
Gdy Albus i
Arthemis odbywali ze sobą cicho rozmowę Rose i Lily uważnie i z niepokojem
rozglądały się po otaczających ich ludziach. Gdzie tylko Arthemis przeszła
zaczynały się szepty. Narastały one z każdą chwilą i w końcu spoglądając na
siebie, uświadomiły sobie dość istotną rzecz, o której nie uprzedziły Arthemis.
Pognały do
przodu, żeby ich wyprzedzić. Zagrodziły Arthemis drogę, zanim zdążyła wejść do
Wielkiej Sali.
- Arthemis! – wysapały. – Musisz o czymś
wiedzieć!
Arthemis
spojrzała najpierw na jedną potem na drugą.
- O czym?
- No, więc... kiedy ty... – zaczęła Lily.
- ... byłaś niedysponowana – dokończyła za
nią Rose. Arthemis uniosła brew.
- Do rzeczy! – przerwała jej.
- Chodzi o to, że za tymi drzwiami czeka na
ciebie horda pogrążonych w iluzjonistycznych i nierealnych marzeniach
dziewczyn, które przez ostatnie dwa tygodnie tworzyły dokładne scenariusze, jak
zajmą twoje miejsce, gdy James nadal z amnezją wróci do szkoły i żaden z tych
scenariuszy nie zakładał, że wrócisz razem z nim – wydyszała jednym tchem Rose,
krzywiąc się i z niepokojem oczekując jej reakcji.
Arthemis
zamrugała.
- Chcesz mi powiedzieć – zaczęła wolno, - że
ktoś...
- ... ćwierć żeńskiej populacji szkoły... –
uściśliła usłużnie Lily.
- ... chce wykorzystać amnezję Jamesa...
- ... i twoją chorobę... – dodała Rose.
- ... żeby go zdobyć? – zakończyła Arthemis.
Rose i Lily
jednocześnie skinęły głowami. Obserwowały ją z uważnie, jakby zamierzała zaraz
doprowadzić do masakry w Wielkiej Sali.
- James odzyskał pamięć. Ja przytomność.
Państwo Potter nie dopuścili do niego żadnych listów od kogokolwiek od chwili,
gdy wyszedł ze szpitala. Więc nawet jeżeli, któraś z nich coś planowała, to
jeszcze nawet nie zdaje sobie sprawy, że nic z tego nie wyjdzie – powiedziała
spokojnie.
- Ale nadal o tym myślą. A taka ilość emocji
może na ciebie źle wpłynąć – powiedziała cicho Lily.
Arthemis
uśmiechnęła się delikatnie i dotknęła jej ramienia.
- Dam sobie radę – powiedziała stanowczo.
Dziewczyny nie
wyglądały na przekonane jednak usunęły się jej z drogi.
Następnego dnia Arthemis wstała z
olbrzymium bólem głowy.
„Wstała” było
słowem, które pozwalało jej zachować chociaż trochę godności.
Wiedziała skąd
się wziął ból głowy. Jej bariera miała jeszcze dziury i miała spore trudności z
odbudowywaniem jej. Znaczyło to tylko, co uczenie się tego od podstaw.
A gdy
wczorajszego wieczora, przez Wielką Salę przeszła fala podnieconego szeptu i
wszystkiego głowy zwróciły się w jej stronę, żeby się upewnić, że to na pewno
ona – z całej siły musiała walczyć o to, żeby nie pokazać po sobie, że nie może
złapać tchu.
Gryfoni
przywitali ją gorąco. Max i Justin zaczęli gwizdać, krzyczeć, śmiać się, a gdy
już ją dopadli, zaczęli ją podrzucać w powietrze.
I właśnie
to... zwróciło na Arthemis uwagę całej szkoły.
I wtedy się
zaczęło...
- Co ona tu robi?
- Nie ważne! Jego tu nie ma! Pewnie jej nie
pamięta!
- Naprawdę?! Myślisz, że wróci?
- Oczywiście. Przecież amnezja nie jest
śmiertelna. Muszę go zobaczyć jako pierwsza! Nie ma szans, żeby po raz kolejny
wybrał ją! Przecież to musiał być przypadek!
Arthemis
zadrgała powieka. A była to, jak się okazało później, najłagodniesza opinia o
ich związku i najłagodniejsza próba usunięcia jej z drogi.
Wybierając
szkolne ubrania, postanowiła się tym nie przejmować i wzmocnić swoją blokadę.
Tylko to mogło jej jakoś przeszkodzić.
Jeszcze tylko
trzy dni, powiedziała sobie. Gdy wróci, wszystko będzie dobrze. Niech już
wróci, dodała żałośnie w myślach, ale od razu się skarciła. Nie ma powodu, żeby
się nad sobą użalała, szczegółnie, że James był całkowicie zdrowy. Nie ma
żadnego sposobu, żeby uwierzył...
Arthemis
uderzyła czołem w kolumienkę łóżka.
Przestań o tym
myśleć! – nakazała sobie ostro.
Wyszła z dormitorium
postanawiając, że szybko nadrobić zaległości z dwóch tygodni, zarówno w
lekcjach, jak i aktywności fizycznej.
Szybko zbiegła
po schodach, ale i tym razem coś ją zatrzymało zanim dotarła do Wielkiej Sali
na śniadanie. Pomimo tego, że uparcie nie zwracała uwagi na wszystkie myśli
dotyczące jej i Jamesa i tak nie dnao jej o tym zapomnieć.
Stanęła przed
nią Valentine. Uśmiechnęła się szeroko, a potem uściskała zaskoczoną Arthemis.
Chwilę później dołączyła do niej Anabell.
- Cześć! Co masz zamiar z tym zrobić? –
rzuciła na wstępie.
Obie wpatrywały
się w nią z wyczekiwaniem.
Westchnęła.
- Dziewczyny... rozumiem waszą złość. Sama
ją czuję. Ale, jak chcecie walczyć z iluzjami? Żadna z nich nie zrobiła nic
poza mówieniem i myśleniem. Dopóki któraś nie wykona jakiegoś ruchu są
bezpieczne. Ale jeżeli chociaż jedna zbliży się do Jamesa... wtedy pożałują...
– dodała złowieszczo cichym głosem.
Dziewczyny
chyba dały się przekonać, bo zaczęły pytać o Jamesa i jego stan zdrowia. Potem
spokojnie poszły na śniadanie, podczas którego Arthemis z całej siły skupiała
się na nich, żeby się nie skupiać na otaczającej ją chmurze zawiści. Udawało
jej się to – do pewnego stopnia.
Rozumiała
popularność Jamesa i już dawno się z nią pogodziła. Nie doceniła jednak samej
siebie. Mogła ignorować myśli innych, ale nie otwarte zaczepki.
Zaczepki nie
dotyczyły jednak Jamesa... tylko jej.
Chłopacy
oszaleli. Wpadali na nią na korytarzu. Rzucali jej liściki i namawiali na
rozmowę. Kilku – tych zbyt nachalnych – wylądowało w skrzydle szpitalnym, bo
Arthemis nie miała już cierpliwości. Tak więc była atakowana z dwóch stron i z
uporem maniaka odliczała dni, wierząc, że gdy wróci James wszystko się ułoży.
W nocy
czwartego dnia, blada i nadal zbyt szczupła, kładła się spać. Było jej trochę
niedobrze i bolała ją głowa. Myśli nienależące do niej przelatywały jej przez
umysł. Żebyjuż o tym myśleć schowała głowę pod poduszkę i walczyła o chociaż
odrobinę snu.
James stanął w gabinecie
profesora Longbottoma, a zanim jego matka.
- James! Jak...
- Dobrze! – przerwał mu szybko James. –
Panie profesorze, bardzo pana przepraszam, ale naprawdę, naprawdę chcę zobaczyć
się z Arthemis – dodał i chwilę potem wybiegł z gabinetu.
Neville uniósł
zaskoczony brwi, a potem przeniósł rozbawiony wzrok na znużoną twarz Ginny.
- Widzieli sie naprawdę krótko – mruknęła na
usprawiedliwienie syna.
- Mhm... – mruknął spokojnie Neville.
- Był nie do wytrzymania! – wyrzuciła z
siebie Ginny i usiadła na przeciw jego biurka. – Marudził, wypytywał i nawet
chciał odwiedzić Tristana. Ostatniego dnia uzdrowiciele wypchnęli go za drzwi!
- Chcesz herbatę? – zapytał z dobrotliwą
miną Neville.
- Poproszę – westchnęła Ginny.
Ponieważ była pora obiadu James
niczym pies myśliwski pognał do Wielkiej Sali zakładając, że właśnie tam
znajdzie Arthemis.
- James?! James!! Mogłeś nas uprzedzić! – na
środku korytarza usłyszał wołanie. Odwrócił się i wpadł prosto na Lucasa.
Otrzymał powitalny cios między łopatki, z taką siłą, że aż poczył to w mostku.
– No, więc jestem chłopakiem twojej turniejowej partnerki... – zaczął tonem
konwersacyjnym i roześmiał się, gdy James zmrużył oczy. – Musiałem sprawdzić,
czy pamiętasz – wyjaśnił wesoło Luke.
- Gdybyś mi coś takiego powiedział od razu
bym sobie przypomniał – burknął.
- Na to nie wpadłem – uśmiech nie schodził z
twarzy Lucasa, dopóki James nie zapytał:
- Gdzie Arthemis?
Lucas
rozejrzał się. Na korytarzach nie było zbyt wielu ludzi, bo większość była na
obiedzie. Widząc zmianę na jego twarzy, James złapał go za łokieć z nieznaną
dotąd siłą.
- Nie strasz mnie – powiedział ostro.
- Sorry – westchnął Lucas. – Arthemis jest
na obiedzie.
Z Jamesa uszło
powietrze.
- Więc, co jest nie tak?
- Chłopacy ją zaczepiają...
- Słucham? – zapytał złowieszczym tonem.
- ... bo myślą, że nadal nic nie pamiętasz.
Kilku już trafiło do szpitala. – James uśmiechnął się z satysfakcją. – To cię
pewnie wkurzy, ale to nie jest największy problem...
I Lucas,
który, chociaż się w to nie mieszał, obserwował wszystko uważnie, opowiedział
Jamesowie o wszystkim. O sensacji, jaką była jego amnezja. O dziewczynach,
które uważały, że mają prawo nim manipulować. O reakcji Arthemis i o tym, jak
pomimo wszystko mocno to przeżywa. O tym, że plotka głosie, że skoro Arthemis
wróciła sama, to on nadal nic nie pamięta.
- Wydaje mi się, że ona po prostu nie może
tego do końca blokować – powiedział Lucas cicho.
James poczuł
jeszcze większą potrzebę zobaczenia Arthemis. Skinął głową i ruszył korytarzem,
ale rozmowa chyba zajęła im sporo czasu, bo na górne piętra zaczęło się wylewać
sporo uczniów.
James niczym
lodołamacz szedł w przeciwną stroną, a Lucas kilka kroków za nim.
Niespodziewanie,
na szyi James uwiesiła się burza ciemnobrązowych loków i owiała go chmura
kwiatowych perfum.
- James! W końcu przyjechałeś! Tak,
tęskniłam!
Lucas zamrugał
zdziwiony. Nie sądził, że ktoś wpadnie na pomysł popełnienie samobójstwa w taki
sposób...
James zacisnął
zęby z taką siłą, że mało nie popękały. Szarpnął dziewczyną i odsunął ją od
siebie.
- Wiem, że możesz mnie nie pamiętać, ale
jestem...
- Powiedzi to słowo a wyrwę ci język –
przerwał jej śmiertelnie poważnym tonem James.
Lucas się
skrzywił. Obrazowa groźba.
- Ale ja... – zająknęła się dziewczyna w
szatach Ravenclawu.
- Nie zbliżaj się ani do mnie, ani do
Arthemis North – dodał James i ją ominął. Gdy Luke do niego dołączył, warknął:
- Czy one wszystkie są nienormalne?
- Nie wiem, ale ta ma dziesięć punktów za
refleks, przecież jeszcze nikt nie wie, że jesteś w szkole – odparł jego
przyjaciel.
- Zaraz zrobię z tym porządek – warknął
James i wszedł do Wielkiej Sali.
Arthemis jadła obiad później. Chciała
uniknąć największego tłumu. Nadal było tu sporo osób, w tym dużo z dziewcząt,
których starała się unikać.
To w niej
narastało. Narastało nieubłaganie. Wlewało się przez nieszczelne mury jej
blokady i skżało sercę. Nie mogła tego
przerwać. Jakby w jej żyłach nieprzerwanie krążyła wyniszczająca trucizna.
Nie umiała
się przed tym bronić. Przecież nie mogła im zakazać o tym myśleć. O tym marzeć.
Ale nie umiała przejść nad tym do porządku dziennego.
Robiła się
coraz bledsza. Coraz bardziej chora i przesiąknięta myślami, nad którymi nie
mogła zapanować. Czuła się słaba. Słaba i nie warta zaufania i uczucia, którymi
obdarzał ją James.
Nie. Nie
mogła dopuszczać do siebie takich myśli! – nakazała sobie surowo.
Wstała z takim
pośpiechem, że niemal zwaliła siedzącą obok osobę. Wszyscy dookoła spojrzeli na
nią ze zdziwieniem, może nawet z lekkim lękiem, bo patrzyła w stół przed sobą,
a pobielałe pięści miała zaciśnięte z niewyobrażalną mocą.
Potem
wzrokiem pełnym złości, wymieszanej z bólem i niedowierzaniem, spojrzała
najpierw w jedną stronę stołu, potem w drugą.
Nie myśląc,
z opuszczoną głową, z rozmachem odwróciła się od stołu i jej nos uderzył prosto
w coś twardego. Wyczuła zapach, zanim poczuła na ramionach delikatne ręce.
Przełykając
ślinę, podniosła wzrok. Nie wiedziała dlaczego, ale gdy spojrzała w jego
orzechowo-czekoladowe oczy w jej własnych zaszkliły się łzy.
James
spojrzał na nie i w jego wzroku Arthemis rozpoznała tę złość i czułość, która
pojawiała się w nim za każdym razem, gdy coś wytrącało ją z równowagi do tego
stopnia. Czułość – dla niej. Złość - dla
każdego, kto sprawił, że była choć w minimalnym stopniu nieszczęśliwa.
Szum
narastał, głosy, które starała się ignorować zmieniły się w jeden wielki krzyk,
ślepej wiary, że tym razem to jest ich szansa.
James też to
słyszał i czuła, jak złość i irytacja w nim narasta. Nie do końca rozumiał,
dlaczego Arthemis nie czuje tego samego. Czemu jest zamiast tego smutna? Ale
nie musiał tego rozumieć. Wystarczyło, że wiedział, że jest nieszczęśliwa.
- Taka delikatna – szepnął dotykając jej
policzka, jakby był zrobiony z najwrażliwszego kryształu. Arthemis zadrżały
usta.
Bardzo
powoli. Z niesłychaną czułością i delikatnością. Tak, żeby wszyscy to
zarejestrowali, James nachylił się i z nabożną czcią pocałował ją w czoło.
Gdy
przymknęła oczy i oparła czoło na jego piersi, podniósł lodowaty i wściekły
wzrok na wszystkich, którzy ostentcyjnie się na nich gapili.
- Jesteście nużący – powiedział chłodno. –
Mam dosyć takiego zachowania. I nie będę go dłużej tolerował. Jeżeli jeszcze
raz ją unieszczęśliwicie.... Pożałujecie tego.
Potem zanim
Arthemis zdążyła zaprotestować, wziął ją na ręce i wyniósł z Wielkiej Sali
wśród ciszy i - był tego pewien – braku zrozumienia.
Postawił ją na ziemi na środku dziedzińca.
- Przepraszam – powiedziała cicho Arthemis,
patrząc na swoje buty.
- Jestem niemal zadowolony, że zamiast się
wkurzyć, postanowiłaś im odpuścić. Inaczej doszłoby do krwawej masakry...
Arthemis
zaśmiała się cicho, a potem głośniej.
- Jak mogę z nimi walczyć? Przecież nie
robią nic złego...
- Nie musisz. Już nie. – szepnął James. – Jestem
tutaj – dodał, a potem zawładnął jej ustami.
Arthemis miała teraz w nosie, wszystkie ciche komentarze na temat
miłosnego eliksiru, rzucenia uroku na Jamesa itd. Miała to wszystko w głębokim
poważaniu. James był na miejscu i był jej.
Wiedziała,
że te myśli nadal będą zatruwać jej duszę, ale blokada stawała się coraz
silniejsza, a ona miała teraz ważniejsze sprawy na głowie, a nie tylko pławienie
się we wrogich jej marzeniach.
James nawet
nie porozmawiał z Lily, Albusem, czy Rose. Pomachał im tylko, gdy przechodził
przez Pokój Wspólny, popychając przed sobą Arthemis. Potem w niezbyt miły
sposób wyrzucił Maxa i Justina ze swojego dormitorium i zamknął się z nią w
dormitorium. Na całą resztę dnia.
Docinki na
ten temat wkurzały Arthemis jeszcze trzy dni później.
Tak się
cieszyli, że żyli. Tacy wdzięczni byli, że nic im nie jest, że gdy mieli się
rozstać choćby na pięć minut, stanowczo protestowali. Gdy o drugiej w nocy
nadal siedzieli w Pokoju Wspólnym przed kominkiem, nie zwracając uwagi na nic
dookoła, zeszła do nich Rose.
Obudziła się
po północy i dostała chwilowego zawału, na widok pustego znowu łóżka Arthemis.
Na ich widok westchnęła i powiedziała, pukając Jamesa w ramię.
- No, chodź. Nie będę krzyczeć...
I tak
właśnie James, znalazł się „legalnie” w sypialni dziewcząt, a Arthemis mogła
spokojnie zasnąć w jego objęciach.
Była
zupełnie spokojna, dopóki nie usłyszała krzyków. Dzięki Bogu rozlegały się
tylko w jej głowie. W rzeczywistości James mamrotał gorączkowo i rzucał się na
łóżku.
Arthemis
uniosła się na ręce.
- James – szepnęła. – James – potrząsnęła
nim.
- Nie! Prosze nie! Nie puszczaj mojej ręki!
Nie puszczaj! Arthemis!
- JAMES! – szarpnęła nim. James otworzył
oczy. – Nic mi nie jest – wykrztusiła. – Jestem cała!
Arthemis
klęczała nad spoconym i przerażonym Jamesem. Przełykając ślinę podniósł się i
przetarł dłonią twarz.
- Przepraszam – szepnął. – Nie chciałem ci
tego przypominać...
- Ja tego nie pamiętam – odparła zanim
pomyślała. – Nie pamiętam upadku – dodała, gdy na nią spojrzał.
W jego
wzroku widniało cierpienie, jakby, cały czas miał to przed oczyma.
- Nie mogę o tym zapomnieć... Cały czas to
widzę, słyszę twój śmiech połączony ze łzami, czuję jak puszczasz moją rękę...
– wykrztusił i ukrył twarz w dłoniach.
Arthemis
zbliżyła się do niego nie mogąc tego znieść. Klęcząc, przytuliła go do piersi i
oparła policzek na jego głowie.
– Słyszysz bicie mojego serca? – mruknęła
łagodnie. - Tata, powiedział mi, że uzdrowiciele byli zaskoczeni, że przeżyłam.
– James drgnął. – Mówił, że przy moich obrażeniach nie miałam zbyt wielkich
szans...
- Przestań – poprosił z trudem.
- Gdy przetrwałam najgorsze – kontynuowała,
- jeden z młodszych medyków, powiedział mu, że mam niespotykanie mocne serce.
Że bije, pomimo tego, że dawno powinno się poddać. Że zachowuje się, jakby
pomagało mu drugie serce. Śmiał się, mówiąc, że pewnie jestem niezwykle upartym
człowiekiem. Wiesz, co mój tata powiedział wtedy?
James
obejmując ją mocno, potrząsnął głową.
- Że w pewien sposób tak jest... Gdy mi to
opowiadał, widziałam na jego twarzy słodko-gorzkie uczucia, a gdy go o to
zapytałam, wyjaśnił mi, że jest trochę zazdrosny, bo zdał sobie sprawę, że
wyzdrowiałam tak szybko i tak bardzo walczyłam, tylko dla ciebie. – Ramiona
Jamesa zacisnęły się mocniej. – Powiedział, że gdybyś nie miał amnezji i
siedział dzień i noc przy moim łóżku, obudziłabym się pomimo śpiączki,
obudziłabym się pomimo uszkodzeń całego ciała, bylebyś tylko nie był smutny...
A ponieważ jestem tutaj i ty też tu jesteś... nie marnujmy czasu na strach i
ból. Nawet jeżeli nie możesz o tym teraz zapomnieć, to w końcu ci się uda. No,
i zawsze możesz sprawdzić, czy moje serce bije – dodała, a w jej głosie rozbrzmiała
wesołość.
James
przekręcił głowę i dotknął ustami jej skóry, dokładnie w miejscu, gdzie biło
jej serce, składając na jej ciele wieczną pięczątkę. Potem uspokojony położył
się na poduszce, przylegając do pleców Arthemis i zamknął oczy.
Arthemis
wsłuchiwała się w jego uspokojony oddech. A potem usłyszała:
- Nie zapomniałem cię zupełnie Arthemis...
Cały czas czułem w piersi ucisk. Kłócie, jak wtedy, gdy ktoś mówi ci coś
okropnego. Nasilało się to w momentach, gdy coś mnie poruszyło. Kolor włosów, w
specyficzny sposób wypowiadane słowo, sposób chodzenia... Gdy teraz o tym
pomyślę, wszystko to kojarzy mi się z tobą.
Arthemis
przytuliła do policzka jego dłoń i zasnęła.
Arthemis i James w jakiś dziwny sposób dla
całej szkoły stali się nierozłączni. Po raz pierwszy zarówno chłopacy, jak i
zaślepione dziewczyny dostrzegały ich połączone ręce, bliskość podczas
wszystkich posiłków, spotykanie podczas wszystkich przerw w zajęciach. Nikt wcześniej tego nie dostrzegał. Teraz jednak
było to widoczne i to bardzo. Nawet do przesady. A to dlatego, że Arthemis i
James jeszcze nie otrzeźwieli po przetrwaniu katastrofy i zachowywali się, jak
nigdy – jakby dopiero się w sobie zakochali.
Co prawda,
minęły dopiero dwa dni od ich powrotu, ale wszystkie fanki Jamesa, chyba zaczęły
tracić nadzieję. Arthemis nie musiała z nimi walczyć... i tak nie miały żadnych
szans z ich dwójką.
- Mogłoby im już przejść – westchnął Albus z
niesmakiem.
- Czemu? – zapytała Rose, rozmarzonym
wzrokiem, wpatrując się w Arthemis i James, którzy wybierali się na wiosenny
spacer. Koniec kwietnia idealnie nadawał się dla zakochanych.
- Czemu?! – zapytał z niedowierzaniem. –
Przecież to nie jest normalne!
Rose
patrzyła na niego dostatecznie długo, by się zawstydził. Wiedział, że doskonale
zdaje sobie sprawę, że jeszcze nie zrobił nic, żeby przeprosić urażoną Lizbeth.
Rose w końcu
odwróciła wzrok.
- Widziałeś, jak wczoraj wpadła mu w
ramiona?
- Byliśmy na śniadaniu, trudno było nie
zauważyć, jak gna przez całą Wielką Salę, żeby wpaść Jamesowi w ramiona – prychnął
ironicznie.
- Uważasz, że to nienormalne? – zapytała
Rose zdziwiona.
- Tak – burknął.
- Czemu? – zapytała naprawdę zainteresowana.
- Bo to Arthemis – burknął.
- A ona nie ma prawa okazywać uczuć?
- Nie o to mi chodzi! – burknął. – Ona tego
nie lubi... – Tak, jak ja, dodał w myślach.
Rose
zaśmiała się cicho.
- Arthemis nie lubi, gdy ktoś wie, że
okazuje uczucia, co nie znaczy, że nie zamienia się w prawdziwą szalenie
zakochaną nastolatkę, gdy tylko zostają sami... Arthemis było ciężko, ale w
końcu potrzeba udowadniania Jamesowi jej uczuć, przeważyła... Każdy w końcu się
poddaje... – dodała cicho, przypominając sobie tamto niezwykłe uczucie, gdy
Scorpius w bibliotece poddał się swoim uczuciom po raz pierwszy. – Poza tym –
Rose przekrzywiła głowę i spojrzała na Albusa. – nie uważasz, że to jest
przyjemne uczucie? Gdy sprawiasz komuś radość swoimi uczuciami? Nie jest ci
wtedy wdzięczny i szczęśliwy? Czy ty nie czujesz się lepiej? – Rose pomyślała o
Colinie. I o Scorpiusie. I o sobie. I z przykrością stwierdziła, że już dawno
nie uśmiechała się tyle, co przy Colinie przez ostatni tydzień. Może Scorpius
nie mógł się oprzeć jej smutkowi, ale Colin, pomagał jej go przezwyciężyć.
Albus
zerknął przez pokój wspólny na Lizbeth, która pomagała upiąć właśnie włosy Mary
Lynn, uśmiechając się przy tym, jak zawsze łagodnie i wysłuchując paplaniny
koleżanki. Nie narzucała mu się, ale wiedział, że to jego wina. Nie należała do
osób, które umiały nim potrząsnąć, a Bóg mu świadkiem, że czasami tego bardzo
potrzebował.
Chyba
powinien ją uświadomić w tym względzie, pomyślał Albus i uśmiechnął się na myśl
o tym, jak zareaguje...
Arthemis i James przelecieli przez zamek
jak na skrzydłach. Zatrzymywali sie gdzie niegdzie, żeby obdarzyć się krótki,
radosnym pocałunkiem.
Niektórzy
ludzie mijali ich patrząc porozumiewawczo, radośnie, albo w przypadku
większości dziewcząt – wzrokiem pozbawionym wszelkich złudzeń.
Gdy wyszli
na dziedziniec i przebiegli, jak dzieciaki przez błonie, machając połączonymi
dłońmi do ludzi nad jeziorem, słońce było już wysoko na niebie.
Omijając
starannie chatkę Hagrida, skryli się wśród potężnych drzew Zakazanego Lasu.
- Widać stąd zamek? – zapytała,
szczebiotliwym tonem Arthemis, patrząc na Jamesa zalotnie.
James
obejrzał się przez ramię.
- Nie – odpowiedział spokojnie.
- Och, dzięki Bogu! – wyrzuciła z siebie,
uszczypliwym tonem dawnej Arthemis. – Myślisz, że już wystarczty? – zapytała z
nadzieją.
- Od kilku dni nikt się do nas nie zbliża, a
zawiść zmieniła się w przygnębienie, więc... myślę, że tak – odpowiedział z
psotliwym uśmiechem.
Arthemis
usiadła na pobliskim pieńku, wyraźnie odprężona po jego słowach.
- Naprawdę nie sądziłam, że twój plan wypali
– westchnęła, przymykając oczy i ciesząc się słońcem prześwitującym przez
gałęzie drzew. – Nastolatkowie są nieskomplikowani...
- I co? Trzeba było się ze mną kłócić cały
dzień po moim powrocie? – odpowiedział zgryźliwie.
- Zamknąłeś mnie w dormitorium, czułam się
przyparta do muru – odparła obronnie.
- Mój plan przewidywał szybkie działanie.
Nie mogłem pozwolić, żebyś go zepsuła -
rzekł ze śmiechem.
- Acha – burknęła ponuro. – Czyli twoje
wejście do Wielkiej Sali i wyniesie mnie stamtąd, było tylko starannie
zaplanowanym posunięciem?
- Nie – odpowiedział. – Byłem naprawdę
wkurzony... Gdyby nie to, że brama stała mi na przeszkodzie, wyniósł bym cię z
Hogwartu z dala od tych wszystkich pustaków...
Arthemis
uśmiechnęła się lekko.
- Nie musimy odwalać jutrzejszego numeru? –
zapytała z nadzieją.
- Nie – odpowiedział, krzywiąc się. - To takie ciężkie?
- Nie. Lubię cię dotykać – szepnęła, łapiac
jego rękę i przyciągając go bliżej. – Bardzo – dodała jeszcze ciszej. – Lubię
mieć cię tylko dla siebie. – Arthemis wstała, ocierając się o niego. – Cieszę
się, że to jest tylko nasze. Nie chcę żadnych przedstawień, czy popisywania
się.
James zrobił
krok do przodu i oparł ją o pień.
- Ale poskutkowało, prawda? Mówiłem ci już
kilka miesięcy temu, że gdybyśmy byli bardziej widoczni, to by nas zostawili w
spokoju – szepnął, dotykając ustami jej szyi.
- Wolę się ukrywać i mieć cię tylko dla
własnej przyjemności – odparła, splatając ręce na jego karku.
- Jeszcze nie wiesz, co to przyjemność –
szepnął, dotykając wilgotnymi ustami jej ust. – Pokażę ci to... – jego dłonie
wsunęły się pod koszulkę i przesunęły się wolno w górę. – Bardzo, bardzo...
powoli... – zaledwie musnął materiał bawełnianego stanika, a zapłoną w niej
ogień. James pocałował ją lekko i odsunął się. – Już wkrótce – dodał z pełnym
satysfakcji uśmiechem.
- Świnia – burknęła.
Wyszczerzył
zęby w uśmiechu.
- A więc koniec akcji „ Jesteśmy
najszczęśliwasz parą na świecie”? – zapytała.
- Tak. Bedziemy teraz „Najszczęśliwszą,
tajemną parą na świecie” – odpowiedział i trzymając ją za rękę ruszył z
powrotem do zamku. – Jestem pewien, że Albus odetchnie... Ogólnie, to kim jest
ten koleś? – zapytał James, gdy dojrzał Rose nad jeziorem, z ksiażkami na
kolanach i w towarzystwie jakiegoś kolesia.
- To Colin – odpowiedziała Arthemis. –
Krukon z siódmej klasy.
- A co, ona z nim robi? – zapytał.
Arthemis
wzruszyła ramionami. Problem polegał na tym, że Rose raczej nie kwapiła się, do
określenia swojego związku z Colinem. Nawet przed samą sobą. Według Arthemis na
razie byli dobrymi znajomymi. Chociaż kiedy raz znalazła się koło nich, zdawało
się jej, że Colin stanowczo nie czuje do Rose tego, co dobry znajomy.
- Myślę, że miło spędza z nim czas... –
powiedziała w końcu.
- Taaak – westchnął ciężko James. – A nam
się kończy urlop... Jutro znowu przybywają nasi nauczyciele obrony przed czarną
magią.
- Trzeba było zostać w szpitalu –
powiedziała nieco złośliwie Arthemis.
- Zostałbym – zapewnił ją, - gdybyś tylko
została razem ze mną...
Arthemis
roześmiała się, a potem spoważniała.
- Zostaje tylko trzymanie za rękę –
zapowiedziała stanowczo.
James wydął
usta z nieszczęśliwą miną.
- A jak znowu się zacznie?
- Będziemy czujni – odparła raźnie.
Rose siedziała nad brzegiem jeziora w
ciepły dzień, razem z Colinem, który opisywał właśnie właściwości położenia
planet względem siebie w różnych konfiguracjach.
Czuła się
przy nim inaczej. Spokojna. Odprężona... Nie musiała uważać na każde słowo...
Przyjrzała
mu się z boku, gdy poprawiał okulary. Wyglądał w nich... seksownie. Rose
zarumieniła się. Nie wiedziała, skąd jej to przyszło do głowy.
Miał
karmelowe włosy. Takie określenie najbardziej do nich pasowało. Pobłyskiwały w
nich jaśniejsze pasma. Miał prosty nos. Może nawet trochę zbyt poważny, jak na
jego wiek. Bardzo jasne niebieskie oczy patrzyła zawsze łagodnie. Gdy nad czymś
się skupiał między jego brwiami pojawiała się zmarszczka.
Colin spojrzał
na nią, więc natychmiast odwróciła wzrok.
- Coś się stało? – zapytał cicho.
- Nie – odparła.
Przez chwilę
milczał, a potem powiedział:
- Szkoda, że częściej się nie uśmiechasz.
Rose
zarumieniła się i pochyliła głowę jeszcze bardziej.
- Wiesz... im mniej się będziesz cieszyć,
tym większą potrzbę rozśmieszania cię będę czuł – powiedział niemal groźne.
Rose
uśmiechnęła się mimowolnie.
- O wiele lepiej! – krzyknął Colin, więc
musiała się roześmiać. Wyciągnął rękę i dotknął jej policzka. – Masz tutaj coś
– wyjaśnił cicho, gdy chciała się cofnąć.
- Och... dziękuję – powiedziała i ponownie
pochyliła głowę nad zadaniem, patrząc na niego spod oka.
- Raczej nie dotykasz ludzi, prawda?
- Słucham? – zapytała, pewna, że się
przesłyszała.
- Zauważyłem, że raczej trzymasz się na
dystans. Zastanawiam się: dlaczego?
Bo Scorpius
tak chciał, odpowiedziała sobie w myślach.
Pod żadnym
pozorem nie zdradź się! Nie ujawnij, że się spotykamy! Nie przyznawaj się do
uczuć do mnie. I nigdy nie mów o moich uczuciach do ciebie! – przypomniała
sobie bezlitośnie słowa Scorpiusa.
Błędnie
rozumiejąc jej pochmurną minę Colin wziął ją za rękę i skrył ją w swoich.
- Widzisz... to proste – powiedział z
uśmiechem. – Nauczę cię. Poprostu powtarzaj moje ruchy...
Rose z
jednej strony chciała mu przerwać, a z drugiej, nie mogła się na to zdobyć. Gdy
odgarnął jej włosy za ucho, zamknęła oczy. Po chwili jej umysł spłatał jej
figla, bo całkowicie pogrożyła się w delikatnym, nieśmiałym dotyku. Jedynym
odstępstwem od rzeczywistości w jej myślach, było to, że to inny chłopak jej
dotyka. Gdy pod powiekami zobaczyła zafascynowaną twarz Scorpiusa, odsunęła się
i przerwała kontakt.
Colin
uśmiechnął się do niej nieśmiało i wrócił bez słowa do swoich lekcji, uprzejmie
nie chcąc się narzucać.
Rose czuła
się niezręcznie. Rozdarta. Z jednej strony cudownie było się znużyć w czyjejś
uwadze i zainteresowaniu, a z drugiej... to nie było to, o co jej do końca
chodziło. W tych wszystkich gestach, czegoś jej brakowało. Nie czuła się...
wypełniona...
Arthemis weszła do damskiej toalety, bo
jakiś wewnętrzy głos kazał jej tam wejść. Jakiś lekki, niemal nieodczuwalny
negatywny przebłysk jakiegoś odczucia, związanego z kimś jej bliskim. Nie
namyślała się zbyt długo, tylko przeszła przez cały zamek, żeby dotrzeć do jego
źródła.
Nie
szczypiąc się, otworzyła uchylone drzwi jednej z kabin i zobaczyła pochylającą
się nad sedesem Valentine.
- Valentine? Co się stało?
Valentine
nie mogła jej odpowiedzieć przez napad torsji.
- Chyba się czymś zatrułam – wykrztusiła w
końcu, łapiąc oddech.
Arthemis
przez dłuższą chwilę przyglądała jej się, z niepokojem przypomniała sobie Lily
w podobnej sytuacji, kilka miesięcy wcześniej. Ale czemu Flint miałby teraz
atakować Valentine?
- Co dzisiaj jadłaś? – zapytała, szukając
jakiegoś bardziej racjonalnego wyjścia.
- Grzankę bez niczego na śniadanie, jabłko i
wypiłam trochę Głosozmieniacza. Fred wymyślił nowe, genialne smaki. Jest
naprawdę smaczny... - nie udało jej się
skończyć zdania, bo znowu musiała pochylić się nad muszlą.
- Masz słaby żołądek? – zapytała Arthemis,
podeszła do umywalki, wyczarowała ręcznik i zwliżyła go zimną wodą.
- Mam czterech braci, słaby żołądek, byłby
dla mnie gwoździem do trumny – odparła Valentine zgryźliwie. – Nigdy mi się coś
takiego nie zdarza...
Arthemis wróciła
do niej, odsunęła jej włosy i położyła na karku zimny ręcznik. Valentine
zaklęła.
- Widziałaś się z Fredem na Wielkanoc? –
zapytała mimochodem.
- Tak. Pokazywał mi nowe pomysły Weasleyów.
Boże, chroń następne pokolenia! – dodała w przypływie wisielczego humoru. – A
Głosozmieniacz dobrze prosperuje w szkole. Fred uważa, że to świetna reklama,
rozdawać trochę za darmo... Ludzie go polubią i zaczną kupować nie tylko, jako
gadżet...
Arthemis
zamyśliła się.
- I robiliście tylko to?
- A co, innego mieliśmy... – zaczęła zirytowana Valentine, ale zamilkła,
spojrzawszy na na Arthemis, która uniosła brew, jakby oczekiwała od niej
wzmożonego myślenia.
Valentine
opuściła klapę i usiadła z wrażenia na sedesie.
- Nie myślisz chyba, że... – zaczęła cicho,
ale niespodziewanie przerwała i zbladła, jakby coś jej się przypomniało. – Na
Merlina... moi bracia go zabiją... – szepnęła, wpatrując się w przestrzeń.
Arthemis
mimowolnie parsknęła śmiechem. Chciałaby być świadkiem konfrontacji Jonsów z
Fredem...
Valentine
spiorunowała ją wzrokiem.
Arthemis
odchrząknęła, żeby zamaskować rozbawienie.
- To... jest twoje największe zmartwienie
teraz?
- Teraz, teraz – prychnęła Valentine. –
Jeszcze nic nie wiadomo. – Po chwili jednak ukryła twarz w dłoniach. – Co ja
zrobię?! – jęknęła.
Arthemis
poderwała ją do góry i zadziwiajac sama siebie, objęła ją spontanicznie.
Pochyliła się nad jej uchem i wesoło powiedziała:
- Oczywiście dasz się przebłagać Fredowi i
łaskawie uwierzysz, że będzie dobrym mężem...
Valentine
załamana i zdezorientowana położyła jej głowę na ramieniu.
- Ale... przecież...
- Jednak, jeżeli uciekniesz, Valentine, sama
pomogę Fredowi cię ścigać – dodała Arthemis, uśmiechając się szeroko.
- Mnie się wali świat, a ty się uśmiechasz –
jęknęła z pretensją dziewczyna.
- Niedługo sama się będziesz uśmiechać –
zapewniła ją Arthemis. – A teraz nie panikuj, idź się połóż, odpocznij, a jak
będziesz już pewna... wtedy zastanowisz się, co robić...
Valentine
westchnęła ciężko i ponieważ nie mogła się
zdobyć na żaden logiczny sprzeciw, a jej zwyczajowa przekora schowała się
gdzieś w kąt, skinęła głową i potulnie posłuchała przyjaciółki.
Arthemis oczywiście milczała jak grób. Nikt
nie byłby w stanie wymusić na niej odpowiedzi na pytanie: czemu Valentine
wymiotuje? Bo oczywiście nie była niczego pewna. Po, co rozsiewać plotki?
Zachichotała
i pokręciła z niedowierzaniem głową, gdy sobie przypomniała, że był to jeden z
pomysłów Jamesa. Gdy zamknął ją wtedy w dormitorium nie robili tego, co wszyscy
myśleli, że robili. No, może było trochę całowania...
James
stwierdził, że, aby zapobiec rozszerzaniu się pandemii idiotek należy działać
szybko i zdecydowanie. Pokazywać się, całować, trzymać za rączki, siedzieć na
kolanach, robić słodkie minki i słodkie rzeczy. Ogólnie zachowywać się, jak idioci.
Oczywiście
stanowczo przeciw temu protestowała... Przekonały ją dwie rzeczy.
Pierwsza,
gdy James powiedział:
- To, że ranią twoje uczucia, wkurza mnie
dostatecznie mocno. Jakie mają prawo mówić, że nie jesteś dla mnie dobra. Tylko
ja o tym decyduje! A jesteś idealna! I niech się wypchają – nerwowo przeczesał
włosy. – Ale próbują mną manipulować i to mnie wkurza jeszcze bardziej.
Nawet po
jego słowach była negatywnie nastawiona do jego planu.
Dopóki nie
powiedział ( i to była druga rzecz), że jeżeli to wszystko nie zadziała, to
osobiście rozprowadzi plotkę o tym, że Arthemis jest w ciąży.
Dopiero
wtedy zaniemówiła... Po prostu w jej umyśle pokazała się wielka, białą kartka z
napisem: „Używanie tymczasowo zawieszone”.
A gdy stał
nad nią, wyraźnie zadowolony z siebie, niczym dumny tatuś, wyimaginowanego
dziecka, zdała sobie sprawę, że jeszcze chwilę, a walnie go w ten pusty baniak,
który nazywał głową, tak, że na powrót straci pamięć.
- Czyś ty postradał rozum?! – syknęła. – Czy
wiesz, co by to wywołało?!
- Oprócz tego, że wszyscy wyobrażaliby sobie
nasze cudowne życie seksualne?
- Odbiło ci!? – pisnęła spanikowana. – Chyba
jednak mocniej uderzyłeś się w głowie niż sądziłam!
- A więc? Przystajesz na pierwszą część
planu? – zapytał przebiegle.
Postawił ją
pod ścianą. Nie mogła się nie zgodzić...
Idąc
korytarzem, trzy dni później, nadal trudno było powiedzieć jej, czy żartował,
czy mówił całkiem serio. Bała sie, że to drugie...
Na
korytarzach mijała ludzi z Głosozmieniaczem. Chyba im smakował. Cóż był bardzo
słodki, smaczny, gazowany i jeszcze miał korzyści uboczne... Jedni pili go,
żeby sobie robić jaja, inni pili i siedzieli cicho, nie odzywając się. Był to
bardzo sprytny napój... tylko pierwsze łyki zmieniały głos, gdyż substancja
czyniąca zmianę szybko wyparowywała, a spragniony mógł się cieszyć smakiem.
Wiedziała, że nie wszystkie butelki pochodzą z darmowych próbek, które
przysyłała od czasu do czasu Fred, gdyż nie dostawali ich w aż takich
ilościach. Co znaczyło, że interes kwitł.
Gdy doszła
do dziury za portretem Lily akurat tam wchodziła, a Lucas stamtąd wychodził.
Arthemis aż z wrażenie zatrzymała się, gdy całkowicie pogrążeni we własnych
myślach, wpadli na siebie i od razu odskoczyli, jak poparzeni. Potem Lily
spojrzała zarumieniona na Lucasa i tak przez chwilę patrzeli na siebie,
blokując przejście.
- Cześć, elfie – rzucił w końcu Luke.
Lily
pośpiesznie odwróciła wzrok.
- Cześć – burknęła i chciała go ominąć.
Arthemis,
jak na zwolninym obrazie widziała, tę nanosekudę, gdy Lucas koniuszkami palców,
prawie nie odczuwalnie, przesunął po odsłoniętym nadgarstku Lily i poszedł
dalej, a ona jakby wrosła w ziemię. Wpatrywała się w przestrzeń, jakby ją
sparaliżowało. Jej rzęsy delikatnie drgały ponad rozszerzonymi źrenicami.
Arthemis
była zafascynowana.
Była ciekawa
od ilu lat Lucas, wykonuje takie niewidzialne i niemal nieodczuwalne gesty,
byle tylko przelotnie dotknąć dziewczyny swoich marzeń. Rozumiała jego potrzebę
dotykania jej i tym bardziej szanowała go za to, że robił to w takie delikatny
i nienarzucajacy się sposób. Była pewna, że nie zaspokaja to jego potrzeby, ale
nawet taka namiastka mogła uszczęśliwić, zakochanego człowieka.
Coś się
jednak zmieniło. Z całą pewnością. Jeżeli nie w nim, to na pewno w Lily.
Arthemis niemal słyszała przyśpieszone bicie jej serca i docierało do niej echo
zawstydzających, słodkich uczuć, które ją ogarnęły.
Arthemis
uśmiechnęła się do siebie. Lucas nie zdawał sobie sprawy, że jego gesty
przestały być dla niej nieodczuwalne. Teraz Lily wyczuwała go każdą komórką,
każdym włoskiem gęsiej skórki, którą wywołał.
Postanowiła
mu jednak tego nie uświadamiać...
Podeszła do
Lily i wyrwała ją z zawieszenia, w którym trwała.
- Hej? Jakie lekcje dzisiaj mieliście?
Lily
otrząsnęła się, zaróżowiła i powiedziała:
- Lashlo, doprowadza mnie do szału.
Moglibyście wrócić na lekcje i go jakoś wykończyć. Połowa szkoły odetchnęłaby z
ulgą. Chyba tylko Ślizgoni go lubią, bo jest tak samo oślizgły jak oni...
Lily
paplała, jakby mogła tym zatuszować swój stan. Arthemis tylko kiwała głową.
I tak, wiedziała
swoje.
Arthemis nie mogła się nadziwić, że plan
Jamesa rzeczywiście wypalił. Czy wszystkie te mrzonki fanek Jamesa wynikały z
tego, że uważały, że on nie jest szczęśliwy? Może uznawały to za związek tylko
z nazwy? Przecież nie wiele osób celowo niszczy czyjeś szczęście...
W każdym
bądź razie ona zaczynała wracać do równowagi i James chyba też. Miała nadzieję,
że nie śnią mu się koszmary... Bo on ze swojej strony idiotycznie postanowił,
że nie będzie jej nimi męczył... Dlatego spała sama...
Kretyn! –
Arthemis była odrobinę zła z tego powodu.
Dlatego też
zajmowała się o wiele pożyteczniejszym zajęciem, niż wpatrywaniem się w
baldachim łóżka. Tłumaczyła starą mołdawską księgę i szło jej coraz lepiej...
Może odpoczynek sprawił, że jej mózg wszystko sobie uregulował i teraz było to
łatwiejsze? Miała nadzieję, że w ciągu miesiąca, a najlepiej pod koniec maja
będzie ją miała już przeczytaną.
W pierwszą
sobotę po ich powrocie do Hogwartu – i ostatnią bez zajęć z jej ojcem... –
Arthemis wpadła w dormitorium na Rose. Tak naprawdę jeszcze nie miała okazji,
ani pretekstu, żeby zapytać, co się właściwie u niej i z nią dzieje. A musiała
przyznać przed samą soba, że była tego ciekawa.
A ponieważ
Rose wydawała się zagubiona przez cały czas stwierdziła, że czas z niej
wyciągnąć, co ja gnębi.
- Jeszcze nie zdążyłyśmy pogadać, co? –
rzuciła, siadając po turecku na swoim łóżku.
Rose
spojrzała nad nia znad podręcznika, a potem powoli go odłożyła.
- Nie chciałam ci zawracać głowy... Po tej
całej historii nie dziwię się, że chodził ci po głowie tylko James... Tak
słodko wyglądaliście! – dodała cukierkowym tonem.
Arthemis
zaśmiała się w duchu. Skoro nawet Rose dała się nabrać, to musiała być niezłą
aktorką. Co prawda, wystarczyło zapomnieć, że patrzy na nią pół Hogwartu, a mogłaby
to robić całe życie...
- Powiedz, jak wpadłaś na Colina? – rzuciła
Arthemis.
Rose
niespodziewanie zamilkła, jak zaklęta. A potem najprawdziwiej zachichotała:
- Dosłownie „wpadłam” na niego... Byłam w
fatalnym nastroju. Ryczałam i w ogóle. A on zaczął gadać o swoich siostrach i
był taki miły, i jakoś tak... się zaczęło... – dokończyła kulawo.
Arthemis
zamrugała trochę zdezorientowana wypowiedzią Rose. Oczywiście jej przyjaciółka
to zauważyła i zaczęła opowiadać o wszystkim od początku. Nawet nie pominęła
Scorpiusa i jego gorąco-lodowatego zachowania.
- Więc? – zapytała w końcu, czując, że za tą
opowieścią, kryje się drugie dno. – Jesteś szczęśliwa?
- Tak. Nie... Nie wiem – jęknęła w końcu
Rose. – Rzecz w tym, że nie mam pojęcia, czy podoba mi się Colin, czy to, co
robi, jak się zachowuje, co mówi. Gdzieś na krańcach mojego umysłu jest
ideałem. Przytuliłby nawet ducha, gdyby mógł mu tym sprawić przyjemność i
pocieszyć go jakoś. Jest taki... naturalnie i niewymuszenie delikatny! Jakby
nie musiał ze sobą walczyć, żeby to okazać! – dodała zafascynowana.
Arthemis
wyobraziła sobie nagle, co musiała znosić Rose. Każdy miły i czuły gest
Scorpiusa poprzedzony był najpierw głęboką wewnętrzną walką. I poczuła
współczucie. Do tego chłopaka, który tak naprawdę był całkowicie rozbity i
zagubiony. Bardziej niż jej przyjaciółka.
Rose
wydawała sie być bardzo zaniepokojona swoimi rozterkami.
- Ale mimo wszystko... zawsze... zawsze...
nawet, gdy tego nie chcę... myślę o Scorpiusie... – oczy Rose zabłyszczały. –
Gdy Colin mnie dotyka... zamykam oczy i wyobrażam sobie... że to nie on –
dodała łamiącym się szeptem. – Wiem, że w końcu go zranię...
- Nie możesz mieć tej pewności –
odpowiedziała łagodnie Arthemis. – Nie wiesz, co się stanie... Może z czasem
ważniejszy stanie się Colin? Nie wiesz tego... Jeżeli cię uszczęśliwia i robi
to dobrowolnie... to nie odbieraj ani jemu, ani sobie tych chwil. Co ma być to
będzie... Może właśnie dzięki niemu odpowiesz sobie na wszystkie pytania, na
które tylko ty możesz odpowiedzieć?
Rose uśmiechnęła
się lekko zamyślona. Postanowiła już przed rozmową z Arthemis, że spróbuje.
Jednak
gdzieś w zakamarkach jej duszy, w więzieniu, za kratami jej myśli... jej serce
uparcie i wiernie wybijało jeden i ten sam rytm, do bólu powtarzając wszystkim
niedowiarkom, że już wybrało...
Aż w końcu nadszedł wieczór i Arthemis wraz
z James została wezwana do gabinetu dyrektora.
Deveraux
wydawał się być... zawstydzony? Nie. Raczej niepewny...
Gestem kazał
im usiąść.
- Trudno mi powiedzieć... jak bardzo dumny z
was jestem i jaką wielką chwałę przynosicie naszej szkole... – zaczął,
odchrząknąwszy.
Arthemis i
James wymienili zdziwione i rozbawione spojrzenia.
- Od początku ciążyła na was wielka presja.
Niektóre zadania.. no... powiedzmy, że wielu aurorów by im nie podołało...
Biorąc jeszcze pod uwagę wasze relacje, ryzykujecie bardzo dużo.
Odwrócił się
od okna w ich stronę i zasiadł za biurkiem, wzdychając ciężko.
- Zmierzam do tego, że w świetle ostatnich
wydarzeń, całkowicie popieram waszą rezygnację...
Arthemis
zaskoczona, aż parsknęła. Spojrzała zmrużonymi oczyma na Jamesa, w tym samym
momencie, kiedy on zwrócił na nią rozzłoszczony wzrok.
- Jak mogłaś zrezygnować beze mnie, idiotko!
- Jak mogłeś zrezygnować beze mnie,
kretynie!
Jednoczesny,
pełen oburzenia krzyk rozległ się w gabinecie. Deveraux spojrzał na nich
szeroko otwartymi oczyma.
Za jego
plecami portret profesora Dumbledora zachichotał.
- Oni są przecudowni!
Deveraux
przetarł twarz dłonią. Nawet taki stary wyga, jak on zastanawiał się: jak z
jednej strony umieją czytać sobie w myślach, a z drugiej, skaczą sobie do oczu,
z byle powodu...?
- Zanim zaczniecie się bić – odezwał się –
chciałbym uświadomić wam, że żadne do mnie nie przyszło... Uznałem jednak, że
po wydarzeniach na Alasce wasza rezygnacja jest tylko kwestią czasu...
Jego słowa
wyraźnie ich odprężyły. Uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo.
To jest
nienormalne, stwierdził w duchu Deveraux.
- Panie dyrektorze, przeżyliśmy siedem
zadań. Bylibyśmy idiotami, gdybyśmy zrezygnowali na trzy zadania przed końcem –
oznajmił James spokojnie.
- Tym bardziej, że jesteśmy cali i zdrowi. I
mieliśmy dwa tygodnie niezaplanowanego urlopu – Arthemis uśmiechnęła się
szeroko.
Deveraux
przypatrywał się im przez chwilę.
- Wasi rodzice o tym wiedzą?
James
wzruszył ramionami.
- Nie poruszali tego tematu, więc raczej są
przygotowani...
Arthemis
potwierdziła jego słowa, skinieniem głowy.
- Jak chcecie – westchnął ciężko Deveraux. –
Ale będziecie płacić za moją perukę, jak przez ten stres wyłysieję... – mruknął
pod nosem.
Nachylił się
i otworzył szufladę biurka, a potem rzucił im przed nos kopertę oznaczoną logo
turnieju.
- Zamierzałem ja wyrzucić do kominka, ale to
wasza decyzja – stwierdził.
Arthemis
zauważyła ze złością, że drżą jej ręce. Nie powinno tak być. James też wydawał
się nagle spięty. Co mogła powiedzieć? Przeżyli już dość przez ten turniej... I
pomimo ich buty i brawury na forum, gdzieś we wnętrzu nadal widziała brak
błysku rozpoznania w oczach Jamesa. Była też pewna, że James otwierając kopertę
z nowym zadaniem, słyszy jej rozdzierający krzyk.
- Egipt – powiedział cicho, przebiegając
wzrokiem po kartce. – Wpuszczą nas do jakiejś świątyni... pod ziemią... Jeszcze
nie odkrytej przez mugoli...
Arthemis
przełknęła ślinę.
- Super! Mumie, pająki, 50 stopni
Celsjusza... – mruknęła zgryźliwie Arthemis.
- Mamy zdobyć oko Ozyrysa... – dodał i
zamilkł. – Że, co?!
- Pewnie to jakaś część posągu – uspokoiła
go Arthemis. – Czyli, co? Powtórka z Irladnii tylko pod ziemię? Znowu ciemność?
Wilgoć? Zapach zgnilizny?
- Mogę jeszcze wyrzuć ten list do kominka –
zaproponował uprzejmie Deveraux.
Arthemis i
James spojrzeli na siebie niepewnie. Arthemis niemal niedostrzegalnie skinęła
głową.
- Weźmiemy to ze sobą – powiedział powoli
James. – I zaczniemy ćwiczyć – zapewnił go.
- Tylko nie przesadźcie – ostrzegł ich
dyrektor. – W środku są też karty z klasyfikacją, jakbyście chcieli wiedzieć,
co się obecnie dzieje...
- Dziękujemy! – powiedziała Arthemis i wolno
ruszyli do drzwi. Gdy przez nie przeszli i zjeżdżali w dół krętymi schodami,
zapytała: - Jesteśmy pewni?
- Ani trochę – zaśmiał się James. – Ale
jesteśmy zbyt uparci, żeby to przyznać...
Arthemis
przyznała mu rację. Fizycznie czuła się wyśmienicie. Miała nadzieję, że James
też. O własnej psychice wolała nie rozmyślać.
A ponieważ
wszystko wróciło do normy i znowu mieli pozwolenie na zaharowywanie się na
śmierć, stwierdziła, że coś muszą z tego mieć.
Wspięła sie
na palce i pocałowała Jamesa przelotnie w policzek.
- Zobaczymy się później, opowiesz mi, jak
wygląda klasyfikacja.
- Ok – James uśmiechnął się nieznacznie, bo
nawet nie zauważyła, że niektóre elementy ich „gry” weszły jej w krew. – Do
zobaczenia... – Uśmiechnął się, patrząc na jej nogi w cieńkich rajstopach.
W końcu, po
tylu dniach, nie miał zamiaru dzisiaj spać sam...
Arthemis jak zwykle pomogła każdemu z jej przyjaciół w swoich osobistych rozterkach :) Plan Jamesa był cwany i dał pozytywne efekty :D Doczekaliśmy się kolejnego wyzwania. Ciekawe co organizatorzy wymyślili tym razem
OdpowiedzUsuń