sobota, 27 stycznia 2018

Przebudzenie (Rok VI, Rozdział 66)

-      Słyszysz mnie?
Poruszenie brwiami.
-      Możesz otworzyć oczy?
Ruch gałek pod powiekami. Niewyraźne mrugnięcie.
Oślepienie. Zbyt biało. Zamknięcie oczu.
Ktoś się poruszał. Kilka pstryknięć.
-      Może teraz będzie lepiej?
Kolejne próba. Westchnienie ulgi.
-      Odzyskaliśmy cię…
Szybkie kroki. Ktoś trzasnął drzwiami. Więcej kroków. Głosy. Zbyt dużo głosów.
Zbyt dużo bólu. Strachu. Zbyt dużo błagań. Nadzieja.
Uczucia.
-      Arthemis! – ktoś dobiegł do łóżka.
-      Kochanie? – Kobiecy głos?
Szczęście. Przerażenie. Nadzieja.
Otworzyła oczy.
-      Och, dzięki Bogu! – wykrztusił pan North.
-      Możesz mówić? Chcesz coś do picia? – zapytała pani Potter.
Arthemis próbowała odpowiedzieć, ale w końcu ograniczyła się do skinięcia głową. Troskliwa matka Jamesa, podała jej słomkę do ust. Arthemis pociągnęła kilka łyków. Nagła wilgoć gardle spowodowała nieznośny ból.
Gdy już mogła normalnie przełknąć ślinę, zastanowiło ją, co jej ojciec robi na Alasce…ii…
-      Gdzie jest James? – zapytała, próbując usiąść.
-      Bezpieczny i cały – zapewniła ją pani Potter, odkładając szklankę na stolik, więc Arthemis nie widziała jej twarzy.
-      A ja? – Arthemis zadrżała, gdy zadawała to pytanie. Czuła swoją lewą rękę, ale aż bała się zapytać, czy jest zupełnie sprawna…
W nogach jej łóżka stanęła młoda kobieta w białym kitlu.
-      Teraz? Zdrowa jak ryba – prychnęła. – Ale mam ci kilka słów do powiedzenia, na temat twojego zdrowia! Gdy cię tu przywieźli miałaś połamane, lub uszkodzone wszystkie kości. Łącznie z czaszką! Nie mówiąc już o ręce, która wołała o pomstę do nieba! Pół naszego zapasu szkiele-wzro poszło, żeby postawić cię na nogi! Dwa tygodnie musieliśmy…
-      Carol! – ostrzegawczy głos, który Arthemis słyszała zaraz po przebudzeniu. Do jej łóżka podeszła wysoka, czarnoskóra kobieta o łagodnym wyrazie twarzy. – Wybacz, to stażystka i czasami jest nadgorliwa…
-      Dwa tygodnie? – zapytała Arthemis. – Jestem tutaj dwa tygodnie?
-      Dwa tygodnie i trzy dni – westchnęła uzdrowicielka. – Musieliśmy cię uśpić i sparaliżować, żebyś się nie ruszała. Twoje kości musiały mieć czas, żeby się poprawnie zrosnąć…
Carol spoglądała na nią z niepokojem.
-      Nie obudziłaś się, gdy próbowaliśmy cię wybudzić…
-      Ale teraz już wszystko dobrze – zapewnił ją ojciec, głaszcząc jej rękę. – Wszystko jest w porządku. Kości, skóra… Nie została nawet blizna…
-      No nic! Później cię zbadam, a jak będę zadowolona, to może jutro rano wrócisz do domu… - uzdrowicielki pomachały jej i wyszły.
To zdecydowanie poprawiło Arthemis humor. Sądząc po akcencie uzdrowicielek, znajdowała się w szpitalu św. Munga, więc nawet to, że była już z powrotem w Anglii wpływało na nią pozytywnie. Ale im dłużej była przytomna, tym więcej odczuwała. Jednocześnie tworzyła się jej blokada, jednak nawet wtedy mogła wychwycić niepokój. Ogromny niepokój.
Spojrzała na ojca, potem na Ginny Potter.
-      Co się właściwie stało? – zapytała cicho. – I co jest nie tak…?
-      Gdy spadłaś… uderzyłaś w skały poniżej. Nie spadłaś zupełnie na ziemię, dzięki Bogu. Takiego upadku mogłabyś nie przeżyć… Byłaś cała połamana… Deveraux wpadł w furię… Czarodzieje, którzy mieli was stamtąd zabrać, nie przybyli na czas… W czasie, gdy wy walczyliście o życie… Rosjanie byli już na górze. Poruszyli kamienie, nie wiem… specjalnie czy przez przypadek, ale zaczęły się osypywać. Gdy ty spadłaś, one przysypały Jamesa. Stracił przytomność.
Arthemis usiadła i przełknęła ślinę. Jej ojciec i Ginny wymienili spojrzenia. Arthemis spojrzała to na jedno, to na drugie.
-      Gdzie jest James? – zapytała drżąco.
-      W domu – odparła cicho Ginny. – Obudził się prawie natychmiast, gdy dotarliście do szpitala. Ciebie uśpili, żeby cię ratować, a on miał zaledwie kilka zadrapań…
Coś w tonie Ginny nie dawało Arthemis spokoju. Bezpieczny. Cały. Kilka zadrapań. To dobrze. Ale coś było nie tak.
-      Powiedzcie mi! – zażądała.
Ginny usiadła na skraju jej łóżka i wzięła ją za rękę. Zaczęła mówić niemal szeptem.


Ginny wbiegła do szpitala i nawet nie pytała gdzie są James i Arthemis. Po prostu pognała na salę z najcięższymi urazami.
Gdy zobaczyła Arthemis. Zakrwawioną. Połamaną i siną serce w niej zamarło. Deveraux nie odstępował jej na krok, a uzdrowiciele sprzeczali się z panem Northem, co mają zrobić.
-      Gdzie jest James? – zapytała, chcąc tak bardzo przytulić Arthemis i jednocześnie bojąc się jej dotknąć, żeby nie sprawić więcej bólu.
-      Piętro wyżej – odpowiedział Deveraux, więc Ginny rzuciła ostatnie spojrzenie na łóżko Arthemis, która w magiczny sposób leciało w powietrzu z biegnącymi obok sanitariuszami i pobiegła wyżej.
Panował tutaj wręcz nienaturalny spokój. Ta atmosfera chyba bardziej ją drażniła niż gorączkowa panika na dole.
-      Gdzie jest James Potter? – zaczepiła jakiegoś uzdrowiciela.
-      Ach, tam. Tylko proszę być cicho, bo niektórzy dopiero zasnęli…
Ginny stanęła w drzwiach i z sercem  w gardle patrzyła jak jakiś uzdrowiciel pochyla się nad Jamesem.
-      Słyszysz mnie? – zapytał.
-      Tak.
Gdy Ginny usłyszała głos syna, jej nogi ugięły się z ulgi.
-      Dobrze wszystko widzisz?
-      Tak…
-      Jesteś w szpitalu św. Munga. Ale jeżeli będziesz grzeczny to szybko stąd wyjdziesz…
-      W szpitalu? Dlaczego? – zdziwił się James.
Uzdrowiciel odwrócił się, żeby wziął coś z tacy, mówiąc:
-      Ach, ten wasz turniej to samobójstwo…
-      Turniej? Jaki turniej?
Ginny widziała jak na twarzy uzdrowiciela pojawia się niepokój. Zrobiła krok w ich stronę. Uzdrowiciel spojrzał na Jamesa i zapytał powoli:
-      Wiesz, jak się nazywasz?       
-      Oczywiście! Jestem… - na twarzy Jamesa pojawił się wyraz paniki. – Jestem…
Ginny cała drżąc w środku podeszła do łóżka i skinęła sanitariuszowi.
-      Jesteś James Potter. Jesteś uczniem Szkoły Magii i Czarodziejstwa… A ja jestem twoją matką.
James wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę, ale na jego twarzy nadal widniał ten sam bezradny i paniczny wyraz.
Ginny zakazała sobie załamać się. Zakazała sobie. Podeszła do niego z uśmiechem i powiedziała:
-      No nic! Będziesz musiał przyjąć wszystko na wiarę…


Arthemis patrzyła na wilgotne oczy Ginny Potter.
-      James stracił pamięć? – zapytała szeptem.
Ginny wstała i odwróciła się od niej.
-      Nie pamięta nikogo. Mnie, ojca, Lily, Albusa. Zdjęcia nic mu nie mówią. Nie pamięta swojego pokoju… Niczego…
Arthemis spojrzała przerażona na ojca, a potem znowu na Ginny.
-      Ale dlaczego?
-      Nie wiadomo! Nie miał żadnego urazu głowy. Nawet diabelnego zadrapania na czaszce! Trzymali go tutaj przez tydzień. Robili mu badania, sprawdzali jego moc. Pamięta wszystkie zaklęcia, pamięta jak je wypowiadać, jakie wykonywać ruchy. Lata na miotle jak zawodowiec. Liczy, pisze, czyta. Pamięta niektóre odpowiedzi jak cholerna encyklopedia. I nawet nie wie ile ma lat! – głos Ginny się załamał.
Arthemis położyła się na poduszce i wpatrywała w sufit. Nie wiedziała, czy ma ochotę płakać, czy jest zbyt wdzięczna, że to nic gorszego. James żył. To wystarczyło. Póki chodził po tym świecie, ona też mogła żyć…
-      Zabraliśmy go do domu. Jeżeli nic się nie zmieni, będzie musiał wrócić do szkoły z amnezją... – powiedziała cicho.
-      Żyje – powiedziała jedynie Arthemis.
-      Żyje – potwierdziła Ginny, spoglądając na nią. – Ale nie będzie cię pamiętał. Twojego imienia. Niczego. Widział zdjęcia w albumie, ale nie rozpoznał cię… Nie powiedzieliśmy mu. Baliśmy się, że ty się nie obudzisz, albo, że jemu się pogorszy, gdy się dowie w jakim jesteś stanie… Przepraszam, ale naprawdę nie wiemy, co robić!
-      To nic – Arthemis wzięła głęboki oddech i zamknęła oczy. – Liczy się tylko to, że żyję.
Pani Potter przez chwilę wpatrywała się w nią, a potem zaśmiała się z ulgą.
-      Gdy będziesz gotowa, możesz go zobaczyć…
-      Będę. Jutro – powiedziała cicho.
-      Będę w domu – odparła Ginny. – Muszę już iść. Cieszę się, że tu byłam…
-      Ja też – Arthemis uśmiechnęła się do niej, gdy wychodziła.
Pan North głaskał rękę Arthemis.
-      Przykro mi – szepnął.
Arthemis spojrzała na niego zadziwiająco spokojnie. Jakby się nie martwiła. Jakby coś wiedziała…
-      Potrzebuję ciuchów…
-      Przyniosę ci coś – pan North wstał i pogłaskał ją po włosach.
Arthemis wtuliła twarz w poduszkę i zamknęła oczy.
-      Coś ładnego… - poprosiła zanim wyszedł.


Arthemis ubrała się w nowe ubrania od taty. Długa szara spódnica i obcisła bluzka sprawiały, że czuła się trochę pewniejsza siebie. Przycisnęła rękę do żołądka. Dostawała duszności na samą myśl o tym, co zamierzała zrobić…
A może nie będzie musiała? Wierzyła w to, że nie będzie musiała…
Jej ojciec zapukał w drzwi, a po chwili otworzyła je pani Potter. Uśmiechnęła się do niej trochę smutno.
-      Ładnie wyglądasz – powiedziała tylko i przepuściła ją w drzwiach.
Razem z nią weszli do kuchni, żeby zaparzyć herbatę. Arthemis zdjęła sweter i odwiesiła torebkę. Jej ojciec usiadł cicho przy stole. Arthemis wolno chodziła między meblami w kuchni, a potem w salonie.
Usłyszała śmiech i krzyki w ogrodzie, więc podeszła do drzwi balkonowych. Fred, Teddy i James latali na miotłach i grali w quidditcha. Teddy’emu udało się strącić Jamesa z miotły. Upadł z niewielkiej wysokości i leżąc na trawie zaśmiewał się do bólu brzucha.
Jego uśmiechnięta twarz. Sprawiła, że Arthemis mocniej zabiło serce. Dotknęła szyby, tak jakby jego też mogła dzięki temu dotknąć. A jeżeli się nie uda? – zapytała samą siebie.
Fred podleciał, zeskoczył z miotły  i pomógł mu wstać. Na twarzy James pojawiła się chwilowa złość i bezradność, gdy patrzył w twarz kuzyna. Niepewność, że na nią też tak spojrzy, sprawiała, że bolało ją serce. Nie chciała, żeby dłużej cierpiał.
Arthemis nie namyślała się długo. Wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi na ogród.
W momencie, gdy pani Potter wprowadziła jej ojca do salonu, znikła, zanim zdążyli ją powstrzymać.
Widziała chwilową panikę na twarzy Freda i Teddy’ego, gdy ją ujrzeli. Fred zaczął iść w jej kierunku, jakby chciał ją zatrzymać i jednocześnie nie zdradzić się, że jest zaniepokojony. Ona jednak nawet na niego nie zerknęła. Liczyła się tylko jedna osoba.
Teddy wyglądał jakby za wszelką cenę chciał odwrócić Jamesa, tyłem do niej, ale James tylko roześmiał się i też go popchnął.
Jeżeli myśleli, że coś jest w stanie ją powstrzymać, to się grubo mylili.
Arthemis z sercem na dłoni, rzuciła:
-      Cześć!
-      Część – odpowiedział jej ponuro Teddy. Bardzo się cieszył, że ją widzi, ale... martwił się o reakcję Jamesa.
Stanęła przy nich.
James zamrugał i wpatrywał się w nią. Minutę, dwie, pięć. Przypomniał sobie jej twarz ze zdjęć. Lepiej jednak pamiętał słowa rudowłosej dziewczyny ze szpitala, która wpadła w histerię, gdy nie poznał imienia, dziewczyny ze zdjęcia.
Fred zamarł. Teddy patrzył na Jamesa, jakby oczekiwał jakiejś reakcji.
James to wyczuł. Znowu to samo. Co było z tą dziewczyną nie tak, że wszyscy reagowali na nią, jak na Świętego Graala jego pamięci? To go trochę złościło. Skoro nie przypomniał sobie jej od razu, to raczej nic z tego, prawda?
Zmarszczył brwi i powiedział cicho i niepewnie:
-      Cześć…
Chłopcy spojrzeli na Arthemis, jakby oczekiwali, że wpadnie w panikę, albo dostanie histerii. Może dlatego James też tak na nią spojrzał.
Ona natomiast uśmiechnęła się szeroko, całą sobą, jak zawsze, gdy widziała Jamesa. Zapatrzył się na nią, jak na niezwykły cud natury. Może dlatego, że promieniowała czymś takim, jakby specjalnie dla niego.
Nie miała w oczach tego napięcia jak wszyscy inni, ani wyczekiwania, jakby w każdej chwili czekała na cud. Chociaż wiedział, że tak nie jest, zwyczajnie, uśmiechnięta, wyciągnęła do niego rękę, jakby spotykali się po raz pierwszy i powiedziała:
-      Jestem Arthemis North!
James uśmiechnął się z większą pewnością.
-      James Potter – przedstawił się, a potem ujął jej dłoń.
Arthemis wiedziała, że ani Fred ani Teddy, chociaż stali blisko tego nie widzieli... Ale ona to widziała.
W momencie, gdy ich dłonie się zetknęły cała postać Jamesa nasyciła się czerwienią i rozbłysła, jak zachód słońca. Kolorem jego aury.
Przez jej głowę zaczęły przelatywać wszystkie jego myśli. Jak obrazy namalowane na rozmazanym tle. Od najwcześniejszego dzieciństwa, przez pierwszy dzień w Hogwarcie, a potem... moment, w którym podali sobie ręce jej pierwszego dnia w szkole. Scena w Pokoju Wspólnym, gdy opatrywał jej rany. Chwila gdy pierwszy raz ją pocałował. Wspominał krew, która lała mu się po rękach, w czasie jej ataku po walce z Forsythem oraz chwile w pokoju muzycznym, gdy rozpinał drobne guziczki jej bluzki. Aż w końcu poczuła przerażenie, gdy nie mógł poradzić sobie  z opatrzeniem rany po pazurach niedźwiedzia oraz chwilowe i ulotne poczucie ulgi, gdy trzymał ją w ramionach na skalnej półce. Ostatnie sceny, gdy patrzył na jej uśmiechniętą, świadomą ostatnich chwil twarz, zabarwione były takim ładunkiem emocji, że  Arthemis niemal wyszarpnęła rękę. Aż w końcu usłyszała własny rozdzierający, przerażony  krzyk i spłynął na nią ból tak ogromny, że ani serce, ani umysł, nie mogły go wytrzymać…
James wciągnął powietrze ze świstem. Wpatrywał się w nią rozwartymi oczyma. Jego ręka zaczęła tak, drżeć, że mimowolnie puścił jej dłoń.
-      Arthemis… - jego usta się poruszyły, ale żaden dźwięk z nich nie wyszedł.
Przechyliła głowę z lekkim uśmiechem, który znikł, gdy wpatrywał się w nią jakby widział ducha. Teddy i Fred również zamarli, patrząc na śmiertelnie bladego Jamesa, który zaczął się trząść jak w febrze.
Teddy złapał Jamesa za ramiona, chcąc go odwrócić, a Fred rzucił do niej:
-      Arthemis, idź!
-      NIE!! – pełen furii ryk Jamesa, zabarwiony histerią, sprawił, że chłopcy zamarli. James odepchnął Teddy’ego, żeby się odwobodzić.
Arthemis przestraszyła się, że popełniła fatalny błąd. Że James naprawdę znalazł się teraz na krawędzi szaleństwa. I to przez nią... Oszołomiona cofnęła się.
-      Nie! – błagalny krzyk, sprawił, że stanęła w miejscu.
Fred obserwował każdy ruch Jamesa, gotów w każdej chwili interweniować. Jakby myślał, że zrobi jej krzywdę.
James bardzo powoli się do niej zbliżał. W końcu czubki ich butów się zetknęły. Wyciągnął drżącą dłoń i z wahaniem przeciągnął nią milimetr nad linią jej włosów. Jakby się bał, że gdy jej dotknie – zniknie. W końcu jednak dotknął jej włosów.
Wyrzucił z siebie krótki urywany śmiech wdzięczności, a potem wziął jej twarz w dłonie i gładził jej policzki palcami. Jej oczy się zaszkliły, gdy z nabożną czcią zbliżył usta do jej ust. Rozchyliła je, a on spijał łzy z jej warg. Potem objął ją z taką siłą, że Arthemis myślała, że usłyszy pęknięcie żeber.
-      Spadłaś – wykrztusił w końcu oszołomiony i nadal przerażony. – Puściłem cię…
Arthemis objęła jego plecy, przytulając go mocniej.
-      Spadłam – przyznała. - Ale nie umarłam James. A ty nie powinieneś się za to winić…
Odsunął ją od siebie. A potem na powrót przyciągnął.
-      Jak mogłem cię zapomnieć? – wykrztusił z niedowierzaniem. – Jak?! Przecież jesteś częścią mnie… - wyszeptał.
-      Nie zapomniałeś… - Arthemis dotknęła jego twarzy. Przejechała palcem po wardze, po brwi... – Ból był zbyt wielki... Zablokowałeś wspomnienia, żeby go nie czuć… - Przytuliła się do niego. – Sama bym to zrobiła na twoim miejscu… - dodała szeptem.
James zacisnął powieki, wtulając twarz w jej włosy. Była cała i zdrowa. Była tutaj. Z nim.
-      James?! – Ginny Potter wyskoczyła z domu, jakby się paliło.
Arthemis odsunęła się, gdy pani Potter wpadła prosto w ramiona Jamesa.
-      Wszystko dobrze? Pamiętasz mnie? – rzuciła.
-      Synek mamusi powrócił – rzucił Fred do Teddy’ego.
-      Mamoooo – mruknął Jamesa, przewracając oczyma. Nawet wtedy nie puścił ręki Arthemis.
-      Już. Już – Ginny wzięła głęboki oddech i odsunęła się.
-      No wiesz James… Stracić pamięć?! – prychnął Teddy.
-      To też by w szkole było – zakpił Fred. – Na biedną Arthemis rzuciła by się horda napalonych facetów…
-      Zawsze można na was liczyć chłopcy – mruknęła zgryźliwie Arthemis.
James jednak z pamięcią o Arthemis odzyskał również wszystkie inne wspomnienia oraz całą swoją pewność siebie i zadziorność. Odwrócił się i rzucił do Freda:
-      Spadajcie. To twoja dziewczyna jest sama w szkole z hordą napalonych facetów…
Fredowi zrzedła mina.
-      Może jesteś głodny James? – rzucił od drzwi balkonowych uśmiechnięty od ucha do ucha pan North.
-      Teraz gdy pan o tym wspomniał… - zaczął, a wszyscy wybuchli śmiechem i ruszyli w stronę domu. Arthemis się nie ruszyła. James zatrzymał się, nadal trzymając ją za rękę.
-      Idź – powiedziała cicho. – Będę tutaj.
Obok niej stała jego matka. James zastanawiał się o czym chciały porozmawiać. W sumie to za bardzo go to nie obchodziło. Nie chciał po prostu puszczać ręki Arthemis. Wiedział jednak, że byłoby bardzo dziecinne przyspażąć jego matce jeszcze więcej zmartwień.
Gdy zniknął w domu, Arthemis zerknęła na Ginny, która zasłoniła sobie usta dłonią. Po jej policzkach spływały łzy.
-      Jestem do niczego! Teraz! Teraz zebrało mi się na płacz – wykrztusiła ze śmiechem i złością Ginny.
-      Niech pani się nie przejmuje. Niech pani płaczę, jeżeli to pomaga…
Pani Potter nie wiedziała chyba czy się uśmiechnąć czy płakać dalej, więc po prostu ją objęła. Arthemis zamrugała zaskoczona.
-      Wiedziałaś… prawda? – szepnęła jej na ucho.
-      Podejrzewałam… Bo wiem, co to znaczy… - Arthemis odsunęła się. – W Grecji. Przez chwilę myślałam, że go straciłam. Przez jedną koszmarną chwilę myślałam, że mnie zostawił. Na zawsze. Nawet jeżeli potem wiedziałam, że wszystko jest z nim dobrze. Nie… mogłam znieść tego uczucia pustki. Nie mogłam się ruszyć. Nie byłam w stanie czuć. Oddychać. Byłam jak zamrożona… Gdybym myślała, że James nie żyje… wymazałabym wszystko i wszystkich z pamięci. Żeby tylko nie czuć tego znowu… - wykrztusiła, zaciskając palce na powiekach.
Przez chwilę pani Potter bała się jej dotknąć, żeby nie pogorszyć tego bólu i przerażenia, które przemknęło przez jej twarz.
-      Jesteś bardzo wrażliwa – powiedziała w końcu. Ginny odsunęła ją na wyciągnięcie ramion. - Zawsze się bałam, czy będę w stanie zaakceptować dziewczynę mojego syna. Bałam się, że nie będzie dla niego odpowiednia. Że nie będzie na niego zasługiwać… - odgarnęła Arthemis włosy za ucho i dodała z uśmiechem: - Już się nie boję…
Arthemis nagle zdała sobie sprawę po kim James odziedziczył całą swoją czułość, otwartość i uczuciowość. Nie wiedziała, co powiedzieć.
-      Chodź, myślę, że podamy to ciasto… - mruknęła Ginny, czując jej zmieszanie. Odwróciła się i zaczęła iść w stronę domu.
-      Pani Potter… - szepnęła wzruszona. Ginny odwróciła się. - Zawsze tęskniłam za swoją mamą – wyznała Arthemis, patrząc na własne dłonie.  – Ale od kiedy panią poznałam, tęsknię trochę mniej…
Arthemis poczuła wzruszenie Ginny, równie wyraźnie jak widziała jej uśmiech. Matka Jamesa wyciągnęła do niej dłoń, więc razem weszły do domu Potterów.


James nie mógł się pogodzić z tym, że Arthemis musi wracać. Co więcej nie tylko do domu, ale wieczorem jej ojciec miał ją eskortować do szkoły. A jego ojciec, który zjawił się dosłowanie sekundę po tym jak zawiadomiła go Ginny o obrocie sytuacji, powiedział, że dopóki nie przejdzie badań pod okiem uzdrowicieli nie ma nawet marzyć o wydostaniu się z domu. Oczywiście James by się z nim kłócił i pewnie miałby duże szanse powodzenia, gdyby nie to, że Arthemis stanęła po stronie jego rodziców. A był teraz w takim stanie, że gdyby poprosiła go o to, żeby pocałował Flinta to pewnie by to zrobił. Dlatego tak bardzo rozczarowało go, że Arthemis wyjeżdża. Miał wrażenie, że coś ściska go w piersi na wieść, że jeszcze dobrze nie zdążył jej dobrze przywitać, ucałować, dotknąć, a już był zmuszony się z nią rozstać.
Stali w przedpokoju, podczas gdy pan North żegnał się z rodzicami Jamesa. Stykali się czołami i wpatrywali w swoje połączone dłonie.
-      Przecież nie odchodzę daleko... – szepnęła Arthemis.
-      Nawet gdy jesteś w tym samym domu dla mnie to i tak za daleko – odpowiedział, zaciskając powieki.
-      Jestem cała i zdrowa – przypomniała mu cicho. Odgarnął jej włosy za ucho. – Jedno z nas powinno wiedzieć co się działo przez ostatnie dwa tygodnie. To tylko kilka dni. Naprawdę wolę się upewnić, że wszystko jest już dobrze – dodała z głębokim westchnieniem.
-      Mogę powiedzieć ci, że wszystko jest dobrze – odpowiedział gorliwie.
-      Kilka dni James. Daj sobie kilka dni. Uspokój rodziców. Przeze mnie ich zapomniałeś. To musiał być dla nich niezły szok...
James westchnął.
-      Wiem, że masz rację, ale będę odliczał godziny do powrotu –  poza tym zamierzał wyciągnąć od matki wszystkie informację na temat zdrowia Arthemis i jeżeli zaniepokoi się chociaż troszeczkę ściągnie ją tu i zamknie w betonowej Sali szpitalnej.
Chciał nachylić się, żeby ją pocałować, lecz w tym momencie jej ojciec wyszedł z salonu, rzucając radosne:
-      Jesteście gotowi?
-      Nie – burknął pod nosem James, a Arthemis roześmiała się perliście.
-      Będę na ciebie czekać – obiecała mu cicho Arthemis
Może właśnie ta świadomość – że Arthemis będzie czekać i tęsknić. Że będzie myśleć o nim w każdej chwili. – sprawiała, że James tak bardzo nie chciał się z nią rozstać.
-      Do zobaczenia – Ginny Potter wesoło jej pomachała. – Będę spokojniejsza wiedząc, że jesteś w szkole i pilnujesz tych nicponiów...
-      Masz na myśli Albusa, czy Lily? – zapytała ze zmarszczonym czołem pan Potter.
-      Oboje... – odpowiedziała pani Potter, jakby to było oczywiste.
Arthemis roześmiała sie. Trudno było uznać Albusa za nicponia. Nawet w najbardziej naciąganej wersji. Wymieniła z Jamesem ostatnie tęskne spojrzenie i pożegnała się.


Arthemis nie czuła się dobrze, oddalając się od Jamesa, ale wiedziała, że postępuje właściwie. Rodzice potrzebowali teraz jego zwykłej, wesołej i racjonalnej postawy.
Poza tym wiedziała, że od chwili gdy się obudziła, wszyscy byli zbyt zaaferowani, żeby poinformować całą paczkę. Pewnie się martwili.
Z tymi myślami Arthemis stanęła przed bramą Hogwartu z nieodłącznym ojcem u boku. Tristan objął ją, a Arthemis wchłonęła w siebie całą jego ulgę, całą miłość i wdzięczność. I nadal trochę tego strachu, co go nie opuszczał. Miała nadzieję, że wiedząc, że jest bezpieczna i cała, trochę się uspokoi.
-      Dziękuję – powiedziała, w momencie, kiedy zobaczyła śpieszącego do bramy Hagrida i Neville’a.
-      Jesteś cała, dziecino? – huknął nad nią olbrzym.
-      Jak najbardziej Hagridzie – odpowiedziała wesoło. – Nie mam nawet zadrapania!
-      Ale żeś schudła. Przyjdź do mnie na specjalne herbatniki!
Neville dopadł do niej.
-      Jak James? Wszystko z nim dobrze?
-      Bardzo dobrze – zapewniła ich Arthemis.
-      Jesteś głodna?
-      Niespecjalnie. Chciałabym po prostu zobaczyć się z resztą – powidziała prosto z mostu.
-      A pewnie, że chcesz! – rzucił chichocząc Hagrid. – Od zmysłów odchodzą i trochę im odbija!
Pomimo, że Hagrid żartował, Arthemis się zaniepokoiła. Odwróciła się do ojca i pożegnała z nim, a potem poszła za profesorami.
-      Dyrektor bardzo się ucieszy – paplał Neville. – Zaniepokoiło go to, co się stało na Alasce.
-      Uczniowie coś wiedzą? – zapytała.
-      Przekazaliśmy im jakąś drobną informację, ale dzień później ukazał się artykuł... Był jakiś przeciek ze szpitala.
-      Rozumiem – powiedziała wolno, zaniepokojona. Musi przeczytać ten artykuł...
Neville w wesołym milczeniu odprowadził ją do dziury po portretem, jakby nie znała drogi. Postanowiła zatrzymać go, zanim ogłosi jej powrót na forum publicznym. Nie lubiła robić z siebie przedstawienia. Nie mówić już o tym, że nie czuła się, jak bohater powracający z wojny.
-      Dziękuję. Dalej już sobie poradzę – powiedziała, zanim zdążył przekroczyć dziurę w portrecie. – Na pewno się przestraszą, jeżeli nagle pan tam wejdzie, profesorze...
-      Słusznie – westchnął Neville z miną, jakby pozbawiła go lizaka. Podał jej hasło. – Miłego wieczoru – dodał odchodząc.
Arthemis pobłażliwie pokręciła głową, patrząc jak odchodzi. Znajdując się tak blisko Pokoju Wspólnego nagle poczuła, coś czego nie czuła od dawna. Zbyt dużej ilości emocji naraz. Czuła blokadę, ale nie była ona dostatecznie silna, żeby zablokować wszystkich na raz. Widocznie będzie musiała zburzyć ją i od nowa zbudować. Wtedy będzie mocniejsza. Westchnęła ciężko. Mogła się spodziewać, że tak długa śpiączka jednak coś jej uszkodzi.
Jednak przedarło się do niej coś ważniejszego. Bardziej niepokojącego. Znanego.
Weszła do salonu Gryfonów i lekko zaskoczyło ją to, że wszyscy na jej widok zamilkli. No, nie do końca wszyscy.
Miała bujną wyobraźnię. Ale nigdy nie śniło jej się, że w takiej chwili zobaczy Rose, Lily, Lucasa i Albusa w stanie niemal wojennym. Ponieważ przez dłuższa chwilę wprawiło ją to w jakąś złowieszczą fascynację i oszołomienie, otrząsnęła się, akurat w momencie, gdy Lucas i Albus zaczęli sobie skakać do gardeł.
Gdy Rose krzyknęła, uznała, że dość już tego.
-      Co wy do diabła, wyprawiacie?! – warknęła, teraz już naprawdę wkurzona, z powodu słów Albusa. Kretyn!
Myślała, że w ferworze kłótni jej nie usłyszeli, bo żadne z nich nie zareagowała, oprócz tego, że niespodziewanie zamilkli.
Pierwsza odwróciła się do niej Lily.
-      Zaczekaj – powstrzymał ją Albus, zanim zdążyła zrobić choćby krok. – Skąd mamy mieć pewność, że to ona? – Arthemis poczuła ukłucie w sercu. – Rodzice poinformowaliby nas, że już się obudziła...
Zanim zdążył dokończyć zdanie Rose była już przy niej. Oddychała ciężej niż powinna. Oczy miała wielkie jak spodki. Arthemis wpatrująca się niezbyt przychylnie w Albus, spuściła na nią wzrok. Nie musiała mieć nieszczelnej blokady, żeby jej uczucia do niej dotarły. Rose była zmęczona, znużona uczuciami, które nią targały. Przestraszona własnym zagmatwaniem i przerażeniem, które się nawarstwiało z każdym dniem.
-      Trochę się to wszystko popieprzyło, co nie Rose? – powiedziała cicho.
A Rose potrząsnęła, a potem pokiwała głową niezdecydowana. Zagryzła wargę, a potem poddając się obezwładniającej uldze, położyła jej czoło na ramieniu.
-      Wróciłaś... – szepnęła.
Lily ruszyła przez krzesła i wpadła na Arthemis, akurat w momencie, gdy Rose odsunęła się żeby coś jeszcze powiedzieć. Lily objęła Arthemis, tak mocno, że ta zastanawiała się, skąd w tym nieiwelkim ciałku tyle siły.
-      Wiedziałam, że dasz radę – powiedziała z takim uczuciem, że Arthemis lekko się uśmiechnęła, a potem dotknęła jej włosów.
-      Było ze mną aż tak źle? – zapytała, przeciągając po nich dłonią.
-      Wyglądałaś jak kupka kości w skórzanym worku. To było straszne!
Arthemis posłała jej skrzywiony uśmiech.
-      Cieszę się, że tego nie widziałam...
-      I James też nie. Szczególnie dobrze, że on tego nie widział – Lucas zbliżył się do niej leniwie. Arthemis przypatrywała mu się, całkowicie zgadzając się z jego słowami. Jeżeli jej stan był rzeczywiście tak ciężki, James nie powinien się nigdy o nim dowiedzieć.
Lily chociaż niechętnie odsunęła się, żeby i Luke mógł się przywitać. Chłopak niespodziewanie chwycił ją w pasie uniósł do góry. Cmoknął ją spontanicznie w usta, po czym uśmiechnął się szeroko, gdy natychmiast odsunęła się od niego zesztywniała i zaskoczona.
Co mogło bardziej świadczyć o jej tożsamości niż to?
Arthemis bez oporu tolerowała dotyk tylko jednego mężczyzny na świecie...
Widząc, że Luke uśmiecha się do niej z chochlikowatym błyskiem w oku, odpowiedziała mu tym samym.
-      Głupek – mruknęła.
Luke roześmiał się i postawił ja na ziemi.
Ponad jego ramieniem Arthemis spojrzała na przypatrującego im się z niewyraźna miną Albusa. Wiedziała, że raczej mu nie chodzi o to, że nie był pewny, czy to naprawdę ona.
~     Mam cię kopnąć w tyłek, żebyś mi uwierzył? – zapytała go w myślach.
Jego zielone oczy rozszerzyły się, gdy poderwał głowę, żeby spojrzeć jej w oczy. Uniosła drwiąco brew.
-      Rodzice powinni byli mi napisać!! – wykrztusił.
-      Pewnie wypadło im z głowy, gdy James odzyskał pamięć – odpowiedziała wzruszając ramionami.
Albusowi opadła szczęka, Lucas wytrzeszczył na nią oczy, Rose ścisnęła jej nadgarstek z taką siłą, że Arthemis poczuła ból. Lily wstrzymała oddech.
W końcu Lucas zaśmiał się i rzucił:
-      Przypomniał sobie, gdy cię zobaczył?
-      Nie – odpowiedziała zdziwiona faktem, że nie byli zaskoczeni. – Oczywiście, że nie. Wygląd zewnętrzny mógłby zostać podrobiony, mogłaby być to iluzja. James musiał mieć po prostu pewność, że ja to ja... Musiał mnie dotknąć.
Rose uniosła zdziwiona brwi. I nagle usłyszeli histeryczny śmiech.
-      Wiedziałem! Wiedziałem, że chodzi o ciebie! Nie było żadnej logicznej przyczyny jego amnezji! – Albus rzucił się na krzesło, a potem oparł łokcie na stole i ukrył twarz w dłoniach.
Arthemis wyswobodziła się z uścisku Rose i podeszła do Albusa.
Lucas obejrzał się na Pokój Wspólny. Lily wzięła się pod boki.
-      Nie macie co robić? - krzyknęła. – Idźcie sie czymś zająć!
Rozmowa w kacie salonu Gryfonów toczyła się cicho, między dwiema osobami.
-      Al? – zapytała niepewnie.
-      Przez dwa tygodnie nie wiedzieliśmy, czy przeżyjesz – powiedział z trudem, cicho. – Przez dwa tygodnie przechodziliśmy piekło, bo wiedzieliśmy, że jeżeli nie przeżyjesz, James też nie przeżyje. Przez dwa tygodnie szukałem sposobu, żeby przywrócić mu pamięć, bo wiedziałem, że tylko on byłby w stanie wybudzić cię ze śpiączki, gdybyś nie wybudziła się sama. Ale takiego sposobu nie było, jeżeli nie było, żadnej logicznej przyczyny jego niepamięci. A teraz mówisz mi, że po prostu musiał cię dotknąć?! Mówiliśmy mu twoje imię, pokazywaliśmy mu zdjęcia, ale on nie reagował...
-      A jakie ma znaczenie imię? Jakie znaczenie ma zdjęcie? – zapytała cicho. - Gdy tak naprawdę nie możesz dotknąć tego, co ma przedstawiać?
Albus nadal wydawał się nie rozumieć. Był wściekły, przestraszony brakiem logicznego wytłumczenia.
-      Al... – zaczęła Arthemis. – On widział jak spadłam... trzymał mnie za rękę, ale mimo to spadłam...
Al powoli podniósł na nią wzrok.
-      Nie jestem w stanie... wytłumaczyć ci... Porównać z czymś, opowiedzieć ci słowami... jak wielki ból niesie z sobą patrzenie, jak znika... cały twój świat – przełknęła ślinę. – James zablokował pamięć, bo tylko tak mógł to znieść. Rozumiesz?
Al przyglądał jej się przez chwilę, a potem skinął głową. Potem uderzył czołem o blat i opuścił ręce wzdłóż ciała. Arthemis odskoczyła zaskoczona.
-      Cieszę się, że cię widzę – jęknął w końcu niechętnie.
Arthemis przez chwilę patrzyła, a potem roześmiała się radośnie i trochę złośliwie. Widząc, że to już raczej koniec osobistej rozmowy, reszta przysiadła się, obserwując Arthemis, jakby ta miała się zaraz ulotnić.
-      A więc gdzie jest James? – zapytał Lucas.
-      Przekonałam go, żeby jeszcze został, pobył z rodzicami i poddał się badaniu, które na nim wymusili. Przyjedzie za dwa, trzy dni...
-      I on się zgodził? – prychnął Lucas.
-      Niechętnie – przyznała Arthemis, wzruszając ramionami. Przyjrzała się ich twarzom, a potem nachyliła się nad stołem. – Cóż nie było mnie tu przez jakiś czas, a chyba coś się działo... – mruknęła do siebie. – Tak więc, z tobą, - wskazała na Albusa, który aż podskoczył – porozmawiam za chwilę. Ty – skinęła głową Rose – opowiesz mi wszystko wieczorem. A wami... - Lucas i Lily spojrzeli po sobie niepewnie, gdy Arthemis zmrużyła oczy. – Wami zajmę się, gdy tylko zorientuje się, co się dzieję... A teraz marzę o kolacji. Długo jeszcze? – zapytała, jednocześnie patrząc na zegarek Albusa.
-      Nie. W sumie, jak będziemy wolno iść, to już możemy się zbierać – westchnął Albus.
Wstali więc i udali się do Wielkiej Sali.
Arthemis szła w pewnym oddaleniu od reszty razem z Albusem. Chłopak miał złe przeczucia, gdy przez pierwsze dwa piętra raczej milczała.
-      No, więc? – rzuciła cicho, a on mimowolnie się skrzywił. Wyglądało na to, że celowo zwlekała, oczekując, że sam zacznie rozmowę. Może powinien był to zrobić? Może wtedy dałaby spokój? Wiedział jednak, że wszystko to robiła dlatego, że to pomagało. Ona nie rozwiązywała cudzych problemów, ale w jakiś magiczny sposób, sprawiała, że jak się wygadałeś, wszystkie twoje problemy stawały się bardziej dotykalne. Łatwiejsze do rozwiązania, albo chociaż możliwe do rozwiązania...
Albus westchnął i się poddał. W końcu i tak by się dowiedziała.
-      Po prostu... trochę odsunąłem Lizbeth – westchnął ciężko.
-      Dlaczego? – zapytała spokojnie.
To właśnie była jej broń. Zadawała odpowiednie pytania, albo nie zadawała ich wcale. I do cholery wszyscy za tym tęsknili!
Albus długo nie umiał odpowiedzieć.
-      Nie chciałem jej w to mieszać...
-      W co?
-      W całą tę sytuację – zgrzytnął zębami.
-      O ile się nie mylę i tak została w nią wplątana, prawda? Jak cała szkoła...
-      Ale ona jest zbyt blisko i...
-      ... i musiałbyś się z nią podzielić swoimi uczuciami, a to było zbyt trudne.
Albus spojrzał na nią ze złością. Przejrzała go na wylot w ciągu pięciu minut. Cholerna baba!
-      No i co? Nic nie powiesz? – syknął.
-      A co mam ci powiedzieć? – Arthemis wzruszyła ramionami. – Nie mam prawa, robić ci kazań na ten temat. James czasami do tej pory musi ze mną walczyć, żebym powiedziała mu jak się czuję... Bo to zawsze jest trudne, Al... Ale z czasem staje się łatwiejsze...
Albus przez dłuższą chwilę milczał.
Arthemis rozglądała się po korytarzach. Zauważyła niepokojące poruszenie, które nastawało, gdy którędyś przeszła. Niektórzy jej machali, niektórzy krzyczeli zaskoczeni, inni pukali stojących obok towarzyszy i pokazywali ją sobie palcami.
Widziała radość i ulgę na twarzach, równie często, jak złość i zawód. To ją niepokoiło... Bardzo.
-      A czemu... w końcu mu jednak wszystko mówisz? – zapytał cicho Albus.
-      Bo nie lubię, kiedy się martwi – odpowiedziała po prostu. – A poza tym... wiem, że będę go potrzebowała, kiedy jakieś uczucie stanie się nie do zniesienia – westchnęła.
Gdy Albus i Arthemis odbywali ze sobą cicho rozmowę Rose i Lily uważnie i z niepokojem rozglądały się po otaczających ich ludziach. Gdzie tylko Arthemis przeszła zaczynały się szepty. Narastały one z każdą chwilą i w końcu spoglądając na siebie, uświadomiły sobie dość istotną rzecz, o której nie uprzedziły Arthemis.
Pognały do przodu, żeby ich wyprzedzić. Zagrodziły Arthemis drogę, zanim zdążyła wejść do Wielkiej Sali.
-      Arthemis! – wysapały. – Musisz o czymś wiedzieć!
Arthemis spojrzała najpierw na jedną potem na drugą.
-      O czym?
-      No, więc... kiedy ty... – zaczęła Lily.
-      ... byłaś niedysponowana – dokończyła za nią Rose. Arthemis uniosła brew.
-      Do rzeczy! – przerwała jej.
-      Chodzi o to, że za tymi drzwiami czeka na ciebie horda pogrążonych w iluzjonistycznych i nierealnych marzeniach dziewczyn, które przez ostatnie dwa tygodnie tworzyły dokładne scenariusze, jak zajmą twoje miejsce, gdy James nadal z amnezją wróci do szkoły i żaden z tych scenariuszy nie zakładał, że wrócisz razem z nim – wydyszała jednym tchem Rose, krzywiąc się i z niepokojem oczekując jej reakcji.
Arthemis zamrugała.
-      Chcesz mi powiedzieć – zaczęła wolno, - że ktoś...
-      ... ćwierć żeńskiej populacji szkoły... – uściśliła usłużnie Lily.
-      ... chce wykorzystać amnezję Jamesa...
-      ... i twoją chorobę... – dodała Rose.
-      ... żeby go zdobyć? – zakończyła Arthemis.
Rose i Lily jednocześnie skinęły głowami. Obserwowały ją z uważnie, jakby zamierzała zaraz doprowadzić do masakry w Wielkiej Sali.
-      James odzyskał pamięć. Ja przytomność. Państwo Potter nie dopuścili do niego żadnych listów od kogokolwiek od chwili, gdy wyszedł ze szpitala. Więc nawet jeżeli, któraś z nich coś planowała, to jeszcze nawet nie zdaje sobie sprawy, że nic z tego nie wyjdzie – powiedziała spokojnie.
-      Ale nadal o tym myślą. A taka ilość emocji może na ciebie źle wpłynąć – powiedziała cicho Lily.
Arthemis uśmiechnęła się delikatnie i dotknęła jej ramienia.
-      Dam sobie radę – powiedziała stanowczo.
Dziewczyny nie wyglądały na przekonane jednak usunęły się jej z drogi.


Następnego dnia Arthemis wstała z olbrzymium bólem głowy.
„Wstała” było słowem, które pozwalało jej zachować chociaż trochę godności.
Wiedziała skąd się wziął ból głowy. Jej bariera miała jeszcze dziury i miała spore trudności z odbudowywaniem jej. Znaczyło to tylko, co uczenie się tego od podstaw.
A gdy wczorajszego wieczora, przez Wielką Salę przeszła fala podnieconego szeptu i wszystkiego głowy zwróciły się w jej stronę, żeby się upewnić, że to na pewno ona – z całej siły musiała walczyć o to, żeby nie pokazać po sobie, że nie może złapać tchu.
Gryfoni przywitali ją gorąco. Max i Justin zaczęli gwizdać, krzyczeć, śmiać się, a gdy już ją dopadli, zaczęli ją podrzucać w powietrze.
I właśnie to... zwróciło na Arthemis uwagę całej szkoły.
I wtedy się zaczęło...
-      Co ona tu robi?
-      Nie ważne! Jego tu nie ma! Pewnie jej nie pamięta!
-      Naprawdę?! Myślisz, że wróci?
-      Oczywiście. Przecież amnezja nie jest śmiertelna. Muszę go zobaczyć jako pierwsza! Nie ma szans, żeby po raz kolejny wybrał ją! Przecież to musiał być przypadek!
Arthemis zadrgała powieka. A była to, jak się okazało później, najłagodniesza opinia o ich związku i najłagodniejsza próba usunięcia jej z drogi.
Wybierając szkolne ubrania, postanowiła się tym nie przejmować i wzmocnić swoją blokadę. Tylko to mogło jej jakoś przeszkodzić.
Jeszcze tylko trzy dni, powiedziała sobie. Gdy wróci, wszystko będzie dobrze. Niech już wróci, dodała żałośnie w myślach, ale od razu się skarciła. Nie ma powodu, żeby się nad sobą użalała, szczegółnie, że James był całkowicie zdrowy. Nie ma żadnego sposobu, żeby uwierzył...
Arthemis uderzyła czołem w kolumienkę łóżka.
Przestań o tym myśleć! – nakazała sobie ostro.
Wyszła z dormitorium postanawiając, że szybko nadrobić zaległości z dwóch tygodni, zarówno w lekcjach, jak i aktywności fizycznej.
Szybko zbiegła po schodach, ale i tym razem coś ją zatrzymało zanim dotarła do Wielkiej Sali na śniadanie. Pomimo tego, że uparcie nie zwracała uwagi na wszystkie myśli dotyczące jej i Jamesa i tak nie dnao jej o tym zapomnieć.
Stanęła przed nią Valentine. Uśmiechnęła się szeroko, a potem uściskała zaskoczoną Arthemis. Chwilę później dołączyła do niej Anabell.
-      Cześć! Co masz zamiar z tym zrobić? – rzuciła na wstępie.
Obie wpatrywały się w nią z wyczekiwaniem.
Westchnęła.
-      Dziewczyny... rozumiem waszą złość. Sama ją czuję. Ale, jak chcecie walczyć z iluzjami? Żadna z nich nie zrobiła nic poza mówieniem i myśleniem. Dopóki któraś nie wykona jakiegoś ruchu są bezpieczne. Ale jeżeli chociaż jedna zbliży się do Jamesa... wtedy pożałują... – dodała złowieszczo cichym głosem.
Dziewczyny chyba dały się przekonać, bo zaczęły pytać o Jamesa i jego stan zdrowia. Potem spokojnie poszły na śniadanie, podczas którego Arthemis z całej siły skupiała się na nich, żeby się nie skupiać na otaczającej ją chmurze zawiści. Udawało jej się to – do pewnego stopnia.
Rozumiała popularność Jamesa i już dawno się z nią pogodziła. Nie doceniła jednak samej siebie. Mogła ignorować myśli innych, ale nie otwarte zaczepki.
Zaczepki nie dotyczyły jednak Jamesa... tylko jej.
Chłopacy oszaleli. Wpadali na nią na korytarzu. Rzucali jej liściki i namawiali na rozmowę. Kilku – tych zbyt nachalnych – wylądowało w skrzydle szpitalnym, bo Arthemis nie miała już cierpliwości. Tak więc była atakowana z dwóch stron i z uporem maniaka odliczała dni, wierząc, że gdy wróci James wszystko się ułoży.
W nocy czwartego dnia, blada i nadal zbyt szczupła, kładła się spać. Było jej trochę niedobrze i bolała ją głowa. Myśli nienależące do niej przelatywały jej przez umysł. Żebyjuż o tym myśleć schowała głowę pod poduszkę i walczyła o chociaż odrobinę snu.


James stanął w gabinecie profesora Longbottoma, a zanim jego matka.
-      James! Jak...
-      Dobrze! – przerwał mu szybko James. – Panie profesorze, bardzo pana przepraszam, ale naprawdę, naprawdę chcę zobaczyć się z Arthemis – dodał i chwilę potem wybiegł z gabinetu.
Neville uniósł zaskoczony brwi, a potem przeniósł rozbawiony wzrok na znużoną twarz Ginny.
-      Widzieli sie naprawdę krótko – mruknęła na usprawiedliwienie syna.
-      Mhm... – mruknął spokojnie Neville.
-      Był nie do wytrzymania! – wyrzuciła z siebie Ginny i usiadła na przeciw jego biurka. – Marudził, wypytywał i nawet chciał odwiedzić Tristana. Ostatniego dnia uzdrowiciele wypchnęli go za drzwi!
-      Chcesz herbatę? – zapytał z dobrotliwą miną Neville.
-      Poproszę – westchnęła Ginny.


Ponieważ była pora obiadu James niczym pies myśliwski pognał do Wielkiej Sali zakładając, że właśnie tam znajdzie Arthemis.
-      James?! James!! Mogłeś nas uprzedzić! – na środku korytarza usłyszał wołanie. Odwrócił się i wpadł prosto na Lucasa. Otrzymał powitalny cios między łopatki, z taką siłą, że aż poczył to w mostku. – No, więc jestem chłopakiem twojej turniejowej partnerki... – zaczął tonem konwersacyjnym i roześmiał się, gdy James zmrużył oczy. – Musiałem sprawdzić, czy pamiętasz – wyjaśnił wesoło Luke.
-      Gdybyś mi coś takiego powiedział od razu bym sobie przypomniał – burknął.
-      Na to nie wpadłem – uśmiech nie schodził z twarzy Lucasa, dopóki James nie zapytał:
-      Gdzie Arthemis?
Lucas rozejrzał się. Na korytarzach nie było zbyt wielu ludzi, bo większość była na obiedzie. Widząc zmianę na jego twarzy, James złapał go za łokieć z nieznaną dotąd siłą.
-      Nie strasz mnie – powiedział ostro.
-      Sorry – westchnął Lucas. – Arthemis jest na obiedzie.
Z Jamesa uszło powietrze.
-      Więc, co jest nie tak?
-      Chłopacy ją zaczepiają...
-      Słucham? – zapytał złowieszczym tonem.
-      ... bo myślą, że nadal nic nie pamiętasz. Kilku już trafiło do szpitala. – James uśmiechnął się z satysfakcją. – To cię pewnie wkurzy, ale to nie jest największy problem...
I Lucas, który, chociaż się w to nie mieszał, obserwował wszystko uważnie, opowiedział Jamesowie o wszystkim. O sensacji, jaką była jego amnezja. O dziewczynach, które uważały, że mają prawo nim manipulować. O reakcji Arthemis i o tym, jak pomimo wszystko mocno to przeżywa. O tym, że plotka głosie, że skoro Arthemis wróciła sama, to on nadal nic nie pamięta.
-      Wydaje mi się, że ona po prostu nie może tego do końca blokować – powiedział Lucas cicho.
James poczuł jeszcze większą potrzebę zobaczenia Arthemis. Skinął głową i ruszył korytarzem, ale rozmowa chyba zajęła im sporo czasu, bo na górne piętra zaczęło się wylewać sporo uczniów.
James niczym lodołamacz szedł w przeciwną stroną, a Lucas kilka kroków za nim.
Niespodziewanie, na szyi James uwiesiła się burza ciemnobrązowych loków i owiała go chmura kwiatowych perfum.
-      James! W końcu przyjechałeś! Tak, tęskniłam!
Lucas zamrugał zdziwiony. Nie sądził, że ktoś wpadnie na pomysł popełnienie samobójstwa w taki sposób...
James zacisnął zęby z taką siłą, że mało nie popękały. Szarpnął dziewczyną i odsunął ją od siebie.
-      Wiem, że możesz mnie nie pamiętać, ale jestem...
-      Powiedzi to słowo a wyrwę ci język – przerwał jej śmiertelnie poważnym tonem James.
Lucas się skrzywił. Obrazowa groźba.
-      Ale ja... – zająknęła się dziewczyna w szatach Ravenclawu.
-      Nie zbliżaj się ani do mnie, ani do Arthemis North – dodał James i ją ominął. Gdy Luke do niego dołączył, warknął: - Czy one wszystkie są nienormalne?
-      Nie wiem, ale ta ma dziesięć punktów za refleks, przecież jeszcze nikt nie wie, że jesteś w szkole – odparł jego przyjaciel.
-      Zaraz zrobię z tym porządek – warknął James i wszedł do Wielkiej Sali.


Arthemis jadła obiad później. Chciała uniknąć największego tłumu. Nadal było tu sporo osób, w tym dużo z dziewcząt, których starała się unikać.
To w niej narastało. Narastało nieubłaganie. Wlewało się przez nieszczelne mury jej blokady  i skżało sercę. Nie mogła tego przerwać. Jakby w jej żyłach nieprzerwanie krążyła wyniszczająca trucizna.
Nie umiała się przed tym bronić. Przecież nie mogła im zakazać o tym myśleć. O tym marzeć. Ale nie umiała przejść nad tym do porządku dziennego.
Robiła się coraz bledsza. Coraz bardziej chora i przesiąknięta myślami, nad którymi nie mogła zapanować. Czuła się słaba. Słaba i nie warta zaufania i uczucia, którymi obdarzał ją James.
Nie. Nie mogła dopuszczać do siebie takich myśli! – nakazała sobie surowo.
Wstała z takim pośpiechem, że niemal zwaliła siedzącą obok osobę. Wszyscy dookoła spojrzeli na nią ze zdziwieniem, może nawet z lekkim lękiem, bo patrzyła w stół przed sobą, a pobielałe pięści miała zaciśnięte z niewyobrażalną mocą.
Potem wzrokiem pełnym złości, wymieszanej z bólem i niedowierzaniem, spojrzała najpierw w jedną stronę stołu, potem w drugą.
Nie myśląc, z opuszczoną głową, z rozmachem odwróciła się od stołu i jej nos uderzył prosto w coś twardego. Wyczuła zapach, zanim poczuła na ramionach delikatne ręce.
Przełykając ślinę, podniosła wzrok. Nie wiedziała dlaczego, ale gdy spojrzała w jego orzechowo-czekoladowe oczy w jej własnych zaszkliły się łzy.
James spojrzał na nie i w jego wzroku Arthemis rozpoznała tę złość i czułość, która pojawiała się w nim za każdym razem, gdy coś wytrącało ją z równowagi do tego stopnia. Czułość – dla niej. Złość -  dla każdego, kto sprawił, że była choć w minimalnym stopniu nieszczęśliwa.
Szum narastał, głosy, które starała się ignorować zmieniły się w jeden wielki krzyk, ślepej wiary, że tym razem to jest ich szansa.
James też to słyszał i czuła, jak złość i irytacja w nim narasta. Nie do końca rozumiał, dlaczego Arthemis nie czuje tego samego. Czemu jest zamiast tego smutna? Ale nie musiał tego rozumieć. Wystarczyło, że wiedział, że jest nieszczęśliwa.
-      Taka delikatna – szepnął dotykając jej policzka, jakby był zrobiony z najwrażliwszego kryształu. Arthemis zadrżały usta.
Bardzo powoli. Z niesłychaną czułością i delikatnością. Tak, żeby wszyscy to zarejestrowali, James nachylił się i z nabożną czcią pocałował ją w czoło.
Gdy przymknęła oczy i oparła czoło na jego piersi, podniósł lodowaty i wściekły wzrok na wszystkich, którzy ostentcyjnie się na nich gapili.
-      Jesteście nużący – powiedział chłodno. – Mam dosyć takiego zachowania. I nie będę go dłużej tolerował. Jeżeli jeszcze raz ją unieszczęśliwicie.... Pożałujecie tego.
Potem zanim Arthemis zdążyła zaprotestować, wziął ją na ręce i wyniósł z Wielkiej Sali wśród ciszy i - był tego pewien – braku zrozumienia.


Postawił ją na ziemi na środku dziedzińca.
-      Przepraszam – powiedziała cicho Arthemis, patrząc na swoje buty.
-      Jestem niemal zadowolony, że zamiast się wkurzyć, postanowiłaś im odpuścić. Inaczej doszłoby do krwawej masakry...
Arthemis zaśmiała się cicho, a potem głośniej.
-      Jak mogę z nimi walczyć? Przecież nie robią nic złego...
-      Nie musisz. Już nie. – szepnął James. – Jestem tutaj – dodał, a potem zawładnął jej ustami.


Arthemis miała teraz  w nosie, wszystkie ciche komentarze na temat miłosnego eliksiru, rzucenia uroku na Jamesa itd. Miała to wszystko w głębokim poważaniu. James był na miejscu i był jej.
Wiedziała, że te myśli nadal będą zatruwać jej duszę, ale blokada stawała się coraz silniejsza, a ona miała teraz ważniejsze sprawy na głowie, a nie tylko pławienie się we wrogich jej marzeniach.
James nawet nie porozmawiał z Lily, Albusem, czy Rose. Pomachał im tylko, gdy przechodził przez Pokój Wspólny, popychając przed sobą Arthemis. Potem w niezbyt miły sposób wyrzucił Maxa i Justina ze swojego dormitorium i zamknął się z nią w dormitorium. Na całą resztę dnia.
Docinki na ten temat wkurzały Arthemis jeszcze trzy dni później.
Tak się cieszyli, że żyli. Tacy wdzięczni byli, że nic im nie jest, że gdy mieli się rozstać choćby na pięć minut, stanowczo protestowali. Gdy o drugiej w nocy nadal siedzieli w Pokoju Wspólnym przed kominkiem, nie zwracając uwagi na nic dookoła, zeszła do nich Rose.
Obudziła się po północy i dostała chwilowego zawału, na widok pustego znowu łóżka Arthemis. Na ich widok westchnęła i powiedziała, pukając Jamesa w ramię.
-      No, chodź. Nie będę krzyczeć...
I tak właśnie James, znalazł się „legalnie” w sypialni dziewcząt, a Arthemis mogła spokojnie zasnąć w jego objęciach.
Była zupełnie spokojna, dopóki nie usłyszała krzyków. Dzięki Bogu rozlegały się tylko w jej głowie. W rzeczywistości James mamrotał gorączkowo i rzucał się na łóżku.
Arthemis uniosła się na ręce.
-      James – szepnęła. – James – potrząsnęła nim.
-      Nie! Prosze nie! Nie puszczaj mojej ręki! Nie puszczaj! Arthemis!
-      JAMES! – szarpnęła nim. James otworzył oczy. – Nic mi nie jest – wykrztusiła. – Jestem cała!
Arthemis klęczała nad spoconym i przerażonym Jamesem. Przełykając ślinę podniósł się i przetarł dłonią twarz.
-      Przepraszam – szepnął. – Nie chciałem ci tego przypominać...
-      Ja tego nie pamiętam – odparła zanim pomyślała. – Nie pamiętam upadku – dodała, gdy na nią spojrzał.
W jego wzroku widniało cierpienie, jakby, cały czas miał to przed oczyma.
-      Nie mogę o tym zapomnieć... Cały czas to widzę, słyszę twój śmiech połączony ze łzami, czuję jak puszczasz moją rękę... – wykrztusił i ukrył twarz w dłoniach.
Arthemis zbliżyła się do niego nie mogąc tego znieść. Klęcząc, przytuliła go do piersi i oparła policzek na jego głowie.
– Słyszysz bicie mojego serca? – mruknęła łagodnie. - Tata, powiedział mi, że uzdrowiciele byli zaskoczeni, że przeżyłam. – James drgnął. – Mówił, że przy moich obrażeniach nie miałam zbyt wielkich szans...
-      Przestań – poprosił z trudem.
-      Gdy przetrwałam najgorsze – kontynuowała, - jeden z młodszych medyków, powiedział mu, że mam niespotykanie mocne serce. Że bije, pomimo tego, że dawno powinno się poddać. Że zachowuje się, jakby pomagało mu drugie serce. Śmiał się, mówiąc, że pewnie jestem niezwykle upartym człowiekiem. Wiesz, co mój tata powiedział wtedy?
James obejmując ją mocno, potrząsnął głową.
-      Że w pewien sposób tak jest... Gdy mi to opowiadał, widziałam na jego twarzy słodko-gorzkie uczucia, a gdy go o to zapytałam, wyjaśnił mi, że jest trochę zazdrosny, bo zdał sobie sprawę, że wyzdrowiałam tak szybko i tak bardzo walczyłam, tylko dla ciebie. – Ramiona Jamesa zacisnęły się mocniej. – Powiedział, że gdybyś nie miał amnezji i siedział dzień i noc przy moim łóżku, obudziłabym się pomimo śpiączki, obudziłabym się pomimo uszkodzeń całego ciała, bylebyś tylko nie był smutny... A ponieważ jestem tutaj i ty też tu jesteś... nie marnujmy czasu na strach i ból. Nawet jeżeli nie możesz o tym teraz zapomnieć, to w końcu ci się uda. No, i zawsze możesz sprawdzić, czy moje serce bije – dodała, a w jej głosie rozbrzmiała wesołość.
James przekręcił głowę i dotknął ustami jej skóry, dokładnie w miejscu, gdzie biło jej serce, składając na jej ciele wieczną pięczątkę. Potem uspokojony położył się na poduszce, przylegając do pleców Arthemis i zamknął oczy.
Arthemis wsłuchiwała się w jego uspokojony oddech. A potem usłyszała:
-      Nie zapomniałem cię zupełnie Arthemis... Cały czas czułem w piersi ucisk. Kłócie, jak wtedy, gdy ktoś mówi ci coś okropnego. Nasilało się to w momentach, gdy coś mnie poruszyło. Kolor włosów, w specyficzny sposób wypowiadane słowo, sposób chodzenia... Gdy teraz o tym pomyślę, wszystko to kojarzy mi się z tobą.
Arthemis przytuliła do policzka jego dłoń i zasnęła.


Arthemis i James w jakiś dziwny sposób dla całej szkoły stali się nierozłączni. Po raz pierwszy zarówno chłopacy, jak i zaślepione dziewczyny dostrzegały ich połączone ręce, bliskość podczas wszystkich posiłków, spotykanie podczas wszystkich przerw w zajęciach.  Nikt wcześniej tego nie dostrzegał. Teraz jednak było to widoczne i to bardzo. Nawet do przesady. A to dlatego, że Arthemis i James jeszcze nie otrzeźwieli po przetrwaniu katastrofy i zachowywali się, jak nigdy – jakby dopiero się w sobie zakochali.
Co prawda, minęły dopiero dwa dni od ich powrotu, ale wszystkie fanki Jamesa, chyba zaczęły tracić nadzieję. Arthemis nie musiała z nimi walczyć... i tak nie miały żadnych szans z ich dwójką.
-      Mogłoby im już przejść – westchnął Albus z niesmakiem.
-      Czemu? – zapytała Rose, rozmarzonym wzrokiem, wpatrując się w Arthemis i James, którzy wybierali się na wiosenny spacer. Koniec kwietnia idealnie nadawał się dla zakochanych.
-      Czemu?! – zapytał z niedowierzaniem. – Przecież to nie jest normalne!
Rose patrzyła na niego dostatecznie długo, by się zawstydził. Wiedział, że doskonale zdaje sobie sprawę, że jeszcze nie zrobił nic, żeby przeprosić urażoną Lizbeth.
Rose w końcu odwróciła wzrok.
-      Widziałeś, jak wczoraj wpadła mu w ramiona?
-      Byliśmy na śniadaniu, trudno było nie zauważyć, jak gna przez całą Wielką Salę, żeby wpaść Jamesowi w ramiona – prychnął ironicznie.
-      Uważasz, że to nienormalne? – zapytała Rose zdziwiona.
-      Tak – burknął.
-      Czemu? – zapytała naprawdę zainteresowana.
-      Bo to Arthemis – burknął.
-      A ona nie ma prawa okazywać uczuć?
-      Nie o to mi chodzi! – burknął. – Ona tego nie lubi... – Tak, jak ja, dodał w myślach.
Rose zaśmiała się cicho.
-      Arthemis nie lubi, gdy ktoś wie, że okazuje uczucia, co nie znaczy, że nie zamienia się w prawdziwą szalenie zakochaną nastolatkę, gdy tylko zostają sami... Arthemis było ciężko, ale w końcu potrzeba udowadniania Jamesowi jej uczuć, przeważyła... Każdy w końcu się poddaje... – dodała cicho, przypominając sobie tamto niezwykłe uczucie, gdy Scorpius w bibliotece poddał się swoim uczuciom po raz pierwszy. – Poza tym – Rose przekrzywiła głowę i spojrzała na Albusa. – nie uważasz, że to jest przyjemne uczucie? Gdy sprawiasz komuś radość swoimi uczuciami? Nie jest ci wtedy wdzięczny i szczęśliwy? Czy ty nie czujesz się lepiej? – Rose pomyślała o Colinie. I o Scorpiusie. I o sobie. I z przykrością stwierdziła, że już dawno nie uśmiechała się tyle, co przy Colinie przez ostatni tydzień. Może Scorpius nie mógł się oprzeć jej smutkowi, ale Colin, pomagał jej go przezwyciężyć.
Albus zerknął przez pokój wspólny na Lizbeth, która pomagała upiąć właśnie włosy Mary Lynn, uśmiechając się przy tym, jak zawsze łagodnie i wysłuchując paplaniny koleżanki. Nie narzucała mu się, ale wiedział, że to jego wina. Nie należała do osób, które umiały nim potrząsnąć, a Bóg mu świadkiem, że czasami tego bardzo potrzebował.
Chyba powinien ją uświadomić w tym względzie, pomyślał Albus i uśmiechnął się na myśl o tym, jak zareaguje...


Arthemis i James przelecieli przez zamek jak na skrzydłach. Zatrzymywali sie gdzie niegdzie, żeby obdarzyć się krótki, radosnym pocałunkiem.
Niektórzy ludzie mijali ich patrząc porozumiewawczo, radośnie, albo w przypadku większości dziewcząt – wzrokiem pozbawionym wszelkich złudzeń.
Gdy wyszli na dziedziniec i przebiegli, jak dzieciaki przez błonie, machając połączonymi dłońmi do ludzi nad jeziorem, słońce było już wysoko na niebie.
Omijając starannie chatkę Hagrida, skryli się wśród potężnych drzew Zakazanego Lasu.
-      Widać stąd zamek? – zapytała, szczebiotliwym tonem Arthemis, patrząc na Jamesa zalotnie.
James obejrzał się przez ramię.
-      Nie – odpowiedział spokojnie.
-      Och, dzięki Bogu! – wyrzuciła z siebie, uszczypliwym tonem dawnej Arthemis. – Myślisz, że już wystarczty? – zapytała z nadzieją.
-      Od kilku dni nikt się do nas nie zbliża, a zawiść zmieniła się w przygnębienie, więc... myślę, że tak – odpowiedział z psotliwym uśmiechem.
Arthemis usiadła na pobliskim pieńku, wyraźnie odprężona po jego słowach.
-      Naprawdę nie sądziłam, że twój plan wypali – westchnęła, przymykając oczy i ciesząc się słońcem prześwitującym przez gałęzie drzew. – Nastolatkowie są nieskomplikowani...
-      I co? Trzeba było się ze mną kłócić cały dzień po moim powrocie? – odpowiedział zgryźliwie.
-      Zamknąłeś mnie w dormitorium, czułam się przyparta do muru – odparła obronnie.
-      Mój plan przewidywał szybkie działanie. Nie mogłem pozwolić, żebyś go zepsuła -  rzekł ze śmiechem.
-      Acha – burknęła ponuro. – Czyli twoje wejście do Wielkiej Sali i wyniesie mnie stamtąd, było tylko starannie zaplanowanym posunięciem?
-      Nie – odpowiedział. – Byłem naprawdę wkurzony... Gdyby nie to, że brama stała mi na przeszkodzie, wyniósł bym cię z Hogwartu z dala od tych wszystkich pustaków...
Arthemis uśmiechnęła się lekko.
-      Nie musimy odwalać jutrzejszego numeru? – zapytała z nadzieją.
-      Nie – odpowiedział, krzywiąc się. -  To takie ciężkie?
-      Nie. Lubię cię dotykać – szepnęła, łapiac jego rękę i przyciągając go bliżej. – Bardzo – dodała jeszcze ciszej. – Lubię mieć cię tylko dla siebie. – Arthemis wstała, ocierając się o niego. – Cieszę się, że to jest tylko nasze. Nie chcę żadnych przedstawień, czy popisywania się.
James zrobił krok do przodu i oparł ją o pień.
-      Ale poskutkowało, prawda? Mówiłem ci już kilka miesięcy temu, że gdybyśmy byli bardziej widoczni, to by nas zostawili w spokoju – szepnął, dotykając ustami jej szyi.
-      Wolę się ukrywać i mieć cię tylko dla własnej przyjemności – odparła, splatając ręce na jego karku.
-      Jeszcze nie wiesz, co to przyjemność – szepnął, dotykając wilgotnymi ustami jej ust. – Pokażę ci to... – jego dłonie wsunęły się pod koszulkę i przesunęły się wolno w górę. – Bardzo, bardzo... powoli... – zaledwie musnął materiał bawełnianego stanika, a zapłoną w niej ogień. James pocałował ją lekko i odsunął się. – Już wkrótce – dodał z pełnym satysfakcji uśmiechem.
-      Świnia – burknęła.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
-      A więc koniec akcji „ Jesteśmy najszczęśliwasz parą na świecie”? – zapytała.
-      Tak. Bedziemy teraz „Najszczęśliwszą, tajemną parą na świecie” – odpowiedział i trzymając ją za rękę ruszył z powrotem do zamku. – Jestem pewien, że Albus odetchnie... Ogólnie, to kim jest ten koleś? – zapytał James, gdy dojrzał Rose nad jeziorem, z ksiażkami na kolanach i w towarzystwie jakiegoś kolesia.
-      To Colin – odpowiedziała Arthemis. – Krukon z siódmej klasy.
-      A co, ona z nim robi? – zapytał.
Arthemis wzruszyła ramionami. Problem polegał na tym, że Rose raczej nie kwapiła się, do określenia swojego związku z Colinem. Nawet przed samą sobą. Według Arthemis na razie byli dobrymi znajomymi. Chociaż kiedy raz znalazła się koło nich, zdawało się jej, że Colin stanowczo nie czuje do Rose tego, co dobry znajomy.
-      Myślę, że miło spędza z nim czas... – powiedziała w końcu.
-      Taaak – westchnął ciężko James. – A nam się kończy urlop... Jutro znowu przybywają nasi nauczyciele obrony przed czarną magią.
-      Trzeba było zostać w szpitalu – powiedziała nieco złośliwie Arthemis.
-      Zostałbym – zapewnił ją, - gdybyś tylko została razem ze mną...
Arthemis roześmiała się, a potem spoważniała.
-      Zostaje tylko trzymanie za rękę – zapowiedziała stanowczo.
James wydął usta z nieszczęśliwą miną.
-      A jak znowu się zacznie?
-      Będziemy czujni – odparła raźnie.


Rose siedziała nad brzegiem jeziora w ciepły dzień, razem z Colinem, który opisywał właśnie właściwości położenia planet względem siebie w różnych konfiguracjach.
Czuła się przy nim inaczej. Spokojna. Odprężona... Nie musiała uważać na każde słowo...
Przyjrzała mu się z boku, gdy poprawiał okulary. Wyglądał w nich... seksownie. Rose zarumieniła się. Nie wiedziała, skąd jej to przyszło do głowy.
Miał karmelowe włosy. Takie określenie najbardziej do nich pasowało. Pobłyskiwały w nich jaśniejsze pasma. Miał prosty nos. Może nawet trochę zbyt poważny, jak na jego wiek. Bardzo jasne niebieskie oczy patrzyła zawsze łagodnie. Gdy nad czymś się skupiał między jego brwiami pojawiała się zmarszczka.
Colin spojrzał na nią, więc natychmiast odwróciła wzrok.
-      Coś się stało? – zapytał cicho.
-      Nie – odparła.
Przez chwilę milczał, a potem powiedział:
-      Szkoda, że częściej się nie uśmiechasz.
Rose zarumieniła się i pochyliła głowę jeszcze bardziej.
-      Wiesz... im mniej się będziesz cieszyć, tym większą potrzbę rozśmieszania cię będę czuł – powiedział niemal groźne.
Rose uśmiechnęła się mimowolnie.
-      O wiele lepiej! – krzyknął Colin, więc musiała się roześmiać. Wyciągnął rękę i dotknął jej policzka. – Masz tutaj coś – wyjaśnił cicho, gdy chciała się cofnąć.
-      Och... dziękuję – powiedziała i ponownie pochyliła głowę nad zadaniem, patrząc na niego spod oka.
-      Raczej nie dotykasz ludzi, prawda?
-      Słucham? – zapytała, pewna, że się przesłyszała.
-      Zauważyłem, że raczej trzymasz się na dystans. Zastanawiam się: dlaczego?
Bo Scorpius tak chciał, odpowiedziała sobie w myślach.
Pod żadnym pozorem nie zdradź się! Nie ujawnij, że się spotykamy! Nie przyznawaj się do uczuć do mnie. I nigdy nie mów o moich uczuciach do ciebie! – przypomniała sobie bezlitośnie słowa Scorpiusa.
Błędnie rozumiejąc jej pochmurną minę Colin wziął ją za rękę i skrył ją w swoich.
-      Widzisz... to proste – powiedział z uśmiechem. – Nauczę cię. Poprostu powtarzaj moje ruchy...
Rose z jednej strony chciała mu przerwać, a z drugiej, nie mogła się na to zdobyć. Gdy odgarnął jej włosy za ucho, zamknęła oczy. Po chwili jej umysł spłatał jej figla, bo całkowicie pogrożyła się w delikatnym, nieśmiałym dotyku. Jedynym odstępstwem od rzeczywistości w jej myślach, było to, że to inny chłopak jej dotyka. Gdy pod powiekami zobaczyła zafascynowaną twarz Scorpiusa, odsunęła się i przerwała kontakt.
Colin uśmiechnął się do niej nieśmiało i wrócił bez słowa do swoich lekcji, uprzejmie nie chcąc się narzucać. 
Rose czuła się niezręcznie. Rozdarta. Z jednej strony cudownie było się znużyć w czyjejś uwadze i zainteresowaniu, a z drugiej... to nie było to, o co jej do końca chodziło. W tych wszystkich gestach, czegoś jej brakowało. Nie czuła się... wypełniona...


Arthemis weszła do damskiej toalety, bo jakiś wewnętrzy głos kazał jej tam wejść. Jakiś lekki, niemal nieodczuwalny negatywny przebłysk jakiegoś odczucia, związanego z kimś jej bliskim. Nie namyślała się zbyt długo, tylko przeszła przez cały zamek, żeby dotrzeć do jego źródła.
Nie szczypiąc się, otworzyła uchylone drzwi jednej z kabin i zobaczyła pochylającą się nad sedesem Valentine.
-      Valentine? Co się stało?
Valentine nie mogła jej odpowiedzieć przez napad torsji.
-      Chyba się czymś zatrułam – wykrztusiła w końcu, łapiąc oddech.
Arthemis przez dłuższą chwilę przyglądała jej się, z niepokojem przypomniała sobie Lily w podobnej sytuacji, kilka miesięcy wcześniej. Ale czemu Flint miałby teraz atakować Valentine?
-      Co dzisiaj jadłaś? – zapytała, szukając jakiegoś bardziej racjonalnego wyjścia.
-      Grzankę bez niczego na śniadanie, jabłko i wypiłam trochę Głosozmieniacza. Fred wymyślił nowe, genialne smaki. Jest naprawdę smaczny... -  nie udało jej się skończyć zdania, bo znowu musiała pochylić się nad muszlą.
-      Masz słaby żołądek? – zapytała Arthemis, podeszła do umywalki, wyczarowała ręcznik i zwliżyła go zimną wodą.
-      Mam czterech braci, słaby żołądek, byłby dla mnie gwoździem do trumny – odparła Valentine zgryźliwie. – Nigdy mi się coś takiego nie zdarza...
Arthemis wróciła do niej, odsunęła jej włosy i położyła na karku zimny ręcznik. Valentine zaklęła.
-      Widziałaś się z Fredem na Wielkanoc? – zapytała mimochodem.
-      Tak. Pokazywał mi nowe pomysły Weasleyów. Boże, chroń następne pokolenia! – dodała w przypływie wisielczego humoru. – A Głosozmieniacz dobrze prosperuje w szkole. Fred uważa, że to świetna reklama, rozdawać trochę za darmo... Ludzie go polubią i zaczną kupować nie tylko, jako gadżet...
Arthemis zamyśliła się.
-      I robiliście tylko to?
-      A co, innego mieliśmy... – zaczęła  zirytowana Valentine, ale zamilkła, spojrzawszy na na Arthemis, która uniosła brew, jakby oczekiwała od niej wzmożonego myślenia.
Valentine opuściła klapę i usiadła z wrażenia na sedesie.
-      Nie myślisz chyba, że... – zaczęła cicho, ale niespodziewanie przerwała i zbladła, jakby coś jej się przypomniało. – Na Merlina... moi bracia go zabiją... – szepnęła, wpatrując się w przestrzeń.
Arthemis mimowolnie parsknęła śmiechem. Chciałaby być świadkiem konfrontacji Jonsów z Fredem...
Valentine spiorunowała ją wzrokiem.
Arthemis odchrząknęła, żeby zamaskować rozbawienie.
-      To... jest twoje największe zmartwienie teraz?
-      Teraz, teraz – prychnęła Valentine. – Jeszcze nic nie wiadomo. – Po chwili jednak ukryła twarz w dłoniach. – Co ja zrobię?! – jęknęła.
Arthemis poderwała ją do góry i zadziwiajac sama siebie, objęła ją spontanicznie. Pochyliła się nad jej uchem i wesoło powiedziała:
-      Oczywiście dasz się przebłagać Fredowi i łaskawie uwierzysz, że będzie dobrym mężem...
Valentine załamana i zdezorientowana położyła jej głowę na ramieniu.
-      Ale... przecież...
-      Jednak, jeżeli uciekniesz, Valentine, sama pomogę Fredowi cię ścigać – dodała Arthemis, uśmiechając się szeroko.
-      Mnie się wali świat, a ty się uśmiechasz – jęknęła z pretensją dziewczyna.
-      Niedługo sama się będziesz uśmiechać – zapewniła ją Arthemis. – A teraz nie panikuj, idź się połóż, odpocznij, a jak będziesz już pewna... wtedy zastanowisz się, co robić...
Valentine westchnęła ciężko i ponieważ  nie mogła się zdobyć na żaden logiczny sprzeciw, a jej zwyczajowa przekora schowała się gdzieś w kąt, skinęła głową i potulnie posłuchała przyjaciółki.


Arthemis oczywiście milczała jak grób. Nikt nie byłby w stanie wymusić na niej odpowiedzi na pytanie: czemu Valentine wymiotuje? Bo oczywiście nie była niczego pewna. Po, co rozsiewać plotki?
Zachichotała i pokręciła z niedowierzaniem głową, gdy sobie przypomniała, że był to jeden z pomysłów Jamesa. Gdy zamknął ją wtedy w dormitorium nie robili tego, co wszyscy myśleli, że robili. No, może było trochę całowania...
James stwierdził, że, aby zapobiec rozszerzaniu się pandemii idiotek należy działać szybko i zdecydowanie. Pokazywać się, całować, trzymać za rączki, siedzieć na kolanach, robić słodkie minki i słodkie rzeczy. Ogólnie zachowywać się, jak idioci.
Oczywiście stanowczo przeciw temu protestowała... Przekonały ją dwie rzeczy.
Pierwsza, gdy James powiedział:
-      To, że ranią twoje uczucia, wkurza mnie dostatecznie mocno. Jakie mają prawo mówić, że nie jesteś dla mnie dobra. Tylko ja o tym decyduje! A jesteś idealna! I niech się wypchają – nerwowo przeczesał włosy. – Ale próbują mną manipulować i to mnie wkurza jeszcze bardziej.
Nawet po jego słowach była negatywnie nastawiona do jego planu.
Dopóki nie powiedział ( i to była druga rzecz), że jeżeli to wszystko nie zadziała, to osobiście rozprowadzi plotkę o tym, że Arthemis jest w ciąży.
Dopiero wtedy zaniemówiła... Po prostu w jej umyśle pokazała się wielka, białą kartka z napisem: „Używanie tymczasowo zawieszone”.
A gdy stał nad nią, wyraźnie zadowolony z siebie, niczym dumny tatuś, wyimaginowanego dziecka, zdała sobie sprawę, że jeszcze chwilę, a walnie go w ten pusty baniak, który nazywał głową, tak, że na powrót straci pamięć.
-      Czyś ty postradał rozum?! – syknęła. – Czy wiesz, co by to wywołało?!
-      Oprócz tego, że wszyscy wyobrażaliby sobie nasze cudowne życie seksualne?
-      Odbiło ci!? – pisnęła spanikowana. – Chyba jednak mocniej uderzyłeś się w głowie niż sądziłam!
-      A więc? Przystajesz na pierwszą część planu? – zapytał przebiegle.
Postawił ją pod ścianą. Nie mogła się nie zgodzić...
Idąc korytarzem, trzy dni później, nadal trudno było powiedzieć jej, czy żartował, czy mówił całkiem serio. Bała sie, że to drugie...
Na korytarzach mijała ludzi z Głosozmieniaczem. Chyba im smakował. Cóż był bardzo słodki, smaczny, gazowany i jeszcze miał korzyści uboczne... Jedni pili go, żeby sobie robić jaja, inni pili i siedzieli cicho, nie odzywając się. Był to bardzo sprytny napój... tylko pierwsze łyki zmieniały głos, gdyż substancja czyniąca zmianę szybko wyparowywała, a spragniony mógł się cieszyć smakiem. Wiedziała, że nie wszystkie butelki pochodzą z darmowych próbek, które przysyłała od czasu do czasu Fred, gdyż nie dostawali ich w aż takich ilościach. Co znaczyło, że interes kwitł.
Gdy doszła do dziury za portretem Lily akurat tam wchodziła, a Lucas stamtąd wychodził. Arthemis aż z wrażenie zatrzymała się, gdy całkowicie pogrążeni we własnych myślach, wpadli na siebie i od razu odskoczyli, jak poparzeni. Potem Lily spojrzała zarumieniona na Lucasa i tak przez chwilę patrzeli na siebie, blokując przejście.
-      Cześć, elfie – rzucił w końcu Luke.
Lily pośpiesznie odwróciła wzrok.
-      Cześć – burknęła i chciała go ominąć.
Arthemis, jak na zwolninym obrazie widziała, tę nanosekudę, gdy Lucas koniuszkami palców, prawie nie odczuwalnie, przesunął po odsłoniętym nadgarstku Lily i poszedł dalej, a ona jakby wrosła w ziemię. Wpatrywała się w przestrzeń, jakby ją sparaliżowało. Jej rzęsy delikatnie drgały ponad rozszerzonymi źrenicami.
Arthemis była zafascynowana.
Była ciekawa od ilu lat Lucas, wykonuje takie niewidzialne i niemal nieodczuwalne gesty, byle tylko przelotnie dotknąć dziewczyny swoich marzeń. Rozumiała jego potrzebę dotykania jej i tym bardziej szanowała go za to, że robił to w takie delikatny i nienarzucajacy się sposób. Była pewna, że nie zaspokaja to jego potrzeby, ale nawet taka namiastka mogła uszczęśliwić, zakochanego człowieka.
Coś się jednak zmieniło. Z całą pewnością. Jeżeli nie w nim, to na pewno w Lily. Arthemis niemal słyszała przyśpieszone bicie jej serca i docierało do niej echo zawstydzających, słodkich uczuć, które ją ogarnęły.
Arthemis uśmiechnęła się do siebie. Lucas nie zdawał sobie sprawy, że jego gesty przestały być dla niej nieodczuwalne. Teraz Lily wyczuwała go każdą komórką, każdym włoskiem gęsiej skórki, którą wywołał.
Postanowiła mu jednak tego nie uświadamiać...
Podeszła do Lily i wyrwała ją z zawieszenia, w którym trwała.
-      Hej? Jakie lekcje dzisiaj mieliście?
Lily otrząsnęła się, zaróżowiła i powiedziała:
-      Lashlo, doprowadza mnie do szału. Moglibyście wrócić na lekcje i go jakoś wykończyć. Połowa szkoły odetchnęłaby z ulgą. Chyba tylko Ślizgoni go lubią, bo jest tak samo oślizgły jak oni...
Lily paplała, jakby mogła tym zatuszować swój stan. Arthemis tylko kiwała głową.
I tak, wiedziała swoje.


Arthemis nie mogła się nadziwić, że plan Jamesa rzeczywiście wypalił. Czy wszystkie te mrzonki fanek Jamesa wynikały z tego, że uważały, że on nie jest szczęśliwy? Może uznawały to za związek tylko z nazwy? Przecież nie wiele osób celowo niszczy czyjeś szczęście...
W każdym bądź razie ona zaczynała wracać do równowagi i James chyba też. Miała nadzieję, że nie śnią mu się koszmary... Bo on ze swojej strony idiotycznie postanowił, że nie będzie jej nimi męczył... Dlatego spała sama...
Kretyn! – Arthemis była odrobinę zła z tego powodu.
Dlatego też zajmowała się o wiele pożyteczniejszym zajęciem, niż wpatrywaniem się w baldachim łóżka. Tłumaczyła starą mołdawską księgę i szło jej coraz lepiej... Może odpoczynek sprawił, że jej mózg wszystko sobie uregulował i teraz było to łatwiejsze? Miała nadzieję, że w ciągu miesiąca, a najlepiej pod koniec maja będzie ją miała już przeczytaną.
W pierwszą sobotę po ich powrocie do Hogwartu – i ostatnią bez zajęć z jej ojcem... – Arthemis wpadła w dormitorium na Rose. Tak naprawdę jeszcze nie miała okazji, ani pretekstu, żeby zapytać, co się właściwie u niej i z nią dzieje. A musiała przyznać przed samą soba, że była tego ciekawa.
A ponieważ Rose wydawała się zagubiona przez cały czas stwierdziła, że czas z niej wyciągnąć, co ja gnębi.
-      Jeszcze nie zdążyłyśmy pogadać, co? – rzuciła, siadając po turecku na swoim łóżku.
Rose spojrzała nad nia znad podręcznika, a potem powoli go odłożyła.
-      Nie chciałam ci zawracać głowy... Po tej całej historii nie dziwię się, że chodził ci po głowie tylko James... Tak słodko wyglądaliście! – dodała cukierkowym tonem.
Arthemis zaśmiała się w duchu. Skoro nawet Rose dała się nabrać, to musiała być niezłą aktorką. Co prawda, wystarczyło zapomnieć, że patrzy na nią pół Hogwartu, a mogłaby to robić całe życie...
-      Powiedz, jak wpadłaś na Colina? – rzuciła Arthemis.
Rose niespodziewanie zamilkła, jak zaklęta. A potem najprawdziwiej zachichotała:
-      Dosłownie „wpadłam” na niego... Byłam w fatalnym nastroju. Ryczałam i w ogóle. A on zaczął gadać o swoich siostrach i był taki miły, i jakoś tak... się zaczęło... – dokończyła kulawo.
Arthemis zamrugała trochę zdezorientowana wypowiedzią Rose. Oczywiście jej przyjaciółka to zauważyła i zaczęła opowiadać o wszystkim od początku. Nawet nie pominęła Scorpiusa i jego gorąco-lodowatego zachowania.
-      Więc? – zapytała w końcu, czując, że za tą opowieścią, kryje się drugie dno. – Jesteś szczęśliwa?
-      Tak. Nie... Nie wiem – jęknęła w końcu Rose. – Rzecz w tym, że nie mam pojęcia, czy podoba mi się Colin, czy to, co robi, jak się zachowuje, co mówi. Gdzieś na krańcach mojego umysłu jest ideałem. Przytuliłby nawet ducha, gdyby mógł mu tym sprawić przyjemność i pocieszyć go jakoś. Jest taki... naturalnie i niewymuszenie delikatny! Jakby nie musiał ze sobą walczyć, żeby to okazać! – dodała zafascynowana.
Arthemis wyobraziła sobie nagle, co musiała znosić Rose. Każdy miły i czuły gest Scorpiusa poprzedzony był najpierw głęboką wewnętrzną walką. I poczuła współczucie. Do tego chłopaka, który tak naprawdę był całkowicie rozbity i zagubiony. Bardziej niż jej przyjaciółka.
Rose wydawała sie być bardzo zaniepokojona swoimi rozterkami.
-      Ale mimo wszystko... zawsze... zawsze... nawet, gdy tego nie chcę... myślę o Scorpiusie... – oczy Rose zabłyszczały. – Gdy Colin mnie dotyka... zamykam oczy i wyobrażam sobie... że to nie on – dodała łamiącym się szeptem. – Wiem, że w końcu go zranię...
-      Nie możesz mieć tej pewności – odpowiedziała łagodnie Arthemis. – Nie wiesz, co się stanie... Może z czasem ważniejszy stanie się Colin? Nie wiesz tego... Jeżeli cię uszczęśliwia i robi to dobrowolnie... to nie odbieraj ani jemu, ani sobie tych chwil. Co ma być to będzie... Może właśnie dzięki niemu odpowiesz sobie na wszystkie pytania, na które tylko ty możesz odpowiedzieć?
Rose uśmiechnęła się lekko zamyślona. Postanowiła już przed rozmową z Arthemis, że spróbuje.
Jednak gdzieś w zakamarkach jej duszy, w więzieniu, za kratami jej myśli... jej serce uparcie i wiernie wybijało jeden i ten sam rytm, do bólu powtarzając wszystkim niedowiarkom, że już wybrało...


Aż w końcu nadszedł wieczór i Arthemis wraz z James została wezwana do gabinetu dyrektora.
Deveraux wydawał się być... zawstydzony? Nie. Raczej niepewny...
Gestem kazał im usiąść.
-      Trudno mi powiedzieć... jak bardzo dumny z was jestem i jaką wielką chwałę przynosicie naszej szkole... – zaczął, odchrząknąwszy.
Arthemis i James wymienili zdziwione i rozbawione spojrzenia.
-      Od początku ciążyła na was wielka presja. Niektóre zadania.. no... powiedzmy, że wielu aurorów by im nie podołało... Biorąc jeszcze pod uwagę wasze relacje, ryzykujecie bardzo dużo.
Odwrócił się od okna w ich stronę i zasiadł za biurkiem, wzdychając ciężko.
-      Zmierzam do tego, że w świetle ostatnich wydarzeń, całkowicie popieram waszą rezygnację...
Arthemis zaskoczona, aż parsknęła. Spojrzała zmrużonymi oczyma na Jamesa, w tym samym momencie, kiedy on zwrócił na nią rozzłoszczony wzrok.
-      Jak mogłaś zrezygnować beze mnie, idiotko!
-      Jak mogłeś zrezygnować beze mnie, kretynie!
Jednoczesny, pełen oburzenia krzyk rozległ się w gabinecie. Deveraux spojrzał na nich szeroko otwartymi oczyma.
Za jego plecami portret profesora Dumbledora zachichotał.
-      Oni są przecudowni!
Deveraux przetarł twarz dłonią. Nawet taki stary wyga, jak on zastanawiał się: jak z jednej strony umieją czytać sobie w myślach, a z drugiej, skaczą sobie do oczu, z byle powodu...?
-      Zanim zaczniecie się bić – odezwał się – chciałbym uświadomić wam, że żadne do mnie nie przyszło... Uznałem jednak, że po wydarzeniach na Alasce wasza rezygnacja jest tylko kwestią czasu...
Jego słowa wyraźnie ich odprężyły. Uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo.
To jest nienormalne, stwierdził w duchu Deveraux.
-      Panie dyrektorze, przeżyliśmy siedem zadań. Bylibyśmy idiotami, gdybyśmy zrezygnowali na trzy zadania przed końcem – oznajmił James spokojnie.
-      Tym bardziej, że jesteśmy cali i zdrowi. I mieliśmy dwa tygodnie niezaplanowanego urlopu – Arthemis uśmiechnęła się szeroko.
Deveraux przypatrywał się im przez chwilę.
-      Wasi rodzice o tym wiedzą?
James wzruszył ramionami.
-      Nie poruszali tego tematu, więc raczej są przygotowani...
Arthemis potwierdziła jego słowa, skinieniem głowy.
-      Jak chcecie – westchnął ciężko Deveraux. – Ale będziecie płacić za moją perukę, jak przez ten stres wyłysieję... – mruknął pod nosem.
Nachylił się i otworzył szufladę biurka, a potem rzucił im przed nos kopertę oznaczoną logo turnieju.
-      Zamierzałem ja wyrzucić do kominka, ale to wasza decyzja – stwierdził.
Arthemis zauważyła ze złością, że drżą jej ręce. Nie powinno tak być. James też wydawał się nagle spięty. Co mogła powiedzieć? Przeżyli już dość przez ten turniej... I pomimo ich buty i brawury na forum, gdzieś we wnętrzu nadal widziała brak błysku rozpoznania w oczach Jamesa. Była też pewna, że James otwierając kopertę z nowym zadaniem, słyszy jej rozdzierający krzyk.
-      Egipt – powiedział cicho, przebiegając wzrokiem po kartce. – Wpuszczą nas do jakiejś świątyni... pod ziemią... Jeszcze nie odkrytej przez mugoli...
Arthemis przełknęła ślinę.
-      Super! Mumie, pająki, 50 stopni Celsjusza... – mruknęła zgryźliwie Arthemis.
-      Mamy zdobyć oko Ozyrysa... – dodał i zamilkł. – Że, co?!
-      Pewnie to jakaś część posągu – uspokoiła go Arthemis. – Czyli, co? Powtórka z Irladnii tylko pod ziemię? Znowu ciemność? Wilgoć? Zapach zgnilizny?
-      Mogę jeszcze wyrzuć ten list do kominka – zaproponował uprzejmie Deveraux.
Arthemis i James spojrzeli na siebie niepewnie. Arthemis niemal niedostrzegalnie skinęła głową.
-      Weźmiemy to ze sobą – powiedział powoli James. – I zaczniemy ćwiczyć – zapewnił go.
-      Tylko nie przesadźcie – ostrzegł ich dyrektor. – W środku są też karty z klasyfikacją, jakbyście chcieli wiedzieć, co się obecnie dzieje...
-      Dziękujemy! – powiedziała Arthemis i wolno ruszyli do drzwi. Gdy przez nie przeszli i zjeżdżali w dół krętymi schodami, zapytała: - Jesteśmy pewni?
-      Ani trochę – zaśmiał się James. – Ale jesteśmy zbyt uparci, żeby to przyznać...
Arthemis przyznała mu rację. Fizycznie czuła się wyśmienicie. Miała nadzieję, że James też. O własnej psychice wolała nie rozmyślać.
A ponieważ wszystko wróciło do normy i znowu mieli pozwolenie na zaharowywanie się na śmierć, stwierdziła, że coś muszą z tego mieć.
Wspięła sie na palce i pocałowała Jamesa przelotnie w policzek.
-      Zobaczymy się później, opowiesz mi, jak wygląda klasyfikacja.
-      Ok – James uśmiechnął się nieznacznie, bo nawet nie zauważyła, że niektóre elementy ich „gry” weszły jej w krew. – Do zobaczenia... – Uśmiechnął się, patrząc na jej nogi w cieńkich rajstopach.

W końcu, po tylu dniach, nie miał zamiaru dzisiaj spać sam...

1 komentarz:

  1. Arthemis jak zwykle pomogła każdemu z jej przyjaciół w swoich osobistych rozterkach :) Plan Jamesa był cwany i dał pozytywne efekty :D Doczekaliśmy się kolejnego wyzwania. Ciekawe co organizatorzy wymyślili tym razem

    OdpowiedzUsuń