sobota, 27 stycznia 2018

Zawieszeni (Rok VI, Rozdział 65)

- Mam ich wszystkich dosyć! Czy nie mogą się zająć własnym życiem?! – warknęła Lily, opadając na krzesło w Pokoju Wspólnym.
Miała nienaturalnie bladą twarz, podkrążone oczy, mniej błyszczące i bardzo zmartwione. Spojrzała w identytczny wyraz spojrzenia Lucasa, Albusa i Rose.
Nachyliła się nad stolikiem, znużona:
-      Co z nimi? – zapytała cicho.
-      Bez zmian... Neville rano przekazał nam wiadomość od taty. James jest zdrowy jak rybka, ale... nadal nic nie pamięta. Nie mogę tego zrozumieć!Jego amnezja nie ma żadnej logicznej przyczyny! – po raz setny w ciągu tych dwóch tygodni powiedział Albus.
-      A... – Lily niemal bała się spytać, a jednocześnie miała nadzieję. – ...Arthemis?
-      Powinna się wybudzić! – warknął cicho Albus, zaciskając pięści. – Już dawno powinna!! – przerażenie obecne w sercach ich wszystkich dało się wyraźnie słyszeć w jego głosie. Każde z nich przeżywało to na swój sposób. Każde z nich czuło, że czegoś im brakuje. Każde miało swoją historię do opowiedzenia. W ciągu dwóch tygodni, gdy ich nie było wśród nich nazbierało im się trochę rzeczy, trochę uczuć do podzielenia się. Każde w inny sposób zareagowało na złe wiadomości, które przywiózł z Alaski dyrektor. A świadomość, że nie wiedzieli, kiedy ten stan się skończy sprawiała, że nie potrafili spojrzeć na wszystko z dystansu. Nie mówiąc już o jakimkolwiek spokoju, czy optymizmie.
Jednak wszyscy od dwóch tygodni czuli się, jak zawieszeni.
Zamilkli, pogrążając się we własnych myślach.


ALBUS

Był wieczór. Czas kolacji. Albus siedział z Lizbeth i rozmawiał o zajęciach z teleportacji. Lizbeth twierdziła, że ma lekkie problemy z koncentracją przy nowych rzeczach, więc Albus obiecał z nią potrenować. Niedaleko nich Lily i Lucas zajmowali nieproporocjonalnie do swoich rozmiarów dużo miejsca, ponieważ rozłożyli sobie wielkie karty z rozgrywakami quidditcha. Rysowali na nich linie, zakręty proste i jeszcze poruszali to wszystko zaklęciami. Albus uważał, że oboje są odrobinę szurnięci...
I wtedy wszedł dyrektor. Był sam...
Nie to zaniepokoiła jednak Albusa. Tylko jego zachowanie.
Deveraux wydawał się być bardzo wzburzony, ze zmęczoną twarzą. Długa szata czarodzieja powiewała za nim, jak skrzydła. Pomimo ciemnej skóry dało się rozpoznać jego bladość i wielki niepokój. A nawet... poczucie winy.
Przeleciał przez Wielką Salę nie zauważając uczniów. Dopadł do stołu prezydialnego, gdzie siedzieli profesorowie Vector, Alexander i Longbottom. Powiedział zaledwie kilka słów. Albus był tego pewien, bo uważnie go obserwował.
Gdy tylko skończył mówić pobladły Neville zerwał się ze swojego miejsca. Widząc to Albus również zaczął się podnosić, czując, że jego serce niespodziewanie przyśpieszyło.
Razem z nim zaczęła się podnosić Lily, Lucas i cała rodzina Weasleyów. Zamarli, gdy zobaczyli, że profesorowie zmierzają w ich kierunku.
Neville stanął na przeciwko nich i powiedział cicho:
-      Al, Lily... moglibyście iść ze mną? Musimy wam coś powiedzieć...
Lily przełknęła ślinę i skinęła głową.
Neville przez chwilę wpatrywał się w Lucasa i po chwili dodał:
-      Luke... ty też...
Rose odwróciła się do niego.
-      Panie profesorze...
Położył jej rękę na ramieniu.
Ten gest przestraszył wszystkich bardziej niż cokolwiek innego.
-      Daj mi chwilę. Musimy najpierw sprawdzić jedną kwestię...
-      Ale to znaczy, że żyją? – domagała się odpowiedzi.
-      Żyją – zapewnił ich Deveraux. – A teraz bardzo was proszę za mną...
Albus nie odezwał się słowem. Starał się oddychać spokojnie. Wystarczyło mu, że za sobą słyszy niezbyt spokojny oddech Lily. Na plecach czuł przerażone spojrzenie Rose.
Myślał, że pójdą do Skrzydła Szpitalnego. Tego oczekiwał, gdy zaś skierowali się do gabinetu dyrektora poczuł odrobinę ulgi. Póki nie stanęli w okrągłym gabinecie i nie skierowano ich do kominka.
-      Co się stało? – zdążył zapytać Albus, gdy buchnęły zielone płomienie i wyszedł z nich jego ojciec. Skoro jego ojciec tutaj był – było gorzej niż źle. – Tato? – zapytał naglącym, przestraszonym głosem.
Harry spojrzał na syna starając się nie okazywać uczuć, które sam czuł a które było widać w spojrzeniu Albusa.
-      Co się dzieję!!? – nie wytrzymała w końcy Lily.
-      Doszło do wypadku na Alasce – zaczął cicho Deveraux.
-      James jest zdrowy... a raczej prawie zdrowy... – zaczął Harry, i głos mu się załamał.
-      Co mu dolega? – zapytał Albus, starając się przywołać zazwyczaj łatwy do osiągnięcia dla niego naukowy spokój.
-      On... nie pamięta... – szepnął Harry.
Albus zamrugał.
-      Czego? – zapytał nie rozumiejąc.
-      Nie pamięta nikogo. Nie pamięta nieczego znajomego... Nie poznał Ginny...
Oczy Albusa się rozszerzyły.
-      Ale... przecież nie mogli używać czarów... W jaki sposób zaklęcie zapomnienia...
-      To nie jest skutek zaklęcia. W tym problem. Nawet najtrudniejsze zaklęcie można odwrócić. Ale jego amnezja nie jest spowodowana przez zaklęcie – wyjaśnił Harry, modląc się w duchu, żeby plan uzdrowicieli zadziałał. – Musimy go skonfronotować z czymś znajomym. Dlatego pojedziecie na razie ze mną... Później wrócicie do szkoły...
-      Ale tato... – chciała zaprotestować Lily.
-      Tym razem bez dyskusji Lily – powiedział do niej z łagodnym smutkiem w głosie. Spojrzał ponad jej ramieniem. – Luke... jesteś najstarszym przyjacielem mojego syna. Może przypomni sobie ciebie... – dodał z nadzieją.
Luke skinął głową.
-      Poczekajcie – powiedział Albus – skoro James nie pamięta mamy, to jak ma pamiętać Lucasa? – zapytał gniewnie.
-      Nie wiem Al... Ale chwytam się już wszystkiego – odpowiedział mu ze znużeniem i przerażeniem Harry, patrząc na niezrozumienie syna ze współczuciem.
Albus roześmiał się sztucznie.
-      Przecież to jest niemożliwe, żeby James zapomniał Arthemis! Po prostu mu ją pokażcie! – dodał mówiąc coraz głośniej.
Harry wymienił pociemniałe spojrzenie z dyrektorem Hogwartu. A potem spojrzał na Albusa, który zamilkł na widok jego miny.
-      Nie możemy – wyszeptał. – Arthemis... jest w stanie krytycznym – wykrztusił w końcu. – Oni... nie są pewni, czy... – wyjąkał.
Albus czuł się jakby wrósł w dywan gabinetu dyrektora. Czas się zatrzymał. Jak? Jak?
Jak to jest możliwe? – pytał siebie. – Przecież oni są niepokonani. Niezwyciężeni. Jak!?
-      Tato, - wyjąkała Lily. – Tatusiu... – powtórzyła i wpadła w ramiona ojca.
-      Będzie dobrze, Lily. Uzdrowiciele robią, co mogą... Ale teraz musimy pomóc Jamesowi, wrócić do siebie. Wrócić do nas. A on już nie pozwoli Arthemis długo chorować – Harry starał się uśmiechnąć, ale wyszło to raczej blado.
Lucas położył rękę na ramieniu Lily. Odwróciła się do niego z wielkimi, zaszklonymi oczyma.
-      Nie ma, co tracić czasu – stwierdził. – Chodźmy...
Lily wzięła głęboki oddech i skinęła głową, a potem biorąc go za rękę, zerknęła na ojca.
-      Do Świętego Munga?
-      Tak. Do izby przyjęć – Po tym, jak najpierw Lucas a za nią Lily wkroczyli w zielony ogień, Harry zerknął na Albusa.
Albus stał, a wewnątrz niego szok dawał o sobie znać.
-      Nie rozumiem – powiedział w końcu cicho, wpatrzony w dywan. – Przecież to nie ma znaczenia, czy mogli używać czarów, czy nie... I tak nie ma kogoś, kto mógłby im dorównać...
-      Al... oni z tego wyjdą – zapewnił go Harry tonem, w którym dało się wyczuć równie wiele przerażenia, co wiary. – Wierzę, że z tego wyjdą...
-      Chcę wiedzieć, co się stało... Chcę wiedzieć, dlaczego! – powiedział stanowczo, święcie wierząc, że James by nie odpuścił. Że postawiłby się w każdej sytuacji, choćby miał dostać ochrzan wszechczasów. A Arthemis nie zastanawiałaby się ani chwili, w sytuacji, gdy kogokolwiek życie wisiało na włosku.
Harry mierzył się wzrokiem z młodszym synem, wiedząc, że jest równie przerażony, jak oni wszyscy i stara się z tym uczuciem walczyć. Albus zawsze był skryty i nie zawsze tłumienie uczuć przychodziło mu łatwo. Tym gorzej musiał się teraz czuć. Nie zmniejszył między nimi dystansu, wiedząc, że Al go potrzebuje. Powiedział spokojnie i autorytatywnie, wiedząc, że coś musi nim potrząsnąć.
-      Al, nalegam, abyś natychmiast zobaczył się z bratem. Może jest coś, co pobudzi jego pamięć, zagra na jego uczuciach....
-      Powiedzcie mu imię „Arthemis”! Pokażcie mu ją. Dajcie mu jej dotknąć! Jeżeli coś jest w stanie mu pomóc to tylko ona! – Albus coraz bardziej podnosił głos.
Harry  poczuł własną irytację i stwierdził, że zaraz wybuchnie. Żeby nie stracić opanowania przy Neville’u i dyrektorze, złapał Albusa za ramię i siłą wciągnął do kominka.
-      Szpital Świętego Munga! – warknął nadal trzymając Albusa za łokieć.
Al zaczął kaszleć, ale chwilę potem wypchnięto go na śnieżnobiałe kafelki. Zobaczył Lily w objęciach matki, a potem pociągnieto go w bok i usłyszał tylko słowa ojca, rzucone pośpiesznie do matki:
-      Zabierz ich do Jamesa. Zaraz przyjdziemy.
Albus pomimo złości ojca, nie spuścił z tonu ani z miny. Uważał, że ma rację. Uważał, że ma świętą rację!
-      Uzdrowicile powiedzieli, że może mu się pogorszyć, jeżeli zrobimy to na siłę – powiedział Harry.
-      Oni ich nie znają! – obstawał przy swoim Albus.
Weszli na długi i zadziwiająco cichy korytarz. Albus został postawiony przez zupełnie przeszkolną ścianą.
-      Więc powiedz mi, jak mam mu to pokazać!? – wykrzyczał szeptem pan Potter. – Jak mam mu powiedzieć, że ma połamane wszystkie kości? Że nie wiadomo, czy się obudzi?! Że nie wiadomo, czy to przeżyje! A jeżeli nie przypomni sobie jej, to jak poradzisz sobie z jego wyrzutami sumienia, że nie odczuwa tego, co odczuwać powinien? Jeżeli chcesz zarezykować, że James pogrąży się jeszcze bardziej. Że zamknie się w sobie już na zawsze, to proszę! Możesz przyjąć na siebie to brzemię. Bo ja się nie odważę...
Zapadła cisza. A potem...
-      A-A-Arth-e-emis – usłyszał za sobą, wyszeptane z bólem słowa. Chwilę później Lily dopadła szyby.
Zarejestrował ją, chociaż nie mógł oderwać oczu od szkła i tego, co działo się za nim.
Całe ciało Arthemis było poskręcane i powyginane w różne strony. Począwszy od palców u rąk, a skończywszy na palcach u stóp. Piszczel prawej nagi sterczał na wierzchu, rozrywając skórę. Żebra z jednej strony były zupełnie zapadnięte a z drugiej kości sterczały z ciała, pokrywając wszystko czarnoczerwoną posoką. Miała wybite oba barki. Naciągnięte ścięgna. Powyrywane stawy...
Ilość i różnorodność jej obrażeń była nie do określenia. A było to tylko to, co Albus widział. Nie wiedział jak bardzo uszkodzone mogą być jej organy wewnętrzne. Musiał to być katastrofalny stan, bo właśnie skalpelem rozcinali jej skórę wzdłóż mostka, a wiedział, że uzdrowiciele robili tak tylko w przypadku, gdy obrażenia były zbyt poważne, żeby leczyć je od zewnątrz.
Przez krew i zniekształcenia na jej twarzy, trudno było rozpoznać, że osobą w sali jest Arthemis.  Jej ciało lewitowało w powietrzu, a dookoła niego uwijali się uzdrowiciele.
W przedsionku nerwowo przechadzał się jej ojciec.
Nagle uzdrowiciele zaczęli coś do siebie krzyczeć. Jej ojciec chciał tam wbiec, ale ktoś go zatrzymał. Szarpał się przez chwilę i krzyczał imię córki, a w tym czasie Albus wrócił w na ziemię, a jego serce się zatrzymało, gdy jeden z uzdrowicieli włożył różdżkę do środka ciała Arthemis, w miejscu, gdzie było jej serce i sekundę później jej ciało wygięło się w wyniku wstrząsu. A chwilę później znowu. Potem młody uzdrowiciel wyjął drżącą ręką różdżkę i został poklepany przez siostrę w białym kitlu po ramieniu.
-      O Boże, o Boże, o Boże... – Albus słyszał wypowiadane jak mantrę słowa i nie zdawał sobie sprawy, że to on je wypowiada. – Jej serce się zatrzymało... Jej serce... stanęło... – wyjąkał zszokowany. Złapał ojca za ramię. – On NIE MOŻE się o tym dowiedzieć! Czy ją pamięta, czy nie... On tego nie wytrzyma. Tato... on tego nie przeżyje, nawet jeżeli nie będzie znał jej imienia, ani nie będzie zdawał sobie sprawy z tego, kim dla niego jest!
Harry położył mu rękę na ramieniu. Ze zrozumieniem. Ze współczuciem.
-      Wiem – powiedział cicho.
Lily odwróciła się od szyby, przełykając ślinę. Po jej twarzy spływały łzy, ale w jej oczach była zadziwiająca stal.
-      Arthemis z tego wyjdzie – powiedziała z pewnością. – Bo to ona. I nic jej nie będzie, choćby dlatego, żeby nam udowodnić, że może. I będzie zła, gdy dowie się, że się o nią zamartwialiśmy i zaryzykowaliśmy zdrowie Jamesa.
-      Zgadzam się z tobą...
Wszyscy jednocześnie odwrócili się w kierunku nowego głosu. Pan North wyglądał jakby wypił cały kociołek eliksiru postarzającego. Bruzdy na jego twarzy i trzęsące się ręce świadczyły o koszmarze, który przeżywał. Jednak w jego oczach tkwiła ta sama siła i wiara, którą zaimponowała wszystkim Lily.
-      Arthemis wyjdzie z tego, choćby po, to, żeby upewnić się, że Jamesowi nic nie jest. I lepiej, żeby nic mu nie było, gdy się obudzi, bo w innym, wypadku tylko się bardziej wkurzy. Więc jeżeli możecie coś zrobić dla niego, to zróbcie to. Tutaj robią wszystko co w ich mocy.
-      Jeżeli możemy jakoś odciążyć jej ból... – zaczął Lucas.
Pan North odwrócił się w jego stronę. Uśmiechnął z trudem.
-      Dziękuję. Ale dzięki Bogu ona nic nie czuje. Jest pogrążona w głębokiej śpiączce i pozostanie w tym stanie dopóki jej organizm zupełnie się nie zregeneruje, a ciało nie wróci do pierwotnego stanu. Zostanie sparaliżowana zaklęciami, gdy tylko jej kości zostaną prawidłowo nastawione, aby mogły się idealnie zrostnąć...
-      Przy jej obrażeniach, nawet ze stałymi zmianami uzdrowicieli zajmie to co najmniej tydzień – powiedział cicho Albus. - Utrzymywanie tak mocnej śpiączki, może sprawić, że nigdy się nie obudzi! – dodał zszokowany.
-      Jeżeli wybudzą ją wcześniej, może zostać kaleką. Może mieć niesprawne ciało – odpowiedział szeptem pan North. – A jeżeli by się tak stało. Arthemis... nigdy by mi nie wybaczyła. W swoim egoizmie byłbym w stanie to zrobić. Ale zrobiłbym to tylko dla siebie. I nie odbiorę jej kolejnego elementu jej normalności, którą tak sobie ceni... – dodał, łamiącym się głosem.
Albus zerknął przez szybę. Dojrzał tworzącą się na podłodze kałużę krwi i przymknął oczy. I chociaż sprawiało mu to ból – zrozumiał.
Arthemis North – jego najlepsza przyjaciółka. Tak silna, tak cudownie odważna i niezależna. Tak niesamowicie niepewna i wrażliwa... Zawsze pragnęła w życiu odrobiny zwyczajności. Normalności, która pojawiała się w chwilach spokoju i znikała, gdy tylko coś przerywało jej blokadę. Gdyby jej ojciec podjął decyzję – z miłości i ze strachu – i skazałby ją na kalectwo, odebrałby jej wszystko to, dzięki czemu potrafiła przeżyć i obrócić na swoją korzyść swoje niezywkłe przekleństwo.
-      Najlepsze, co możecie teraz dla niej zrobić, to zająć się Jamesem – dodał pan North, odwrócił się i zniknął ponownie w przeszklonej sali.
-      Tak. Arthemis by tego chciała – powiedział z pewnością Lucas, biorąc Lily za rękę.
Ginny położyła rękę na ramieniu męża.
-      Chodźmy. Później wrócę i wmuszę w niego coś do jedzenia.
Zaczęli się kierować ku magicznej windzie.
Albus wpatrywał się jeszcze w dziewczynę za szybą, która była dla niego jak siostra i wiedział, że jeżeli straci ją, straci również brata.
Zamrugał szybko i spojrzał w sufit, a potem przycisnął palce do oczu i mruknął cicho:
-      Jeżeli się poddasz... choćbym miał cię szukać w piekle... skopię ci tyłek, Arthemis – odwrócił się na pięcie i odszedł.


LUCAS

Lucas nie puszczał ręki Lily. Ona również nie próbowała się wyswobodzić. Pomimo łez spływających jej po policzkach, wyczuwał w niej siłę, która objawiła się w krytycznej sytuacji. A obserwując jej matkę, wyobrażał sobie, jak niesamowita, silna i niezastąpiona będzie w przyszłości.
Chciałby być chociaż w połowie tak silny, jak ona.
Widok Arthemis nim wstrząsnął. I wstrząsnęła nim świadomość, która przyszła nieoczekiwanie – że ona jest śmiertelna, jak każdy. I że mogą ją stracić.
Potrząsnął głową i przywołał się do porządku. Wiara i nadzieja obudziły się w nim nieoczekiwanie razem z myślą, że dostanie niezły ochrzan od Arthemis, jeżeli kiedykolwiek dowie się, jak bardzo jej współczuł, jak bardzo się o nią bał.
Wyobrażał sobie, jak z groźną miną powie: Naprawdę sądziliście, że tak łatwo się ode mnie uwolnicie? To chyba jakiś żart...!
Weszli w o wiele bardziej hałaśliwą część szpitala. Z sali dobiegał rumor i krzyki.
-      Przecież mówię, że nic mi nie jest!!!
-      Proszę się uspokoić. Musimy zrobić niezbędne w takiej sytuacji badania...
Głos Jamesa mieszał się ze spokojnymi odpowiedziami, starszego mężczyzny.
-      Czy to ma coś wspólnego z przywróceniem mi pamięci?! Jeżeli nie, to nie traćcie na to czasu!
-      Czy nie dociera do pana, że pańskie serce stanęło? Bez powodu?
Wszyscy stanęli, jak wryci, gdy tylko do ich świadomości dotarło znaczenie tych słów.
James nie wydawał się być tym przejęty.
-      Ale teraz bije, prawda? Więc niech pan coś zrobi w kwestii mojej pamięci! Na Boga jak pan by się czuł, gdyby nie poznawał pan kobiety, która jest pańską matką!
Lucas nie mógł się powstrzymać. Po tym, co zobaczył piętro niżej, widok przyjaciela, całego i zdrowego. Brawurowego, butnego i nierozsądnego jak zawsze, sprawił, że miał ochotę się roześmiać.
-      Jak zwykle musisz być w centrum uwagi James! – rzucił wesoło, podchodząc do jego łóżka.
James natychmias zamilkł i skupił na nim całą swoją uwagę. W jego oczach pojawiła się frustracją i niepewność, gdy przyglądał mu się przez dłuższą chwilę. To na jakiś czas wytrąciło Lucasa z równowagi.
Potem jednak pomyślał, że on czułby się totalnie skołowany, gdyby wszyscy dookoła wydawali mu się obcy i wamawiali mu, że powinien ich znać...
-      Czy... – James zawahał się - ...jesteś moim bratem?
Tak, odpowiedział mu w duchu Lucas. Jednocześnie roześmiał się i powiedział:
-      Dzięki Bogu, nie! – Klepnął z całej siły Albusa w plecy. Ten poleciał do przodu i spiorunował go wzrokiem. – Ten tu to twój brat – Albus.
Albus rzucił Jamesowi wyzywające spojrzenie. Jakby mówił: No dalej... powiedz, że mnie też nie pamiętasz.
I niestety tak było... James przyjrzał się uważnie jego twarzy, a potem przeniósł wzrok na Harry’ego i z powrotem. Jeżeli powiedziano mu, że Harry jest jego ojcem, to podobieństwo było wystarczające, żeby uwierzył, że Albus to jego brat.
-      Wiedziałem, że twój mózg to jakiś totalny złom – westchnął cicho, chociaż serce w klatce piersiowej stukało nieregularnie.
-      To jest Lily – twoja młodsza siostra, a ja jestem Lucas Williamson, twój najlepszy kumpel od kołyski... – wyjaśnił spokojny, zrównoważonym tonem Luke. – Możesz teraz mi nie wierzyć. Nawet zdziwiłbym się, gdybyś uwierzył, ale tak jakoś wyszło...
James milczał. Przytłoczony nadmiarem informacji, wpatrywał sie w ich trójkę, jakby oglądał wyjątkowo dziwne okazy w zoo.
Rudowłosa kobieta i mężczyzna w okularach – jego rodzice – stali z tyłu, patrząc z nadzieją. Co chcieli osiągnąć? James miał wrażenie, że na coś czekają. Ale przecież próbował sobie przypomnieć, prawda? Godzinami chodził, leżał, siedział, wytężając umysł z całych sił, ale nie pamiętał niczego. Niczego aż do chwili, gdy otworzył oczy w szpitalu.
Pomasował ręką klatkę piersiową. Od chwili gdy się obudził, od czasu do czasu czuł kłócie serca. Lekki nacisk, którego miał świadomość trwał cały czas, ale mocniejsze kłócie pojawiało się nagle i nagle znikało wywołane przez jakąś drobnostkę. Gdy jego wzrok padał na refleks światła we włosach uzdrowicielki, albo gdy padł na branzoletkę na nadgarstku szczupłego elfa, który prawdopodobnie był jego młodszą siostrą.
-      Musimy pana natychmiast zbadać – uzdrowiciel przerwał zalegającą ciszę. – Pana serce może mieć jakieś niewidoczne uszkodzenie...
-      Już coś powiedziałem!
-      A więc spytam pańskich rodziców...
Albus spodziewał się, że James zaprotestuje. Że powie, że jest już pełnoleni i sam może zdecydować. On jednak zacisnął zęby i patrzył na uzdrowiciela, który szedł w kierunku Harry’ego i Ginny.
Albus przymknął oczy. Jego brat nie pamiętał nawet ile ma lat...
Lucas wpatrywał się w sfrustrowaną postać Jamesa. Rozpacz i wściekłość wyzierały z jego oczu. Amnezja... stan w którym nic nie było znajome, a każdy mógł być przyjacielem, bądź wrogiem...
Nie tylko Albus zdawał sobie jednak sprawę z tego, co może Jamesa pobudzić. I wiedział, że jako przyjaciel on zrobiłby dla niego to samo.
-      Arthemis by tego chciała – powiedział głośno.
Wszyscy zamarli. Lily spojrzała na Lucasa z przestrachem i podziwem. Albus z zastanowieniem.
Lucas zamilkł. Tylko wpatrywał się w Jamesa.
James wyczuł w ich ciałach nagłe napięcie. Jakby ten wysoki, ciemnowłosy wypowiedział jakieś zaklęcie. Powtórzył jakiś ważny kod, który mógłby odblokowac jego pamięć. Czuł nacisk, który na niego wywierali, chociaż nie zdawali sobie z tego sprawy.
Chciał pomyśleć. Chciał być sam.
Nawet jeżeli wiedział kim są. Nawet jeżeli im wierzył... To nie czuł tego, czego od niego oczekiwali. Nie czuł tego, co czuć powienien...
Przez to miał wyrzuty sumienia i czuł się jeszcze bardziej zdezorientowany.
Tymczasem niższy z chłopców również się zbliżył i powiedział:
-      O tak... Arthemis z całą pewnością zmusiłaby go do badań...
-      Arthemis – dodała Lily z mocą – nie pozwoliłaby mu zachowywać się jak kretynowi.
Ginny patrzyła na to z podziwem. I ze strachem. I z uczuciem, które niebezpiecznie przypominało rozpacz, gdy James, słysząc tak ważne dla niego imię, nie wykazywał ani krztyny rozpoznania.
Albus czuł się totalnie zdezorientowany. I rozżalony, bo uważał, że James wynurzyłby się z najgłębszego oceanu, słysząc jej imię. Czy naprawdę nie było już szansy dla jego pamięci?
Nie. On na to nie pozowli... Musiał wrócić do Hogwartu. Musiał wrócić i przeszukać bibliotekę.... Albus tak fanatycznie myślał o tym, że odwrócił się, chcąc wrócić do szkoły jak najszybciej. W tym samym momencie Lily przypadła do łóżka Jamesa, krzycząc:
-      Arthemis! Jak możesz nie wiedzieć kim jest?! Jak możesz jej nie pamiętać?! Jak możesz nic nie czuć, słysząc jej imię!? Mógłbyś zapomnieć swoją rodzinę, ale nie zapomniałbyś Arthemis!
-      Lily! – huknął głos. Zrównoważony, spokojny, nieznoszący sprzeciwu. – To nie jest jego wina. A ty zamiast dokładać mu, lepiej zrób wszystko, żeby poczuł się lepiej. Uważasz, że Arthemis, pochwaliłaby twoje zachowanie?
Lily zesztywniała. Zatkała usta dłonią, a potem rozszerzonymi oczyma spojrzała na Lucasa, który wpatrywał się w Jamesa. A potem powoli na nią spojrzał.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, a potem Lily wybiegła z Sali. Lucas westchnął ciężko, a potem uśmiechnął się trochę złośliwie do Jamesa.
-      Jest nam ciężko. Ale ty masz gorzej. Znając twój zakuty łeb, przypomnisz sobie wszystko, jak gdyby nigdy nic, i jeszcze będziesz się z nas śmiał, że się martwiliśmy. – Luke wzruszył ramionami.
James wpatrywał się w niego, jak zaklęty. Milącząc. Myśląc. A potem wolno otworzył usta i cicho zapytał:
-      Kim... jest Arthemis?
Lucas poczuł ból w klatce piersiowej. Czy w najgorszych snach, kiedykolwiek przyszło mu do głowy, że usłyszy takie pytanie z ust Jamesa?
Nie. Bo to było nierealne. Niemożliwe. Niedorzeczne.
Zawsze im tego zazdrościł. Tej jedności. Tych chwil, które spędzali razme. Przelatywały mu przed oczami wszystkie ich dobre i złe chwile. Wzrok Jamesa, gdy patrzył na Arthemis, a ona tego nie widziała. Był jego przyjacielem. Jak mógł nie współczuć mu, że stracił, choćby na chwilę tak ważną część samego siebie.
Ponieważ James patrzył tylko na niego. Jakby tylko jemu ufał, otworzył usta:
-      Arthemis to...
-      Twoja turniejowa partnerka – wpadł mu w słowo uzdrowiciel. – Jest teraz poddawana leczeniu. Ty też musisz iść i się zbadać. Następnym razem proszę odwiedzać pacjenta pojedyńczo. Taki tłok, może mu tylko zaszkodzić – huknął. – Proszę wszystkich o opuszczenie Sali.
Lucas odwrócił twarz, żeby nie parsknąć śmiechem, gdy James najpierw zgromił uzdrowiciela wzrokiem, a potem zaczął wstawać z łóżka.
-      Na Merlina, co pan wyprawia?!
-      Nakazał pan wszystkim opuszczenie sali – odpowiedział mu usłużnie, stając na nogi.
Pani Potter zachichotała, a Harry walczył z całej siły o zachowanie powagi.
Uzdrowiciel zbaraniał.
Lucas klepnął Jamesa po ramieniu.
-      Odpuść. Wrócisz do siebie James – zapewnił go, bo rzeczywiście w to wierzył. W zachowaniu przyjaciela nic się nie zmieniło. Brakowało mu jedynie niezbędnych danych. – A teraz, chyba już na nas pora... Chodź Al...
-      Odprowadzę was – powiedział cicho pan Potter, zostawiając żonę ze starszym synem. Chyba dzięki jej bezpośredniości, czuł się przy niej najbezpieczniej.
Albus zamyślony, nadal w ciężkim szoku, szedł kilka kroków za ojcem i Lucasem. Stanęli w końcu w Izbie Przyjęć, gdzie czekała na nich Lily. Wpatrywała się w przestrzeń, zupełnie pustym wzrokiem. Gdy ich dostrzegła wstała i spuściła głowę.
-      Przepraszam – wyszeptała.
Lucas podszedł do niej i położył jej rękę na głowie.
-      Powiedziałaś tylko to, co wszyscy pomyśleliśmy Lily. Jesteśmy przerażeni w równym stopniu, co ty. - Lucas wziął ją za rękę. - Wracajmy do szkoły – dodał. – Panie Potter?
Harry przez chwilę wpatrywał się w ich połączone ręce, a potem otrząsnął się z zamyślenia i poczuł ulgę, że oni sobie poradzą. Może razem. Może osobno, ale na pewno sobie poradzą. Chciałby mieć chociaż część ich wiary i siły...
-      Dziękuję – powiedział cicho do Lucasa. – Lily, trzymaj się Luke’a.
Lily bez sprzeciwu skinęła głową.
Albus odwrócił się do ojca.
-      Chciałbym wiedzieć, co się stało...
-      Spytaj dyrektora. Ja nie mam na razie do tego ani głowy ani siły... – odpowiedział mu Harry. – Ważni są teraz tylko oni...
Albus skinął głową i wkroczył w szmaragdowe płomienie. Lily pociągnęła Lucasa za rękę, ale ten odwrócił się jeszcze do jej ojca.
-      Panie Potter... nic im nie będzie. Bo to oni. Zobaczy pan, że za kilka tygodni nie będą o tym nawet pamiętać. Za miesiąc wezma udział w następnym zadaniu, a za dwa stanął na podium jako zwycięzcy. Ja nie biorę innej możliwości pod uwagę. Bo prawda jest taka, że oni są zbyt uparci i zbyt pewni siebie, żeby tak po prostu odpuścić...
Wzruszył ramionami, jakby zawstydził go jego wykład i wkroczył razem z Lily w płomienie.


Pogrążona w ponurych rozmyślaniach Lily, wpatrywała się w stół w Pokoju Wspólnym. W jednej chwili podniosła wzrok na Lucasa i natychmiast go odwróciła, zarumieniona.
Chwilę potem znowu usłyszała chichoty i wpadła w wewnetrzny szał.
Tak było od tygodni. Od kiedy dyrektor ogłosił co się stało. Od chwili, kiedy przerażenie opadło, a ich tępe mózgi zaczęły widzieć w sytuacji swoją szansę.
Pamiętała, że już wtedy to zauważyła.


LILY

Gdy razem z Lucasem wylądowali w Hogwarcie, Albus pytał Neville’a:
-      Gdzie jest dyrektor?
-      W Wielkiej Sali. Przemawia do uczniów...
-      Muszę z nim porozmawiać – oznajmił Albus i wyszedł.
Lily uśmiechnęła się smutno i przepraszająco do profesora Longbottoma, który chyba przejmował się w równym stopniu, co oni losem swoich uczniów.
-      Jak... oni się mają? – zapytał Neville, wpatrując się w swoje znoszone buty.
Tym jednym cichym, niepozornym pytaniem sprawił, że na Lily spadła świadomość i katastrofizm całej tej sytuacji. Wyrwała rękę z uścisku Lucasa i wybiegła z gabinetu.
-      Lily! – krzyknął za nią Lucas, ale się nie zatrzymała. Na niego więc spadł przykry obowiązek poinformowania Neville jak stoją sprawy. – Nie jest dobrze. Ale... wierzę, że będzie lepiej. A teraz, panie profesorze... pan wybaczy – rzucił szybko i wybiegł z gabinetu.
Ona była zwinna i szybka. Ale on miał dłuższe nogi. Gdy wybiegła z Sali Wejściowej, naprawdę się zaniepokoił. Udało mu się dogonić ją dopiero na moście. Zatrzymała się tam, oparła ręce o barierkę i pochyliła głowę, łapczywie łapiąc oddech i połykając łzy spływające jej z oczu.
-      Oni nie mogą...! Nie... nie wolno... im! Arthemis! Arthemis nie może umrzeć! Nie może...  mnie... zostawić! I James! Przecież... to by go zabiło!
Lucas podszedł i przyciągnął ją do siebie. Może obojgu było potrzebne to pocieszenie. Bo Lily przywarła do niego, szukając ciepła. Jakiegoś stałego punktu, z którego mogła czerpać siłę. A Luke poczuł jak gdyby w jakiś sposób zrobiło mu się lżej.
-      Lily... – westchnął. – Przecież w nią wierzysz...
-      Tam było tyle krwi! I jej serce! I James! Jak można się wyleczyć z takich ran? Jak? – Lily mówiła chaotycznie, przerywając, co chwila i przełykając łzy.
Lucas przez chwilę gładził ja po włosach, a potem odsunął i uśmiechnął się szeroko, a Lily aż zamrugała z wrażenia i zdziwienia.
-      Nie wiem – jak! Ale to Arthemis, więc da radę. A już ona kopnie Jamesa po jego pamięć, stąd na księżyc, jeżeli gdzieś tam jest...
I w końcu Lily też się uśmiechnęła. Tak, to była prawda.
Przeniosła dłonie i położyła je płasko na jego piersi. Nagle zdała sobie sprawę, że z jej ciałem dzieje się coś nieznanego. I przyjemnego.
Gdy dłoń  Lucasa delikatnie przemieszczała się wzdłóż jej kręgosłupa w górę i w dół, ten gest z uspokajającego, stał się... pobudzający. Jakby wprawiał jej skórę w gorączkę.
Gdy odważyła się w końcu podnieść wzrok, zatonęła w jego spokojnych, niebieskich oczach, jak w oceanie.
Pod palcami ledwie położonymi na jego klatce piersiowej, czuła przyśpieszające bicie serca. Zrobiła mikronalny ruch w jego kierunku, jakby chcąc poczuć jego puls nie tylko palcami.
Czy to właśnie to uczucie? – pytała siebie Lily. – Czy to uczucie, jakbyś leciała w powietrzu, to właśnie... No właśnie... co to konkretnie za uczucie? Arthemis by wiedziała? Czy ona też to czuła?
Myśl o Arthemis, przypomniała jej wszystko i nagle Lily zerwała to niezwykłe porozumienie między nią a Lucasem.
Luke wyczuł nagłą zmianę w ich kontakcie. Przez jedną niezwykłą chwilę, czuł jakby nadawali na dokładnie tej samej fali, porwani przez wir tych samych zachwycających uczuć.
Wyciągnął rękę i otarł jej łzy z policzków.
-      Nie płacz już – poprosił. – Chyba, że z radości... – dodał z błyskiem humoru w oczach.
-      To zadziwiające, że nadal możemy się śmiać, prawda?
-      No, nie wiem – Lucas uśmiechnął się lekko i odwrócił ja w stronę zamku. – Biorąc pod uwagę, że święcie wierzymy, że z tego wyjdą nasze zachowanie, nie jest znowu takie dziwne.
-      No... jeżeli tak na to spojrzymy – Lily również się uśmiechnęła. – Myślisz, że Albusowi udało się porozmawiać z dyrektorem?
-      Zaraz się dowiemy...
Wpadli na niego, gdy przechodził przez korytarz na drugim piętrze. Obok niego śmiertelnie blada i zapatrzona w przestrzeń szła Rose. Przez chwilę zrobiła się zielona na twarzy, popatrzyła na nich po kolei, a potem odeszła pośpiesznie.
-      Rose? – Lily zrobiła krok w jej stronę, ale Albus stanął na jej drodze.
-      Daj jej czas Lily... – przymknął oczy z znużeniem i potarł czoło. – Pokazałem jej wszystko w myślodsiewni dyrektora...
-      Co?!
-      Uznałem, że ma prawo wiedzieć – powiedział cicho.
-      Chyba teraz wolałaby być sama – przytaknął mu Lucas. – Poczakamy na nią w Pokoju Wspólnym. – Co powiedział dyrektor uczniom?
-      Że Arthemis jest ciężko ranna w wyniku wypadku na Alasce, a James w wyniku szoku musi zostać pod obserwacją uzdrowicieli przez jakiś czas... – powiedział Albus, idąc do salonu Gryfonów.
-      A jak było naprawdę? – zapytał przezornie Lucas.
-      Arthemis została ciężko ranna na długo przed ostatecznym wypadkiem, ale oczywiście nie odpuścili... – w jego głosie dało się słyszeć złość. - Zaatakował ją niedźwiedź. Jej lewa ręka była niesprawa. Całkowicie niesprawa już drugiego dnia rano! A potem... szli po jakiejś skalnej półce... i Arthemis musiała być już w ciężkim szoku z upływu krwi, bo z tego, co mówi Deveraux, nie mogła się ruszyć. James ją ściągnął i wtedy półka się ukryszyła. James próbował ją utrzymać. I wtedy zaczęła się kamienna lawina, przysypało Jamesa, a Arthemis spadła na skały – Albus zakończył martwym głosem.
-      Możemy coś zrobić? – zapytała cichym, przygnębionym głosem Lily. – Czy jest coś co możemy zrobić? – powtórzyła, jakby nie wierzyła w to, że coś takiego istnieje.
-      Możemy coś zrobić dla Arthemis – odpowiedział jej z lekkim uśmiechem Albus. Lily podniosła na niego wzrok. – Możemy próbować przywrócić Jamesowi pamięć. Ja w każdym razie zamierzam spróbować...
Lily przez chwilę wpatrywała się w Albusa, a potem skinęła lekko głową i też się uśmiechnęła. Tak... ona też już miała swój pomysł.


Rose szła szybko korytarzem, walcząc z mdłościami, łzami i histerią narastającą w organizmie. To, co Albus pokazał jej w myślodświewni... Gdyby nie to, że to zobaczyła, to nigdy nie uwierzyłaby, że można przeżyć takie obrażenia... Nigdy!
Bała się o nich. Bała się o to, jak zachowa się Lily nie mając swojego wzoru. Jak na całą rodzinę wpłynie amnezja Jamesa. Bała się, że ich straci. Nie chciała tracić kolejnej bliskiej osoby.
Zanim się obejrzała po jej policzkach, zaczęły spływac łzy.
-      Ej, uważaj jak... – usłyszała jednocześnie zderzając się z czymś twardym. Gdy poleciała do tyłu, ktoś ją podtrzymał. Chłopak urwał w połowie, gdy spojrzał na jej twarz. -  Och... chyba coś się stało – mruknął nagle do siebie.
Rose odsunęła się o krok i zasłoniła wierzchem dłoni usta, odwracając twarz.
-      Rose...
Odwróciła się do chłopaka zdziwiona. Nie miała pojęcia skąd może znać jej imię. Przyjrzała się mu uważniej. Tym razem nie miał rozciętej wargi i posiniaczonej twarzy, ale to był on. Krukon, którego pobił w grudniu Flint. Jak on miał na imię?
-      Hej – powiedział cicho, niepewnie zaciskając usta i zarumienił się, jakby jego niepewność wprawiała go w zakłopotanie. – Nie wiem, czy pamiętasz...
-      Colin – powiedziała cicho.
Uśmiechnął się do niej wdzięcznie i skinął głową.
-      Dobrze się czujesz? – zapytał ostrożnie, jakby stąpając po grzązkim gruncie.
Rose spuściła głowę, niechcąc, żeby zobaczył łzy, które ponownie zrosiły jej twarz.
-      Tak – powiedziała cicho.
-      Eeej... pamiętasz, że Krukoni to ci inteligentni? – rzucił niemal obrażony. – I ta moja inteligencja mówi mi, że kłamiesz...
-      Przepraszam... nie mam teraz nastroju...
-      Jak chcesz płakać to płacz – chłopak wzruszył ramionami. – Mam dużo sióstr. Wiem, że dziewczyny czasem muszą...
To jej nie pocieszyło. Ale otwarta, spokojna postawa chłopaka w jakis sposób działała kojąco. Zdała sobie sprawę, że stoi na środku korytarza, pomimo tego, że normalnie pewnie już by gdzieś uciekła. Natomiast ponieważ on tak naturalnie zaczął rozmowę, w której ona praktycznie nie uczestniczyła, jakoś nie miała ochoty odchodzić. Zostać sama. Pogrążyć się w smutku. Tylko, że... on nie rozumiał, a ona nie mogła mu wyjaśnić. Zresztą nie wiedziała, czy przeszłoby jej przez gardło, że Arthemis.... że ona...
Zacisnęła powieki, ale i tak nowe łzy potoczyły się jej po policzkach.
-      Eeej – mruknął łagodnie Colin. Zanim Rose się zorientowała, już była objęta i utulona. Zesztywniała niezbyt przyzwyczajona do fizycznej bliskości z obcymi mężczyznami. – Przepraszam, że jestem taki bezpośredni – powiedział,  wyczuwając jej reakcję. – Nie lubię, kiedy dziewczyny są smutne... To dlatego, że...
-      Masz siostry – dokończyła za niego Rose, troszkę się rozluźniając, ale odsunęła się od niego. Nie lubiła czuć się zmieszana, a właśnie to teraz w niej przeważało. Co nie zmieniało faktu, że jego gest był bardzo miły. Przyjemny. Ciepły...
Ponieważ oboje czuli się teraz niezręcznie Colin spojrzał w sufit, a Rose w podłogę. Potem jednak usłyszała, coś co nawet w tych ciężkich i ponurych chwilach ja rozbawiło.
-      Chcesz czekoladę? Zawsze trochę ze sobą noszę. Ludziom zawsze jakoś poprawia się nastrój, gdy zjedzą coś słodkiego...
-      Jesteś bardzo otwarty – mruknęła.
Zaśmiał się i podrapał zawstydzony po głowie.
-      Cóż... tak jest chyba łatwiej niż być zamkniętym. Ludzie są z natury stworzeniami stadnymi. Próby izolacji zazwyczaj wymagają dużo zachodu i jeszcze nie przynoszą nic dobrego...
Rose pomyślała o Scorpiusie i zgodziła się w duchu z Colinem. Chwilę potem poczuła się jeszcze gorzej myśląc o tym, że tylko on mógłby jakoś jej ulżyć. Tylko dzięki niemu poczułaby się lżej w tej sytuacji. Może nawet nie czułaby się tak zagubiona. Ale niestety... nie było na to szans.
Colin wpatrywał się w jej cichą smutną twarz. Jego słowa chyba jej nie pomagały. Wpadł mu do głowy pewien pomysł.
-      Hej... pójdziesz gdzieś ze mna?
-      Słucham? – Rose spojrzała na niego z lekkim dystansem.
-      Och... nie o to mi chodziło – zaśmiał się niepewnie.– Świeże powietrze uspokaja, a na wieży astronomicznej można pooglądać gwiazdy...
-      Ja... – Rose usiłowała delikatnie mu odmówić, ale chyba nie przejął się tym zbytnio, bo chwycił ją za rękę i rzucił:
-      Nie będziesz żałować!


Natępnego poranka Lily wstała z nadzieją, że to wszystko było tylko jakimś koszmarem. Jednak poszarzała twarz Rose, która wpatrywała się w puste łóżko Arthemis, rozwiała jej nadzieje, skuteczniej niż cokolwiek innego.
Rose spojrzała na nią powoli.
-      Lily... co my teraz zrobimy? – szepnęła.
Lily wstała z łóżka.
-      Przeczekamy... – odpowiedziała. – A poza tym, Arthemis nie pozwoliłaby nam użalać się nad sobą. To raczej oczywiste...
-      Tak, ale niezbyt łątwe.
-      Nikt nie mówił, że będzie łatwo – odpowiedziała Lily wzdychając. – Poza tym czemu użalamy się nad sobą, skoro to nie my leżymy w szpitalu?
Rose stwierdziła, że takie logiczne i szczere podejście daje jej więcej niż wypłakiwanie się sobie w rękaw.
-      Porobie notatki, żeby Arthemis wiedziała, co się działo na zajęciach...
-      Ja muszę przejrzeć albumy – odparła Lily. – A teraz moim priorytetem jest śniadanie.
Okazało się jednak, że nie dane będzie jej zjeść w spokoju. Podniecenie unoszące się aż po sufit Wielkiej Sali zastąpiło wczorajsze przygnębienie. Wrzało jak w ulu i to pewnie juz od kilku dobrych godzin.
-      Rozumiesz? Stracił pamięć!
-      To znaczy, że nikogo nie pamięta? Nawet jej?
-      Nie wiadomo, czy ona to przeżyje, podobno jest ciężko ranna...
-      Och, to straszne! Ale wiesz to znaczy, że on będzie sam...
-      Sam i do tego nie będzie jej pamietał... Bardzo mu współczuję. Chciałabym pomóc mu poczuć się lepiej. Na pewno będzie zdruzgotany po tym, co się stało...
-      Znaleźć się blisko Jamesa Pottera! Na samą myśl staje mi serce!
Lily zebrało się na wymioty. Spojrzała na najbliższe jej dziewczyny jak na robaki. A było to tylko jedna z setki takich rozmów i setki takichb par, która przewijała sie przez Wielką Salę.
Przerażona pobiegła do Lucasa.
-      Co się stało?!
Lucas spojrzał na nią ponurym wzrokiem, a Albus z kamienną miną podał jej gazetę.
-      Był przeciek w szpitalu – wyjaśnił. – Jakiś nierozgarnięty uzdrowiciel uważał, że zarobi na sensacji... Wiedzą o Jamesie i stanie Arthemis...
-      Co my teraz mamy zrobić? – zapytała przerażona.
-      Nie sądzę, żebyśmy mogli z tym walczyć -  Albus spojrzał na podniecony tłum. Tylko czekał, aż rodzice zabiorą Jamesa ze szpitala w obawie, że ktoś się podszyję pod członka rodziny.
Lily poczuł, że przerażenie ustępuje miejsca złości. Jak można być tak ograniczonym? Tak bezdusznym!?
-      Myślisz, że jakbym mu powiedziała, że zawsze chciał mnie poderwać, to by mi uwierzył? Czy może lepiej, jeżeli powiem mu, że mi się podoba?
-      Chyba lepiej to pierwsze...
Lily zazgrzytała zębami. Już miała się obrócić do dwóch Puchonek z różdżką w ręku i dobitnie pokazać im, co sądzi o ich zachowaniu, gdy usłyszała trzask, a później zduszony pisk.
Odwróciła się, żeby zobaczyć, jak Valentine stoi nad jakąś dziewczyną, trzymając pustą już miseczkę owsianki. Cała zawartość natomiast wylądowała na głowie i we włosach drobnej blondynki.
-      Mam nadzieję, że nie było zbyt ciepłe – złośliwy, chłodny uśmiech Valentine, nie pozostawiał żadnych złudzeń, że to nie był wypadek.
Blondynka i jej przyjaciółka spojrzały na nią oburzone i zszokowane. Zamiast jednak stanąć do walki, w oczach dziewczyny pojawiły się łzy i uciekła z Sali. Valentine westchnęła sfrustrowana, żałując, że pozbawiono jej okazji przyłożenia tej lasce.
Podeszła do Lucasa, Lily i Albusa.
-      Zdziry – rzuciła cicho, pełnym obrzydzenia tonem.
Lily uśmiechnęła się pod nosem, zaraz jednak co innego przyciągnęło jej uwagę. Znała te dziewczyny. Arthemis już raz zrobiła z nimi porządek, widocznie jednak nie zapamiętały lekcji. Deanna Denali gorączkowo pokazywała swoim przyjaciółką spreparowane zdjęcie jej i Jamesa.
Lily ruszyła już w ich kierunku, kiedy zdjęcie w rękach Deanna zaczęło płonąć, a ogień z zdziwiającym zaangażowaniem przeniósł się na stół, tak, że dziewczyna i jej przyjaciółki piszcząc i krzycząc, zaczęły zrywać się z miejsc nie umiejąc ugasić ognia.
Za nimi stała Rose, z miną anioła zemsty. Wpadły na nią, zobaczyły jej minę i uciekły z jadalni. Rose zesztywniała, z pociemniałą twarzą, podeszła do reszty.
-      W gruncie rzeczy, wszystkie są takie same, prawda? To tchórze! -  pierwszy raz Lily widziała Rose, która miała ochotnę na coś splunąć.
Nie był to jednak ostatni z wypadków. Rose zdążyła się odwrócić, akurat by zobaczyć, jak Anabelle ze wściekłą miną, zerwała się z krzesła i chlusnęła sokiem w twarz, dziewczynie siedzącej na przeciwko.
-      Jesteście żałosne! – warknęła. – Ona może umrzeć. A on i tak was nie wybierze. Bo jesteście właśnie takie!!
Za nią pojawiła się Eliza, która położyła jej rękę na ramieniu, a obok niej Gillian, z błyszczącą odznaką prefekta na piersi.
Dziewczyna, chyba miała ochotę jej odpowiedzieć, ale powstrzymała ją obecność Gillian i przechodzącego nie daleko profesora Longbottoma.
Anabelle wyrwała się z uścisku i z twarzą płonącą złością razem z Gillian i Elizą podeszły do Lily, Rose i Valentine.
-      Arthemis, była dla nich zbyt pobłażliwa i łagodna! – warknęła.
-      Teraz jej tu nie ma – na twarzy Valentine zakwitł uśmiech, który nie wróżył dobrze.
-      Więc... chyba powinnyśmy ją zastąpić, prawda? – rzuciła cicho Rose, wpatrzona w swoją różdżkę, a w jej głosie zabrzmiała stal.
-      A przecież nie będziemy tak łagodne, jak ona... – dodała Lily.
Gillian jej przytaknęła, a Eliza uśmiechnąła się kącikiem ust.
Wszystkie sześć spojrzały po sobie, a potem rozejrzały się po tłumie w Wielkiej Sali, który wcale nie cichł.
Wyglądało na to, że pogrążone w marzeniach idiotki nie zdają sobie sprawę, że wytoczono im wojnę...
Gdy dziewczyny odeszły, obok Lucasa, ktoś westchnął z trwogą. Dołączył do nich Justin i Max.
-      Myślisz, że powinniśmy kogoś ostrzec? – zapytał.
-      Nie sądzę, żeby to coś dało... – odpowiedział z westchnieniem. – Naprawdę się wkurzyły.
-      Dlaczego one to robią? – zapytał Albus marszcząc czoło. – Przecież niedawno Eliza i Gillian same walczyły z Arthemis, a Anabelle rzuciła przez nią Jamesa... Nie rozumiem...
-      Cóż... to dość proste. Kobiety na ogół szanują uczucia innych. Szczególnie jeżeli wiedzą, że są prawdziwe. Nawet jeżeli ich nie dotyczą, starają się je chronić. A poza tym jakby nie patrzeć wkurza je to, że ktoś próbuje ingerować w przeznaczenie w podły i podstępny sposób. To tak jakby Arthemis North wygrała los na loterii, ale wszystkie te dziewczyny nadal naiwnie wierzyłyby, że ten los powinien należeć do nich. Sądzę, że jej przyjaciółki raczej nie zgodzą się na to, żeby jej go tak po prostu odebrano, gdy sama nie może go bronić...
Albus, Lucas, Justin i Max jednocześnie marszcząc czoła spojrzeli w bok. Chłopak zaśmiał się niepewnie i przeczesał dłonią włosy.
-      Sorry... chyba nie powinienem się wtrącać... Rose zostawiła to na wieży astronomicznej – rzucił do Albusa, wciskając mu w ręce sweter. – Oddaj jej to, ok?
Chłopak odszedł równie nagle jak się pojawił.
Wszyscy czterej spojrzeli za nim z mieszanymi uczuciami. W końcu Albus zwrócił się do pozostałych:
-      Kto to, na Merlina, był?!


Przez następne kilka dni nic się nie zmieniło. To było jak walka z wiatrakami... Osiągnęły jendka jedno: gdziekolwiek się pojawiła choćby jedna z nich, temat milkł, a wszyscy nagle przypominali sobie o nagłych sprawach.
Przynajmniej tak było przy większości przypadków. Najciężej znosiła to Lily. Jako najmłodsza oczywiście, w większości przypadków była lekceważona. Udało jej się jednak zakląć kilka miłosnych listów, w taki sposób, że ich autorki musiały chodzić przez kilka dni w rękawiczkach.
Jedna sytuacja jednka przeważyła szalę.
-      Myślisz, że Arthemis North naprawdę jest w takim ciężkim stanie? – usłyszała rozmowę w łazience dziewcząt na trzecim piętrze.
-      A kogo to obchodzi? James i tak jej nie pamieta, a tylko to się liczy...
-      Ale wiesz, ona może umrzeć...
-      Jeżeli tak, to sama jest sobie winna...
Lily zacisnęła dłonie w pięści.
-      ... w końcu gdyby nie starała się udawać faceta, nie trafiłaby na ten turniej. To jasne, że normalna dziewczyna nie jest w stanie czegoś takiego znieść.
-      Uważam, że ona jest fajna...
A więc nie wszyscy zwariowali, przemknęło Lily przez myśl.
-      Uważaj sobie, co chcesz. Mnie interesuje tylko James. Jak dla mnie może jej nie być...
-      Nie powinnaś tak mówić. To przynosi zły los.
-      Och, daj spokój! Nie życzę jej śmierci! Ale... jeżeli jej nie będzie... James będzie mój...
Lily nie wytrzymała. Z hukiem wyszła z kabiny.
-      I co jeszcze?! – warknęła. – Polecisz na miotle na księżyć? Mogę ci to załatwić!
Dziewczyna nakładając błyszczyk na wargi, odwróciła się do Lily.
-      Jak się czuje James? – zapytała słodko.
Lily machnęła różdżką, a błyszczyk wyleciał ze świstem z rąk dziewczyny i rozbił się o lustro. Dziewczyna z Ravenclawu wyglądała jakby siliła się na spokój.
-      Cóż... wygląda na to, że chyba nie będę z tobą w przyjacielskich stosunkach... – wyciągnęła różdżkę.
-      Ani się waż – rzucił głos od drzwi. Valentine wkroczyła pewnym siebie krokiem.
-      Nie wtrącaj się! – warknęła Lily.
-      Nie bądź głupia – ofuknęła ją Valentine. Spojrzała na przeciwniczkę Lily. – Lory, nie sądzę, żebyś chciała, żeby twój aktualny chłopak dowiedział się, o twoich planach matrymonialnych dotyczących Jamesa Pottera... prawda? – rzuciła uprzejmie, jakby pytała o drogę.
Lory przez chwilę mierzyła się z nią wzrokiem, a potem prychnęła i wyszła z łazienki, oddając Valentine pole.
Lily była wściekła. Po raz kolejny potraktowali ją jak dziecko! Valentine nie miała żadnego prawa! Obrażona i zła na cały świat wyszła z łazienki.
-      Nie wszystkie są takie... – powiedziała cicho towarzyszka Lory, gdy zostały same  z Valentine. - Tak naprawdę większość nie jest... Owszem, mają marzenia, gadają bzdury, ale nie życza źle Arthemis i Jamesowi. Marzenia jeszcze nikomu nie zaszkodziły, prawda?
-      Marzenie, nie – przyznała jej cicho Valentine. – Ale obsesja, jest już niebezpieczna...
Myśląc o tym, Valentine wyszła. Widziała, że w większości są to jakieś głupie dziewczyny, które paplają, co im ślina na język przyniesie. Ale było kilka takich, które ją niepokoiły. I tylko tymi należało się przejmowac, bo gdy Arthemis i James znowu pojawią się na scenie, to reszta odpuści.


Lily wpadła na boisko, bo to było miejsce, gdzie czuła się naprawdę pewna siebie. Nie przewidziała tylko, że nie będzie tu sama.
-      Hej, co tam?! – rzucił z uśmiechem Lucas.
-      Jestem wściekła!
-      Właśnie widzę – podszedł bliżej, a Lily mimowolnie poczuła przypływ ciepła. Tak było od czasu tych kilku chwil na moście. Gdy tylko Luke znajdował się o metr od niej, czuła, że jej myśli odlatują w niebyt.
-      Valentine potraktowała mnie jak szczeniaka! Arthemis nigdy mnie tak nie traktowała!
Lucas nie wiedział co na to odpowiedzieć. Arthemis była dla Lily guru, może więc Lily nie czuła się jak dziecko, nawet wtedy, gdy była tak traktowana. Prawda była taka, że nawet jeżeli Lily nie była dziecinna, to była porywacza, a dla wielu ludzi to było to samo.
-      Chciałaś zrobić, coś nierozsądnego? – zapytał spokojnie.
-      Nie mogę spokojnie słuchać, jak ktoś życzy śmierci Arthemis i zasadza się na mojego brata!
Lucas zazgrzytał zębami. Jego też zaczynało to irytować. Jeden durny artykuł sprawił, że cały Hogwart uznał Arthemi za martwą, albo prawie martwą, a Jamesa za niepoczytalnego.
-      Jestem taka zła – szepnęła i niewiele myśląc przytuliła się do niego. – Tak się boję, że w końcu, którejś z nich się uda. Boje się, że Arthemis naprawdę...
-      Sza! – skarcił ją łagodnie Lucas. Pogłaskał jej włosy. – To dopiero tydzień Lily. Arthemis jeszcze nawet nie została wybudzona...
-      Wiem. Ale czasami nawet ta świadomość nie pomaga, Luke – Lily zacisnęła powieki.
-      A co pomaga? – zapytał szeptem.
-      Kiedy jestem z tobą – odpowiedziała mu szczerze. Chwilę później oderwała się od niego zarumieniona. Cofnęła się. – Przepraszam – wyjąkała. – Kleje się do ciebie...
Lucas zrobił krok w jej kierunku. Cofnęła się.
-      Wiem, że nadużywam trochę naszą zajomość – plątała się. I wcale nie chcą czuć tego ciepła, które mnie otacza, gdy jestem blisko ciebie, dodała w myślach. I wiedziała, że to kłamstwo.
Miała ochotę zapaść się pod ziemię. Czemu zawsze musiała przy nim zrobić z siebie głupka? I czemu on się tak uśmiecha?
-      Nie pomyślałaś o mnie prawda? – rzucił oskarżycielsko.
-      Wiem. Przepraszam. Chłopacy nie lubią, kiedy za dużo mówisz o uczuciach...
-      Nie pomyślałaś, że ja też się o nich martwię... – wyjaśnił.
Martwił? Pewnie tak. Na pewno. Ale nigdy tego nie pokazywał. Więc może rzeczywiście o tym nie myślała.
-      Może mnie też to pomaga? – dodał całkowicie ją szokując. Zatrzymała się.
Luke zawsze był cichy. Umiał uzewnętrzniać emocje i uczucia, ale może akurat to czego się bał i przerażało go, było zbyt niemęskie. Może wstydził się tych emocji? Lily nie wiedziała. Chciała, żeby ktoś jej to wyjaśnił... Arthemis mogła nie wiedzieć wszystkiego, ale i tak rozmowa z nią pomagała. Ona słuchała. Nie tylko tego co mówisz, ale również tego co mówią twoje uczucia. Może i manipulowała, ale zawsze wychodziło z tego coś dobrego.
Lily patrzyła na Lucasa i zastanawiała się, czy on też chciałby, żeby ktoś mu wytłumaczył jej zachowanie. Pewnie tak. No i na pewno trudno mu było poddać się emocjom. Trudniej niż jej.
Dlatego znowu się do niego wolno zbliżyła i niemal czując jak jej serce przemieszcza się po klatce piersiowej, objęła go w pasie. Po kilku minutach, gdy nic nie zrobił, zapytała:
-      Lepiej?
Lucas objął ją i ścisnął.
-      Tak – szepnął.


Lily wróciła myślami do Pokoju Wspólnego. Od tamtej chwili, na moście, na stadionie...- czuła się inaczej. Odskakiwała, gdy Lucas znajdował się bliżej niż pół metra, a jednocześnie szukała jego towarzystwa. Wszystkie myśli skupiały się na nim... Gdy raz nachylił się nad nią, żeby pokazać jej błąd w wypracowaniu, jej serce niemal wyskoczyło z piersi. To dziwne, że nigdy wcześniej nie zarejestrowała tego, jak ciepłe jest jego ciało, w bliskim kontakcie. Szczególnie, gdy przylega do jej pleców. Nagle z zupełnie innej perspektywy, widziała całe wesele Teddy’ego. Nawet trochę żałowała, że wtedy tego nie czuła. Chciałaby to powtórzyć, czując to, co terasz czuła, gdy był obok niej.
Miała mętlik w głowie. Chciała o tym z kimś pogadać. A jednocześnie zastanawiała się, czy to ona się zmieniła i czy teraz będzie tak reagować na wszystkich chłopaków. No i była trochę przerażona. No, bo czy Lucas nie pogniewa się na nią, za to, że coś takiego odczuwa? Pamiętała jak zareagował na jej próby rozmowy o... tych sprawach.
Spojrzała na swoje dłonie. Tęskniła za Arthemis nie tylko dlatego, że chciała z nią porozmawiać. Tęskniła za świadomością jej obecności. Za bezpieczeństwem i konfortem, który wnosiła. No i oczywiście naprawdę, wręcz obsesyjnie chciała, żeby Arthemis wpadła i zrobiła porządek z tymi wszystkimi głupimi laskami.
Chciała, żeby James tu był, bo jeżeli nawet Arthemis nie zareaguje, to ona na pewno, zrobi z tym wszystkim porządek. Chciała, żeby byli tu oboje. Szczęśliwi, zapatrzeni w siebie, dający wszystkim poczucie bezpieczeństwa, równowagi i nadziei.


Rose rozumiała złość Lily. Minęły już dwa tygodnie, a oni nadal nie mieli żadnych wiadomości o poprawie stanu Jamesa, czy przebudzeniu Arthemis. Albus wyglądał jakby schudł o wiele zbyt szybko, a Rose wiedziała, że większość wolnego czasu spędza w bibliotece, szukając jakiegoś rozwiązania. Wiedziała też, że Lizbeth bardzo się o niego martwi, i że Albus tłamsi wszystko w sobie. Miała nadzieję, że w końcu podzieli się z nią tym, co go dręczy. Jej pomogło... chociaż może nie... Może wcale nie pomogło...
Była rozdarta. I załamana. I ciągle po głowie krążyły jej słowa cioci Ginny. Ale nie mogła się oprzeć. A do tego jeszcze Colin...
Rose nie wiedząc co robić, z mętlikiem w duszy, pochyliła się nad ksiażką, chociaż zdania zlewały jej się w obrazy zupełnie nie związane z zaawansowaną numerologią.


ROSE

Pomimo tego, że od czasu artykułu i powrotu dyrektora minął tydzień Rose nadal próbowała zabijać czas od wiadomości do wiadomości nauką. Nie wychodziło jej to zbyt dobrze. Tak naprawdę nie było chwili, żeby nie myślała o kuzynie i przyjaciółce.
Ona nie miała wiedzy uzdrowicielskiej jak Albus. Nie mogła szukać rozwiązania, tak jak on... A była pewna, że to mu dawało nadzieję. Poczucie misji i tego, że coś robi.
Ona już nawet nie widziała sensu w walczeniu z głupimi próbami zawłaszczenia Jamesa, które podejmowały te wszystkie naiwne idiotki. Przecież to było raczej jasne, że im się nie uda. Poza tym... większość z nich marzyła tylko o związku, takim jak mieli Arthemis i James. Czy można było winić je za marzenia? Nie docierało do nich tylko to, że James, jest taki wyjątkowo tylko przy niej, tylko dla niej.
-      Znowu masz ponurą minę – usłyszała zniecierpliwiony głos. – Chcesz, żeby cię przytulił?
Mimowolnie parsknęła śmiechem, podnosząc głowę.
Colin.
Dziwnym zbiegiem okoliczności ten miły, wesoły i otwarty chłopiec stał się promykiem słońca na skraju jej depresji. Od chwili, gdy oglądali gwiazdy na wieży astronomicznej, a on paplał na okrągło o kolejnych niezwykłych konstelacjach i związanych z nimi mitach, a jej pozwalał po prostu milczeć, sprawiał, że jej uwaga chociaż w tych krótkich chwilach skupiała się na czymś innym niż tragizm całej tej sytuacji.
A może właśnie chodziło o to, że był tak otwarty, jak nikt z jej otoczenia. Wręcz, było to trochę dziwne. Od kiedy wpadli na siebie na korytarzu, co chwilę gdzieś ją odszukiwał, że sprawdzić jak się czuje. Gdy go o to zapytała, patrząc na lukrowane ciastko, które jej przyniósł, odpowiedział z niemal czułym wzrokiem:
-      Nie lubię, gdy dziewczyny są nieszczęśliwe – odgarnął jej włosy za ucho, a potem zabrał szybko rękę, jakby zawstydzony. - Żadna z nich nie powinna być. Powinny się uśmiechać...
Spoglądała teraz na Colina z zastanowieniem.
-      Ile masz sióstr? – zapytała, gdy usiadł obok niej.
-      Cztery – uśmiechnął się szeroko, gdy wytrzeszczyła na niego oczy. – Dwie starsze i dwie młodsze. Jossy, Christy, Lotty i Olly...
-      Serio?! – zapytała Rose z niedowierzaniem. – A ty jesteś Colin? Jak to możliwe, że twoje imię nie kończy sie na „y”? Na przykład: Johnny?
-      Ach... to odruch. Zawsze je tak nazywam... To dlatego, że miałem problemy z wymową jak byłem dzieckiem – zarumienił się słodko. – Tak naprawdę, to Josephine, Christine, Charlotte i Olivia.
-      Chodzą do Hogwartu?
-      Tak. Opowiem ci o nich, jeżeli pójdziesz ze mną na spacer...
-      To szantaż? – zapytała niemal oburzona.
-      Jest piękne słońce, które dobrze działa na smutki. No chodź... – wstał, czekając na nią. – Bo przerzucę sobie ciebię przez ramię, jak moją siedmioletnią siostrę Olivię, gdy mnie nie słucha...
-      Nie odważyłbyś się – odpowiedziała mu Rose, wstając – ale nie kuśmy losu...
-      Bardzo rozważnie. Może się przeniesiesz do Ravenclawu?
-      Chyba śnisz...


Przez tydzień Rose natykała się na Colina w każdym miejscu zamku. Jakby pilnował, żeby być obecnym, gdyby tylko chmura przygnębienia pojawi się na jej horyzoncie.
Był przyjemnym towarzystwem. Nawet zdażyło się raz, że razem się uczyli. Sprawiał jednocześnie, że przypominała sobie o tym, że Arthemis nie ma i pomagał jej na chwilę o tym zapomnieć.
Nie rozumiał jednak kim naprawdę jest dla nich Arthemis. Nie pytał i była mu za to wdzięczna, ale nie mógł tego zrozumieć.
I chociaż starała się o tym nie myśleć, gdy był w pobliżu, nadal cierpiała z powodu Scorpiusa. Trudno było jej powstrzymać się przed wyobrażaniem sobie, jak bardzo by chciała, żeby to Scorpius tak dbał o jej samopoczucie. Przez to czuła się źle. Jakby w jakiś sposób wprowadzała Colina w błąd.
Tak mijał jej czas. Rozrywana przez uczucia, nad którymi panowała. Którymi nie  mogła się z nikimi podzielić, wierząc święcie, że dokładałaby innym tylko dodatkowych zmarwień przeżyła kolejny tydzień.
Nawet Lily była bardziej pomocna niż ona. Przewszukała wszystkie swoje albumy i wysłała Jamesowi zdjęcia. Mnóstwo zdjęć. Nie takich, na któryhc byli tylko on i Arthemis, ale na których byli oni wszyscy.
Wzdychając ciężko weszła do Pokoju Wspólnego. Usłyszała błagalne słowa Lizbeth:
-      Al, proszę cię nie rób tego! Twoi rodzice nie będą szczęśliwi, jeżeli to zrobisz!
Albus właśnie próbował wejść do szmaragdowych płomieni. W ręce ściskał list, zachowywał się, jakby w ogóle nie wiedział co się dzieję. Rose nawet nie zastanawiała się skąd wziął preoszek Fiuu. Z jego zdolnościami sam mógł sobie go zrobić.
Rose już chciała wkroczyć, chociaż naprawdę nie wiedziała, w jaki sposób miałaby do Albusa przemówić, gdy Lily podeszła do niego i uderzyła go w twarz.
-      Uspokój się. Przestań robić z siebie przedstawienie! Nie tylko ty się martwisz!
Albus przez chwilę wpatrywał się w nią oszołomiony, a potem siłą chciał ją przesunąć. Gdy tylko złapał ją za ramię, pojawił się Lucas, który odciągnął jego nadgarstek nawet ze zbyt dużą siłą.
-      Może najpierw powiesz nam, co się stało? A potem pójdziesz do diabła? – rzucił spokojnie Lucas, ze złością w oczach.
Albus wyszarpnął rękę. Chyba właśnie do niego dotarło, że gapi się na nich połowa Gryffindoru, a on jest bliski zaatakowania przyjaciela, tak samo jak siostry. Lizbeth stała za nim, zaciskając palce na tyle jego koszulki. Odwrócił się do niej, bo wiedział, że na nią nie nakrzyczy. Zacisnął oczy i przytulił jej dłoń do policzka.
-      Nie obudziła się – wykrztusił z trudem. – Arthemis nie wybudziła się ze śpiączki...
Rose poczuła, jak panika ściska jej płuca i krtań. Lily odruchowo odsunęła się i pewnie ugięłyby się pod nią nogi, gdyby nie to, że oparła się o Lucasa.
-      Gdy zdjęli z niej zaklęcia powinna wybudzić się natychmiast... – dodał rozdzierającym szeptem.
-      Jesteś idiotą – szepnęła Lily. – Co z tego, że się nie wybudziła? – syknęła. – Może wybudzić się w każdej chwili! Nigdy więcej nas tak nie strasz! – odwróciła się na pięcie i poszła do dormitorium, wyraźnie wzburzona.
Rose czując, że zaraz zwymiotuje z przerażenia i niepewności wybiegła przez dziurę za portretem.
Lizbeth chciała objąc Albusa, ale ten z pociemniałymi oczyma, odwrócił się i skierował w stronę dormitorium.
-      Al... – zatrzymała go niepewnie.
-      Nie zrobię nic głupiego – obiecał, wyzutym z emocji głosem.
Lizbeth westchnęła ciężko, patrząc na plecy Albusa.
-      Chciałam cię tylko objąć – szepnęła do siebie.


Rose biegła po opustoszałych, wyciszonych korytarzach. Wolałaby, żeby było w ogóle ciemno. Żeby wszystkie pochodnie zgasły. Nie chciała światła. Nie teraz, gdy tak bardzo się bała i nie widziała, żadnego wyjścia z tej studni. I miała do siebie prestensje, że nie wierzyła tak głęboko jak Lily.
Dopadła do swojego azyulu i z przerażeniem zdała sobie sprawę, że jest już za późno. Biblioteka była już zamknięta.
Rose z jękiem przytknęła czoło do drzwi, a potem odwróciła się i osunęła po ścianie. Podciągnęła pod siebie kolana i położyła na nich czoło.
Kiedy i w jaki sposób jej spokojne i ułożone życie, tak się pogmatwało? Kiedy ze szczęśliwej, trochę zbyt praworządnej dziewczyny stała się tym roztrzęsionym strzępkiem nerwów?
Ale tak naprawdę... ile człowiek jest w stanie na siebie przyjąć?
Scorpius, miłość do niego, wypadki Arthemis, zamach na Lily, zamach na nią. Rozstanie ze Scorpiusem, świadomość, że jej rodzina go nie zaakceptuje. Amnezja Jamesa. Śpiączka Arthemis. Jak miała to wytrzymać? Chciała mieć chociaż jeden stały punkt oparcia. Chociaż jeden.
Nie wiedziała, czemu nie usłyszała kroków, ale poczuła, że ktoś osuwa się po ścianie obok niej.
-      Rozumiem, że sytuacja jest gorsza od tego, co przekazał nam dyrektor...
Rose zacisnęła usta, żeby powstrzymać ich drżenie. A potem zmęczona tak bardzo, że miała ochotę położyć się i spać; poddając się uczuciom, przytknęła czoło do ciepłego ramienia i pachnącej białej koszuli.
-      Pociesz mnie... – wyszeptała, łamiącym się głosem. – Proszę...
Dla niej minęła cała wieczność, do chwili kiedy poczuła obejmujące ją ramię. Może właśnie to sprawiło, że łzy po prostu się potoczyły.
-      Nie płacz – szepnął Scorpius, czując wilgoć na materiale koszuli. Przytknął usta do jej skroni. – Nie płacz.
-      Arthemis nie wybudziła się ze śpiączki – nie wytrzymała Rose i łkając zaczęła mu o wszystkim opowiadać. O tym, co się naprawdę stało na Alasce, o tym co się działo w szpitalu, o obrażeniach Arthemis, o amnezji Jamesa. – Nie wiem, co robić... Nie wiem, jak sobie z tym poradzić... Nie umiem sobie poradzić z niczym od czasu Danii... Nie umiem się pozbierać...
Scorpius milczał, a Rose wcale by się nie zdziwiła, gdyby ją teraz zostawił. Wstał, a ona nawet nie poczuła się odrzucona. Apatia pochłaniała ją w zadziwiającym tempie.
Potem przed twarzą dojrzała rękę.
-      Chodź. Zmarzniesz, jeżeli tu zostaniesz...
Poczuła ciepło gdzieś głębiej niż tylko w ciele. Bez wahania podała mu dłoń.
-      Dlaczego? – zapytała cicho, gdy szli korytarzami na wyższe piętra. W końcu Scorpius zatrzymał się na siódmym piętrze, niedaleko wejścia do Gryfindoru. Wciągnął ją do wnęki.
Nie odpowiedział na jej pytanie. Nawet tego nie oczekiwała.
Popatrzył na nią.
-      Masz prawo się martwić. Twoja przyjaciółka i członek twojej rodziny są w ciężkiej sytuacji. Nie myśl jednak, że ktoś oczekuje od ciebie, jakiegoś magicznego sposoby, który cudownie ich ocali – powiedział jej niemal chłodnym tonem. – Przykra prawda jest taka, że możesz tylko czekac i mieć nadzieję. Nikt nie oczekuje od ciebie, że zachowasz kamienną twarz i bedziesz się trzymać. Nie jesteś tego typu człowiekiem...
Rose odsunęła się od niego trochę.
-      Rozumiem – powiedziała cicho.
-      A wmawianie sobie, że nie umiesz się pozbierać, nie pomoże ci w niczym – dodał, a ona odchyliła się do tyłu, jakby ją uderzył. – Wstawaj codziennie rano, jedz, chodź na zajęcia, idź spać. Funkcjonuj jak wszyscy inni... Po jakimś czasie stwierdzisz, że nie sprawia ci to problemów...
-      Nie musiałeś być okrutny – szepnęła.
-      Byłem okrutny już w momencie, kiedy zostałem z tobą... Ale nie potrafię oprzeć się twojemu smutkowi...
Serce Rose ścisnęło się boleśnie.
-      Nie zmuszaj się – powiedziała z trudem wymawiając słowa i odeszła. Odwróciła się jednak kilka metrów dalej i powiedziała ostro: - Przez ostatnie dwa tygodnie marzyłam  o tym, żebyś był blisko mnie, gdy balansuje na skraju załamania, a od depresji dzieli mnie cieńka czerwona linia... Głupio z mojej strony, że zapomniałam, że prędzej mnie przepchniesz na drugą stronę, niż pomożesz mi się z tego wszystkiego podnieść. Pewnego dnia Scorpius... – dodała w przypływie gniewu i rozpaczy – pożałujesz, że ze mnie zrezygnowałeś...
Gdy odeszła usłyszała za sobą kroki. Jeden, dwa... trzy... ale ona szła dalej, a one się zatrzymały.
Scorpius zmusił stopy do zatrzymania się. Bo wiedział, że jeżeli teraz ją złapie... już nigdy jej nie puści. A więc po raz kolejny przeklinając cały świat i siebie, pozwolił jej odejść.


Gdy weszła do dormitorium zobaczyła osobę leżącą na łóżku Arthemis i przez chwilę jej serce zabiło szybciej, ale po chwili dotarło do niej, że to po prostu Lily.
Lily leżała wpatrując się w baldachim.
-      Jestem totalnie rozbita, Rose – wybuchła niespodziewanie, jakby nie mogła dłużej tego w sobie trzymać.
Rose usiadła na przeciwko niej na łóżku Arthemis. Chyba zbyt długo z tym czekały.
-      Chcesz pogadać? – rzuciła starając się panować nad głosem.
Lily wyciagnęła do niej odwrócone dłonie. Rose położyła na nich palce i ścisnęła je.
-      Oni do nas wrócą, prawda? – zapytała cicho, mając nadzieję, że niezłomna wiara Lily zapłonie i w niej.
-      Na początku bardzo mocno w to wierzyłam – szpenęła Lily, patrząc na ich połączone dłonie. – A teraz modlę się o to i... mam nadzieję. Jest to rozpaczliwa nadzieja, ale wypełnia mnie po brzegi. Nigdy nie pozwolę jej zgasnąć...
I Rose w końcu zrozumiała, że nawet jeżeli jej wiara jest coraz słabsza to nadzieja nigdy jej nie opuści. Każdego dnia na nowo będzie mieć nadzieję, że to właśnie tego dnia, dostanie dobre wieści.
-      Dużo się dzieje, prawda? – rzuciła cicho. – Ostatnio często się rumienisz. A Lucas stał się wobec ciebie dziwnie opiekuńczy. Bardziej niż zwykle.
Lily zarumieniła się mocniej. Zagryzła wargi.
-      Ostatnio... nie mogę sobie poradzić z niektórymi uczuciami. Ale nie są ona złe... wręcz przeciwnie. Jeszcze ich dokładnie nie rozumiem, ale pozwalam im rozkwitać, bo sprawiają mi przyjemność... Myślisz, że to ok?
Rose uwielbiała to w Lily. Była bardzo prostolinijna. Uśmiechnęła się do niej i skinęła głową.
Rozmawiały do późnej nocy, wylewając cały swój strach, wszystkie uczucia te dobre i to złe. Rose opowiedziała jej o Colinie i powiedziała, że ma totalny mętlik w głowie z powodu Scorpiusa, a Lily prosto i szczerze, odparła, że nie wie, jak mogłaby jej pomóc, ale przytuliła ją mocno i to wystarczyło.
Zasnęły w końcu wyczerpane na łóżku Arthemis, marząc o tym, żeby uczestniczyła w ich rozmowach i była teraz z nimi.


Następnego ranka Rose szła na zajęcia z numerologii, gdy niespodziewanie dołączył do niej Colin. Nie uśmiechał się do niej, tak jak zawsze na powitanie, więc Rose porządnie się zmartwiła.
Wciągnął ją za wielki posąg jakiegoś trola.
-      Słuchaj, czy Malfoy cię zaczepia? – zapytał poważnym tonem.
Rose zamrugała zdziwiona.
-      Nie-ee – wyjąkała.
Colin przyglądał się jej uważnie.
-      Widziałem was wczoraj na piatym piętrze. Nie wyglądałaś na zbyt szczęśliwą, a on cię gdzieś ciągnął...
-      To... nie to – odpowiedziała cicho Rose. – Nie zaczepiał mnie...
Z piersi Colina wyrwało się westchnienie ulgi. Zaraz jednak na twarzy pojawiło się napięcie.
-      To znaczy, że wy...
Rose spuściła głowę i potrząsnęła nią przecząco, ciesząc się, że włosy zasłaniają jej twarz. Jednocześnie czuła, że w jakiś sposób zdradza Scorpiusa, bo przypomniała sobie, jak prosiła go wczoraj o pocieszenie, a on przez krótką chwilę znowu istniał tylko dla niej.
-      Więc, co to...
-      To już... przeszłość – wyszeptała, próbując przekonać o tym skołatane serce.
-      Skrzywdził cię? – zapytał ostro Colin.
Rose nie chciała odpowiadać na to pytanie, wiec odwróciła się i pośpiesznie odeszła. Colin jednak ja dogonił.
-      Przepraszam. Nie chciałem być wścibski...
-      Muszę iść na lekcję Colin – odparła Rose.
-      Mogę przyjść do ciebie podczas obiadu? Zjemy razem? – rzucił.
Ponieważ Rose śpieszyła się i chciała na razie uciec od jego pytań, skinęła głową i schowała się w Sali.


Rose wróciła myślami do obecnej chwili. Albus wyglądał jak blady trup z podkrążonymi oczyma.
-      Minęły już trzy dni... Rodzice nie napisali  mi nic od wczoraj. Pewnie jutro, coś przyślą... – szepnął.
-      James wraca do szkoły? – zapytał Lucas.
-      Rodzice twierdzą, że... nie mają żadnych podstaw, żeby trzymać go w domu. Nie są w stanie mu pomóc. Teddy i Fred często go odwiedzają. Podobno bardzo szybko złapał z nimi kontakt. Dlatego uzdrowiciele twierdzą, że jak trafi do szkoły nic mu nie będzie. Początkowa dezorientacja szybko minie...
-      To dobrze – Lucas się uśmiechnął. – Będziemy mogli go uzbroić, żeby od razu nie padł na widok Arthemis...
Lily się uśmiechnęła, nawet Rose chrząknęła maskując śmiech. Tylko Albus twarz Albusa pozostała kamienną maską. Rose bardzo się o niego martwiła. Szczególnie, że wiedziała o tym, że Lizbeth również nie jest w najlepszej formie.
Ponieważ nadal miała świeżo w głowie ostatnie spotkanie ze Scorpiusem, bardzo żywo i agresywnie reagowała na głupotę zakochanych. Nawet jeżeli dotyczyło to członka jej rodziny. Dlatego raczej sie nie szczypała, tylko zapytała:
-      Czemu jej to robisz? Czemu ją odrzuciłeś, zamiast skorzystać z jej pomocy?
Albus spojrzał na nią zaskoczony. Miał mroczny wzrok.
-      To nie twoja sprawa... Nie wtrącaj się...
-      Bo, co? – Rose wstała, opierając ręce na stole. Albus zrobił to samo.
-      Czy ja się wtrącam w twoje życie?
-      Jesteś idiotą. Wszysyc faceci to idioci! Nic do was nie dociera! Sprawia ci przyjemność to, że ją ranisz?
Żadne z nich nie zauważyło, że w Pokoju Wspólnym zrobiło się cicho.
Albus oddychał głośno, a chwilę potem złość w jego oczach przykryło przygnębienie. Spuścił wzrok na swoje dłonie.
-      Jak mogę oczekiwać od niej czegokolwiek? Nie jestem w stanie nic zrobić. Mogę się tylko nad sobą użalać i zastanawiać, czy kiedykolwiek zasłużę na jej zaufanie...
-      O czym ty mówisz? – żachnęła się Rose.
-      Zawiodłem brata... – powiedział cicho, odwracając wzrok. – Zawiodłem przyjaciółkę... Byłem przekonany, że mogę coś zrobić, ale...
-      Więc twoim zdaniem my też ich zawiedliśmy?! – Lucas zerwał się na równe nogi.
-      Nie, przecież nic takiego nie...
-      A więc tylko ty jesteś na tyle intelignetny, że mogłeś coś zrobić? My się nie liczymy, bo nie umiem wymyślać skomplikowanych formuł? I co, uważasz, że przeżywasz to bardziej niż my? Zawiodłeś ich?! A więc w takim razie my też ich zawiedliśmy!!
-      Nic takiego nie powiedziałem!! – krzyknął w odpowiedzi Albus.
Lily wpatrywała się zaskoczona we wściekłego Lucasa, który zdecydowanie górował i nad Rose i nad Albusem. I już dawno nie widziała go wyprowadzonego z równowagi do tego stopnia. Sądząc po jego minie miał ochotę miotnąć Albusa jakąś klątwą. Jeżeli ktoś między nich nie wkroczy, poleje się krew.
Obaj ciężko oddychali, wpatrując się w siebie gniewnie. Lily zobaczyła, jak Lucas sięga do tylnej kieszeni jeansów po różdżkę i już miała krzyknąć, a w tym samym momencie usłyszała Rose:
-      Al, nie!
-      Co tu się, u diabła, dzieje?!
Nagle jakby wszyscy skamienieli. Bali się poruszyć. Bali się odezwać.

Przez kilka kolejnych chwil, tak jak przez ostatnie tygodnie byli zawieszeni.

1 komentarz:

  1. Rozdział rozdzierający serce. Świetne opisy uczuć bohaterów. Aż czuć było ich smutek

    OdpowiedzUsuń