Gdy powrócili do Hogwartu powitało ich na
dziedzińcu mnóstwo osób. Pewnie, któryś z opiekunów wysłał wiadomość o ich
poczynaniach podczas pierwszych zadań.
Profesor Longbottom dopadł Arthemis i James i
zaczął ich ściskać, szeptając:
- Wiedziałem! Wiedziałem!
- Neville’u – mruknął zdegustowanym
tonem profesor Deveraux. Potem spojrzał spod oka na Arthemis i James i
powiedział: - Doszły mnie słuchy o waszych wyczynach. Gratulację…
Uśmiechnęli się do niego szeroko. Odchrząkną i
poszedł się przywitać z innymi zawodnikami. Arthemis, James i Albus ruszyli do zamku,
gdzie zostali otoczeni przez Gryfonów. Dogoniła ich Rose, która widocznie nie
była w humorze. Arthemis miała wrażenie, że jedynie status prefekta powstrzymuje
ją od gniewnego prychania.
Ach, więc nie chodziło tylko o Rose i tego
Włocha. Sprawa zaczęła się już wcześniej. Chodziło o Scorpiusa i Rose. I
widocznie żadnemu się nie podobała zaistniała sytuacja. Ciekawe, o co chodziło?
- No, w końcu was dopadłam! –
wydyszała Lily, wpadając na nich, niczym czerwonowłosa burza. – Jak się cieszę,
że nic wam nie jest! Wujek Ron przysłał nam opis pierwszego zadania. Mówił, że
nie mógł do was podejść, ale wszystko obserwował. Naprawdę przeszliście górę w
całkowitych ciemnościach?
- Lily, bo się zapowietrzysz –
zaśmiał się Lucas, kładąc jej ręce na ramionach.
- Tak właśnie było – odpowiedział
James. – Było odlotowo. Mieliśmy tyle czasu na gadanie… No i dowiedziałem się,
że Arthemis ma fobię na punkcie nietoperzy…
- Tak, tak… Chodźmy już. Muszę
napisać list do ojca. I nie mogę się doczekać normalnie spędzonego dnia…
- No nie wiem czy będzie taki
normalny – usłyszała za sobą głos. – Wisi nad tobą groźba utraty głowy na stary
francuski sposób z rąk szalonej panny młodej.
Arthemis jęknęła i odwróciła się do Valentine.
- Czy ten zboczeniec, z którym się
zadajesz nie może się tym zająć? Ja planuję w najbliższym czasie złamać nogę…
- Hej! Bez takich… - krzyknął James.
– Mam zamiar legalnie cię obmacywać na tej imprezie.
- Nie sądź, że o tym nie pomyślałam –
zignorowała go Valentine. – Ale jak sama zauważyłaś to zboczeniec...
Arthemis parsknęła śmiechem.
- Uważam, że w takim razie najlepszym
wyjściem jest Rose… - oznajmiła Arthemis.
- Żeby zabiła Freda? – prychnęła
Valentine. – Poza tym ty mnie w to wkopałaś ty mnie z tego wyciągniesz…
- Dziewczyno, ja samej siebie nie umiałam
z tego wyciągnąć… Poza tym, ja tańczyć nie umiem… A raczej umiem ledwo, co…
- Ja cię poprowadzę – zapewnił
szeroko uśmiechnięty James, kładąc rękę na jej krzyżu.
- Jak jesteś taki świetny to sam ich
naucz – mruknęła brutalnie.
- To uzgodnijcie to między sobą, a ja
czekam na Arthemis wieczorem w klasie zaklęć. Pokażesz mi schemat. Masz zrobić
tylko tyle. Z resztą sobie poradzę, jasne?
- Nie lubię cię – burknęła Arthemis.
- Sama jesteś sobie winna –
odpowiedziała Valentine.
- Trafił swój na swego – zaśmiał się
Fred.
- Zamknij się! – powiedziały
jednocześnie Arthemis i Valentine.
- I powiedz mi bracie, że nie mam
racji – powiedział Fred, podchodząc do James. – A gdzie macie Albusa?
- Tu jestem… - powiedział podchodząc
do nich.
- I jak ci poszło?
- A jak myślisz?
- No, tak… głupie pytanie.
- Ja idę się przebrać, napisać list i
zastanowię się nad tobą – burknęła Arthemis do Valentine i ruszyła po schodach.
Zdążyła wejść na czwarte piętro niezbyt się
śpiesząc, podczas, gdy Lily próbowała nadążyć za Rose, która niemal biegła po
schodach. W tym czasie dogonił ją Lucas.
- Mam sprawę – powiedział tak cicho,
że ledwo go dosłyszała. Rozglądał się dookoła, jakby wszyscy chcieli go
podsłuchać.
- Do mnie? – zdziwiła się Arthemis.
- Słuchaj… naucz mnie tego całego
wal-coś tam…
Arthemis stanęła jak wryta.
- Czy wyście wszyscy powariowali?! –
krzyknęła.
Lucas obejrzał się spłoszony, ale
dziewczyny znikły już na wyższym piętrze.
- Dlaczego ja?! – kontynuowała
gniewnie.
- Bo tylko tobie mogę zaufać, że nie
rozgłosisz tego na wszystkie strony świata, a James nie zabije mnie śmiechem…
- No, daj spokój… przecież…
- Arthemis! – spojrzał na nią
nagląco. – Pr…
- Czemu ty też musiałeś oszaleć?
Byłeś moim ostatnim bastionem rozsądku! – powiedziała z jękiem.
- Chcę tylko…
- Wiem… a raczej podejrzewam, o co ci
chodzi. Dobra… zgoda… - mruknęła zrezygnowana i ruszyła po schodach. Zrobiła
to, bo pobił Jamesa… dla niej. Chociaż tego nie chciała. Ale zrobił to, więc…
Złapał ją za ramię.
- Nikt nie może wiedzieć –
powiedział.
- Coo?
- Ani Lily… ani James… ani nikt inny…
- Jezu, czemu?!
- Bo sama powiedziałaś, że Lily uzna,
że robię jej łaskę, jeżeli nagle mi się odwidzi. A poza tym nie chcę, żeby
wszyscy wiedzieli, że robię z siebie idiotę…
- A ja mogę? – zapytała ironicznie.
- No…
Arthemis parsknęła jak wściekła kotka
i zaczęła wchodzić po schodach.
- Znajdź miejsce! – rzuciła jeszcze
tylko.
Musiała się gdzieś schronić zanim
komuś innemu znowu odbije.
Następnego ranka Arthemis i James zostali
wezwani do Forsythe’a.
- Ponieważ teraz nie ma wokół żadnego
szumu, zadam wam pytanie: Czy wszystko z wami ok?
Równocześnie skinęli głowami.
- Żadnych zranień? Uroków?
Tym razem oboje pokręcili głowami.
- Dobrze. Wyjeżdżacie za dwa tygodnie
– oznajmił niespodziewanie.
- Co? Już? – zdziwił się James.
- Tak. I znamy tym razem wasze
zadanie. Myślę, że przypadnie wam do gustu – uśmiechnął się pół kłębkiem. –
Zadania eliminacyjne. Tak je nazwali. Pierwszym jest wyścig. Dziesięć ostatnich
drużyn odpada. Trasa będzie bardzo prosta, ale za to niebezpieczna. A drugim są
pojedynki, w wyniku których odpadnie dwadzieścia drużyn. Będziecie losować
przeciwników.
- Nieźle chcą nas przetrzepać –
mruknęła Arthemis.
- Tak. Następne zadanie podobno będą
wymagały o wiele większych umiejętności. W ten sposób chcą zmniejszyć
zagrożenie, że słabszym się coś stanie – odpowiedział Forsythe. – Więc, weźcie
się do roboty jasne? Tym razem musicie poważnie przyłożyć się do treningów. To
nie jest zabawa. Jeżeli was pokonają, dalej nie przechodzicie.
- Jasne – powiedział James. –
Przecież można odpocząć po śmierci…
- To nie są żarty, panie Potter –
powiedział poważnie Forsythe. – Narażacie swoje zdrowie z własnej woli. My
chcemy zmniejszyć zagrożenie, że coś wam się stanie. Weźcie sobie to do serca.
- Weźmiemy – obiecała Arthemis, zanim
James zdążył sobie nagrabić. Znała go. Wiedziała, że nie będzie miał problemu z
tym, co muszą zrobić, ale nie lubił, gdy ktoś go pouczał.
- Dobrze – mruknął Forsythe, uważnie przyglądając się Jamesowi. – Możecie odejść.
- Dobrze – mruknął Forsythe, uważnie przyglądając się Jamesowi. – Możecie odejść.
Rose wpadła jak burza do ich wspólnej
sypialni. Zaczęła jak trzylatek tupać w podłogę, jakby w ten sposób mogła
powstrzymać wściekły, sfrustrowany wrzask.
Arthemis jej nie przeszkadzała. Wiedziała co to
za uczucie. Że nie można nic poradzić na sytuację, w której się znalazło.
Po chwili dziewczyna rzuciła się na łóżko.
Arthemis przez chwilę na nią patrzyła, zastanawiając się, czy się wtrącić, czy
nie. Po chwili jednak stwierdziła, że przyjaciółka potrzebuje się wygadać. Żeby
ją podkręcić, wystarczyło jedno słowo:
- Malfoy?
- Och, Boże! Jaki on jest
frustrujący!!
- Wkurzający byłoby bardziej na
miejscu. Albo wredny…
- Za dwa tygodnie mamy nowe zadanie!
Alexander kazała nam ćwiczyć. I ćwiczyć. Najlepiej nie jeść, nie spać i
ćwiczyć. A najgorsze jest to, że mamy to robić razem! A postanowiłam, że nie
będę się do niego zbliżać!! – wyrzuciła z siebie, jakby w ogóle nie usłyszała,
co powiedziała Arthemis.
Z kolei słowa Rose, zaintrygowały Arthemis.
- Czemu?
- Co, czemu? – zapytała Rose,
pogrążona w użalaniu się nad sobą.
- Czemu miałaś zamiar go unikać?
Wybełkotała coś niewyraźnie. Po
chwili Arthemis zrozumiała, że panna Prefekt używa wyszukanych przekleństw
dotyczących inteligencji Scorpiusa Malfoya.
- Powiedział… że się przymilam… ale
to bym jeszcze zniosła. Obraził moją rodzinę i to było przegięcie… Nienawidzę
skurczybyka…
Scorpius, ty idioto!, pomyślała Arthemis.
- A swoją droga kiedy ci to
powiedział? – zainteresowała się. - Bo wydaje mi się, że już od zawodów oboje
chodzicie skwaszeni…
Rose zalała się rumieńcem i wybełkotała, że to
nieistotne.
Arthemis zeskoczyła ze swojego łóżka i z
szerokim uśmiechem, stanęła nad Rose.
- Gadaj!
- No, bo on… a ja… i wtedy… Nie będę
o tym rozmawiać! Nic się nie stało!
Arthemis zacmokała.
- Skoro tak twierdzisz…
- A teraz muszę z nim ćwiczyć! To
głupie! I niesprawiedliwe!
- Rose… dobrze wiesz, że nie umiesz
się gniewać… Ale możesz mu zagrać na nosie…
- To znaczy? – Rose zaintrygowana się
podniosła.
- Słuchaj… Malfoy raczej nie jest
zbyt zahartowany w kontaktach z miłymi ludźmi – powiedziała ostrożnie Arthemis.
– Już wiesz, co masz zrobić?
Rose zaczęła się namyślać.
- Niby tak… ale to on powinien
przeprosić za to, co powiedział!
- Nie wątpię. Ale wiesz, że zawsze
jak już nie masz argumentów, to celujesz tam gdzie najbardziej boli…
- Dobra, dobra. A czy ty czasem nie
musisz iść do Valentine? Pamiętaj, że wesele już za dwa tygodnie…
- Zdążę – burknęła zmarkotniała
Arthemis.
Przypomniało jej się jednak, że nie tylko
Valentine na nią czeka. Westchnęła ciężko. Nie miała na to najmniejszej ochoty.
Wolała już biegać o szóstej rano, chodzić nocami na długie spacery i odbywać
pojedynki. Mogła to robić w sumie od rana do wieczora, gdyby ktoś tylko
zaproponował, że tańcem zajmie się ktoś inny.
To wina Victoire! Niech no tylko to małpa
straci status panny młodej, a zrobi jej taką jazdę, że szok!
- Fred! Widzę twoją rękę! – ryknęła
Arthemis i przetarła oczy dłonią. – Valentine to on prowadzi! Nie ty!
Od siedmiu dni powtarzał się ten sam schemat.
Weasley wkurzał ją i sprawiało mu to niesamowitą radochę. Tym bardziej, iż
wydawała się taka totalnie bezradna w tej kwestii.
- Valentine zrób coś z tym idiotą.
Ciebie posłucha, jak mu zrobisz szlaban na obmacywanie – rzucił James.
On miał się bardzo dobrze. Siedział sobie na
biurku i niczym dziwaczna ozdoba, jadł jabłko i przyglądał się pozostałym.
Nieźle się bawił, bo ostre dyskusje między Valentine, Arthemis i Fredem były
naprawdę rozrywkowe. Teraz jednak uważał, że Arthemis ma już dosyć tego
wszystkiego. Zbyt dużo na siebie wzięła. Szczególnie, że ten cały taniec, ślub,
sukienki, zupełnie jej nie pasował.
Musiała wstawać przed szóstą rano i razem z
nim w zimnym listopadowym powietrzu biegała, jak przykazał Forsythe. Później
mieli mało czasu, żeby się przebrać zjeść śniadanie i śpieszyli się na zajęcia.
Po całym dniu lekcji, odbywali przynajmniej trzy pojedynki, z różnymi ludźmi,
których wyznaczał Forsythe. O szesnastej James miał ochotę paść na poduszkę. A
Arthemis jeszcze zapewne przesiadywała w bibliotece, bo popołudniami jej nie
widział. Albo wtedy próbowała odpocząć, podobnie jak on sam. Ta drzemka późnym
popołudniem była najmilszym momentem dnia. Milsza byłaby tylko wtedy, gdyby
Arthemis mu towarzyszyła. Znał jednak jej podejście pod tym względem. Potem,
gdy on spał, Arthemis zajmowała się robiącym sobie jaja Fredem i co chwilę
krzyczącą na niego Valentine. Była to jak praca z wyjątkowo się nie lubiącym
rodzeństwem. Potem nadchodził czas na nocny spacer. To też nie byłoby takie
złe, gdyby nie to, że robili to z przymusu. Zazwyczaj towarzyszył im Forsythe
bądź Hagrid, a zimne listopadowe powietrze nie nastrajało pozytywnie. Kładli
się spać około północy, tak zmęczeni, że nie było mowy o wspólnym czasie.
James chciał spędzić z Arthemis jeden cały
dzień, bez żadnych zadań i innych ludzi. Tylko we dwoje. Mogliby tylko leżeć i
patrzeć w sufit, ale odpoczęliby wtedy.
Teraz wrócił myślami do sali i stwierdził, że
Arthemis naprawdę przydałby się odpoczynek. A może pomogłoby jej gdyby Fred
ciągle jej nie przeszkadzał?
- Valentine, napisz do Victoire, że
ten kretyn po prostu nie jest do tego zdolny – rzucił James obraźliwym tonem i
zeskoczył z biurka.
- Ależ ja się bawię doskonale! –
zaśmiał się Fred.
- Gdybyś się nie bawił, miałabym dwie
godziny wolne w środku dnia, już od tygodnia! – warknęła Arthemis. – Czy to
jest takie trudne? Postawić krok we właściwym miejscu?! Valentine radzi sobie
lepiej niż ty, baranie!
- Cieszę się więc, że nie tańczę z
tobą, jędzo! – Fred pokazał jej język. – Jak ściskanie jeża!
- Nie mam na to siły – powiedziała
Arthemis i ruszyła do drzwi. Przechodziła koło Jamesa, która złapał ją za ramię
i spojrzał na Freda wyzywająco.
- Sądzę, że poradzicie sobie już
sami, prawda? Nawet chyba wam wyjdzie lepiej…
- Rządzi się, a wątpię, żeby sama
dobrze to umiała – prychnął obrażony Fred.
- Nigdy nie twierdziłam, że umie… -
odparła ostro Arthemis. – To nie był mój pomysł, tylko twojej szalonej kuzynki!
Jakbym tylko w jakiś sposób mogła się z tego wykręcić to…
- No, już, już… - przerwał jej James.
– Masz dość na dzisiaj – stwierdził i wziął ją za rękę.
Wyszła z nim z pustej klasy.
- Muszę jeszcze…
- Masz dosyć na dzisiaj – przerwał
jej ponownie. – Jest niedziela. Nie idziemy na żadną przechadzkę. Nie będzie
odrabiania zadań domowych. A jutro rano nie idziemy biegać i zapewniam cię, że
osobiście powiem to Forsythe’owi. Jeżeli tak dalej pójdzie to przegramy
następną konkurencję z najbanalniejszego powodu: bo będziemy zmęczeni,
niewyspani i wściekli. A chciałbym jeszcze zaznaczyć, że dwa dni przed zawodami
jest ślub. Nie, Arthemis, dzisiaj po prostu pójdziesz się przespać i będziesz
spała, aż do rana – zarządził.
Westchnęła ciężko i pokiwała głową na znak, że
się zgadza.
Rose zrobiła dokładnie to, co poradziła jej
Arthemis i bardzo szybko zaczęła dostrzegać efekty. Za każdym razem kiedy
zwracała się do niego jak zawsze uprzejmie i radośnie (nie sprawiało jej to
problemów), patrzył na nią jakby widział ją po raz pierwszy. A potem co chwilę
zerkał na nią jakby uderzyła się w głowę i bał się, że zemdleje.
Zaczęło ją to strasznie bawić. Zastanawiała się,
kiedy wybuchnie i czy w ogóle. I doczekała się. Spóźniła się trochę na ich
ćwiczenia, które często odbywali samodzielnie. Po prostu profesor Alexander
zostawiała im listę zadań do zrobienia i pod koniec przychodziła sprawdzić
efekty. No, więc gdy się spóźniła, bo zasiedziała się chwilę w bibliotece i
wpadła do klasy z torbą pełną babeczek, które Lily przyniosła jej zamiast
obiadu, twierdząc, że się zagłodzi na śmierć.
- Cześć! – wydyszała, jednocześnie
oblizując palec z lukru. Podała mu torebkę. – Poczęstuj się…
Wpatrywał się w zawartość torby, jakby były w
niej łajnobomby. Potem odłożył bezpiecznie na ławkę paczkę i wziął głęboki
oddech. Rose patrzyła na niego z zainteresowaniem i aż podskoczyła, gdy
usłyszała niespodziewane.
- O co ci do diabła chodzi!?! Chcesz,
żebym się czuł winny?! Dobra powiedziałem może trochę za dużo, ale to nie
powód, żebyś zachowywała się jak…
- To tylko ciastka – wyjąkała
zaskoczona Rose.
- Chrzanić ciastka! Twoje zachowanie
jest irracjonalne!
Rose zachichotała. A potem zaczęła się głośno
śmiać, na koniec już otwarcie pękała ze śmiechu.
Teraz Scorpius zupełnie zbaraniał. Patrzył na
nią zbity z tropu.
Rose stwierdziła, że on… naprawdę nie ma
pojęcia co zrobić. I przeszła jej wszelka złość na niego. Był jaki był. Nie
musiał być dla niej miły. Ona i tak nie zmieni swojego zachowania.
Rozbawiona poklepała go przyjaźnie po
ramieniu, podczas gdy on nadal wpatrywał się w nią, jakby miała czółka.
- Zabierzmy się do zadań –
powiedziała ze śmiechem.
We wtorek James poprosił Lily, żeby poszła po
Arthemis. Miał jej przekazać nowe ustalenia od Forsythe’a. Wywalczył dla nich
zwolnienie z pozostałych zajęć tych nadobowiązkowych też w piątek i czwartek.
Warunkiem było tylko to, że mają się przebiec rano. A w piątek mieli ich zabrać
rodzice na wesele.
Nie mógł się, więc doczekać wolnych dni…
Lily zbiegła ze schodów.
- Nie ma jej. Może jest w bibliotece?
- Nie. Tam na pewno nie. Mówiła, że
idzie odpocząć, przed spotkaniem z Fredem i Valentine – stwierdził zamyślony. Potem
wzruszył ramionami. – No, trudno. Więc najpierw znajdę Lucasa. Mama się pyta,
czy chce spać u nas, czy woli wrócić do domu. Mam go namówić, żeby został…
- Ooo… super! – ucieszyła się Lily.
Lucas był u nich częstym bywalcem. – A Arthemis jedzie do domu?
- No, co ty! – zaśmiał się James, a
na jego twarzy pokazał się chochlikowaty wyraz. Podszedł do Justina, który
rozmawiał z Gillian. – Wiedziałeś Luke’a?
- Nie. Ale w dormitorium go nie ma.
Pewnie jest na stadionie. Czeka na natchnienie do kolejnego meczu – rzucił
wesoło.
- Pewnie tak – odparł James i
zmarszczył brwi. Poszedł do sypialni i wyciągnął mapę Huncwotów. Znajdzie albo
Arthemis, albo Lucasa. Był ciekawa, co takiego nagle ich zajmowało… Rzadko się
zdarzało, że nie wiedział, gdzie są. Przeszukiwał zamek piętro po piętrze, a
gdy tam ich nie znalazł… żadnego z nich… jego brwi marszczyły się coraz
bardziej. Przeniósł się na błonie i… coś w nim zakiełkowało. I Lucas… i
Arthemis… byli w szatni, obok stadionu quidditcha. Razem. A ich kolorowe kropki
na mapie były zadziwiająco blisko siebie. Zbyt blisko.
James wziął głęboki oddech i stwierdził, że
nie ma co… wyciągać zbyt gwałtownych wniosków. Ale po chwili jego pięści
zacisnęły się mimowolnie i ruszył do drzwi, gnany jakimś niezrozumiałą potrzebą
upewnienia się, że to nie to, co myśli.
Od ponad tygodnia Arthemis znikała o tej samej
porze, na tyle samo czasu. Nigdy nie mówiła, gdzie będzie, więc zakładał, że
jest w sypialni. Ponad to nigdy w tym czasie nie widział również Lucasa, ale
raz wpadł na niego, gdy się gdzieś strasznie śpieszył. Czerwona mgiełka
zasłoniła mu umysł.
Jednak najgorsze było to obezwładniające
kłucie w klatce piersiowej.
Arthemis uśmiechnęła się mimowolnie.
- Dobrze. Idealnie.
- Och, dzięki ci! Myślę, że już
więcej nie będziesz musiała się ze mną męczyć – rzucił Lucas, puszczając ją
natychmiast. I on i Arthemis czuli się bardzo niezręcznie, gdy musiał, ją
trzymać. Szczególnie Arthemis. Nie chciała mu robić przykrości, ale wiedział,
że jest bardzo spięta, gdy był bliżej niż pół metra. Tym bardziej docierało do
niego, jak niezwykła więź łączy z nią Jamesa.
Odszedł na bok i założył bluzę, którą zdjął.
- Nie ma sprawy – powiedziała. –
Jesteś sto razy łatwiejszy we współpracy niż Fred… - przez chwilę przyglądała
mu się w milczeniu. Wiedziała, że nie wielu jest takich facetów, jak on. Takich
skrytych, a jednocześnie takich otwartych. Zastanawiała się, czy bardzo mu
ciąży to, co czuje. Westchnęła. Marzyła o tym, żeby zaszyć się gdzieś z
Jamesem. Nie biegać, nie walczyć… po prostu się do niego przytulić. Jednak
zamiast wyjść i go poszukać, podeszła do jego najlepszego przyjaciela i
powiedziała cicho: - Luke… nie możesz tego w sobie trzymać… A ja i tak wiem…
Wydawało jej się, że zesztywniał, a potem
powiedział:
- Nie wiem, o co ci chodzi…
- Wątpię, żeby facet z czystej
sympatii, chciałby sprawić dziewczynie przyjemność, jeżeli kosztowałoby go to tyle
trudu.
Uśmiechnął się pobłażliwie.
- Co prawda, ten cały taniec mi się
nie podoba, ale to nie znowu takie wyrzeczenia. A motywacja jest rzecz jasna,
to, żeby uchronić moją szukającą przed kontuzją, którą ma zamiar wywołać jej
nieodpowiedzialny kuzyn.
- Kiedy się w niej zakochałeś? –
zapytała Arthemis prosto z mostu.
Rzucił jej ostre spojrzenie.
- Nie otwieraj tej puszki Arthemis –
powiedział cicho.
- Luke… na razie wszystko jest ok…
ale pewnego dnia… to w tobie pęknie, jeżeli się tym z nikim nie podzielisz. A
ja i tak wiem… I zapewniam cię, że tylko ja.
- To nie jest tak, że mi to
przeszkadza… To po prostu istnieje… Nie czuję potrzeby zmiany. Ani też… żadnego
gwałtownego porywu uczucia. Chcę po prostu, żeby była szczęśliwa. Od zawsze.
- Ale nie traktujesz jej jak
siostry…- dokończyła za niego.
- To by wiele ułatwiało, prawda? –
powiedział gorzko.
Arthemis spojrzała na niego ze
spokojem i lekkim współczuciem.
- Nadejdzie twój czas Lucas. Mam
takie przeczucie. A moim przeczuciom można wierzyć… Pewnego dnia, Lily zda
sobie sprawę również z tego… że nie traktuje cię jak brata.
- Ale przecież ona, właśnie tak mnie
traktuje…
- Wierz mi – powiedziała cicho.
- W każdym bądź razie, nikt nie może
się dowiedzieć. Nikt, Arthemis! – powiedział twardo.
Arthemis zrozumiała, że pod definicją
„nikogo” rozumie oczywiście Jamesa. Nie wiedziała, dlaczego mu tak na tym
zależy, ale była gotowa spełnić jego prośbę. Pełnym ciepła gestem położyła mu
rękę na policzku. Był dla niej jak brat. Kolejny człowiek, na którym jej
zależało.
- Przysięgam ci, że on… niczego się
ode mnie nie dowie – powiedziała cicho.
Nagle poczuła gniew, rozczarowanie,
wściekłość, rozpacz i strach. Gwałtownie odwróciła się do drzwi.
- James… - powiedziała, zdziwiona
jego uczuciami. O co mu chodziło?
- Nie dowiem się? – rzucił, a jego
głos odzwierciedlał wszystkie jego uczucie.
- Hej, stary, to nie… - zaczął Lucas
spokojnie.
- Wiedziałem, że coś do niej masz…
Wiedziałem od chwili, gdy w zeszłym roku…
- No, daj spokój, przecież…
W następnej chwili pierwszy cios
Jamesa trafił w Lucasa. Arthemis krzyknęła totalnie zaskoczona, gdy z nosa
Luke’a polała się krew. I dopiero wtedy zrozumiała, co James sobie pomyślał.
Zawrzał w niej gniew.
- Dosyć! – krzyknęła.
- Tobą zajmę się za chwilę – rzucił
James gniewnym, groźnym tonem, znad kolejnego ciosu.
Zajmie się mną? Arthemis zrozumiała, że
podejrzenie Jamesa, padło również na nią. A to było już za dużo. Nic nie mogło
zranić jej bardziej, niż rzucone podejrzenie.
- Wystarczy! – wrzasnęła, a w
następnej chwili jednym ruchem różdżki oddzieliła walczących chłopaków. Potem
stanęła przed Lucasem.
Luke otrzymał bardzo silne ciosy, ale sam
również kilka zadał. Wycierając rękawem krew z nosa, powiedział:
- Słuchaj… wiem jak to wyglądało, ale
to nie…
- Nie tłumacz się! – Arthemis
podniosła rękę na znak, że ma zamilknąć. Cały czas gniewnie patrzyła Jamesowi w
oczy. – Jeżeli pomyślał to, co pomyślał, to nie zasługuje na żadne wytłumaczenie
– powiedziała ostro.
James zmarszczył brwi i spojrzał na nią
wściekle.
- Jak mogłaś?! – warknął, przez
zaciśnięte zęby.
- Jak mogłam, co, James?! –
odkrzyknęła, tonem, w którym gniew walczył ze zranieniem. Oddychała gwałtownie.
Potem odwróciła się i poszła do drzwi, mówiąc:
- Chodź, Luke. Zostaw tego kretyna…
- Arthemis myślę, że James, jednak
zasługuje na jakieś wyjaśnienie – odpowiedział, zawsze lojalny Lucas.
- To mu wyjaśniaj! – warknęła i
trzasnęła drzwiami.
James patrzył za nią zdezorientowany,
nadal ciężko oddychając z wściekłości i nie rozumiał, jak jego słuszna reakcja,
mogła się obrócić na jego niekorzyść. Przecież to ona była winna.
- Zaraz wrócę – warknął do Lucasa i
wyszedł za Arthemis.
Dogonił ją chwilę potem, chociaż szła do
zamku, jakby chciała każdym krokiem wybić dziurę do wnętrza ziemi.
To on miał tu być wściekły, nie ona!
Złapał ją za mocno, o wiele za mocno za ramię
i odwrócił do siebie.
Odepchnęła go, więc, chwycił ją ponownie i
potrząsnął nią.
- Martwię się o ciebie od tygodnia, a
ty znikasz, żeby zabawić się z moim najlepszym przyjacielem!
Arthemis jednym ruchem wyrwała się, podcięła
mu nogę i gdy zaskoczony padł na ziemię, spojrzała na niego z góry, ze łzami w
oczach.
- Jesteś idiotą – powiedziała głosem
załamującym się od powstrzymywania płaczu.
James zamrugał zdziwiony jej reakcją i zanim
zdążył wstać, była już daleko od niego. Zostawiła go z krwawiącym sercem, bez
ani jednego słowa wyjaśnienia.
Jeszcze bardziej wściekły, ruszył z powrotem
do szatni. Luke siedział jednak na trybunach niedaleko i czekał na niego,
wpatrując się w pętle na boisku.
Wstał, gdy James do niego podszedł. Oddzielała
ich niska barierka.
- Myślałem, że jesteś moim
przyjacielem – rzucił gorzko James.
- Jestem. Gdybym nim nie był ta cała
sytuacja nie miałaby miejsca… - odpowiedział mu cicho Lucas i przetarł dłonią
twarz. – Arthemis jest wspaniała…
James zgrzytnął zębami i zrobił krok w jego
kierunku.
- I dzięki temu, że jest taka
wspaniała – dodał szybko Lucas, zanim James ponownie stracił nad sobą kontrolę,
- mogłem ją poprosić o to, o co nie poprosiłbym nikogo innego.
- Znikaliście od tygodnia. W tym
samym czasie! Słyszałem waszą rozmowę! Nie wmawiaj mi, że…
- Jak dużo słyszałeś? – zapytał
zrezygnowany Lucas.
- Wystarczająco dużo, żeby zrozumieć,
że kręcicie za moimi plecami – warknął James.
Lucas westchnął z ulgą.
- A więc nie słyszałeś nic istotnego.
Arthemis zna moją tajemnicę. Jako jedyna. Wiem, co was łączy, więc poprosiłem,
a wręcz zażądałem od niej, żeby przysięgła, że nigdy ci o niej nie powie –
wyjaśnił.
James zmarszczył brwi. Cóż… w takim razie
sytuacja nabierała nowych barw. Co nie zmieniało faktu, że wiedział dużo
więcej.
- Wymykaliście się tutaj, żeby nikt
was nie zobaczył! – zarzucił.
Lucas podniósł ręce do góry, na znak
rezygnacji.
- Tak – przyznał. – Dokładnie tak
robiliśmy. A raczej ona robiła, bo ją o to poprosiłem…
W Jamesie po raz kolejny zawrzał
gniew.
- Próbowałeś mi ją odbić?! Ty,
cholerny…
- Ależ skąd! – oburzył się Lucas. –
Ona ma racje, jesteś idiotą – westchnął. – Jestem twoim najlepszym
przyjacielem. Do cholery jesteśmy jak bracia! Myślisz, że bym ci to zrobił!? Do
cholery, ja, jak ja! Każdemu facetowi mogłoby odwalić… Ale ona?!
James poczuł chwilowe ukłucie zastanowienia,
które szybko zalała fala, frustracji i oburzenia. No i oczywiście zazdrości.
- Mam ci uwierzyć? – prychnął.
- Powinieneś – odpowiedział
filozoficznie Lucas. – Ale nie obrażę się na ciebie, jeżeli tego nie zrobisz.
Zbyt dobrze cię znam… Nawet gdy jej „nienawidziłeś” i tak byłeś o nią zazdrosny…
Ułatwię ci więc zadanie, bo sądzę, że masz teraz problem… Co byś powiedział,
gdybym oznajmił, że chcę nauczyć się tańczyć?
James mimowolnie parsknął śmiechem. Lucas
spojrzał na niego ponuro.
- Właśnie. Dokładnie tak byś
zareagował. Co więcej… Fred, znając jego nietrafione poczucie humoru,
porozwieszałby po szkole jakieś złośliwe plakaty, ze mną w stroju baletnicy. A
twoja dziewczyna była tak miła, że mnie przed tym uchroniła…
- Tańczyłeś z nią? – zapytał gniewnie
James.
- Nauczyła mnie tego cholernego
walca, chociaż wyraźnie było jej to nie w smak. Była tak spięta, że myślałem,
że coś ją spetryfikowało. A przecież jej nie obmacywałem! – James poczuł
głęboką satysfakcję z reakcji Arthemis. - Nauczyła mnie, bo wiedziała, że chcę
uratować swoją szukającą przed zadeptaniem na śmierć…
James kompletnie zbaraniał. Otworzył usta ze
zdziwienia. Nie wyglądał przy tym zbyt inteligentnie.
- Chcesz tańczyć z Lily walca? Na
weselu? – zapytał z niedowierzaniem.
- Proszę… śmiej się – mruknął Lucas,
czyniąc znak ręką.
- Och, Boże… - James z wrażenia aż klapnął na wilgotną ziemię. – Ale mi ulżyło… - powiedział. – Co prawda to zabawne, ale… Jakoś nie mam ochoty się śmiać. Lily się ucieszy – powiedział zamyślony.
- Och, Boże… - James z wrażenia aż klapnął na wilgotną ziemię. – Ale mi ulżyło… - powiedział. – Co prawda to zabawne, ale… Jakoś nie mam ochoty się śmiać. Lily się ucieszy – powiedział zamyślony.
- Nie mów jej – rzucił Lucas. – Chcę
ja zaskoczyć. I niech nie myśli, że jej jęki z początku roku, coś dały…
- Tak, jasne… Nie ma sprawy – mruknął
James i podniósł się. – Nie mogłeś tak od razu?
- Przykro mi, ale twoja pięść
zasłoniła mi usta – Lucas uśmiechnął się krzywo.
- Sorry… - jęknął James.
- Spoko. Gdy chodzi o Arthemis,
tracisz nad sobą panowanie…
- Tak, wiem… - mruknął ponuro. Potem
gniewnie zmarszczył brwi. – Ta idiotka też mogła coś powiedzieć!
- Sądzę, że nie mogła uwierzyć, że
coś takiego przeszło ci przez myśl – napomniał delikatnie Lucas.
- Taaa, to mogło ją zdenerwować –
James uśmiechnął się lekko.
Oj, chłopie, nie zdajesz sobie
sprawy, coś zrobił, pomyślał Lucas, ale nie próbował wytłumaczyć tego
przyjacielowi. Taki mały rodzaj zemsty, za podejrzenia o zdradę…
- W każdym bądź razie, przepraszam za
to – rzucił James, wskazując na podbite oko Lucasa. – A teraz chyba pójdę,
powiedzieć, że jest ok.
No, to się zdziwisz, mruknął do
siebie Lucas i skinął Jamesowi głową. Widział, jak zszokowana i zraniona była
Arthemis, gdy zrozumiała, co się dzieje w sercu i myślach Jamesa.
Arthemis wpadła jak burza do swojego
dormitorium i kopnęła w łóżko. Kilka razy. Gin zasyczał na nią gniewnie, że
przerwała mu drzemkę. Otarła łzy złości z kącików oczu.
Zranił ją. Nie wiedziała, że za pomocą
podejrzenia jest w stanie ją zranić. A jednak. I to głęboko.
Odetchnęła drżąco.
Jak mógł mieć do niej tak niewiele zaufania, w
takiej kwestii. Miała nadzieję, nie, święcie wierzyła w to, że akurat w tym
przypadku jest jej absolutnie pewien. I właśnie w tym przypadku ją zawiódł.
A skoro nie ufał jej w tak oczywistej kwestii,
to jak mógł jej ufać, w bardziej skomplikowanych sprawach?
Jak on mógł tak pomyśleć?! I jeszcze Lucas!
Jego najlepszy przyjaciel! Samo przypuszczenie było irracjonalne!!
Otworzyły się drzwi.
- Arthemis? Coś się stało? Rose,
mówi, że przeleciałaś przez Pokój Wspólny, jakby cię goniło stado krwawych
diabłów – powiedziała Lily, wchodząc do sypialni.
Arthemis spojrzała na nią ponuro. Lily
zamrugała zaskoczona, gdy zobaczyła jej zasmucone oczy.
- Co jest? – zapytała.
- Twój głupi brat… - wykrztusiła w
końcu Arthemis.
- James? Co znowu zrobił?
- Przyłapał mnie i Lucasa… w dość
skomplikowanej sytuacji… i oczywiście dopisał sobie, całą historię…
- Przyłapał? Ty i… Lucas? – głos Lily
zadrżał.
Arthemis rzuciła jej ostre
spojrzenie.
- Zwariowałaś? Wyświadczałam mu
przysługę i prosił mnie o dyskrecję… A twój głupi brat wpadł, pobił go i
jeszcze zarzucił mi, że… - nie mogło jej to przejść przez gardło.
- No, już… - powiedziała spokojnie
Lily. – James rzeczywiście jest trochę porywczy…
- Nie rozumiesz… On mi nie ufa… Nie
ufa moim uczuciom… Wiem, że jest zazdrosny. Nie przeszkadza mi to… Ale skoro
nawet Lucasa uważa za zagrożenie, to znaczy, że to mnie nie jest pewien! Mnie!
Podczas gdy ja… - Arthemis urwała i zapatrzyła się w swoje dłonie.
- Arthemis połóż się wcześniej,
odpocznij, a jutro wszystko będzie inaczej… - zapewniła ją Lily serdecznie.
Arthemis wiedziała, że nie. Jej gniew, jej
zranione uczucia, jego zarzuty, były jak cierń w boku. Jednak skinęła głową i
tak jak stała, położyła się na łóżku.
Lily zeszła ze schodów i od razu zauważyła
Lucasa i Jamesa, którzy weszli przez dziurę za portretem. Zmarszczyła brwi,
widząc ich wesołe twarze. Przecież podobno niedawno się bili.
- Hej, Lily… - zawołał ją James. –
Możesz zawołać Arthemis?
- Nie – odpowiedziała twardo.
- Czemu? – zdziwił się.
- Bo jest na ciebie zła. Położyła się
spać…
- Ale… No, daj spokój! Idź po nią!
- Nie – powtórzyła spokojnie.
- W takim razie sam się tam dostanę –
warknął i wyminął ją.
- Proszę bardzo… Tylko nie wiń mnie,
jak stracisz głowę. Nie darzy cię teraz zbyt miłymi uczuciami – powiedziała
chłodnym tonem.
O tak, pomyślał wesoło Lucas, obserwując
rudowłosą siostrę przyjaciela, dużo się nauczyła od Arthemis.
James zatrzymał się i zacisnął szczęki. Będzie
musiał czekać do rana? A może to lepiej? Arthemis ochłonie, a on sobie ułoży,
co jej powie…
Wzruszył ramionami i przysiadł się do
chłopaków, grających w diabelskiego pokera.
O tak… jutro wydało mu się w tej chwili o
wiele bardziej kuszące.
Nie było!
Gdy James zszedł na śniadanie, minął Arthemis
w drzwiach Wielkiej Sali. Uśmiechnął się do niej i został natychmiast osadzony,
chłodnym, przygaszonym spojrzeniem, gdy minęła go bez słowa.
Pobiegł za nią i zagrodził jej drogę.
- Luke, mi wyjaśnił, że… - zaczął
uspokajająco.
- I twoim zdaniem wszystko jest ok? –
zapytała chłodno.
- Wiem, że przesadziłem… - zaczął
ostrożnie.
- Przesadziłeś? – Arthemis podwinęła
rękawy bluzki i pokazała mu siny odcisk palców na ramieniu.
- Jezu… - szepnął wstrząśnięty. –
Przepraszam…
- Przesadziłeś? – powtórzyła
zjadliwie. – Kiedy? Jak pobiłeś Luke’a? Czy jak mnie oskarżyłeś, że się z nim
zabawiam? – zapytała, a głos jej się załamał. Nadal nie mogła się z tym
pogodzić. Nadal ją to zżerało jak rdza metal. Powoli, ale nieubłaganie.
James zrozumiał, że siniaki są dla Arthemis
niczym. Ale jego zachowanie, jego podejrzenia, zraniły ją głęboko. Zanim zdążył
wyciągnąć rękę i znaleźć odpowiednie słowa, już jej nie było. Przymknął
zrezygnowany oczy i spojrzał w sufit.
Unikała go. Była to bolesna prawda, z którą
musiał się pogodzić. Nie wiedział, czy w ten sposób chciała go ukarać, czy po
prostu od niego odpocząć. Faktem jednak było, że ze swoim niezawodnym radarem,
zawsze znikała z miejsc, w których miał się pojawić.
Nie mieli żadnych wspólnych zajęć, bo Forsythe
przecież obiecał, że da im odpocząć. James co rano wychodząc pobiegać miał
nadzieję, że na nią trafi. Żeby móc z nią porozmawiać.
Jednak minął jeden dzień, potem
drugi. Nadeszły z domu listy, o tym, że mają być gotowi w piątkowy wieczór do
wyjazdu. Nie wyobrażał sobie tego. Nie teraz, gdy co innego całkowicie
zaprzątało jego myśli.
Wkurzał go również Albus, który cały czas
podśpiewywał pod nosem i jak maniak pisał listy. Zapewne po spotkaniu z Marią,
ich znajomość przestała być całkowicie platoniczna.
Lucas posyłał mu współczujące spojrzenia,
jednak mówiły tyle co: radź sobie sam.
James długo nie mógł zasnąć w czwartkowy
wieczór. Jutro mieli wyjechać do jego domu. Arthemis jechała z nimi. Tak ustaliła
ze swoim ojcem i matką Jamesa. Dowiedział się tego od Lily, która nawiasem
mówiąc, chodziła z miną mówiącą: zasłużyłeś na to.
Czy naprawdę już nikt nie uważał, że miał
zupełne prawo tak się zachować, w takiej sytuacji?!
Owszem… posunął się za daleko w swoich
przypuszczeniach i na chwilę zupełnie postradał zmysły, ale gdy zobaczył jak
Arthemis z troską dotyka twarzy Lucasa, coś w nim po prostu wybuchło.
Jednak, co było dziwne, bardziej niż to,
nawiedzało go wspomnienie jej załzawionych oczu i zranionego głosu.
Westchnął ciężko i przewrócił się na drugi
bok. Jak miał to wszystko odkręcić, skoro nie chciała z nim rozmawiać?
Następnego dnia, obudził się gdy słońce ledwie
wychodziło zza horyzontu. Było jeszcze koszmarnie szaro, ale czego innego można
było się spodziewać na początku listopada?
I tak nie mógł spać, więc jaki był sens
leżenia i gapienia się w baldachim łóżka? Wstał i ubrał się ciepło, a potem
poszedł biegać. Już się do tego przyzwyczaił, chociaż na początku sprawiało mu
to trudność. Teraz… było formą oczyszczenia myśli. Gdy zamknął za sobą wielkie
drzwi Sali Wejściowej i przebiegł przez dziedziniec do głównego wejścia,
zauważył w mokrej ziemi odciski stóp. Podniósł głowę. W półmroku dostrzegł
szczupłą postać, biegnącą w niedalekim oddaleniu. Uśmiechnął się lekko. Ależ
ona była ładna.
Pobiegł za nią.
Przystanęła nad jeziorem i przez chwilę
patrzyła na unoszącą się nad wodą mgłę. Poczuł frajdę na myśl o tym, że zaraz
ją dogoni, gdy ona niespodziewanie się odwróciła i zauważyła go. A potem
zrobiła coś, co go jednocześnie zdezorientowało i zdenerwowało – zaczęła
uciekać.
James pognał za nią, niczym drapieżnik, który
poczuł zapach krwi. Arthemis wydeptaną ścieżką, biegła pod górę. James już się
bał, że wbiegnie do lasu, kiedy ona skręciła i pobiegła w stronę szklarni. Była
cholernie szybka, ale on z każdym krokiem, skracał jej przewagę. Obiegła
szklarnię i wpadła na dziedziniec, który przecięła niczym pantera. James
stracił ją na chwilę z oczu, przy arkadach, jednak wiedział, że miała stamtąd
tylko jedno wyjście. Most.
Wpadł
tam, gotów ją w końcu dorwać, stłuc jej głupi tyłek i przy okazji przeprosić.
Dokładnie w takiej kolejności.
Wyhamował.
Stała w połowie mostu, odwrócona do niego
plecami. Widział jak jej ramiona unoszą się i opadają w przyśpieszonym oddechu.
Wziął głęboki oddech, żeby uspokoić rozszalały biegiem puls.
Arthemis usłyszała jego kroki.
Na początku naprawdę perfidnie nie chciała z
nim rozmawiać. Jednak po chwili biegu, gdy jej umysł oczyścił się, dotarło do
niej, że nie może się tak bawić w nieskończoność. Odsuwając go, karała nie
tylko jego, ale też siebie.
A poza tym… tęskniła za nim. Bardzo dużo czasu
upłynęło od chwili, gdy mieli czas tylko dla siebie.
Poczuła jak kładzie jej ręce na ramionach.
Przesunął nimi w dół i przytknął czoło do jej ramienia.
- Nie uciekaj ode mnie – poprosił
cicho.
- Dlaczego?
- Bo coś się we mnie pęka, gdy widzę,
że zamiast w moją stronę, biegniesz w przeciwną.
- Nie ufasz mi – szepnęła,
przepełnionym smutkiem głosem. – Uwierzyłeś, że ktoś może być dla mnie
ważniejszy niż ty. Uwierzyłeś, że jestem w stanie oddać się w ręce kogoś
innego. Uwierzyłeś, że wszelkie moje uczucia do ciebie, to tylko gra.
- Wiem. Wiem, że na kilka minut
zupełnie straciłem rozum. Ale zawsze tak jest. Arthemis na sam widok ciebie w
pobliżu kogoś innego mam wrażenie, że ze strachu i gniewu pęknie mi serce.
- Kiedyś zarzuciłeś mi, że nie wiem,
co do mnie czujesz… Ale ty też nie zdajesz sobie sprawy z tego, co ja czuję do
ciebie. Musiałam się przemóc, żeby pozwolić się objąć mojemu przyjacielowi.
Odczuwam wewnętrzną niechęć na myśl o tym, że jakiś inny facet miałby się do
mnie zbliżyć. Nie rozumiesz, że bronię się przed tym, bardziej niż ty mnie
bronisz? Nie dopuszczam nikogo do siebie, bo mam wrażenie, jakbyś mnie
napiętnował… Przez ostatnie dwa tygodnie w ogóle nie miałam czasu ani okazji,
żeby cię dotknąć. Miałam wrażenie, że brakuje mi ciebie, jak wody roślinie. A
wtedy ty… zarzuciłeś mi, że ja… Że byłabym w stanie…
- Przepraszam – James objął ją mocno.
Gdy mówiła coś w nim rosło. Jakieś ciepło, które rozlewało się po całym ciele i
przynosiło błogosławiony spokój. – Już nigdy więcej w ciebie nie zwątpię. Nie w
ciebie…
Odwróciła się w jego ramionach i przytuliła do niego całym ciałem, wzdychając głęboko. Palcem podniósł jej brodę i musnął jej usta. Po chwili zapomnieli gdzie są. Ten pocałunek był jak powrót do domu, po długiej podróży.
Odwróciła się w jego ramionach i przytuliła do niego całym ciałem, wzdychając głęboko. Palcem podniósł jej brodę i musnął jej usta. Po chwili zapomnieli gdzie są. Ten pocałunek był jak powrót do domu, po długiej podróży.
Arthemis z westchnieniem, bardzo powoli
odsunęła wargi. Wilgotny, czuły pocałunek rozgrzał ją całą w ten jesienny
poranek.
Dopiero po chwili zrozumiała, że delikatnie
się kołysze, a James obejmuje ją jedną ręką w talii, a drugą trzyma w ręce.
- Musimy ćwiczyć – mruknął jej na
ucho.
Roześmiała się i poddała się płynnemu ruchowi.
Uroczy rozdział. Lucas jest takim słodkim chlopakiem, zeby ich bylo wiecej w rzeczywistosci �� James po raz kolejny pozwolil aby wygrala w nim zazdrosc i zlosc ale dobrze ze sie jednak ogarnal
OdpowiedzUsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, super, no pięknie... James kiedy tylko chodzi o Arthemis tp tracisz zmysły, jak tak mogłeś Lucasa o coś takiego podejrzewać...
Dużo weny życzę Tobie...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, pięknie... James kiedy tylko w grę wchodzi Arthemis to tracisz zmysły, jak mogłeś Lucasa o coś takiego podejrzewać...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga