sobota, 27 stycznia 2018

Przyjaciele i partnerzy (Rok VI, Rozdział 57)

Arthemis zdesperowana spojrzała na Mount Everest stworzony z jej ciuchów, który wyrósł na środku jej pokoju. Włożyła ręce we włosy i zaczęła je ciągnąć. Gdy to nie pomogło krzyknęła sfrustrowana.
Potem skrzywiła się, gdy usłyszała szybkie kroki na schodach, a po chwili przez drzwi wpadł jej ojciec.
-      Co się stało? – zapytał zdenerwowany.
-      Nic się nie stało! – krzyknęła.
-      Ach… - pan North rzucił okiem na stos ciuchów i zarządził w głębi duszy strategiczny odwrót. – W porządku… - był już jedną nogą za drzwiami, gdy Arthemis zdesperowana zawołała:
-      W co ja mam się ubrać?! Nigdy nie byłam na randce! Co to znaczy „ładnie”?!
Pan North zaklął pod nosem, a potem powoli się odwrócił i powiedział delikatnie:
-      We wszystkim ci ładnie, kochanie…
Arthemis wskazała na niego oskarżycielsko palcem.
-      Nie znasz się!
-      Arthemis… myślę, że James tak naprawdę…
-      Powiedział „ładnie” – przerwała mu Arthemis, a potem zapiszczała sfrustrowana. – Co miał na myśli!? – jęknęła. – Taaatoooo….
Tristan nie wiedział, co zrobić. Powinien wytargać Jamesa za uszy, za to, że zostawił go tutaj z szesnastoletnią furią.
-      Masz tyle ciuchów…
-      Ale nic nie pasuje! – krzyknęła zdesperowana.
-      Możemy jechać na zakupy – zaproponował, mając nadzieję, że to załatwi sprawę.
-      Nie ma czasu! – jęknęła Arthemis, a potem załamany usiadła na stosie ciuchów. – Jak przyjdzie, powiedz mu, że się źle czuję…
-      Myślę, że mi nie uwierzy… - zasugerował łagodnie pan North.
-      Po prostu nie wpuść go do domu…
-      Ma klucze – zauważył.
Arthemis załamana ukryła twarz w dłoniach. Tristan słyszał jej stłumiony głos, powtarzający:
-      Ładnie. Ładnie… Co miał na myśli?!
Przez chwilę zastanawiał się, czy już może się bezpiecznie wycofać, gdy rozległ się dzwonek przy bramie. Arthemis przerażona poderwała głowę.
-      Jeszcze za wcześnie! – krzyknęła piskliwie.
-      Spokojnie. To na pewno ktoś inny – Tristan uciekł czym prędzej.
Dziesięć minut później do jej pokoju przyszły Molly Weasley oraz Valentine.
-      Mówiłam ci, że będzie zdesperowana – stwierdziła Valentine.
Molly uniosła brwi do góry i powiedziała:
-      „W rozsypce” to bardziej odpowiednie określenie…
Arthemis spojrzała na nie z szaleństwem w oczach, a potem Molly odwróciła się do drzwi, uśmiechnęła do pana Northa i zatrzasnęła mu je przed nosem.
-      Trzeba ją zebrać do kupy zanim przyjdzie James – stwierdziła Molly i położyła na łóżku Arthemis ogromną torbę. Arthemis patrzyła na nią z niepokojem, a potem przeniosła wzrok na dziewczyny.
-      Zaraz cię ubierzemy – powiedziała ostrożnie Valentine.
Arthemis zamknęła oczy i odetchnęła.
-      Dobrze…
Molly spojrzała na nią podejrzliwie. Potem rzekła do Valentine:
-      To podejrzane, że się tak szybko zgodziła.
Arthemis wstała z podłogi.
-      Nie chcę, żeby moje kolejne walentynki były niewypałem – stwierdziła i bezradnie rozłożyła ręce. – Nie wiem, co robić…
-      Kochanie… - Molly pokręciła głową i związała włosy do góry, jakby szykowała się do walki. – Daj nam dwie godziny…


Arthemis najpierw została zagoniona pod prysznic przez Valentine. Przewróciła oczami, gdy Molly niemal na cały dom wydarła się, żeby wydepilowała nogi. Arthemis miała nadzieję, że jej ojciec się gdzieś ukrył.
Gdy wyszła czekały na nią kremy i kosmetyki, których miała użyć. Potem zawinięta w ręcznik została posadzona na siedzeniu, na środku pokoju. Molly zaczęła powietrzem z różdżki suszyć jej włosy.
-      Skąd wiecie? – zapytała Arthemis.
-      James powiedział Fredowi, Fred Valentine, Valentine mnie, a ja Victoire i Dominique – odpowiedziała Molly. – Wpisały cię w kalendarz, ale w ostatniej chwili coś im wypadło. Dały nam znać i oto jesteśmy z dokładnymi instrukcjami itd.
-      Instrukcjami? – zaniepokoiła się Arthemis.
-      W co cię ubrać, jak uczesać i jakich kolorów użyć do makijażu… - wyjaśniła Valentine otwierając wielką torbę.
-      Nie mam się w co ubrać – jęknęła Arthemis.
-      Naiwna – stwierdziła z politowaniem Molly. – Jesteś jedną z ulubionych modelek Victoire…
-      Słucham?
-      Masz ładne, wysportowane ciało – odparła. – Victoire uwielbia szyć dla ciebie ciuchy, a potem umieszczać je w katalogu…
Arthemis trochę to przeraziło, ale była teraz tak zdesperowana, że podpisałaby cyrograf z diabłem…
Chwilę potem jak Molly zaczyna jej nakręcać włosy na różdżkę, dzięki czemu robiły się z nich wdzięczne spirale. W tym czasie Valentine ją malowała.
Arthemis nie protestowała, a jedyne co przychodziło jej do głowy to, to, że będzie musiała się tego wszystkiego nauczyć. Nie mogła liczyć na nie za każdym razem, a nie chciała mieć depresji za każdym razem, gdy miała gdzieś wyjść.
Gdy skończyły Arthemis usłyszała:
-      Tu masz bieliznę. Załóż ją, a my pójdziemy wyprasować kieckę i wybłyszczyć buty…
Arthemis spojrzała na łóżko, zarumieniła się i założyła komplet bielizny. I tak jej nie będzie widać… Przynajmniej taką miała nadzieję.
Chwyciła rajstopy i wtedy z szokiem zdała sobie sprawę, że to wcale nie rajstopy. Tylko pończochy. Przymknęła oczy, a potem ze stoickim spokojem założyła je. Czyżby dziewczyny z rodziny Weasleyów nie uznawały rajstop? Pamiętała, że na wesele też ją wrobiły w pończochy…
Chwile potem wróciły. Valentine trzymała w rękach buty, a Molly sukienkę.
Była czarna, krótka i prosta. Może dlatego się jej spodobała. Zawiązywało się ją na szyi. Odsłaniała ramiona i tylko lekko falowała na dole.
-      Skromna, spokojna, ale subtelnie rzucająca się w oczy – zacytowała Valentine. – Makijaż jest niemal niewidoczny i taki miał być. Początkowo buty miały być wyższe, ale Victoire bała się, że możesz połamać nogi, więc nie są wyższe niż te, które miałaś na weselu…
Arthemis odetchnęła z ulgą, włożyła stopy w buty i stanęła przed lustrem. Dziewczyny stanęły za nią.
-      Czy to jest „ładne”? – zapytała niepewnie.
-      Jeżeli temu kretynowi się nie spodoba, to sama pójdę z tobą na randkę – powiedziała Molly.
-      Wyglądasz idealnie na pierwszą randkę. Pociągająco, ale nie jakbyś wiedziała, że randka skończy się seksem – powiedziała Valentine.
-      Nie straszcie mnie – poprosiła, jękliwym głosem Arthemis.
Molly przewróciła oczami.
-      Przecież już go znasz. Jadłaś z nim setki razy. Czym to się różni?
-      Miałabyś prawo się tak denerwować, gdybyś go nie znała… - dodała Valentine.
Molly się rozejrzała.
-      Bardzo podoba mi się ten pokój – powiedziała.
-      Jest super, prawda? – rzuciła Valentine i razem z Molly poszły oglądać bibeloty Arthemis.
Ta nadal wpatrywała się w lustro i przyłożyła ręce do brzucha, czując łaskoczące zdenerwowanie. Odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić, a wtedy wszystko się rozpadło, bo usłyszała grzeczne pukanie do drzwi.
-      O cholera! – jęknęła.
-      Tylko bez paniki – rzuciła Valentine. – Zejdź powoli po schodach i baw się dobrze…
-      A my sobie pogadamy z twoim tatą, zanim się zwiniemy – dodała Molly.
Arthemis była już przy drzwiach, gdy niespodziewanie się odwróciła i powiedziała:
-      A jeżeli „ładnie”, znaczyło po prostu „ładnie”? – spanikowała. – Może to nie miało być takie wyjątkowe. Może nie o to mu chodziło…
-      Chodziło! – powiedziały chórem Molly i Valentine.
-      Idź już – ponagliła ją Molly.
-      Bo znając Jamesa, to on tutaj przyjdzie i wytarga cię stąd siłą, choćbyś była w bieliźnie… - dodała Valentine.
Arthemis pomyślała, że mogą mieć rację, dlatego czym prędzej zeszła na dół.
Gdy szybko schodziła po głównych schodach do holu, zaczęła głośno mówić:
-      James to naprawdę nie jest dobry pomysł. Przecież lepiej, żebyśmy zostali tutaj, gdzie nikt by się na nas nie gapił i po prostu zjedli… - podniosła rozbiegane oczy i zamarła.
James był ubrany w czarną koszulę, czarne spodnie i miał nawet krawat. Wpatrywał się w nią z oczarowaniem. Przełknęła ślinę, bo nagle miała ochotę oblizać wargi.
Obok Jamesa stał jej ojciec i uśmiechał się głupawo.
Powoli pokonała ostatnie stopnie i podeszła do Jamesa. Już nie miała ochoty zostać w domu. Jej ojciec podał jej płaszcz, James zapiął swój.
-      Idziemy? – zapytał.
Arthemis znowu całą sobą poczuła niepewność. Skinęła głową.
Wyszli w ciemną noc w milczeniu. Gdy znaleźli się poza granicami osłony domu Arthemis, James bez uprzedzenia teleportował się wraz z nią.
Znaleźli się na dachu bardzo wysokiego wieżowca.
-      Gdzie jesteśmy? – zapytała Arthemis, rozglądając się i widząc malowniczą panoramę nocnego miasta. Wszędzie migotały lampy i światła w oknach. Sznur samochodów przesuwał się w dole. Dach był ogromny, jak cztery Wielkie Sale, otaczały go wysokie barierki i magię którą wyczuła wokół.
-      W Manchesterze – odpowiedział jej krótko James.
Trzymając ją za rękę zaczął iść. W stronę ogrodzonego wyjścia na dach.
-      James? – zapytała niepewnie. – Czy tak jest dobrze? Nie wiedziałam, jak to ma wyglądać… Powiedziałeś „ładnie”…  Czy to jest ładne? Ja po prostu nigdy…
James stanął niespodziewanie, odwrócił się do niej, jedną ręką przytrzymał jej głowę i wpił się w jej usta z taką zachłannością, że natychmiast zawładnęło nią słodkie, gęste pożądanie.
-      Daj mi chwilę – rzucił i znowu zaczął ją ciągnąć.
Arthemis nadal się uśmiechała, ale potem zmarszczyła brwi.
-      Na, co?
James zaśmiał się niemal z bólem.
Zeszli po wąskich schodkach w ciche miejsce. W wąskim holu, który nieco przypominał wnętrze windy były tylko wielkie drzwi, stał tu również czarodziej, który skłonił głowę.
James podał mu zaproszenie.
-      Och! Państwo od pani Delacour, przepraszam Weasley! Zapraszamy… - otworzył przed nimi wielki drzwi.
W środku było kilkaset stolików, oddalonych od siebie dostatecznie, by wszyscy czuli się komfortowo z powodu odosobnienia. W powietrzu latały tace. Naprzeciwko nich była przeszklona ściana, za którą rozciągał się nocny pejzaż Manchesteru.
Zaprowadzono ich do stolika zaraz przy oknie. Mieli stąd doskonały widok na orkiestrę, która ustawiona była w rogu sali, zaraz przy parkiecie. Kilka par już tańczyło.
James pomógł Arthemis usiąść, oddał ich płaszcze kelnerowi i usiadł naprzeciw niej.
-      Nienawidzę tego, że jesteś taki pewny siebie, jakbyś robił to codziennie – burknęła.
James uśmiechnął się do niej krótko.
-      Jak dostajesz dokładne instrukcje każdego kroku, to się ich trzymasz – odpowiedział.
Arthemis przez chwilę wpatrywała się w niego zdziwiona, ale potem trochę się rozluźniła.
-      Twój tata?
-      Teddy – poprawił ją.
-      Musiał się denerwować – mruknęła Arthemis.
-      Musiał zarezerwować tutaj stolik rok przed – powiedział James, wpatrując się w menu i unikając spoglądania na nią.
-      Przed czym? – dopytywała się Arthemis.
-      Przed zaręczynami – odrzekł.
-      Teddy poprosił tutaj Victoire o rękę? – powtórzyła lekko oszołomiona.
James skinął głową.
-      A ty mnie zabrałeś tutaj na kolację?
Zerknął na nią przelotnie.
-      Victoire zna właściciela i jego żonę. Jeden list wszystko załatwił…
-      Czemu to robisz? – zapytała zupełnie bezradnie. Czuła się jak słoń w składzie porcelany.
-      Chciałem, żeby to było coś niezwykłego… - powiedział.
-      James… - przez chwilę czekała aż na nią spojrzy, a gdy tego nie zrobił, kontynuowała: - wszystko co robimy razem jest niezwykłe. Właśnie dlatego, że jesteśmy razem… Nic nie mówisz – szepnęła po chwili, zamykając kartę dań. – Nie pasuję do tego miejsca, prawda?
-      Przestań – powiedział cicho.
-      Nie podoba ci się? Powiedziałeś „ładnie” nie wiem co to znaczy – powiedziała zirytowana.  
James sapnął sfrustrowany.
-      To jest ładne, Arthemis. Bo ty jesteś ładna. Ta sukienka tylko to podkreśla – odpowiedział jej James. – Może nawet za bardzo… - dodał ciszej.
-      Za bardzo? – zmartwiła się. – Czy wyglądam nieprzyzwoicie?
James stwierdził, że nie może z tym walczyć, bo go to udusi. Albo Arthemis wybiegnie stąd zdezorientowana jego zachowaniem, a tego bardzo nie chciał, bo jeżeli zacznie ją gonić i trafią do jakiegoś odosobnionego miejsca to nie mógł za siebie ręczyć…
Dlatego odetchnął głęboko i spojrzał na nią. I znowu go zatkało…
Patrzyła na niego niepewnie, trochę smutno.
Nawet tutaj dolatywał do niego jej zapach i mącił mu w głowie. Do cholery nie był doświadczonym mężczyzną, żeby móc się temu opierać…
-      Jesteś zdenerwowany – powiedziała cicho, z żalem.
-      Bo chcę cię dotknąć, a tłum udający obytych kulturalnych czarodziejów, wpatruje się w nas i mi to uniemożliwia – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Nie mogę też powiedzieć ci wielu rzeczy, bo są nieprzyzwoite…
Zdziwiło go to, że się uśmiechnęła.
~     Jak na przykład co? – zapytała go w myślach.
Na tak… zupełnie o tym nie pomyślał…
Wyciągnęła przez stół rękę. Splótł z nią palce.
~     Powiedziałem, żebyś dała mi chwilę czasu, żebym mógł odzyskać oddech… - burknął.
~     Czyli ta sukienka jest dobra?
~     Jeszcze raz mi zadasz pytanie o to jak wyglądasz i nie ręczę za siebie – ostrzegł ją.
~     Bo nie powiedziałeś, czy „ładnie” – upierała się.
~     Bo to słowo nie oddaje tego jak wyglądasz… - James wpatrywał się w nią z płomieniem w oczach, ale on i tak wiedziała, że zaciska zęby z irytacją.
W odpowiedzi rozjaśniła się cała. Rozejrzała się dookoła.
-      Czy to nie mogło być coś mniejszego? – zapytała, ale już bez tego strachu w oczach.
-      Nie. Chciałem, żeby to było zupełne przeciwieństwo tamtych Walentynek…
Arthemis sapnęła.
-      Udało ci się – powiedziała.
-      Dobrze. To skoro już rozluźniły nam się żołądki, to może teraz coś zjemy? – zaproponował.
Czas mijał Arthemis zupełnie normalnie. Jak zawsze James sprawił, że nie widziała nikogo prócz niego. Rozmawiali, albo wpatrywali się w światła nocy za oknem. Ignorowali wszystkie spojrzenia, które na nich rzucano.
Po dwóch godzinach i zjedzonej kolacji, James nachylił się do niej.
-      Mam jeszcze jedno wspomnienie do zatarcia…
Podniosła na niego wzrok.
-      Czy tamto wspomnienie bardzo cię boli? – zapytała z niepokojem.
Pokręcił głową.
-      Jest tylko wymówką…
Wstał i wyciągnął do niej rękę.
-      James… - spojrzała na niego błagalnie.
-      Chyba mi nie odmówisz na oczach tych wszystkich obcych ludzi – rzucił prowokacyjnie.
Z niemal nieszczęśliwą miną poddała się. Ale gdy już stanęli na parkiecie i otoczyła ich muzyka i inne tańczące pary, gdy James tym razem już nie przejmując się kulturalnym zachowaniem, przyciągnął ją do siebie blisko, wszystko inne przestało mieć znaczenie.
-      Wiesz co mi przeszkadza w siedzeniu przy tamtym stoliku? – zapytał ją cicho na ucho.
-      Co?
-      Że nie widzę cię całej, a to bardzo ładny widok…
-      To nie pasuje do nas James – powiedziała Arthemis. – Ale od czasu do czasu, chyba możemy poudawać normalnych ludzi, prawda?
-      Prawda – szepnął i z ustami niemal na jej ustach, powiedział: - Doprowadzasz mnie do szału…
-      W zeszłym roku, naprawdę nam to kiepsko wyszło… - przyznała przepraszająco.
Poczuła jego rękę na talii i odruchowo przycisnęła się do niego jeszcze mocniej.
-      Jesteśmy doskonałą parą, prawda? – szepnął.
Arthemis odchyliła głowę, żeby na niego spojrzeć. Dokładnie te same słowa wypowiedział rok temu. Dokładnie te same słowa wywołały poprzednim razem lawinę, katastrofalną w skutkach. Patrząc mu w oczy, wiedziała, że on też o tym wie i że zrobił to celowo.
Uśmiechnęła się do niego czule.
-      Owszem. Jesteśmy.
Położyła policzek na jego ramieniu.
-      Chyba będziemy musieli już wrócić do stolika – powiedział pogrubionym, napiętym głosem James.
-      Dlaczego?
-      Bo jeszcze chwila i obawiam się, że twoja sukienka nie przetrwa…
Arthemis uśmiechnęła się w jego ramię.
-      Chodźmy na spacer – zaproponowała. – Jeżeli pójdziemy, będziemy mogli robić co będziemy chcieli… i nikt nie będzie o tym wiedział.
James spojrzał na nią z namysłem.
-      Po deserze – obiecał.
Po zjedzeniu na spółkę lodowego deseru i napadach śmiechu za każdym razem, gry próbowali wycelować łyżeczkami do swoich ust, zjechali magiczną windą na sam dół.
Arthemis wyszła przed budynek i przyjrzała się zniszczonemu, staremu biurowemu budynkowi. Chyba nikt by się nie spodziewał, że na jej dachu czarodzieje urządzili jedną ze swoich lepszych restauracji. Nie widać było od zewnątrz oszklonych ścian i przyciemnionego światła.
We dwójkę ruszyli przed siebie, oddychając nocnym powietrzem i rozglądając się. Napawali się urokami nocy. Weszli do parku.
James kciukiem potarł wnętrze dłoni Arthemis.
Arthemis przystanęła i spojrzała na niego.
-      Nie potrzebuję tego – powiedziała wskazując na dachy wysokich budynków. – Równie dobrze bawiłabym się przy tobie na pikniku na łące, albo na kolacji w swoim pokoju. Miejsce nie jest ważne… Jednak jeżeli chcesz, jeżeli to lubisz to ja też to polubię…
James podszedł do niej i wziął jej twarz w dłonie.
-      Miejsce nie jest ważne – zgodził się z nią. – Zawsze zapierasz mi dech, więc to jak wyglądasz też nie jest ważne… - przesunął wargami po jej ustach.
Przywarła do niego, głęboko zaciągając się jego zapachem.
-      Chcę mieć jak najwięcej wspomnień, Arthemis. Chcę, żeby to co nas łączy cały czas było świeże i nowe, a jednocześnie znane…
Zarzuciła mu ręce na szyję.
-      Ale następnym razem uściślisz, co znaczy „ładnie” – upewniła się, patrząc na niego z zawadiackim uśmiechem.
Zacisnął zęby.
-      Nago. Może być? – odrzekł.
Roześmiała się cicho, ochryple i podniecająco.
-      Szkoda pozbywać się tej ładnej bielizny, którą dała mi Victoire…
James zamknął oczy, jakby nie mógł znieść tej świadomości.
-      Muszę zapytać – wychrypiał. – Jest w komplecie?
Arthemis roześmiała się z zachwytem. Według Jamesa było w tym śmiechu dużo okrucieństwa. Ale mogło mu się wydawać, bo w tym momencie wszystko wydawało mu się okrutne…
-      Czyli lepiej, żebym nie wspominała o pończochach? – rzuciła prowokacyjnie.
Zgrzytnął zębami.
-      Spiorę ci tyłek – zapowiedział.
-      Kiedy? – rzuciła w odpowiedzi i wybuchła śmiechem, gdy szybko się od niej odsunął, chwycił ją za rękę i powiedział:
-      Dosyć tego! Wracasz do domu…
Zatrzymała go. Pociągnęła w swoją stronę i przywarła ustami do jego ust. Po chwili języki i usta toczyły zażartą walkę pełną pożądania, tęsknoty i nagromadzonej frustracji, która wcale nie malała, tylko rosła i to w zastraszającym tempie.
Arthemis nadal mając złączone z Jamesem ręce i usta, poczuła szarpnięcie, jakie towarzyszy teleportacji.
Zaskoczona i trochę oszołomiona spojrzała na bramę do swojego domu.
James wpatrywał się w nią. Wyglądała słodko z napuchniętymi ustami i rozkojarzonym spojrzeniem. Najchętniej zostałby tutaj i sprawił, by jej usta były jeszcze bardziej spuchnięte i czerwone, a spojrzenie jeszcze bardziej rozkojarzone. Ale było już po północy, a jej ojciec nawet jeżeli się jeszcze nie martwił, to wolałby, żeby była już w domu.
Odprowadził ją pod same drzwi.
Pocałunek na dobranoc był słodki, długi i delikatny.
Arthemis czuła żal i niezaspokojenie, gdy się z nim żegnała. Ale wiedziała tak samo jak on, że łatwiej przetrwać wchodząc do wody powoli niż skakać na główkę i czekać na szok.
-      Dziękuję – szepnęła.
-      Ja też ci dziękuję – uśmiechnął się do niej łobuzersko, patrząc jej sugestywnie w oczy. – Za wszystko…
-      Do zobaczenia na King’s Cross – powiedziała.
Skinął głową i bardzo niechętnie rozplótł ich palce. Odwrócił się i szedł w stronę bramy. Kilka metrów dalej znowu się odwrócił i zawołał:
-      Pokaż mi kolor…
Arthemis zmarszczyła brwi, ale potem roześmiała się i rozwiązała płaszcz. Wyjęła spod sukienki czarne ramiączko stanika.
James wyszczerzył zęby.
-      Dzięki – rzucił i z powrotem ruszył do bramy.
Arthemis pokręciła głową czując szalejące w brzuchu motylki i gorące pożądanie płynące żyłami. Jego zapach pozostał na niej. Na jej włosach, na jej sukience. Wzięła głęboki wdech…
Chyba polubiła randki…


Arthemis z zażenowaniem myślała o rozmowie, którą ojciec uznał za konieczną przed jej wyjazdem do szkoły na drugi semestr.
Niemal roześmiała się na głos, gdy sobie ją przypomniała, kierując się w stronę peronu numer 9 i ¾.
-      Arthemis… chciałbym z tobą porozmawiać… - jej ojciec za wszelką cenę chciał uniknąć jej wzroku.
-      O czym? – zapytała, odkładając książkę, którą czytała.
Odchrząknął i zrobił się różowy na twarzy.
Arthemis się zaniepokoiła.
-      Dobrze się czujesz?
-      Trochę mi słabo – wykrztusił.
Zerwała się na równe nogi i posadziła go w fotelu. Zjadł coś? Zatruł się? Hmm… O co mogło chodzić?
-      Co się stało? – zapytała, patrząc na niego z niepokojem.
-      Arthemis… za dwa miesiące skończysz siedemnaście lat…
-      Tak, i?
-      Cóż, ty i James jesteście bardzo ze sobą zżyci… - wydukał Tristan.
Arthemis wyprostowała całe swoje 163 centymetry wzrostu.
-      Kontynuuj…
-      Więc… to naturalne, że będziecie mieć nowe potrzeby, dotyczące…
Arthemis odskoczyła nim skończył.
-      Proszę cię, nie mów tego – powiedziała spanikowana, a jej twarz i szyja zaczęły się pokrywać czerwonymi plamami.
Tristan spojrzał na nią błagalnie, jakby chciał, żeby powiedziała to jeszcze raz, albo zagroziła mu poważnymi konsekwencjami jeżeli będzie kontynuował.
-      Jestem twoim ojcem i moim obowiązkiem jest…
-      A ja mieszkam od trzech lat w żeńskim dormitorium – przerwała mu piskliwym głosem. – Naprawdę myślisz, że jest jeszcze coś o czym nie wiem?
Tristan wyglądał jakby bardzo mu ulżyło. Ze świstem wypuścił powietrze.
Arthemis poczuła, że jej ciało się rozluźnia, a zażenowanie powoli mija i nagle straszna, katastrofalna myśl przyszła jej do głowy. Aż się zachłysnęła, a serce zaczęło jej bić szybciej. Odwróciła się i zaczęła czochrać włosy. Cichym, łamiącym się głosem, rzekła:
-      Błagam, powiedz, że nie rozmawiałeś o tym z Jamesem – Czuła, że na samą myśl o tym jej serce staje.
-      Oczywiście, że nie! – powiedział oburzony Tristan, jakby sama myśl o tym przyprawiała go o koszmary. Wzdrygnął się.
Arthemis odetchnęła z ulgą, a potem wskazała palcem ojca i powiedziała ostrym głosem:
-      Nigdy więcej do tego nie wracajmy!
-      Zgadzam się z tobą całkowicie – stwierdził jej ojciec słabym głosem.
Skinęli sobie głowami i czym prędzej udali się w dwa różne kąty domu.


James rozglądał się po peronie w poszukiwaniu Arthemis. Jego wzrok przemknął po całej bandzie Weasleyów i Potterów. Gdy trafił na ojca, ten szybko uciekł spojrzeniem. James wyszczerzył zęby w uśmiechu, gdy domyślił się powodu jego zażenowanie.
Trzy dni temu, gdy tylko wrócił po randce z Arthemis, przebrał się i bawił różdżką, czarując coraz to nowe mniej skomplikowane zaklęcia, który miały go zająć, dopóki napięcie z jego ciała się nie ulotni, Harry zapukał do jego drzwi.
-      James… nie śpisz jeszcze?
James podniósł się i usiadł na łóżku, a Harry zajął miejsce na krześle przy jego biurku. Był niezdrowo blady. James był ciekaw, co jest tego powodem.
-      James… jesteś już pełnoletnim czarodziejem i chciałbym, żebyś wiedział, że całkowicie pochwalam twój wybór…
-      Dotyczący czego? – zapytał James spokojnie.
Jego ojciec wyglądał jakby zupełnie stracił wątek. Odchrząknął. Przełknął ślinę. James patrzył na niego w spokojnym, nieco zaintrygowanym milczeniu.
-      Arthemis…
James wyprostował ramiona i posłał ojcu ostrzegawcze spojrzenie.
Harry przewrócił oczami.
-      Pasuje do ciebie. Pasuje do nas… I rozumiem, że wasz związek nie jest platoniczny…
James zaśmiał się ochryple i spojrzał na ojca pociemniałym spojrzeniem.
-      Tato… - powiedział łagodnie szeroko uśmiechnięty – co byś chciał mi powiedzieć?
Harry zmieszał się. Nie spodziewał się, że można być przy takiej rozmowie tak rozluźnionym, posłał synowi zirytowane spojrzenie.
-      James jesteście już dorośli i to was zobowiązuje do pewnej odpowiedzialności… Pomimo całego jej hartu ducha, jest delikatna jak każda dziewczyna. Musisz zdawać sobie sprawę, że są….
-      Chodzi ci o zabezpieczenia? Ostrożność? Delikatne działanie? – przerwał mu domyślnie James.
Harry sapnął.
-      Taaa…
-      Tato, wierz mi, że czasami jest tak, że to ona naciska, a nie ja…
Harry spłonął rumieńcem i zamachał rękami, jakby chciał powiedzieć, że nie chce znać szczegółów. James posłał mu chochlikowaty uśmiech.
-      W tym przypadku jesteśmy odpowiedzialni i ostrożni, więc nie masz się o co stresować – dodał spokojnie, jakby to była najnaturalniejsza rozmowa na świecie.
Harry wpatrywał się w swoje dłonie, poprawił okulary, powiedział szybko „Dobranoc!” i uciekł z pokoju czym prędzej. James zaczekał aż usłyszy dźwięk zamykanych drzwi do sypialni rodziców, dopiero wtedy zaczął chichotać jak najęty.
Miał nadzieję, że pan North przeprowadził z Arthemis podobną rozmowę. I marzył, żeby zobaczyć jej minę w tamtym momencie. Będzie musiał ją o to zapytać…
James powrócił myślami do chwili obecnej. Dostrzegł Arthemis rozmawiającą z jego matką. Gdy odwróciła się, żeby przywitać się z jego ojcem i posłała mu szeroki uśmiech, Harry spłonął rumieńcem i tylko skinął głową.
Widząc to James wybuchnął śmiechem. Jego ojciec posłał mu mordercze spojrzenie, co jeszcze bardziej go rozbawiło. Arthemis spojrzała najpierw na jednego potem na drugiego, potem na swojego ojca i pobladła.
~     James, do przedziału, natychmiast! – warknęła w jego myślach, pomachała wszystkim i sztywno odmaszerowała w stronę wagonu.
James ruszył za nią po drodze salutując panu Northowi i posyłając mu zbyt dużo wiedzące spojrzenie.
Pan North zaczerwienił się i odchrząknął, potem nachylił się do pana Pottera i jęknął:
-      To był koszmar…
-      Mnie to mówisz? Ten chłopak nie ma wstydu… - odpowiedział Harry.
-      Myślałem, że Arthemis mnie zabije…
-      Ty byś tylko umarł. Ja przewracałbym się w grobie słysząc drwiący śmiech Jamesa…
-      Postanowiliśmy, że nigdy więcej nie będziemy poruszać tego tematu ze sobą – ulga w głosie Tristana była bardzo wyraźna.
Harry wpatrywał się w Albusa wchodzącego do przedziału i poczuł lodowatą kulę w żołądku, gdy uświadomił sobie, że on ma jeszcze dwójkę dzieci. Potem mignął mu w szybie zbyt szeroki uśmiech Jamesa i poprawił mu się humor, gdy pomyślał, że może to zwalić na najstarszego syna.
-      Myślę, że wypełniliśmy ojcowski obowiązek – odchrząknął. – I nie wracajmy do tego…
-      Nigdy… więcej… - dodał Tristan.


Arthemis zatrzasnęła drzwi przedziału z taką siłą, że szybki zadrżały.
-      Coś ty zrobił? – warknęła.
-      Nic.
-      Więc dlaczego twój ojciec patrzył się na mnie, jakbym miała zamiar wstąpić do haremu?!
-      Cóż… - James zachichotał. – może to wynikać z rozmowy, którą ze mną przeprowadził…
Arthemis podeszła do James z takim morderczym wzrokiem, że ten aż usiadł. Położyła ręce na jego szyi i ścisnęła.
-      Co mu powiedziałeś? – warknęła.
-      Że nie ma się co spinać? A twój ojciec co powiedział? – zapytał domyślnie.
Arthemis zrobiła się czerwona na twarzy.
-      Nie twój interes…
Do wagonu weszli Rose i Albus, rzucili szybkie spojrzenie na ręce Arthemis zaciśnięte na krtani Jamesa i jednocześnie westchnęli.
-      Czyli nic nowego – oznajmił Albus.
Arthemis szybko odsunęła się od Jamesa. Miała ochotę wyrzucić go przez okno, gdy posłał jej wszechwiedzący uśmiech.
Rose przysiadła się do niej i położyła jej rękę na kolanie.
-      Już wszystko wiemy – powiedziała cicho. – Jak się czujesz?
-      Może byłoby to bardziej bolesne, gdyby nie minęło tyle lat – westchnęła Arthemis, wpatrując się w okno. – Ja już opłakałam matkę...
Usłyszała szelest. Kątem oka zobaczyła, jak Albus miażdży kawałek pergaminu w dłoniach.
-      Nie mogę znaleźć odpowiednio obraźliwego słowa, na tego… Był naszym nauczycielem!
-      Wydawał się taki… dobry – dodała Rose, jakby nie mieściło jej się to w głowie. – Zawsze nam wszystko tłumaczył. Nigdy nie był zirytowany i wszystkim pomagał. Pierwszaki go uwielbiały… Nie rozumiem, jak można…
-      Udawał! – warknął Albus. – Bycie takim idealnym, kochanym nauczycielem, było idealną przykrywką!
Arthemis wymieniła przelotne spojrzenia z Jamesem i powiedziała cicho:
-      On nie udawał…
-      Oj, proszę cię! Nie broń go ten facet to morderca!
-      On nie udawał, Al – powtórzyła.
Albus spojrzał na nią i zamilkł. Arthemis wpatrywała się w ponury krajobraz, w którym zima walczyła jeszcze z wiosną i na razie wygrywała.
-      On był dobrym nauczycielem – powiedziała. – Może pozostałby dobrym nauczycielem, gdyby nie to, że miał obsesję na punkcie mojej matki… Ta obsesja powodowała, że wszystko stawało się mniej ważne, gdy tylko coś mu o niej przypomniało. Wystarczył maleńki bodziec i wszystko, co sobą reprezentował przestawało istnieć…
Rose ścisnęła jej dłoń. Zaległa cisza, dopóki nie wpadli Lucas i Lily, a wtedy zrobiło się znowu głośno i radośnie. Czując, że już nie jest w centrum uwagi, trzymając Rose, za rękę, spytała w myślach:
~     Miałaś jakieś wiadomości?
~     Nie. Żadnych – westchnęła Rose.
~     Ale chcesz z nim porozmawiać?
~     Muszę. Nie wiem, z kim innym miałabym iść na bal.
Rose posłała jej porozumiewawczy uśmiech, a Arthemis jęknęła w duchu. Zupełnie zapomniała o balu! I kto teraz zajmie miejsce Forsythe’a?
Wykorzystując ostatnie chwile, zanim będzie musiała zacząć o tym myśleć, Arthemis wyjęła karty i zaczęła je tasować, mówiąc:
-      No to kogo mam orżnąć tym razem?
Lucas i James natychmiast zmrużyli oczy. Jeszcze nie przestali być obrażeni za ostatni raz. Lily natomiast zaklaskała w dłonie radośnie.
-      Dawaj!


Arthemis nie spodziewała się, że to będzie aż tak widoczne. Była naiwna, sądząc, że nagłe zniknięcie profesora obrony przed czarną magią nie zostanie zauważone. Pierwszego wieczoru po powrocie z ferii wszyscy wpatrywali się w puste miejsce zdziwieni, ale nie zaniepokojeni. Arthemis wiedziała, że Ministerstwo Magii postarało się o to, żeby wiadomości nie przeciekły do prasy, ale nie sądziła, że będą w stanie trzymać ich na smyczy tak długo.
Bardziej jednak niż uczniów, interesowała ją reakcja nauczycieli. A wszyscy byli wścieli. Nie smutni, nie zawiedzeni. Wściekli. Arthemis widziała, jak profesor Vector, obok, której zazwyczaj siedział profesor Forsythe, patrzy na jego siedzenie z taką intensywnością, że Arthemis tylko czekała aż zapłonie ogień.
Neville i profesor Alexander natomiast siedzieli obok siebie i nie rozmawiali, natomiast widelce ściskali z taką siłą, jakby wyobrażali sobie czyjeś gardło. Arthemis wiedziała, że cała ta sytuacja ich dotknęła. Bardzo dotknęła. Stanowili dość rozpoznawalną trójkę jeżeli chodzi o nauczycieli Hogwartu.
Profesora Deveraux nie było. Arthemis zastanawiała się, czy przebywa w swoim gabinecie, czy poza terenem Hogwartu.
-      Nie ma dyrektora – powiedziała na głos.
Niespodziewanie Albus, Rose, James, nawet Lily zainteresowali się swoimi talerzami. Arthemis wiedziała, że jej się nie wydawało. Dlatego bardzo spokojnie spojrzała w oczy Jamesowi.
Wiedział od razu, że nie da się tego przed nią ukryć. Nawet nie rozumiał dlaczego niektórzy chcieli to zrobić. Uważali, że jest ze szkła. A była z hartowanej stali. Tyle ile ona odniosła ciosów… i nadal była taka jak była. Nie spaczona przez przemoc i strach. Dlatego nawet nie próbował udzielić wymijającej odpowiedzi pomimo tego, że Albus rzucał mu wymowne spojrzenia. Czy to o to chodziło Forsythe’owi? Że Albus zawsze chciał ją chronić? W takim razie nawet w jednej setnej nie rozumiał Arthemis i jej potrzeb.
Patrzyła na niego ciemnoniebieskimi, niemal granatowymi oczyma, bez złości, bez zniecierpliwienia. Po prostu czekała.
-      Dzisiaj był proces – powiedziało prostu. Albus i Rose syknęli.
Arthemis pozostała spokojna.
-      Czemu mnie tam nie ma?
-      Nie byłaś potrzebna – odpowiedział. – Mają twoje zeznania, to wystarczy…
-      Nie chcieli go sprowokować?
James skinął głową.
-      I niby mój ojciec go nie sprowokuje?
James się zastanowił, a potem zmartwienie pojawiło się w jego oczach.
-      Nie wiem. Ale nie będzie tam sam.
Arthemis i tak się niepokoiła. Nie ze względu na bezpieczeństwo ojca. Tylko ze względu na to, jak to zniesie. Skinęła Jamesowi głową, a potem posłała reszcie dostatecznie chłodne spojrzenie, by poczuli się niezręcznie.
Ponieważ straciła apetyt, posłała Jamesowi szybką wiadomość w myślach i zostawiła ich samych.
Gdy wyszła z Wielkiej Sali Albus odwróciła się do Jamesa i powiedział ostro:
-      Zupełnie straciłeś kręgosłup? Ja wiem, że Arthemis potrafi dopiec, ale musisz jej ulegać we wszystkim?! Nie powinna się denerwować! Nie po tym wszystkim, co przeszła!
Niespodziewanie wszyscy się wzdrygnęli, gdy otoczył ich chłód. Wzrok Jamesa pociemniał. Wstał, nie odrywając wzroku od Albusa.
-      Chyba musimy porozmawiać – powiedział, zwodniczo spokojnym głosem.
Albus prychnął.
-      Nie rozkazujesz mi…
-      Pójdziesz ze mną, albo cię stąd wywlokę – James mówił przez zaciśnięte zęby.
-      James… - powiedziała cicho Rose.
Podniósł rękę na znak, żeby się nie wtrącała.
Albus równie zły, jak James, ale na pewno mniej groźny, wstał, mało nie zwalając z siedzenia Lily.
-      Ok, pogadajmy – warknął.
Gdy szli między stołami, oglądali się za nimi Gryfoni, a Lizbeth nawet wstała, żeby zatrzymać Albusa, jednak ten, pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć, żeby nie przeszkadzała.
Nawet nie raczyli wejść do jakiejś klasy. Po prostu gdy znaleźli się w mniej uczęszczanym teraz korytarzu, Albus popchnął Jamesa jako pierwszy. Może uznał, że zaatakowanie brata jest dobrym wyjściem, w momencie, gdy to tamten jest silniejszy.
Nie pomyślał jednak, że to James od sześciu miesięcy był szkolony na gladiatora międzynarodowego turnieju olimpijskiego. Zamiast, więc się cofnąć po natarciu brata, przechwycił jego rękę i wykorzystując jego zamach, rzucił go na ścianę.
-      Mieliśmy rozmawiać – rzucił, a potem podwinął rękawy. – Ale skoro wolisz tak…
-      Jak możesz jej ustępować nawet wtedy, gdy wiesz, że będzie się dręczyć?! -  krzyknął. – Jest silna, ale jest też delikatna! Nie dostrzegasz, że ona potrzebuje odpoczynku! Czasu! Chcesz mieć tylko jej siłę, jej umiejętności, dzięki którym dobrze się bawisz…
Tego było już Jamesowi za wiele. Złapał Albusa za poły szaty i przyparł do ściany.
-      Co ty możesz wiedzieć! Co możesz wiedzieć o tym wiecznym niepokoju, który mnie zżera, gdy robi coś ryzykowanego?! Co możesz wiedzieć o panice, która mnie ogarnia, gdy nie mogę jej pomóc! – warknął, uderzając ciałem Albusa o ścianę.
-      Więc czemu na to pozwalasz?! – odpowiedział równie wściekły Albus, odpychając go od siebie.
James odwrócił się od niego.
-      Bo ją znam! Bo wiem, czego potrzebuje, żeby być szczęśliwa! A ty co byś zrobił!? Zamknąłbyś ją klatce?! Otoczył osłoną, żeby nawet sama nie chciała sobie zrobić krzywdy!? Tego właśnie chciał dla niej Forsythe! Właśnie tego!
Albus zamarł. Jego rozsądna część zaczęła przeważać nad tą impulsywną, chociaż instynkt nadal kazał mu się mieć na baczności przed bratem. Jednak przez chwilę zastanawiał się, czemu James wściekł się aż tak i to w natychmiast, gdy tylko zwrócił mu uwagę. Normalnie pewnie rzucił mu jakąś kąśliwą uwagę, albo wyśmiał go i na tym by się skończyło. A to? Skąd wzięło się w nim tyle furii?
-      To nie zmienia faktu, że jej ulegasz! Że gdy tylko na ciebie spojrzy zaczynasz myśleć spodniami, a nie głową!
James odwrócił się do niego z taką złością, że Albus się cofnął.
-      Bo miała prawo wiedzieć! Czemu miałbym przed nią cokolwiek ukrywać!?
-      Bo jest krucha! Bo trzeba na nią uważać, zanim coś ją skrzywdzi! – wrzasnął Albus. – Nie widzisz tego?!
-      Ty widzisz tylko to! – James po raz kolejny popchnął Albusa na ścianę. – Tego właśnie chciał Forsythe! Ciebie. Żebyś ją zamknął w złotej klatce! Żeby nie mogła rozwinąć skrzydeł! Żebyś ją zawsze miał na oku i nie pozwalał, żeby zrobiła sobie krzywdę!
-      I co z tego?! Ktoś musi jej mówić, co jest rozsądne! Bo ona na to nie zwraca uwagi! Tak jak ty! Ile razy była o włos od kalectwa, bo jej na to pozwoliłeś?!
-      Forsythe myślał tak samo! – warknął James, a Albus odchylił głowę jakby go uderzył. – Czy wiesz, co mi zrobił? Co zasiał mi w głowie?! Ani ty, ani on nie znacie jej! Nie wiecie jaka jest!
Albus zrobił się czerwony na twarzy.
-      Znałem ją wcześniej niż ty! Jestem jej przyjacielem! I to ja byłem przy niej, gdy ty się odwróciłeś!
Przez twarz Jamesa przemknął ból.
-      A mimo to nie rozumiesz jej! Nie wiesz, jaka jest!
-      Bo zmieniła się przez ciebie!! – krzyknął Albus. – Była ostrożniejsza bez ciebie!
Linka przytrzymując wściekłość Jamesa pękła. Rzucił się na Albusa i w tym samym momencie rozległ się krzyk.
-      NIEE!!
Obydwaj spojrzeli w bok. Lizbeth stała, z przerażonym wzrokiem i zatykała sobie usta dłońmi, patrząc to na Jamesa to na Albusa. Ale to nie ona sprawiła, że poczuli, jak mięknął im kolana. Przed Lizbeth bowiem stała Arthemis i była bledsza niż prześcieradła w skrzydle szpitalnym. Pomimo tego w jej oczach odbijało się tyle emocji, że nie mogli zrozumieć, które dominują.
-      Co wy, do cholery wyprawiacie!! – powiedziała głosem, balansującym na granicy wściekłości. Echo jej słów odbiło się od nagich ścian.
James postąpił krok do tyłu.
-      Mała różnica zdań – powiedział cicho, nadal wymieniając z Albusem złe spojrzenia.
-      Słyszałam – odrzekła, a to wcale nie poprawiło ich sytuacji. Nie odrywając od nich wzroku, zwróciła się do Lizbeth: - Dziękuję ci. Proszę, zostaw nas teraz samych…
Lizbeth skinęła głową, a potem wzrokiem pełnym żalu i smutku obdarzyła Albusa, który poczuł w żołądku zimną grudkę.
Arthemis wyjęła różdżkę i stuknęła nią w jedne z drzwi. Gdy otworzyły się ze skrzypieniem, spojrzała na nich wyczekująco.
James wszedł pierwszy. Albus czując, że nie pozostawiono mu wyboru ruszył za nim. Arthemis weszła ostatnia i po raz kolejny stuknęła różdżką w drzwi.
-      Ponieważ jestem przedmiotem rozmowy, na miejscu będzie jeżeli do niej dołączę – powiedziała cicho. Jak tygrys, który czai się do skoku.
Albus natomiast nie zamierzał być cicho.
-      Nie!! Staniesz po jego stronie! Tak, jak zawsze! – warknął wskazując Jamesa.
Arthemis nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Wszystko co usłyszała, a słyszała większość ich rozmowy, kłębiło jej się w głowie.
-      Al… - powiedziała ostrzegawczo. – Nie staje po niczyjej stronie oprócz swojej własnej.
-      Tym bardziej!
Arthemis zwróciła się w kierunku drugiego brata, który sztywny do granic możliwości, opierał się o parapet i wpatrywał w ciemność za oknem.
-      James, o co poszło?
James nie odpowiedział, bo Albus zaśmiał się niemal histerycznie.
-      Czemu pytasz jego?! Ja też mogę ci powiedzieć o co chodzi!
-      Więc powiedz! – odwarknęła, a jej chłodny spokój, zaczął się zmieniać w gorącą złość.
Albus się zmieszał. Wiedział, że nierozważnie z jego strony byłoby powiedzieć to samo, co powiedział Jamesowi.
-      Albus, uważa, że cię nie chronię. Że powinien bardziej uważać na to, że jesteś delikatna… - usłyszeli cichy, chłodny głos, ale mimo tego Arthemis i tak miała wrażenie, że James mówi przez zaciśnięte zęby.
Arthemis zwróciła się w stronę Albusa.
-      Czyś ty postradał rozum?
-      Widzisz! Stajesz po jego stronie, bo on robi dokładnie to, czego chcesz!!
-      Nie jestem dzieckiem!! – krzyknęła Arthemis. – Radzę sobie sama! A kiedy sobie nie radzę, James jest ze mną! Dlaczego myślisz, że potrzebuję, jakiejkolwiek innej ochrony!
-      To wszystko było dla ciebie wstrząsem! Nie musiał ci jeszcze dokładać, mówiąc o procesie!
-      Al, ja tam byłam!!! – wrzasnęła Arthemis. – Osobiście wsadziłam go za kratki! Osobiście złożyłam zeznania! Osobiście zmusiłam go, żeby przyznał się do zamordowania mojej matki! Myślisz, że cokolwiek może mi jeszcze dołożyć?! Proces to tylko formalność! Co mnie obchodzi kiedy ma się odbyć! Ty kretynie!!! – Arthemis z wściekłością otworzyła drzwi. – Wyjdź stąd! A jak wróci ci rozum, będziesz miał kilka osób do przeproszenia!!
-      Arthemis, chciałem tylko…
-      Wynoś się!! – krzyknęła.
Albus przez chwilę wpatrywał się w nią, a potem ruszył do drzwi, klnąc:
-      Niech was szlag!! Was i waszą cholerną brawurę! – ściany zadrżały, gdy zatrzasnął za sobą drzwi.
Arthemis przez chwilę oddychała płytko, żeby się uspokoić. Albus był jej najmniejszym problemem. Podejrzewała o co mu chodzi. Wiedziała, że to wynikło ze zmartwienia i wylało się przy najmniejszej prowokacji. Ale to, że trafiło to na Jamesa… tego nie mogła znieść. Szczególnie, że jej James. Jej kochany, czuły, James tak bardzo był na te oskarżenia wrażliwy. Nie mówić już o tych, które sam sobie serwował.
-      James.. – zrobiła kilka kroków w jego stronę.
-      Może on ma rację? – wyrzucił z siebie James. – Może za bardzo wierzę w twoją siłę! W twoją odporność…
-      Wierzysz w to? – zapytała cicho, zamiast na niego nakrzyczeć.
Odwrócił się do niej.
-      Może powinienem.
-      Nie asekuruj się James – mruknęła z naganą. – „Może” nic nie rozwiązuje…
-      On powiedział, że cię zmieniłem!! Że przeze mnie nie uważasz na siebie! – krzyknął, ale w tym krzyku można było wyczuć równie dużo bólu, co złości.
Arthemis przymknęła oczy.
-      Powiedz mi, czy jesteś moim władcą? – zapytała, ale nie było w tym drwiny, ani złości.
James żachnął się.
-      Jesteś? – nacisnęła.
-      Oczywiście, że nie – wydusił, przez zaciśnięte zęby.
-      A ja twoim?
Na początku się zawahał i to ją ukłuło, ale potem potrząsnął głową.
-      Czy jesteś moim ojcem? – zapytała tym razem.
James był coraz bardziej zirytowany jej tonem. Jej spokojem.
-      Masz już ojca – warknął. – Nie potrzebujesz drugiego!
Arthemis z namysłem skinęła głową.
-      Więc kim dla mnie jesteś? – zapytała, patrząc na niego uważnie.
-      Jestem… twoim… chłopakiem! – powiedział ze złością i kopnął krzesło.
-      Tak na to mówią – przyznała mu rację, więc spojrzał na nią złym wzrokiem. – Wiesz kim naprawdę jesteś? Nie chodzi mi o jakiś kolokwialny banał, brzmiący śmiesznie, tylko o coś prawdziwego i realnego, co istnieje w każdym aspekcie…
James wpatrywał się w nią czekając.
-      Jesteś moim partnerem. Na wszystkich frontach. Wiesz kiedy zachowuję się głupio i kiedy trzeba nade mną zapanować. Wiesz, kiedy potrzebuję przytulenia, a kiedy kłótni. Wiesz, kiedy mi pomóc i kiedy mnie zostawić samą. Wiesz z czym sobie nie poradzę i wiesz, kiedy mnie powstrzymać. Tak samo ja wiem, to wszystko o tobie. I wiem, że Albus się mylił. Nie potrzebowałam ochrony przed informacją o procesie. Ty to wiesz, i to cię od niego różni. On jest moim przyjacielem, ale nigdy nie będzie partnerem…
James znowu oparł się o parapet tym razem twarzą do niej, chociaż na nią nie patrzył. Wpatrywał się za to w swoje dłonie, jakby było tam coś niesamowitego.
-      Wiem też – dodała łagodnie Arthemis, - że normalnie nawet w złości nie chcesz skrzywdzić brata nawet jeżeli powie, coś głupiego…
James na nią spojrzał. Zrobiła w jego kierunku kolejny krok.
-      Nie zareagowałbyś w taki sposób, gdyby kłótnie zaczęła Rose. Albo Lucas. Albo Lily… Słyszałam dostatecznie dużo z waszej rozmowy Jamesa… ale nadal nie rozumiem… - powiedziała i spojrzała na niego z prośbą w oczach.
-      Jak miałabyś?! – prychnął i odszedł w kąt pokoju, odwracając się od niej. Zaczął przestawiać zakurzone bibeloty na półkach. – Nigdy nikt nie powiedział ci, że wolałby kogoś na twoje miejsce… - dodał z goryczą.
Arthemis nie ruszyła się z miejsca. Domyśliła się, że James wziął sobie do serca, to co powiedziała ta jadowita żmija Forsythe. Była wściekła, że ranił jej bliskich nawet nie posiadając już żadnej władzy.
-      James… to jest mój wybór. Ty jesteś moim wyborem. Nikt i nic tego nie zmieni. Forsythe w swoim kolorowym, chorym światku mógłby sobie znaleźć tysiąc odpowiednich dla mnie według niego mężczyzn i nic by to nie zmieniło, bo wybór należałby do mnie. A ja wybrałam ciebie. Wybrałam ciebie już dawno temu…
-      Czy trzeba być spokojnym, rozsądnym i odpowiedzialnym aż do bólu, żeby w ciebie uwierzyli? – zapytał z żalem. – Czy trzeba być cholernym geniuszem, żeby uznali cię za odpowiedniego?
-      Albus jest spokojny, rozsądny i odpowiedzialny – przyznała. – Ale ty też taki jesteś… Wtedy kiedy trzeba, taki właśnie jesteś… Przejąłeś się tak bardzo słowami człowieka, który nie ma żadnego wpływu na moje życie. A czy mój ojciec kiedykolwiek zaprotestował przeciw twojej obecności?
James spojrzał na nią spode łba.
-      Nie… - mruknął.
-      Więc wolisz słuchać mordercy, niż człowieka, który mnie wychował? – zapytała łagodnie Arthemis.
James milczał. Potem z westchnieniem pokręcił głową.
-      Cieszę się – powiedziała tylko i ruszyła do wyjścia. Potem jednak przystanęła coś sobie przypomniawszy. Odwróciła się. – Co Forsythe zasiał ci w głowie?
James mimowolnie wzdrygnął się.
Arthemis podeszła do niego tym razem całkiem blisko. Widział wahanie i niepewność na jej twarzy, ale w końcu ujęła go za dłoń.
-      Pozwól mi wejść…
James potrząsnął głową. Nie chciał, żeby to widziała…
Rozczarowana chciała się odwrócić, ale nie pozwolił jej odejść. Źle go zrozumiała. Wiedział jednak, że nie będzie chciała go słuchać, jeżeli jej na to nie pozwoli. Przytknął jej dłoń do policzka, szepcząc:
-      Uważaj na siebie…
Arthemis delikatnie i powoli, cały czas patrząc mu w oczy, wślizgnęła się między wiązki jego umysłu. Nie musiała długo szukać by pośród czerwieni, znaleźć czarno-fioletową narośl. Miała ochotę rozbić to w pył, musiała być jednak ostrożna. Nie wiedziała, co może spowodować nagłe usunięcie narośli złych snów. Mogła jednak wlać w nie własną moc. Stworzyła własne wizje, z ich wspólnych wspomnień i kilka takich, które mogły go „rozgrzać”, co uważała, za całkiem ciekawe. Taki mały prezent. Gdy skończył fiolet zaczął przechodzić w purpurę, a czerń w brunatną czerwień.
James nie będzie miał już koszmarów, stworzonych przez chory umysł Forsythe’a. Jedno jednak musiała przyznać. Forsythe wiedział, gdzie uderzyć, żeby zabolało najmocniej…
Gdy skończyła, wspięła się na palce i ucałowała delikatnie Jamesa.
-      Teraz będzie wszystko dobrze – obiecała.
James po prostu ją przytulił i ukrył twarz w jej włosach. Tak, teraz wszystko będzie dobrze. Bo liczył się tylko jej wybór.


Arthemis zastanawiała się, co ma zrobić z drugim z braci Potterów. Nie, nie wybaczyła mu. Ale tak… rozumiała co nim kierowało. Nie usprawiedliwiało to jednak, ani trochę jego ataku na Jamesa. Jeżeli miał jakiś problem, powinien porozmawiać z nią.
Rozmyślając o tym, szła na śniadanie następnego dnia. Stwierdziła, że musi dać sobie czas, bo inaczej od razu zacznie na Albusa wrzeszczeć, on zacznie wrzeszczeć na nią i jak zwykle na tym się skończy. Przyjaźń z Albusem dawała jej wiele wiedzy na temat tego, jakby jej się żyło, gdyby miała starszego brata. Koszmar!
Rose wpatrywała się w coś, a potem chyba stało się to na co czekała, bo wstała ze swojego miejsca nie kończąc śniadanie i wyszła z Wielkiej Sali.
Gdy Arthemis usiadła Lily i Lucas wymienili szybkie spojrzenia, a potem przesunęli w jej kierunku zwiniętą gazetę. Arthemis bez słowa wzięła ją do ręki i rozłożyła.
Na trzeciej stronie znalazła w końcu to czego szukała.

Proces nauczyciela Hogwartu

Wczorajszego dnia odbył się proces Gaelena Forsythe’a, będącego nauczycielem obrony przed czarną magią od pięciu lat. Został on oskarżony przez Wizengamot o zamordowanie czarownicy Althei North sześć lat temu oraz próbę zabójstwa Arthemis North, Tristana Northa i Jamesa Pottera. Zostali oni uwięzieni i tylko dzięki własnym umiejętnościom i szczęśliwemu trafowi zdołali bezpiecznie  przejść przez tę bitwę.
Gaelen Forsythe nie został uznany za winnego zarzucanych  mu czynów. Oskarżyciel odrzucił wniosek o niepoczytalności, bądź jakimkolwiek zaklęciu przymusu, pod którym był Gaelen Forsythe.
Hermiona Granger, przewodnicząca ławy sędziowskiej i zastępca szefa Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów oznajmiła, że: „Nie ma żadnego usprawiedliwienia dla człowieka, który zabił i próbował zabić jakąkolwiek istotę. Nie ma usprawiedliwienia dla kogoś, kto mógł stanowić zagrożenie dla naszych dzieci”.
Jest to jak najbardziej uzasadnione podejrzenie. Dyrektor Hogwartu odmówił komentarza na temat przeoczenia, które dopuściło mordercę do niewinnych umysłów nastoletnich czarodziejów.
Są jednak pewne wątpliwości w tej sprawie. Gaelen Forsythe był uznawany za odpowiedzialnego i kompetentnego nauczyciela, bardzo lubianego przez uczniów. Czy to możliwe, żeby taki człowiek był jednocześnie mordercą. Jeden ze studentów magii ma własną teorię na ten temat:
„Arthemis North i James Potter robią w szkole, co chcą. Profesor Forsythe chyba jako jedyny zwracał im uwagę. Nie zdziwiłbym się, gdyby chcieli się zemścić. Mają potężną rodzinę. Kto śmiałby zarzucić im kłamstwo?”
Cóż trudno jest te słowa podważyć, biorąc pod uwagę to, że Harry Potter jako jeden z pierwszych pojawił się na miejscu zdarzenia, a Hermiona Granger była głównym oskarżycielem Gaelena Forsythe’a.
Czy to wszystko to jeden wielki przekręt niedojrzałych dzieci, które chciały zwrócić na siebie uwagę? Pozostaje nam tylko zgadywać…

Artykuł został podpisany przez Rondę Chib. Arthemis powoli złożyła gazetę, biorąc głęboki wdech.
-      Uwielbiam zwracać na siebie uwagę – stwierdziła, nalewając sobie herbaty.
-      Wiemy, kochanie – rzucił James, siadając obok niej. – Co się stało?
Arthemis podsunęła mu gazetę.
Lily i Lucas jednocześnie syknęli. Tak, jak wczoraj Albus…
James bardzo powoli podniósł na nich wzrok.
-      Mam dosyć tego dźwięku – oznajmił z chłodnym gniewem.
-      Przeczytaj – mruknęła Arthemis, wskazując głową na gazetę.
James ją rozłożył i zaczął czytać. Arthemis przezornie nalała mu herbaty do szklanki, gdy zaczął się zbliżać do końca.
-      Miesiąc temu byliśmy bohaterami Anglii, a teraz jesteśmy niedojrzałymi dziećmi? – zapytał retorycznie, siląc się na spokój.
-      Cóż… i to było sensacją i to było sensacją – Arthemis wzruszyła ramionami.
-      Chciałbym wiedzieć, kim był ten koleś, co się wypowiadał – mruknął mściwie Lucas.
Domyślił się sekundę później, gdy Arthemis i James jednocześnie na niego spojrzeli.
-      Kto pofatygowałby się aż tak bardzo, żeby odnaleźć dziennikarkę i nas oczernić? – rzucił lekko James.
Lily lekko zbladła.
-      Ale przecież Flint nie lubił Forsythe’a – powiedziała cicho.
-      Co nie znaczy, że nie może wykorzystać sytuacji – odparła Arthemis.
-      Jestem ciekawy, kogo przyjmą na miejsce Forsythe’a – rzucił Lucas.
Arthemis i James wzruszyli ramionami. Dla nich nie było żadnej różnicy.
Arthemis zmarszczyła lekko brwi, a na jej twarzy odmalował się niepokój.
-      Co się stało? – zapytał natychmiast James.
-      Nic – odszepnęła. – Zdawało mi się…
Ale jej się nie zdawało. Arthemis ze znużeniem przymknęła oczy. Nie mógł zaczekać?


Rose wbiegła za Scorpiusem do tajnego przejścia.
-      Cześć! – powiedziała cicho.
Odwrócił się do niej powoli, a na jego twarzy pojawiła się dezorientacja, panika, a nawet złość. Cofnęła się odruchowo. Potem jego twarz zmieniła się łagodnie i wyciągnął do niej rękę, a ona zastanawiała się, która z tych dwóch twarzy to maska.
-      Cześć – mruknął, przyciągając ją do siebie, a po jej grzbiecie przebiegł dreszcz niepokoju, gdy uświadomiła sobie, że jego powitanie brzmiało raczej jak pożegnanie.
Poczuła się dziwnie, gdy tak mocno ją ściskał. Jakby czegoś się bał…
Odsunęła się i przyjrzała mu uważnie.
-      Scorpius, coś się stało? – zapytała.
Przez chwilę coś zabłysło w jego oczach, a potem nonszalancko wzruszył ramionami, a jego twarz znowu stała się złośliwa i trochę straszna.
-      Chciałaś czegoś ode mnie? – zapytał w odpowiedzi.
-      Dostałeś list z olimpiady? – zaczęła. Wydawało jej się, czy zacisnął na chwilę dłonie w pięści? – Chodzi o bal… ponieważ jesteśmy partnerami w zadaniu…
-      Nie pisali tam, że mamy iść razem – powiedział natychmiast. Tym razem naprawdę widziała żal w jego spojrzeniu, który chwilę później ponownie zamienił się w lód.
Rose serce zabiło szybciej. Poczuła się w dziwny sposób zagrożona. Uśmiechnęła się lekko i niepewnie.
-      Tak, wiem. Ale pomyślałam, że skoro…
-      Już powiedziałem ci coś o takich imprezach – powiedział niemal znudzony.
Wszystko w Rose krzyczało, żeby się wycofać. Żeby nie ryzykować kolejnego zranienia. Ale pod tą paniką, krył się również jej temperament. Dlatego nie ustąpiła. Dlatego postawiła wszystko na jedną kartę.
-      Powiedziałeś, że nie pójdziesz na imprezę do Freda, bo są tam Gryfoni i pół szkoły. Świetnie się składa, bo na balu Gryfonów nie będzie…
-      Oprócz twój kuzynów i wścibskiej przyjaciółki, czyli najgorszej z możliwych kombinacji – prychnął.
Rose podniosła rękę, jakby chciała go zatrzymać w tym miejscu, a potem powiedziała ostro:
-      Powiedziałeś, że nie chodzi o moją rodzinę!
Spojrzał na nią z politowaniem.
-      A o co innego mogłoby chodzić?
-      Przecież James…Albus, oni…
-      Są Potterami – przerwał jej. – Więcej nie trzeba…
-      Boisz się ich?
-      Nie bądź śmieszna – prychnął.
Rose łapał jedną myśl za drugą. Cofnęła się, patrząc na nią szeroko otwartymi, zranionymi oczami.
-      Jaka byłam głupia – szepnęła do siebie z bólem. – Nigdy nie chodziło o zagrożenie. Nigdy nie chodziło o to, co powiedziałaby reszta szkoły. Ukrywałeś mnie! Nie mogłeś znieść myśli, że ktoś powiązałby moje nazwisko z twoim!
Scorpius mimowolnie przełknął ślinę. Nic nie powiedział, nie zaprzeczył.
Rose zaśmiała się histerycznie.
-      Po, co to wszystko było? – rzuciła, patrząc na niego. – Chciałeś się zabawić? – popchnęła go. – Zemścić się? Czy ja ci kiedykolwiek coś złego zrobiłam?! – krzyknęła. W jej oczach zaszkliły się łzy. – O nie… to by było zbyt proste dla wielkiego Scorpiusa Malfoya! Zbyt zwyczajne! Chciałeś zobaczyć jak długo będę upokarzała się biegając za tobą jak szczeniak, mając nadzieję na najmniejszą oznakę zainteresowania?! Mam nadzieję, że dobrze się bawiłeś – warknęła, odwracając się. Potem jednak się zatrzymała. – Już przed feriami wiedziałeś… - uświadomiła sobie. – Wiedziałeś o balu… Wiedziałeś, że będę chciała iść z tobą… Och, Boże co za wstyd! – zaśmiała się histerycznie. – Musiałeś mnie jeszcze dodatkowo upokorzyć czekając, aż przyjdę i poproszę cię, żebyś tam ze mną poszedł?! – Zacisnęła palce w pięść. – A w pociągu… nie mogłeś sobie odmówić kolejnej chwili, kolejnej chwili, która mi złamie serce…
Przez chwilę milczała, łapczywie chwytając powietrze.
-      Cieszę się, że już nie ma śmierciożerców. Och, jaką byliby potęgą mając cię w swoich szeregach!
Scorpius w mgnieniu oka znalazł się przy niej i szarpnął ją za ramię.
-      Odwołaj to! – warknął.
Puścił ją jednak niemal natychmiast, gdy zobaczył jej zalaną łzami twarz.
Rose bez słowa odeszła, a Scorpius patrzył na jej plecy, aż znikła. Potem osunął się po zimnej wilgotnej ścianie i ukrył twarz w dłoniach.


Arthemis wślizgnęła się do jednej z łazienek i podeszła do jednego ze zlewów. Dotknęła ramienia szlochającej Rose.
W pierwszej chwili Rose odskoczyła ze strachem, ale gdy zobaczyła, że to Arthemis, jej usta zaczęły drżeć, a potem powoli wsunęła się w ramiona Arthemis.
Arthemis nawet nie próbowała chronić się przed jej uczuciami, przesiąkającymi przez jej bariery. Po prostu je przyjęła.
-      Nie chcę o tym… m-mówić – wyjąkała Rose.
-      Więc nie mów – odpowiedziała Arthemis.
-      Zobacz to Arthemis… C-chcę, żeby ktoś… p-powiedział mi, ż-że miałam rację! Miałam rację mówiąc to wszystko!!
Arthemis przełknęła ślinę.
-      Rose, to nie jest…
Rose zaniosła się jeszcze bardziej, więc razem z Arthemis osunęły się na podłogę i oparły o ścianę. Arthemis czując gorąco w żołądku, złapała ją za rękę i czując się w tym źle, wniknęła w jej najnowsze wspomnienia. Nie trwało to długo. Arthemis doszła do wniosku, że takie sytuacje zawsze trwają przerażająco krótko. Kilka ostrych słów, wystarczy, żeby zniszczyć więzi budowane przez miesiące…
Puściła rękę Rose lekko roztrzęsiona. Nic nie powiedziała, tylko pogłaskała Rose po długich włosach. Sięgały jej już za pas.
Rose wytarła oczy.
-      Miałam?
Arthemis spuściła wzrok, mając nadzieję, że nie będzie musiała odpowiadać na to pytanie. Rose złapała jej na rękę i ścisnęła desperacko.
-      Miałam!?
-      Nie wiem – odpowiedziała cicho Arthemis.
-      Nie miałam?
-      Nie wiem – powtórzyła.
Rose wytarła łzy i wyprostowała się. Odetchnęła głęboko.
-      Musze iść na zajęcia… On się mną zabawił, a to nie jest powód, żeby zaprzepaścić swoją edukację…
Arthemis walczyła ze sobą. Z lojalnością dla nich obojga. Była wściekła na Malfoya, ale nie mogła dopuścić, żeby Rose myślała to, co myślała. To mogło ją zniszczyć, zmienić. Dlatego ją zatrzymała.
-      Rose – podniosła na nią wzrok. – Nie miałaś racji.
Rose spojrzała na nią zraniona.
-      On nie uważał cię za zabawkę. Nie bawił się tobą. I nie chciał się zemścić na tobie…
Rose zerwała się na nogi i odwróciła od niej. Arthemis powoli wstał.
-      On jest twoim przyjacielem! Rozumiem dlaczego go bronisz, ale…
-      Rose… nigdy bym cię nie okłamała. Nie w ten sposób. Nigdy nie zrobiłabym czegoś, co by cię zraniło… - Arthemis odsunęła się, zraniona podejrzeniami.
Rose spojrzała na nią przez ramię.
-      Przepraszam…
-      Rose, co byś zrobiła, gdyby twoja rodzina nie zaakceptowała go? Co byś zrobiła, gdyby kazali ci wybierać między rodziną, a nim… - rzuciła cicho Arthemis, wpatrując się swoje dłonie.
-      Moja rodzina, nigdy…! – zaczęła Rose, czerwona ze złości na twarzy.
-      On tego nie wie – przerwała jej Arthemis. – I nigdy nie postawiłby cię w sytuacji, w której musiałabyś wybierać. Więc nie każ mu tego robić… Może masz racje. Może cię wykorzystał, żeby mieć chociaż te kilka ukrytych chwil, które będzie mógł pamiętać. Ale nie zrobił tego, żeby się tobą zabawić…
Rose po twarzy zaczęły ciec gorące łzy.
-      To, że to wiem niczego nie zmienia, prawda?
-      Nie. To niczego nie zmienia… - odpowiedziała cicho Arthemis, przyjmując kolejną falę bólu, zalewającą przyjaciółkę.


Arthemis po odsiedzeniu na lekcjach siedmiu godzin w towarzystwie ledwie przytomnej Rose, której oczy były czerwone, a twarz blada, której ręce się trzęsły, gdy coś pisała – miała dość.
Była tak naładowana jej uczuciami. Była tak naładowana własnymi uczuciami, że wystarczyło, że zobaczyła go na korytarzu. Dopadła do niego jak sfora dzikich psów, nie zważając na bladość i niemal ciernisty wzrok. Wepchnęła go do pierwszej lepszej klasy.
Nie opierał się.
Gdy drzwi się za nimi zatrzasnęły, krzyknęła:
-      Musiałeś to zrobić?! Musiałeś to zrobić w taki sposób?! W takim momencie?!
-      Nie mogłem zrobić dla niej tego, czego chciała – powiedział chłodno.
-      Nie mogłeś, czy nie chciałeś? – odparła.
-      Nie mogłem iść z nią na bal! Potterowie…
-      Och, proszę cię! Można było to załatwić na tysiąc sposobów! Odpowiedni argument i Alexander KAZAŁABY wam iść razem! Ty miałbyś swój pretekst, a Rose swój bal!
Scorpius przetarł dłonią twarz.
-      Jak długo miało to trwać? Jak długo miałem ją jeszcze utrzymywać w tym kłamstwie, dla własnej wygody?
Arthemis opadły ręce.
-      Nie mogłeś jej dać jednego dnia?! Jednego jedynego dnia!? Bez ukrywania się! Bez udawania! Jednego dnia?! Nie ty wolałeś postawić miedzy wami jedyną rzecz, jaka jest dla niej święta! Rodzinę!
Arthemis po raz pierwszy w życiu widziała Scorpiusa Malfoya bez drutu kolczastego, którym się otaczał. Usiadł na ławce i wpatrywał się w nią wzrokiem, tak wrażliwym i bezbronnym, zranionym wieloletnim chłodem, że miała wrażenie, że nigdy wcześniej i nigdy więcej go takiego nie zobaczy.
-      Arthemis… ona nie zasługuje na to wszystko… A każda następna sytuacja, będzie gorsza i coraz bardziej skomplikowana… Ja tego nie wytrzymam... Nie pozwolę jej na więcej poświęceń…
-      Bo myślisz, że to poświęcenie będzie konieczne… - westchnęła. – Pomyślałeś kiedykolwiek, że ona nie byłaby taka jaka jest, gdyby nie została tak wychowana?
-      Nie zrozumiesz tego – mruknął przybity. – Nie wiesz co jej matka musiała znosić przez mojego ojca i dziadka… Oni mogą być mili i tolerancyjni, ale są wyjątki. Ja jestem jednym z nich…
-      Słuchałam jej płaczu – Scorpius drgnął, jakby go uderzyła. – Widziałam, jak stara się opanować ten ból… Ale ty wolałeś ją zranić, niż zaryzykować – dodała gorzko.
-      Bo zraniłbym ją bardziej, gdyby się okazało, że się mylisz… - odrzekł łamiącym się głosem.
Arthemis zrobiła krok w jego kierunku, ale się zatrzymała. Zaczęła wyłamywać palce. Scorpius spojrzał na nią drwiąco, jakby wiedział, że nie chce go dotknąć.
-      Wiesz… przytuliłabym cię – zaczęła, a w jego oczach pojawiło się nagłe przerażenie, - …ale boję się, że James, niczym pies myśliwski, wywąchałby na mnie twój zapach, a to mogłoby się skończyć krwawą jatką.
Scorpius parsknął śmiechem. Spojrzał na nią lekko wilgotnymi oczyma i powiedział cicho:
-      Po prostu bądź przy niej…
Arthemis przez chwilę tak bardzo żałowała, że nie ma prostego rozwiązania tej sytuacji. Tak bardzo, żałowała, że nie mogą być razem pomimo tego, że chcą…
Skinęła głowa.
-      Będę…


Arthemis ledwie mogła powstrzymać ból głowy, a chwilę później wpadła z deszczu pod rynnę. Albus spojrzał na nią wściekłym wzrokiem, ale gdy minęła go obojętnie, zmieszał się. Naprawdę nie miała teraz energii rozprawiać się jeszcze z nim.
Albus jednak zawrócił i zatrzymał ją.
-      Miałem prawo się wściec – zaczął obronnym tonem
Arthemis siląc się na cierpliwość westchnęła głęboko.
-      Możesz się wściekać o co chcesz – odpowiedziała mu. – Ale nigdy więcej nie decyduj za mnie, czy coś jest dla mnie dobre, czy nie. James jest nadopiekuńczy. Więc jeżeli dla niego, coś jest dopuszczalne, to nie rozumiem, czemu dla ciebie miałoby nie być? Nie traktuj mnie, jak niedorozwiniętego dziecka, któremu trzeba założyć smycz. Nigdy mnie tak nie taktuj – dodała ostrzegawczo.
-      A gdy zacząłem się spotykać z Marią, to ty niby się nie wtrącałaś?! – prychnął.
-      Owszem. I to był mój błąd – przyznała cicho. – Przyznałam ci rację, gdy powiedziałeś, że sam wiesz, że najlepiej, co dla ciebie dobre. Ona do ciebie nie pasowała, ale ponieważ nie jestem tobą, nie mogłam o tym decydować. I to właśnie James uświadomił mi, że nie jesteś dzieckiem i jeżeli chcesz się sparzyć, to powinnam ci na to pozwolić, bo to twoja sprawa, a ja mogę cię co najwyżej wspierać.
Albus przez chwilę patrzył na nią gniewnie, a potem sfrustrowany przeczesał dłonią włosy, zupełnie jak jego starszy brat i powiedział:
-      Do cholery, mogłem przesadzić…
-      Zraniłeś Jamesa i zraniłeś Lizbeth – odpowiedziała mu bezlitośnie. – Moim zdaniem tak… przesadziłeś.
Spojrzał na nią ze złością.
-      Nie mieszaj do tego Lizbeth! Ona nie ma z tym nic wspólnego!
-      Al… to ona po mnie poszła, bo bała się, że się pozabijacie. Skoro ja słyszałam twoją kłótnie z Jamesem, to ona również. I wyobraź sobie, jak to musiało z boku wyglądać! – syknęła.
Albus patrzył na nią jak kompletny matoł. Zacisnęła zęby, żeby nie trzepnąć go po głowie.
-      Kłóciłeś się z bratem o dziewczynę, twierdząc, że znasz ją lepiej i wypominając mu błędy z przeszłości – wydukała. – Już wiesz, co sobie pomyślała Lizbeth?
-      Ale przecież to głupie! Ja nigdy nie…
-      Ja to wiem. Ale Lizbeth nie…
-      Przecież nawet James wie, że ja nigdy nie… - zaczął ze śmiechem Albus, ale chłodny wzrok Arthemis uciął jego wesołość. Poczuł się koszmarnie źle. Gorzej. Gorzej niż gorzej, gdy w końcu dotarło do niego, że kłótnia, która wyniknęła z chwili. Z jednego zdania, narobiła tyle szkód. A jeszcze gorzej poczuł się, gdy zimna kula poczucia winy spłynęła mu do żołądka. Co więcej wiedział, że to do niego należy wyprostowanie sytuacji. I stało mu to kością w gardle.
Arthemis odeszła, zostawiając go, żeby posprzątał bałagan, którego narobił.


Arthemis weszła do sypialni, gdzie czekały już na nią Lily i Rose. Rose pilnie czytała książkę i robiła z niej bardzo szczegółowe notatki. Lily patrzyła na nią z niezadowolonym wyrazem twarzy.
-      Co jest? – zapytała Arthemis, wodząc wzrokiem od jednej do drugiej.
-      Nie wiem. Rose nie chce mi powiedzieć – burknęła obrażonym tonem Lily.
Rose spojrzała na Arthemis wciąż przybitym i pełnym bólu wzrokiem.
-      Zapewne dlatego, że mogłoby to wywołać niepożądane efekty – odpowiedziała ostrożnie.
Lily uparcie założyła ręce na piersi.
-      Skoro ty wiesz, dlaczego ja nie mogę?
Rose z poczuciem winy, odwróciła wzrok. Kochała Lily, jak siostrę, ale była co bądź… wybuchowa…
-      Dobra! Dobra! – powiedziała ze złością Lily. – Nie mówcie mi! Bo po, co?! I tak nic nie będę mogła zrobić, prawda?! Lily przecież nie musi wiedzieć, bo zrobi…
-      Malfoy mnie rzucił – powiedziała cicho Rose.
-      … coś głupiego! To nic, że s-s-s-ta-ram… ŻE, CO?!! – krzyknęła, wpatrując się w Rose.
Rose nie odpowiedziała.
-      A to fiut!
-      LILY!! – krzyknęła oburzona Rose.
-      To ty powinnaś rzucić jego! – powiedziała ze złością i zaczęła krążyć po pokoju. – Och, niech tylko dorwę ten jego ulizany łeb w swoje ręce!
Rose wyprostowała się i zaczął bić od niej nieznośny chłód.
-      Nie waż się – powiedziała ostrzegawczo.
-      Ale… - zaczęła Lily, ale gdy Rose zmrużyła powieki, potulnie skinęła głową.
-      Proszę cię, żebyś zachowała to dla siebie…
-      Dobrze – powiedziała cicho Lily, a potem podeszła do Rose i objęła ją. – Nie zasługiwał na ciebie. – Arthemis widziała, jak Rose zaczęła ponownie szybko mrugać, żeby odpędzić łzy. – Powinien zapłacić za to, że cię skrzywdził…
Arthemis spojrzała w okno. Przypomniała sobie Scorpiusa. Jego oczy. I wydawało jej się, że on płaci. Nawet jeżeli nikt tego od niego nie zażądał…
Lily odsunęła się od Rose na wyciągnięcie ramion i uśmiechnęła się szeroko.
-      Mam coś, co poprawi ci humor i zepsuje go Arthemis…
Arthemis natychmiast ponownie się na niej skupiła.
Lily przeszła przez pokój, podeszła do swojego łóżka i zaczęła wyciągać zza niego kufer. Nie był to ich wielki szkolny kufer. Był o wiele mniejszy, ale i tak wydawał się ciężki dla takiego chucherka, jak Lily.
-      Przyleciało to, jak już wyszłyście ze śniadania... – wysapała.
-      Co to jest? – zapytała Arthemis, podejrzliwym tonem.
-      To moje drogie – zaczęła zadowolona z siebie Lily i odpięła klamry na kufrze, otwierając go, - jest wasze balowe wyposażenie!
Arthemis jęknęła, jakby właśnie przeczytała wyrok swojej śmierci. Lily spojrzała radośnie na Rose i jej uśmiech natychmiast znikł, gdy zobaczyła przepełniony smutkiem wzrok kuzynki i jej bladą twarz. Rose odwróciła się i sztywnym, wolnym, niemal bolesnym krokiem wyszła z sypialni.
Lily przeniosła wzrok na Arthemis.
-      Ale… - zaczęła.
Arthemis skupiła na niej łagodne, wyrozumiałe spojrzenie.
-      Daj jej trochę czasu – poradziła łagodnie, a potem z nieszczęśliwym wyrazem twarzy podeszła do kufra i zapytała, nie do końca żartując: – Mam się bać?


Minęły dwa dni i nic się nie zmieniło. Może tylko Albus zamknął się w sobie jak żółw w skorupie i nie miał zamiaru się stamtąd ruszyć.
Arthemis wiedziała, że James nie ma zamiaru mu tego ułatwiać, szczególnie, że mocno ubodły go słowa brata.
Rose… rzuciła się w wir pracy, co nie zmieniało faktu, że widać było po niej, że coś się stało, bo cała jej łagodność i spokój już jej nie otaczały. Chłopcy na razie tego nie zauważyli, ale ona tak. Widziała to wręcz z przerażającą jasnością.
Arthemis odciągnęła ręce od czarno-białej klawiatury fortepianu.
-      Coś się dzieje? – James z zamkniętymi oczyma leżał na małej kanapie i przez ostatnie pół godziny słuchał jak gra. Gdy przestała, otworzył oczy i spojrzał na nią.
-      Czemu tak myślisz?
-      Bo to było ładne, ale smutne – odpowiedział, podpierając się na łokciu.
Arthemis spojrzała w okno. Jeszcze tydzień i nastanie marzec. Śniegi już stopniały, ale liście nadal były uśpione i dojrzewały powoli, żeby zachwycić ich zielenią.
-      Masz przede mną tajemnice? – zapytała cicho. James wzmógł czujność, zastanawiając się nad odpowiedzią. Arthemis odwróciła twarz w jego stronę i wtedy zdał sobie sprawę, że nie było to pytanie podszyte żalem, podejrzliwością, czy strachem. Po prostu zwykłe pytanie.
-      Tak – odpowiedział zgodnie z prawdą.
Skinęła lekko głową.
-      Ja też.
Ponieważ ona nie zrobiła afery, on też jej nie zrobi, chociaż jego wewnętrzna część nagle domagała się ujawnienia wszystkich jej sekretów. Żeby się uspokoić, wziął głęboki oddech. Nagle jednak przyszło mu coś do głowy i stwierdził, że może da się jakoś obejść tajemnicę. Usiadła i łagodnym głosem powiedział:
-      Jednak jeżeli to ta tajemnica cię smuci, to wolałbym o niej wiedzieć…
Spojrzała na niego psotliwie, co oznaczało, że go przejrzała.
-      Wszystkie tajemnice jakie skrywam nie należą do mnie… Więc nie mogę ci ich zdradzić. Jestem przygnębiona, ale to minie. Myślisz, że miłość zawsze wygrywa? – zapytała cicho. – Że zawsze udaje jej się pokonać wszystkie przeszkody?
James przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nią zdziwiony. A potem poczuł się bądź, co bądź niezręcznie. Jak miał jej udzielić odpowiedź na pytanie, nad którym się nie zastanawiał? Owszem mógł jej udzielić natychmiastowej odpowiedzi w stylu: „Tak oczywiście”, ale wiedział, że to by było trochę nie fair, dlatego przełknął ślinę i zastanawiał się przez chwilę nad tym, co naprawdę o tym sądzi.
Arthemis na niego nie patrzyła, więc trochę łatwiej było mu udzielić odpowiedzi.
-      Myślę, że… tak, jeżeli się o nią walczy…
-      A jeżeli walka jest niemożliwa? – odparła, patrząc w okno.
-      Walka zawsze jest możliwa – powiedział James przez zaciśnięte zęby.
-      A jeżeli ta walka przerodzi się w wojną, która zostawi blizny? Często nieuleczalne rany?
-      Jeżeli, jeżeli! – zirytował się i wstał. – To tylko wymówki! – powiedział krążąc niespokojnie po pokoju. – Jeżeli tymi pytaniami chcesz mi coś powiedzieć, to radzę ci mówić otwarcie, bo zaraz się wkurzę!
-      Już jesteś wkurzony – zauważyła łagodnie.
Spojrzał na nią zmrużonymi oczyma.
-      Wkurzam się, gdy czuję się zagrożony – wyjaśnił przez zaciśnięte zęby.
Arthemis przewróciła oczami.
-      Nie zawsze chodzi o nas, James…
Założył ręce na piersi, jakby chciał powiedzieć, że jej nie wierzy.
-      Ok. – Arthemis odgarnęła włosy do tyłu. – Załóżmy hipotetyczną sytuację, że zamiast do Gryffindoru trafiam do Slytherinu... – Jamesowi oczy rozszerzyły się nieprawdopodobnie, ale Arthemis nie mogła rozstrzygnąć czy to ze zgrozy, czy z niedowierzania. – Myślisz, że bylibyśmy w tym samym miejscu?
James patrzył na nią z chłodną irytacją.
-      Po pierwsze, żeby trafić do Slytherinu musiałabyś  być kompletnym pustakiem...
Nagany we wzroku Arthemis nie dało się nie zauważyć. James jedynie wzruszył ramionami.
-      Chciałem tylko ustalić fakty – rzucił lekko. - W każdym bądź razie pobawmy się w tę hipotetyczną sytuację. Cóż… trudno mi to przyznać, ale wątpię żebyśmy byli akurat tym dokładnie miejscu. Po pierwsze praktycznie do zeszłego roku nie wiedziałbym o twoim istnieniu…
-      Dlaczego do zeszłego roku?
James uniósł brew.
-      Walka? Bitwy z Krwawymi Diabłami? Oczywiście, że dostrzegłbym wtedy jedną z najbardziej widocznych w tamtym czasie obrońców Hogwartu… Wątpię, żebyśmy razem startowali w turnieju w tym roku, ale przyciąganie do ciebie byłoby zbyt silne… Może to by się nie stało w Hogwarcie Arthemis, ale odnalazłbym cię – powiedział z głęboką pewnością. – Poza tym sama mi to powiedziałaś… - dodał niespodziewanie.
Arthemis patrzyła na niego zaskoczona.
-      Co ci powiedziałam?
-      Aury Arthemis – powiedział z szerokim uśmiechem. – Ciebie też by do mnie ciągnęło…
Arthemis się nie uśmiechnęła.
-      A twoja rodzina? – zapytała cicho, a James się spiął. – Byłabym ze Slytherinu… Gdybyś stanął przed wyborem: ja albo oni... Czy nawet taką przeszkodę wytrzymałoby to uczucie?
James cały sztywny, wpatrywał się w nią z pociemniałym wyrazem twarzy. Arthemis zaczęła się zastanawiać, czy Scorpius nie miał racji. Czy cały ten czas nie miał racji?
James przeszedł kilka kroków w jej stronę i przykucnął przed nią. Położył jej dłoń na kolanie.
-      Arthemis, jeżeli ktoś każe ci wybierać to nie jest miłość. To nie jest rodzina…
Tak. Arthemis też uważała, że to jest takie proste.
Skinęła głową zgadzając się z nim.
-      Ja też tak myślę… - przykryła jego dłoń swoją.
-      Nie rozmawiamy o nas – nie było to pytanie, tylko stwierdzenie faktu.
Pokręciła głową.
-      Nie mogę ci powiedzieć.
James wstał i odwrócił się od niej.
Przez chwilę zastanawiała się, czy jest zły, ale wtedy powiedział:
-      Nie musisz. Osobiście ściągałem Malfoya z Flinta… I jeżeli jest na tyle głupi i tchórzliwy, że rezygnuje z Rose, bo boi się naszej rodziny, to zasługuje na to by cierpieć…
Arthemis nie odpowiedział. Nie mogła.


Trzy dni przed wyjazdem Arthemis zbliżając się do dormitorium usłyszała podniesione głosy. Wyjęła różdżkę na wszelki wypadek i otworzyła drzwi.
Rose stała odwrócona do okna, a Lily przy otwartym kufrze od Victoire.
-      Nie idę na żaden bal! – warknęła Rose.
-      Owszem idziesz! Dostałaś wezwanie! – odpowiedziała Lily.
-      To nie jest żaden powód! To nie jest zadanie turniejowe!
Lily zbliżyła się do Rose i potrząsnęła nią.
-      Przemierzysz tę sukienkę! Pójdziesz na ten bal! I pokażesz temu dupkowi z czego zrezygnował! Będziesz dobrze się bawiła i nie dasz mu tej satysfakcji, że cię zranił!!
-      Lily, nie rozumiesz sytuacji – syknęła Rose, wyrywając się.
-      Jest palantem! To wiele wyjaśnia. Byłam w stanie go tolerować, gdy byłaś z nim szczęśliwa! Każdy z nas by go zaakceptował skoro dzięki temu byłaś szczęśliwa! – Lily odwróciła się od Rose. – Nie wiem, co on sobie myślał, ale nagrabił sobie…
Lily odwrócona do Rose plecami nie widziała wyrazu jej twarzy. Za to Arthemis widziała go doskonale. I wiedziała ile dla Rose znaczyły te słowa. Ta całkowita akceptacja jej wyboru. Mimo wszystko, co mówiła, w co wierzyła, zawsze był cień nieufności, że jej wybór nie zostanie zaakceptowany przez ludzi, których kocha. Lily dała jej nieoczekiwany dar i może właśnie dlatego jej ból stał się trochę bardziej gorzki. Bo teraz miała pewność, że zachowanie Scorpiusa to był tylko jego wymysł.
To z kolei pobudziło jej złość. Wyprostowała się i niemal z chłodną satysfakcją podeszła do Lily.
-      Dobrze. Dawaj tę sukienkę – powiedziała cicho.
Lily spojrzała na nią, a potem na jej twarzy wykwitł równie wyrachowany uśmiech. Arthemis obserwując jej doszła do wniosku, że wyglądają, jakby szykowały się na wojnę. Zanim jednak dokonała strategicznego odwrotu, dziewczyny odwróciły się w jej stronę. I wtedy zdała sobie sprawę, że już nie ucieknie. Dlatego poddała się i zamknęła za sobą drzwi.


Albus po kolacji był mocno rozdrażniony. No może nie rozdrażniony tylko… zestresowany? Podłamany? Załamany? Winny? Cóż wszystkie te określenia pasowały w tym momencie do jego uczuć.
Lizbeth okazywała mu chłodną uprzejmość. Nawet nie mówiła mu „Cześć!” jak kiedyś. A to utwierdzało do w przekonaniu, że Arthemis znowu miała rację. Cholera!
A to oznaczało również, że miała rację, co do innych kwestii. Cholera!
Gdyby miał chociaż jedną osobę, która mogłaby mu powiedzieć, co powinien zrobić!! Ale nie! Jedyna taka osoba, która była dostępna w tej chwili nie pałała do niego nadmierną sympatią…
Cóż, chyba będzie musiał uciec się do łapówki. Westchnął.
Ostatnie słodycze ze świąt…
Albus musiał czekać na odpowiedni moment.
Potem czując się, jakby wchodził do jaskini lwa w jednej ręce trzymając różdżkę, w drugiej natomiast wielką bombonierkę czekoladek.
James akurat przebierał się w spodnie od piżamy. Zerknął na niego i jego wzrok natychmiast stał się lodowato zimny.
Albus zasłonił się bombonierką, mając nadzieję, że James nie skrzywdzi słodyczy.
-      Słuchaj wiem, że przegiąłem…
-      Tak myślisz? – głos Jamesa był niebezpiecznie spokojny.
Albus wolał, gdy wrzeszczał i się wściekał. Mógł wtedy przynajmniej udawać, że wie co robić.
-      Na Merlina, dawno się tak nie wściekałeś! – burknął pod nosem, podchodząc trochę bliżej. – O co ta cała afera? Aż tak nie przegiąłem…
-      Chyba mamy odmienne zdanie na ten temat – powiedział cicho James, ani trochę nie spuszczając z tonu.
-      Masz ochotę mi walnąć?
-      Nawet nie wiesz jak bardzo – mruknął pod nosem James.
-      Ale za co?! – krzyknął Albus. – Powinieneś się cieszyć, że nie tylko ty ją chronisz! Ona jest dla mnie ważna!
James zesztywniał. Spojrzał na Albusa wzrokiem, w którym mieszał się gniew, niedowierzanie i coś co go zaskoczyło – strach.
Żachnął się. Potem przeczesał włosy sfrustrowany, zaczerwienił się i doszedł do wniosku, że jeżeli chce, żeby ich stosunki wróciły na rodzinny poziom, to musi to z siebie wykrztusić.
Patrząc wszędzie tylko nie na Jamesa wymamrotał:
-      K…m j..a, ale… nie… je..m … w niej… za…ko…ny…
James patrzył na niego nie rozumiejąc, więc Albus zacisnął zęby i powiedział przez nie:
-      Kocham ją, ale nie jestem w niej zakochany.
Niemal widział, jak część napięcia ulatuje z Jamesa. Ale nie całe. Skinął mu głową.
-      Dobrze… - to było wszystko, co powiedział.
Albus wypuścił ze świstem powietrze.
-      Nawet słodycze cię nie przekonają? Jezu, naprawdę musiałem przegiąć… Więc powiedz mi o co ci chodzi, albo walnij mnie skoro ci to może pomóc.
-      Po, co?
-      Bo mam dosyć tej atmosfery – warknął Albus.
-      Nie trzeba było zaczynać!
Albus porzucił swoją wcześniejszą skruchę na rzecz bronienia swoich racji.
-      Martwiłem się o nią! Opowiedziałeś, co zrobił Forsythe, ale nie to, jak się potem czuła!
-      I nie wierzyłeś, że jestem w stanie się nią zaopiekować! – warknął James. – Że gdybym musiał to zatargałbym ją do szpitala, wbrew woli jej i jej ojca! Nie! Wolałeś rzucać oskarżenia! Arthemis wie, co robi i wie gdzie jest granica! Jeżeli ją przekracza używam wszystkich środków, żeby ją z niej cofnąć! Nie zamknę jej w klatce. Nie zrobię z niej posłusznego zwierzątka, bo to by ją zmieniło! Jest jaka jest! Nie mam zamiaru jej zmieniać! Uważasz, że ją narażam, a tak nie jest! Towarzyszę jej, gdy to ona się naraża. Zrezygnowałbym z wszystkich tych niebezpiecznych przygód, gdybym tylko miał pewność, że ona zrobi to samo. Ale nie zrobi! Ona chroni mnie tak jak ja chronię ją! Nie zrozumiesz tego, Al! Nie czujesz tego! Że musimy się uzupełniać, chodzić na kompromisy! Nie wierz co to znaczy czuć tę cholerną ulgę, gdy śpi i nic jej nie jest! I pomimo całej wiary w jej umiejętności jaką masz, nadal bać się, że zrobi błąd, że coś jej się stanie. Ale te wszystkie uczucia są częścią nas i jeżeli mogę czuć ulgę, mogę też czuć strach!
Albus przełknął ślinę, zastanawiając się, jak bardzo musiał być wkurzony jego brat, że pod wpływem emocji powiedział mu to wszystko.
Wyciągnął w jego stronę czekoladki.
-      To dla ciebie.
James spojrzał na niego z niedowierzaniem i odwrócił się nadal podminowany.
-      Zawsze sobie z nią lepiej radziłeś. Może dlatego, że wiesz, gdzie przebiega granica jej możliwości – powiedział cicho. – Powinienem o tym pamiętać… Ja ją łatam, ale to ty zmuszasz ją, żeby na to pozwoliła. O tym też powinienem pamiętać… Teraz już nie zapomnę.
James odetchnął głęboko, odwrócił się i wyrwał mu słodycze. 
-      Jaki masz problem? – spytał, rozrywając opakowanie. Nadal kryło się w nim pewne napięcia, jednak wrogie usposobienie uleciało.
-      Skąd pomysł, że ja…
James spojrzał na niego protekcjonalnie.
-      Obojętnie, jak kwaśna byłaby atmosfera nie przygnałaby cię tu… - powiedział domyślnie.
Albus wydął usta.
-      Nie tylko ty i Arthemis byliście na mnie wściekli – zaczął ostrożnie.
James uniósł brew.
-      Blondyneczka?
Policzki Albus lekko się zaróżowiły.
-      Tak, jak ty wyciągnęła błędne wnioski – burknął.
-      A kto jest za to odpowiedzialny? – zapytał uprzejmie James.
-      Zamknij się. Ona nie chce nawet ze mną porozmawiać.
-      Więc ją do tego zmuś – poradził mu James, jakby była to najzwyklejsza rzecz na świecie.
-      To wszystko? Twoje rady są warte tyle co dziurawy but – rzucił niezadowolony Albus.
-      Słuchaj… Dopóki z nią nie porozmawiasz, to na nic wszystkie inne sztuczki. Słowa spowodowały zamieszanie, więc słowa powinny je rozwiązać.
Albus odwrócił się w stronę drzwi.
-           Łatwo powiedzieć…

1 komentarz:

  1. Ta ich randka była po prostu idealna, tylko pozazdrościć. Śmiałam się na cały głos podczas tych ich rozmów z ojcami 😂 Szkoda mi Rose o Scorpiusa, mam nadzieje że on przejrzy na oczy, albo oni go jakoś uświadomia. Dobrze ze miedzy Alem i Jamesem wszystko wróciło do ładu ;)

    OdpowiedzUsuń