Arthemis zdesperowana spojrzała
na Mount Everest stworzony z jej ciuchów, który wyrósł na środku jej pokoju.
Włożyła ręce we włosy i zaczęła je ciągnąć. Gdy to nie pomogło krzyknęła
sfrustrowana.
Potem
skrzywiła się, gdy usłyszała szybkie kroki na schodach, a po chwili przez drzwi
wpadł jej ojciec.
- Co się stało? – zapytał zdenerwowany.
- Nic się nie stało! – krzyknęła.
- Ach… - pan North rzucił okiem na stos
ciuchów i zarządził w głębi duszy strategiczny odwrót. – W porządku… - był już
jedną nogą za drzwiami, gdy Arthemis zdesperowana zawołała:
- W co ja mam się ubrać?! Nigdy nie byłam na
randce! Co to znaczy „ładnie”?!
Pan North
zaklął pod nosem, a potem powoli się odwrócił i powiedział delikatnie:
- We wszystkim ci ładnie, kochanie…
Arthemis
wskazała na niego oskarżycielsko palcem.
- Nie znasz się!
- Arthemis… myślę, że James tak naprawdę…
- Powiedział „ładnie” – przerwała mu
Arthemis, a potem zapiszczała sfrustrowana. – Co miał na myśli!? – jęknęła. –
Taaatoooo….
Tristan nie
wiedział, co zrobić. Powinien wytargać Jamesa za uszy, za to, że zostawił go
tutaj z szesnastoletnią furią.
- Masz tyle ciuchów…
- Ale nic nie pasuje! – krzyknęła
zdesperowana.
- Możemy jechać na zakupy – zaproponował,
mając nadzieję, że to załatwi sprawę.
- Nie ma czasu! – jęknęła Arthemis, a potem
załamany usiadła na stosie ciuchów. – Jak przyjdzie, powiedz mu, że się źle
czuję…
- Myślę, że mi nie uwierzy… - zasugerował
łagodnie pan North.
- Po prostu nie wpuść go do domu…
- Ma klucze – zauważył.
Arthemis
załamana ukryła twarz w dłoniach. Tristan słyszał jej stłumiony głos,
powtarzający:
- Ładnie. Ładnie… Co miał na myśli?!
Przez chwilę
zastanawiał się, czy już może się bezpiecznie wycofać, gdy rozległ się dzwonek
przy bramie. Arthemis przerażona poderwała głowę.
- Jeszcze za wcześnie! – krzyknęła
piskliwie.
- Spokojnie. To na pewno ktoś inny – Tristan
uciekł czym prędzej.
Dziesięć minut
później do jej pokoju przyszły Molly Weasley oraz Valentine.
- Mówiłam ci, że będzie zdesperowana –
stwierdziła Valentine.
Molly uniosła
brwi do góry i powiedziała:
- „W rozsypce” to bardziej odpowiednie
określenie…
Arthemis
spojrzała na nie z szaleństwem w oczach, a potem Molly odwróciła się do drzwi,
uśmiechnęła do pana Northa i zatrzasnęła mu je przed nosem.
- Trzeba ją zebrać do kupy zanim przyjdzie
James – stwierdziła Molly i położyła na łóżku Arthemis ogromną torbę. Arthemis
patrzyła na nią z niepokojem, a potem przeniosła wzrok na dziewczyny.
- Zaraz cię ubierzemy – powiedziała ostrożnie
Valentine.
Arthemis
zamknęła oczy i odetchnęła.
- Dobrze…
Molly
spojrzała na nią podejrzliwie. Potem rzekła do Valentine:
- To podejrzane, że się tak szybko zgodziła.
Arthemis
wstała z podłogi.
- Nie chcę, żeby moje kolejne walentynki
były niewypałem – stwierdziła i bezradnie rozłożyła ręce. – Nie wiem, co robić…
- Kochanie… - Molly pokręciła głową i
związała włosy do góry, jakby szykowała się do walki. – Daj nam dwie godziny…
Arthemis najpierw została
zagoniona pod prysznic przez Valentine. Przewróciła oczami, gdy Molly niemal na
cały dom wydarła się, żeby wydepilowała nogi. Arthemis miała nadzieję, że jej
ojciec się gdzieś ukrył.
Gdy wyszła
czekały na nią kremy i kosmetyki, których miała użyć. Potem zawinięta w ręcznik
została posadzona na siedzeniu, na środku pokoju. Molly zaczęła powietrzem z
różdżki suszyć jej włosy.
- Skąd wiecie? – zapytała Arthemis.
- James powiedział Fredowi, Fred Valentine,
Valentine mnie, a ja Victoire i Dominique – odpowiedziała Molly. – Wpisały cię
w kalendarz, ale w ostatniej chwili coś im wypadło. Dały nam znać i oto
jesteśmy z dokładnymi instrukcjami itd.
- Instrukcjami? – zaniepokoiła się Arthemis.
- W co cię ubrać, jak uczesać i jakich
kolorów użyć do makijażu… - wyjaśniła Valentine otwierając wielką torbę.
- Nie mam się w co ubrać – jęknęła Arthemis.
- Naiwna – stwierdziła z politowaniem Molly.
– Jesteś jedną z ulubionych modelek Victoire…
- Słucham?
- Masz ładne, wysportowane ciało – odparła.
– Victoire uwielbia szyć dla ciebie ciuchy, a potem umieszczać je w katalogu…
Arthemis
trochę to przeraziło, ale była teraz tak zdesperowana, że podpisałaby cyrograf
z diabłem…
Chwilę potem
jak Molly zaczyna jej nakręcać włosy na różdżkę, dzięki czemu robiły się z nich
wdzięczne spirale. W tym czasie Valentine ją malowała.
Arthemis nie
protestowała, a jedyne co przychodziło jej do głowy to, to, że będzie musiała
się tego wszystkiego nauczyć. Nie mogła liczyć na nie za każdym razem, a nie
chciała mieć depresji za każdym razem, gdy miała gdzieś wyjść.
Gdy skończyły
Arthemis usłyszała:
- Tu masz bieliznę. Załóż ją, a my pójdziemy
wyprasować kieckę i wybłyszczyć buty…
Arthemis
spojrzała na łóżko, zarumieniła się i założyła komplet bielizny. I tak jej nie
będzie widać… Przynajmniej taką miała nadzieję.
Chwyciła
rajstopy i wtedy z szokiem zdała sobie sprawę, że to wcale nie rajstopy. Tylko
pończochy. Przymknęła oczy, a potem ze stoickim spokojem założyła je. Czyżby
dziewczyny z rodziny Weasleyów nie uznawały rajstop? Pamiętała, że na wesele
też ją wrobiły w pończochy…
Chwile potem wróciły.
Valentine trzymała w rękach buty, a Molly sukienkę.
Była czarna,
krótka i prosta. Może dlatego się jej spodobała. Zawiązywało się ją na szyi.
Odsłaniała ramiona i tylko lekko falowała na dole.
- Skromna, spokojna, ale subtelnie rzucająca
się w oczy – zacytowała Valentine. – Makijaż jest niemal niewidoczny i taki
miał być. Początkowo buty miały być wyższe, ale Victoire bała się, że możesz
połamać nogi, więc nie są wyższe niż te, które miałaś na weselu…
Arthemis
odetchnęła z ulgą, włożyła stopy w buty i stanęła przed lustrem. Dziewczyny
stanęły za nią.
- Czy to jest „ładne”? – zapytała niepewnie.
- Jeżeli temu kretynowi się nie spodoba, to
sama pójdę z tobą na randkę – powiedziała Molly.
- Wyglądasz idealnie na pierwszą randkę.
Pociągająco, ale nie jakbyś wiedziała, że randka skończy się seksem –
powiedziała Valentine.
- Nie straszcie mnie – poprosiła, jękliwym
głosem Arthemis.
Molly
przewróciła oczami.
- Przecież już go znasz. Jadłaś z nim setki
razy. Czym to się różni?
- Miałabyś prawo się tak denerwować, gdybyś
go nie znała… - dodała Valentine.
Molly się
rozejrzała.
- Bardzo podoba mi się ten pokój –
powiedziała.
- Jest super, prawda? – rzuciła Valentine i
razem z Molly poszły oglądać bibeloty Arthemis.
Ta nadal
wpatrywała się w lustro i przyłożyła ręce do brzucha, czując łaskoczące
zdenerwowanie. Odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić, a wtedy wszystko się
rozpadło, bo usłyszała grzeczne pukanie do drzwi.
- O cholera! – jęknęła.
- Tylko bez paniki – rzuciła Valentine. –
Zejdź powoli po schodach i baw się dobrze…
- A my sobie pogadamy z twoim tatą, zanim
się zwiniemy – dodała Molly.
Arthemis była
już przy drzwiach, gdy niespodziewanie się odwróciła i powiedziała:
- A jeżeli „ładnie”, znaczyło po prostu
„ładnie”? – spanikowała. – Może to nie miało być takie wyjątkowe. Może nie o to
mu chodziło…
- Chodziło! – powiedziały chórem Molly i
Valentine.
- Idź już – ponagliła ją Molly.
- Bo znając Jamesa, to on tutaj przyjdzie i
wytarga cię stąd siłą, choćbyś była w bieliźnie… - dodała Valentine.
Arthemis pomyślała,
że mogą mieć rację, dlatego czym prędzej zeszła na dół.
Gdy szybko
schodziła po głównych schodach do holu, zaczęła głośno mówić:
- James to naprawdę nie jest dobry pomysł.
Przecież lepiej, żebyśmy zostali tutaj, gdzie nikt by się na nas nie gapił i po
prostu zjedli… - podniosła rozbiegane oczy i zamarła.
James był
ubrany w czarną koszulę, czarne spodnie i miał nawet krawat. Wpatrywał się w
nią z oczarowaniem. Przełknęła ślinę, bo nagle miała ochotę oblizać wargi.
Obok Jamesa
stał jej ojciec i uśmiechał się głupawo.
Powoli
pokonała ostatnie stopnie i podeszła do Jamesa. Już nie miała ochoty zostać w
domu. Jej ojciec podał jej płaszcz, James zapiął swój.
- Idziemy? – zapytał.
Arthemis znowu
całą sobą poczuła niepewność. Skinęła głową.
Wyszli w
ciemną noc w milczeniu. Gdy znaleźli się poza granicami osłony domu Arthemis,
James bez uprzedzenia teleportował się wraz z nią.
Znaleźli się
na dachu bardzo wysokiego wieżowca.
- Gdzie jesteśmy? – zapytała Arthemis,
rozglądając się i widząc malowniczą panoramę nocnego miasta. Wszędzie migotały
lampy i światła w oknach. Sznur samochodów przesuwał się w dole. Dach był
ogromny, jak cztery Wielkie Sale, otaczały go wysokie barierki i magię którą
wyczuła wokół.
- W Manchesterze – odpowiedział jej krótko
James.
Trzymając ją
za rękę zaczął iść. W stronę ogrodzonego wyjścia na dach.
- James? – zapytała niepewnie. – Czy tak
jest dobrze? Nie wiedziałam, jak to ma wyglądać… Powiedziałeś „ładnie”… Czy to jest ładne? Ja po prostu nigdy…
James stanął
niespodziewanie, odwrócił się do niej, jedną ręką przytrzymał jej głowę i wpił
się w jej usta z taką zachłannością, że natychmiast zawładnęło nią słodkie,
gęste pożądanie.
- Daj mi chwilę – rzucił i znowu zaczął ją
ciągnąć.
Arthemis nadal
się uśmiechała, ale potem zmarszczyła brwi.
- Na, co?
James zaśmiał
się niemal z bólem.
Zeszli po
wąskich schodkach w ciche miejsce. W wąskim holu, który nieco przypominał
wnętrze windy były tylko wielkie drzwi, stał tu również czarodziej, który
skłonił głowę.
James podał mu
zaproszenie.
- Och! Państwo od pani Delacour, przepraszam
Weasley! Zapraszamy… - otworzył przed nimi wielki drzwi.
W środku było
kilkaset stolików, oddalonych od siebie dostatecznie, by wszyscy czuli się
komfortowo z powodu odosobnienia. W powietrzu latały tace. Naprzeciwko nich była
przeszklona ściana, za którą rozciągał się nocny pejzaż Manchesteru.
Zaprowadzono
ich do stolika zaraz przy oknie. Mieli stąd doskonały widok na orkiestrę, która
ustawiona była w rogu sali, zaraz przy parkiecie. Kilka par już tańczyło.
James pomógł
Arthemis usiąść, oddał ich płaszcze kelnerowi i usiadł naprzeciw niej.
- Nienawidzę tego, że jesteś taki pewny
siebie, jakbyś robił to codziennie – burknęła.
James
uśmiechnął się do niej krótko.
- Jak dostajesz dokładne instrukcje każdego
kroku, to się ich trzymasz – odpowiedział.
Arthemis przez
chwilę wpatrywała się w niego zdziwiona, ale potem trochę się rozluźniła.
- Twój tata?
- Teddy – poprawił ją.
- Musiał się denerwować – mruknęła Arthemis.
- Musiał zarezerwować tutaj stolik rok przed
– powiedział James, wpatrując się w menu i unikając spoglądania na nią.
- Przed czym? – dopytywała się Arthemis.
- Przed zaręczynami – odrzekł.
- Teddy poprosił tutaj Victoire o rękę? –
powtórzyła lekko oszołomiona.
James skinął
głową.
- A ty mnie zabrałeś tutaj na kolację?
Zerknął na nią
przelotnie.
- Victoire zna właściciela i jego żonę.
Jeden list wszystko załatwił…
- Czemu to robisz? – zapytała zupełnie
bezradnie. Czuła się jak słoń w składzie porcelany.
- Chciałem, żeby to było coś niezwykłego… -
powiedział.
- James… - przez chwilę czekała aż na nią
spojrzy, a gdy tego nie zrobił, kontynuowała: - wszystko co robimy razem jest
niezwykłe. Właśnie dlatego, że jesteśmy razem… Nic nie mówisz – szepnęła po
chwili, zamykając kartę dań. – Nie pasuję do tego miejsca, prawda?
- Przestań – powiedział cicho.
- Nie podoba ci się? Powiedziałeś „ładnie”
nie wiem co to znaczy – powiedziała zirytowana.
James sapnął
sfrustrowany.
- To jest ładne, Arthemis. Bo ty jesteś
ładna. Ta sukienka tylko to podkreśla – odpowiedział jej James. – Może nawet za
bardzo… - dodał ciszej.
- Za bardzo? – zmartwiła się. – Czy wyglądam
nieprzyzwoicie?
James
stwierdził, że nie może z tym walczyć, bo go to udusi. Albo Arthemis wybiegnie
stąd zdezorientowana jego zachowaniem, a tego bardzo nie chciał, bo jeżeli
zacznie ją gonić i trafią do jakiegoś odosobnionego miejsca to nie mógł za
siebie ręczyć…
Dlatego
odetchnął głęboko i spojrzał na nią. I znowu go zatkało…
Patrzyła na
niego niepewnie, trochę smutno.
Nawet tutaj
dolatywał do niego jej zapach i mącił mu w głowie. Do cholery nie był
doświadczonym mężczyzną, żeby móc się temu opierać…
- Jesteś zdenerwowany – powiedziała cicho, z
żalem.
- Bo chcę cię dotknąć, a tłum udający
obytych kulturalnych czarodziejów, wpatruje się w nas i mi to uniemożliwia –
powiedział przez zaciśnięte zęby. – Nie mogę też powiedzieć ci wielu rzeczy, bo
są nieprzyzwoite…
Zdziwiło go
to, że się uśmiechnęła.
~ Jak
na przykład co? – zapytała go w myślach.
Na tak…
zupełnie o tym nie pomyślał…
Wyciągnęła
przez stół rękę. Splótł z nią palce.
~ Powiedziałem,
żebyś dała mi chwilę czasu, żebym mógł odzyskać oddech… - burknął.
~ Czyli
ta sukienka jest dobra?
~ Jeszcze
raz mi zadasz pytanie o to jak wyglądasz i nie ręczę za siebie – ostrzegł
ją.
~ Bo
nie powiedziałeś, czy „ładnie” – upierała się.
~ Bo to słowo nie oddaje tego jak wyglądasz…
- James wpatrywał się w nią z płomieniem w oczach, ale on i tak wiedziała, że
zaciska zęby z irytacją.
W odpowiedzi
rozjaśniła się cała. Rozejrzała się dookoła.
- Czy to nie mogło być coś mniejszego? –
zapytała, ale już bez tego strachu w oczach.
- Nie. Chciałem, żeby to było zupełne
przeciwieństwo tamtych Walentynek…
Arthemis
sapnęła.
- Udało ci się – powiedziała.
- Dobrze. To skoro już rozluźniły nam się
żołądki, to może teraz coś zjemy? – zaproponował.
Czas mijał
Arthemis zupełnie normalnie. Jak zawsze James sprawił, że nie widziała nikogo
prócz niego. Rozmawiali, albo wpatrywali się w światła nocy za oknem.
Ignorowali wszystkie spojrzenia, które na nich rzucano.
Po dwóch
godzinach i zjedzonej kolacji, James nachylił się do niej.
- Mam jeszcze jedno wspomnienie do zatarcia…
Podniosła na
niego wzrok.
- Czy tamto wspomnienie bardzo cię boli? –
zapytała z niepokojem.
Pokręcił
głową.
- Jest tylko wymówką…
Wstał i
wyciągnął do niej rękę.
- James… - spojrzała na niego błagalnie.
- Chyba mi nie odmówisz na oczach tych
wszystkich obcych ludzi – rzucił prowokacyjnie.
Z niemal
nieszczęśliwą miną poddała się. Ale gdy już stanęli na parkiecie i otoczyła ich
muzyka i inne tańczące pary, gdy James tym razem już nie przejmując się
kulturalnym zachowaniem, przyciągnął ją do siebie blisko, wszystko inne
przestało mieć znaczenie.
- Wiesz co mi przeszkadza w siedzeniu przy
tamtym stoliku? – zapytał ją cicho na ucho.
- Co?
- Że nie widzę cię całej, a to bardzo ładny
widok…
- To nie pasuje do nas James – powiedziała
Arthemis. – Ale od czasu do czasu, chyba możemy poudawać normalnych ludzi,
prawda?
- Prawda – szepnął i z ustami niemal na jej
ustach, powiedział: - Doprowadzasz mnie do szału…
- W zeszłym roku, naprawdę nam to kiepsko
wyszło… - przyznała przepraszająco.
Poczuła jego
rękę na talii i odruchowo przycisnęła się do niego jeszcze mocniej.
- Jesteśmy doskonałą parą, prawda? –
szepnął.
Arthemis
odchyliła głowę, żeby na niego spojrzeć. Dokładnie te same słowa wypowiedział
rok temu. Dokładnie te same słowa wywołały poprzednim razem lawinę,
katastrofalną w skutkach. Patrząc mu w oczy, wiedziała, że on też o tym wie i
że zrobił to celowo.
Uśmiechnęła
się do niego czule.
- Owszem. Jesteśmy.
Położyła
policzek na jego ramieniu.
- Chyba będziemy musieli już wrócić do
stolika – powiedział pogrubionym, napiętym głosem James.
- Dlaczego?
- Bo jeszcze chwila i obawiam się, że twoja
sukienka nie przetrwa…
Arthemis
uśmiechnęła się w jego ramię.
- Chodźmy na spacer – zaproponowała. –
Jeżeli pójdziemy, będziemy mogli robić co będziemy chcieli… i nikt nie będzie o
tym wiedział.
James spojrzał
na nią z namysłem.
- Po deserze – obiecał.
Po zjedzeniu
na spółkę lodowego deseru i napadach śmiechu za każdym razem, gry próbowali
wycelować łyżeczkami do swoich ust, zjechali magiczną windą na sam dół.
Arthemis
wyszła przed budynek i przyjrzała się zniszczonemu, staremu biurowemu
budynkowi. Chyba nikt by się nie spodziewał, że na jej dachu czarodzieje
urządzili jedną ze swoich lepszych restauracji. Nie widać było od zewnątrz
oszklonych ścian i przyciemnionego światła.
We dwójkę
ruszyli przed siebie, oddychając nocnym powietrzem i rozglądając się. Napawali
się urokami nocy. Weszli do parku.
James kciukiem
potarł wnętrze dłoni Arthemis.
Arthemis
przystanęła i spojrzała na niego.
- Nie potrzebuję tego – powiedziała
wskazując na dachy wysokich budynków. – Równie dobrze bawiłabym się przy tobie
na pikniku na łące, albo na kolacji w swoim pokoju. Miejsce nie jest ważne…
Jednak jeżeli chcesz, jeżeli to lubisz to ja też to polubię…
James podszedł
do niej i wziął jej twarz w dłonie.
- Miejsce nie jest ważne – zgodził się z
nią. – Zawsze zapierasz mi dech, więc to jak wyglądasz też nie jest ważne… -
przesunął wargami po jej ustach.
Przywarła do
niego, głęboko zaciągając się jego zapachem.
- Chcę mieć jak najwięcej wspomnień,
Arthemis. Chcę, żeby to co nas łączy cały czas było świeże i nowe, a
jednocześnie znane…
Zarzuciła mu
ręce na szyję.
- Ale następnym razem uściślisz, co znaczy
„ładnie” – upewniła się, patrząc na niego z zawadiackim uśmiechem.
Zacisnął zęby.
- Nago. Może być? – odrzekł.
Roześmiała się
cicho, ochryple i podniecająco.
- Szkoda pozbywać się tej ładnej bielizny,
którą dała mi Victoire…
James zamknął
oczy, jakby nie mógł znieść tej świadomości.
- Muszę zapytać – wychrypiał. – Jest w
komplecie?
Arthemis
roześmiała się z zachwytem. Według Jamesa było w tym śmiechu dużo okrucieństwa.
Ale mogło mu się wydawać, bo w tym momencie wszystko wydawało mu się okrutne…
- Czyli lepiej, żebym nie wspominała o
pończochach? – rzuciła prowokacyjnie.
Zgrzytnął
zębami.
- Spiorę ci tyłek – zapowiedział.
- Kiedy? – rzuciła w odpowiedzi i wybuchła
śmiechem, gdy szybko się od niej odsunął, chwycił ją za rękę i powiedział:
- Dosyć tego! Wracasz do domu…
Zatrzymała go.
Pociągnęła w swoją stronę i przywarła ustami do jego ust. Po chwili języki i
usta toczyły zażartą walkę pełną pożądania, tęsknoty i nagromadzonej
frustracji, która wcale nie malała, tylko rosła i to w zastraszającym tempie.
Arthemis nadal
mając złączone z Jamesem ręce i usta, poczuła szarpnięcie, jakie towarzyszy
teleportacji.
Zaskoczona i
trochę oszołomiona spojrzała na bramę do swojego domu.
James
wpatrywał się w nią. Wyglądała słodko z napuchniętymi ustami i rozkojarzonym
spojrzeniem. Najchętniej zostałby tutaj i sprawił, by jej usta były jeszcze
bardziej spuchnięte i czerwone, a spojrzenie jeszcze bardziej rozkojarzone. Ale
było już po północy, a jej ojciec nawet jeżeli się jeszcze nie martwił, to
wolałby, żeby była już w domu.
Odprowadził ją
pod same drzwi.
Pocałunek na
dobranoc był słodki, długi i delikatny.
Arthemis czuła
żal i niezaspokojenie, gdy się z nim żegnała. Ale wiedziała tak samo jak on, że
łatwiej przetrwać wchodząc do wody powoli niż skakać na główkę i czekać na
szok.
- Dziękuję – szepnęła.
- Ja też ci dziękuję – uśmiechnął się do
niej łobuzersko, patrząc jej sugestywnie w oczy. – Za wszystko…
- Do zobaczenia na King’s Cross –
powiedziała.
Skinął głową i
bardzo niechętnie rozplótł ich palce. Odwrócił się i szedł w stronę bramy.
Kilka metrów dalej znowu się odwrócił i zawołał:
- Pokaż mi kolor…
Arthemis
zmarszczyła brwi, ale potem roześmiała się i rozwiązała płaszcz. Wyjęła spod
sukienki czarne ramiączko stanika.
James
wyszczerzył zęby.
- Dzięki – rzucił i z powrotem ruszył do
bramy.
Arthemis pokręciła
głową czując szalejące w brzuchu motylki i gorące pożądanie płynące żyłami.
Jego zapach pozostał na niej. Na jej włosach, na jej sukience. Wzięła głęboki
wdech…
Chyba polubiła
randki…
Arthemis z zażenowaniem myślała o
rozmowie, którą ojciec uznał za konieczną przed jej wyjazdem do szkoły na drugi
semestr.
Niemal
roześmiała się na głos, gdy sobie ją przypomniała, kierując się w stronę peronu
numer 9 i ¾.
- Arthemis… chciałbym z tobą porozmawiać… -
jej ojciec za wszelką cenę chciał uniknąć jej wzroku.
- O czym? – zapytała, odkładając książkę,
którą czytała.
Odchrząknął i
zrobił się różowy na twarzy.
Arthemis się
zaniepokoiła.
- Dobrze się czujesz?
- Trochę mi słabo – wykrztusił.
Zerwała się na
równe nogi i posadziła go w fotelu. Zjadł coś? Zatruł się? Hmm… O co mogło
chodzić?
- Co się stało? – zapytała, patrząc na niego
z niepokojem.
- Arthemis… za dwa miesiące skończysz
siedemnaście lat…
- Tak, i?
- Cóż, ty i James jesteście bardzo ze sobą
zżyci… - wydukał Tristan.
Arthemis
wyprostowała całe swoje 163 centymetry wzrostu.
- Kontynuuj…
- Więc… to naturalne, że będziecie mieć nowe
potrzeby, dotyczące…
Arthemis
odskoczyła nim skończył.
- Proszę cię, nie mów tego – powiedziała
spanikowana, a jej twarz i szyja zaczęły się pokrywać czerwonymi plamami.
Tristan spojrzał
na nią błagalnie, jakby chciał, żeby powiedziała to jeszcze raz, albo zagroziła
mu poważnymi konsekwencjami jeżeli będzie kontynuował.
- Jestem twoim ojcem i moim obowiązkiem
jest…
- A ja mieszkam od trzech lat w żeńskim
dormitorium – przerwała mu piskliwym głosem. – Naprawdę myślisz, że jest
jeszcze coś o czym nie wiem?
Tristan
wyglądał jakby bardzo mu ulżyło. Ze świstem wypuścił powietrze.
Arthemis
poczuła, że jej ciało się rozluźnia, a zażenowanie powoli mija i nagle
straszna, katastrofalna myśl przyszła jej do głowy. Aż się zachłysnęła, a serce
zaczęło jej bić szybciej. Odwróciła się i zaczęła czochrać włosy. Cichym,
łamiącym się głosem, rzekła:
- Błagam, powiedz, że nie rozmawiałeś o tym
z Jamesem – Czuła, że na samą myśl o tym jej serce staje.
- Oczywiście, że nie! – powiedział oburzony
Tristan, jakby sama myśl o tym przyprawiała go o koszmary. Wzdrygnął się.
Arthemis
odetchnęła z ulgą, a potem wskazała palcem ojca i powiedziała ostrym głosem:
- Nigdy więcej do tego nie wracajmy!
- Zgadzam się z tobą całkowicie – stwierdził
jej ojciec słabym głosem.
Skinęli sobie
głowami i czym prędzej udali się w dwa różne kąty domu.
James rozglądał się po peronie w
poszukiwaniu Arthemis. Jego wzrok przemknął po całej bandzie Weasleyów i
Potterów. Gdy trafił na ojca, ten szybko uciekł spojrzeniem. James wyszczerzył
zęby w uśmiechu, gdy domyślił się powodu jego zażenowanie.
Trzy dni temu,
gdy tylko wrócił po randce z Arthemis, przebrał się i bawił różdżką, czarując
coraz to nowe mniej skomplikowane zaklęcia, który miały go zająć, dopóki
napięcie z jego ciała się nie ulotni, Harry zapukał do jego drzwi.
- James… nie śpisz jeszcze?
James podniósł
się i usiadł na łóżku, a Harry zajął miejsce na krześle przy jego biurku. Był
niezdrowo blady. James był ciekaw, co jest tego powodem.
- James… jesteś już pełnoletnim czarodziejem
i chciałbym, żebyś wiedział, że całkowicie pochwalam twój wybór…
- Dotyczący czego? – zapytał James
spokojnie.
Jego ojciec
wyglądał jakby zupełnie stracił wątek. Odchrząknął. Przełknął ślinę. James
patrzył na niego w spokojnym, nieco zaintrygowanym milczeniu.
- Arthemis…
James
wyprostował ramiona i posłał ojcu ostrzegawcze spojrzenie.
Harry
przewrócił oczami.
- Pasuje do ciebie. Pasuje do nas… I
rozumiem, że wasz związek nie jest platoniczny…
James zaśmiał
się ochryple i spojrzał na ojca pociemniałym spojrzeniem.
- Tato… - powiedział łagodnie szeroko
uśmiechnięty – co byś chciał mi powiedzieć?
Harry zmieszał
się. Nie spodziewał się, że można być przy takiej rozmowie tak rozluźnionym,
posłał synowi zirytowane spojrzenie.
- James jesteście już dorośli i to was
zobowiązuje do pewnej odpowiedzialności… Pomimo całego jej hartu ducha, jest
delikatna jak każda dziewczyna. Musisz zdawać sobie sprawę, że są….
- Chodzi ci o zabezpieczenia? Ostrożność? Delikatne
działanie? – przerwał mu domyślnie James.
Harry sapnął.
- Taaa…
- Tato, wierz mi, że czasami jest tak, że to
ona naciska, a nie ja…
Harry spłonął
rumieńcem i zamachał rękami, jakby chciał powiedzieć, że nie chce znać
szczegółów. James posłał mu chochlikowaty uśmiech.
- W tym przypadku jesteśmy odpowiedzialni i
ostrożni, więc nie masz się o co stresować – dodał spokojnie, jakby to była
najnaturalniejsza rozmowa na świecie.
Harry
wpatrywał się w swoje dłonie, poprawił okulary, powiedział szybko „Dobranoc!” i
uciekł z pokoju czym prędzej. James zaczekał aż usłyszy dźwięk zamykanych drzwi
do sypialni rodziców, dopiero wtedy zaczął chichotać jak najęty.
Miał nadzieję,
że pan North przeprowadził z Arthemis podobną rozmowę. I marzył, żeby zobaczyć
jej minę w tamtym momencie. Będzie musiał ją o to zapytać…
James powrócił
myślami do chwili obecnej. Dostrzegł Arthemis rozmawiającą z jego matką. Gdy
odwróciła się, żeby przywitać się z jego ojcem i posłała mu szeroki uśmiech,
Harry spłonął rumieńcem i tylko skinął głową.
Widząc to
James wybuchnął śmiechem. Jego ojciec posłał mu mordercze spojrzenie, co
jeszcze bardziej go rozbawiło. Arthemis spojrzała najpierw na jednego potem na
drugiego, potem na swojego ojca i pobladła.
~ James,
do przedziału, natychmiast! – warknęła w jego myślach, pomachała wszystkim
i sztywno odmaszerowała w stronę wagonu.
James ruszył
za nią po drodze salutując panu Northowi i posyłając mu zbyt dużo wiedzące
spojrzenie.
Pan North
zaczerwienił się i odchrząknął, potem nachylił się do pana Pottera i jęknął:
- To był koszmar…
- Mnie to mówisz? Ten chłopak nie ma wstydu…
- odpowiedział Harry.
- Myślałem, że Arthemis mnie zabije…
- Ty byś tylko umarł. Ja przewracałbym się w
grobie słysząc drwiący śmiech Jamesa…
- Postanowiliśmy, że nigdy więcej nie
będziemy poruszać tego tematu ze sobą – ulga w głosie Tristana była bardzo
wyraźna.
Harry
wpatrywał się w Albusa wchodzącego do przedziału i poczuł lodowatą kulę w
żołądku, gdy uświadomił sobie, że on ma jeszcze dwójkę dzieci. Potem mignął mu
w szybie zbyt szeroki uśmiech Jamesa i poprawił mu się humor, gdy pomyślał, że
może to zwalić na najstarszego syna.
- Myślę, że wypełniliśmy ojcowski obowiązek
– odchrząknął. – I nie wracajmy do tego…
- Nigdy… więcej… - dodał Tristan.
Arthemis zatrzasnęła drzwi
przedziału z taką siłą, że szybki zadrżały.
- Coś ty zrobił? – warknęła.
- Nic.
- Więc dlaczego twój ojciec patrzył się na
mnie, jakbym miała zamiar wstąpić do haremu?!
- Cóż… - James zachichotał. – może to
wynikać z rozmowy, którą ze mną przeprowadził…
Arthemis
podeszła do James z takim morderczym wzrokiem, że ten aż usiadł. Położyła ręce
na jego szyi i ścisnęła.
- Co mu powiedziałeś? – warknęła.
- Że nie ma się co spinać? A twój ojciec co
powiedział? – zapytał domyślnie.
Arthemis
zrobiła się czerwona na twarzy.
- Nie twój interes…
Do wagonu
weszli Rose i Albus, rzucili szybkie spojrzenie na ręce Arthemis zaciśnięte na
krtani Jamesa i jednocześnie westchnęli.
- Czyli nic nowego – oznajmił Albus.
Arthemis
szybko odsunęła się od Jamesa. Miała ochotę wyrzucić go przez okno, gdy posłał
jej wszechwiedzący uśmiech.
Rose
przysiadła się do niej i położyła jej rękę na kolanie.
- Już wszystko wiemy – powiedziała cicho. –
Jak się czujesz?
- Może byłoby to bardziej bolesne, gdyby nie
minęło tyle lat – westchnęła Arthemis, wpatrując się w okno. – Ja już opłakałam
matkę...
Usłyszała
szelest. Kątem oka zobaczyła, jak Albus miażdży kawałek pergaminu w dłoniach.
- Nie mogę znaleźć odpowiednio obraźliwego
słowa, na tego… Był naszym nauczycielem!
- Wydawał się taki… dobry – dodała Rose,
jakby nie mieściło jej się to w głowie. – Zawsze nam wszystko tłumaczył. Nigdy
nie był zirytowany i wszystkim pomagał. Pierwszaki go uwielbiały… Nie rozumiem,
jak można…
- Udawał! – warknął Albus. – Bycie takim
idealnym, kochanym nauczycielem, było idealną przykrywką!
Arthemis
wymieniła przelotne spojrzenia z Jamesem i powiedziała cicho:
- On nie udawał…
- Oj, proszę cię! Nie broń go ten facet to
morderca!
- On nie udawał, Al – powtórzyła.
Albus spojrzał
na nią i zamilkł. Arthemis wpatrywała się w ponury krajobraz, w którym zima
walczyła jeszcze z wiosną i na razie wygrywała.
- On był dobrym nauczycielem – powiedziała.
– Może pozostałby dobrym nauczycielem, gdyby nie to, że miał obsesję na punkcie
mojej matki… Ta obsesja powodowała, że wszystko stawało się mniej ważne, gdy
tylko coś mu o niej przypomniało. Wystarczył maleńki bodziec i wszystko, co
sobą reprezentował przestawało istnieć…
Rose ścisnęła
jej dłoń. Zaległa cisza, dopóki nie wpadli Lucas i Lily, a wtedy zrobiło się
znowu głośno i radośnie. Czując, że już nie jest w centrum uwagi, trzymając
Rose, za rękę, spytała w myślach:
~ Miałaś
jakieś wiadomości?
~ Nie. Żadnych – westchnęła Rose.
~ Ale
chcesz z nim porozmawiać?
~ Muszę.
Nie wiem, z kim innym miałabym iść na bal.
Rose posłała
jej porozumiewawczy uśmiech, a Arthemis jęknęła w duchu. Zupełnie zapomniała o
balu! I kto teraz zajmie miejsce Forsythe’a?
Wykorzystując
ostatnie chwile, zanim będzie musiała zacząć o tym myśleć, Arthemis wyjęła
karty i zaczęła je tasować, mówiąc:
- No to kogo mam orżnąć tym razem?
Lucas i James
natychmiast zmrużyli oczy. Jeszcze nie przestali być obrażeni za ostatni raz.
Lily natomiast zaklaskała w dłonie radośnie.
- Dawaj!
Arthemis nie spodziewała się, że
to będzie aż tak widoczne. Była naiwna, sądząc, że nagłe zniknięcie profesora
obrony przed czarną magią nie zostanie zauważone. Pierwszego wieczoru po
powrocie z ferii wszyscy wpatrywali się w puste miejsce zdziwieni, ale nie
zaniepokojeni. Arthemis wiedziała, że Ministerstwo Magii postarało się o to,
żeby wiadomości nie przeciekły do prasy, ale nie sądziła, że będą w stanie
trzymać ich na smyczy tak długo.
Bardziej
jednak niż uczniów, interesowała ją reakcja nauczycieli. A wszyscy byli
wścieli. Nie smutni, nie zawiedzeni. Wściekli. Arthemis widziała, jak profesor
Vector, obok, której zazwyczaj siedział profesor Forsythe, patrzy na jego
siedzenie z taką intensywnością, że Arthemis tylko czekała aż zapłonie ogień.
Neville i
profesor Alexander natomiast siedzieli obok siebie i nie rozmawiali, natomiast
widelce ściskali z taką siłą, jakby wyobrażali sobie czyjeś gardło. Arthemis
wiedziała, że cała ta sytuacja ich dotknęła. Bardzo dotknęła. Stanowili dość
rozpoznawalną trójkę jeżeli chodzi o nauczycieli Hogwartu.
Profesora
Deveraux nie było. Arthemis zastanawiała się, czy przebywa w swoim gabinecie,
czy poza terenem Hogwartu.
- Nie ma dyrektora – powiedziała na głos.
Niespodziewanie
Albus, Rose, James, nawet Lily zainteresowali się swoimi talerzami. Arthemis
wiedziała, że jej się nie wydawało. Dlatego bardzo spokojnie spojrzała w oczy
Jamesowi.
Wiedział od
razu, że nie da się tego przed nią ukryć. Nawet nie rozumiał dlaczego niektórzy
chcieli to zrobić. Uważali, że jest ze szkła. A była z hartowanej stali. Tyle
ile ona odniosła ciosów… i nadal była taka jak była. Nie spaczona przez przemoc
i strach. Dlatego nawet nie próbował udzielić wymijającej odpowiedzi pomimo
tego, że Albus rzucał mu wymowne spojrzenia. Czy to o to chodziło Forsythe’owi?
Że Albus zawsze chciał ją chronić? W takim razie nawet w jednej setnej nie
rozumiał Arthemis i jej potrzeb.
Patrzyła na
niego ciemnoniebieskimi, niemal granatowymi oczyma, bez złości, bez
zniecierpliwienia. Po prostu czekała.
- Dzisiaj był proces – powiedziało prostu.
Albus i Rose syknęli.
Arthemis
pozostała spokojna.
- Czemu mnie tam nie ma?
- Nie byłaś potrzebna – odpowiedział. – Mają
twoje zeznania, to wystarczy…
- Nie chcieli go sprowokować?
James skinął
głową.
- I niby mój ojciec go nie sprowokuje?
James się
zastanowił, a potem zmartwienie pojawiło się w jego oczach.
- Nie wiem. Ale nie będzie tam sam.
Arthemis i tak
się niepokoiła. Nie ze względu na bezpieczeństwo ojca. Tylko ze względu na to,
jak to zniesie. Skinęła Jamesowi głową, a potem posłała reszcie dostatecznie
chłodne spojrzenie, by poczuli się niezręcznie.
Ponieważ
straciła apetyt, posłała Jamesowi szybką wiadomość w myślach i zostawiła ich
samych.
Gdy wyszła z
Wielkiej Sali Albus odwróciła się do Jamesa i powiedział ostro:
- Zupełnie straciłeś kręgosłup? Ja wiem, że
Arthemis potrafi dopiec, ale musisz jej ulegać we wszystkim?! Nie powinna się
denerwować! Nie po tym wszystkim, co przeszła!
Niespodziewanie
wszyscy się wzdrygnęli, gdy otoczył ich chłód. Wzrok Jamesa pociemniał. Wstał,
nie odrywając wzroku od Albusa.
- Chyba musimy porozmawiać – powiedział,
zwodniczo spokojnym głosem.
Albus
prychnął.
- Nie rozkazujesz mi…
- Pójdziesz ze mną, albo cię stąd wywlokę –
James mówił przez zaciśnięte zęby.
- James… - powiedziała cicho Rose.
Podniósł rękę
na znak, żeby się nie wtrącała.
Albus równie
zły, jak James, ale na pewno mniej groźny, wstał, mało nie zwalając z siedzenia
Lily.
- Ok, pogadajmy – warknął.
Gdy szli
między stołami, oglądali się za nimi Gryfoni, a Lizbeth nawet wstała, żeby
zatrzymać Albusa, jednak ten, pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć, żeby nie
przeszkadzała.
Nawet nie
raczyli wejść do jakiejś klasy. Po prostu gdy znaleźli się w mniej uczęszczanym
teraz korytarzu, Albus popchnął Jamesa jako pierwszy. Może uznał, że
zaatakowanie brata jest dobrym wyjściem, w momencie, gdy to tamten jest
silniejszy.
Nie pomyślał
jednak, że to James od sześciu miesięcy był szkolony na gladiatora
międzynarodowego turnieju olimpijskiego. Zamiast, więc się cofnąć po natarciu
brata, przechwycił jego rękę i wykorzystując jego zamach, rzucił go na ścianę.
- Mieliśmy rozmawiać – rzucił, a potem
podwinął rękawy. – Ale skoro wolisz tak…
- Jak możesz jej ustępować nawet wtedy, gdy
wiesz, że będzie się dręczyć?! -
krzyknął. – Jest silna, ale jest też delikatna! Nie dostrzegasz, że ona
potrzebuje odpoczynku! Czasu! Chcesz mieć tylko jej siłę, jej umiejętności,
dzięki którym dobrze się bawisz…
Tego było już
Jamesowi za wiele. Złapał Albusa za poły szaty i przyparł do ściany.
- Co ty możesz wiedzieć! Co możesz wiedzieć
o tym wiecznym niepokoju, który mnie zżera, gdy robi coś ryzykowanego?! Co
możesz wiedzieć o panice, która mnie ogarnia, gdy nie mogę jej pomóc! –
warknął, uderzając ciałem Albusa o ścianę.
- Więc czemu na to pozwalasz?! –
odpowiedział równie wściekły Albus, odpychając go od siebie.
James odwrócił
się od niego.
- Bo ją znam! Bo wiem, czego potrzebuje,
żeby być szczęśliwa! A ty co byś zrobił!? Zamknąłbyś ją klatce?! Otoczył
osłoną, żeby nawet sama nie chciała sobie zrobić krzywdy!? Tego właśnie chciał
dla niej Forsythe! Właśnie tego!
Albus zamarł.
Jego rozsądna część zaczęła przeważać nad tą impulsywną, chociaż instynkt nadal
kazał mu się mieć na baczności przed bratem. Jednak przez chwilę zastanawiał
się, czemu James wściekł się aż tak i to w natychmiast, gdy tylko zwrócił mu
uwagę. Normalnie pewnie rzucił mu jakąś kąśliwą uwagę, albo wyśmiał go i na tym
by się skończyło. A to? Skąd wzięło się w nim tyle furii?
- To nie zmienia faktu, że jej ulegasz! Że
gdy tylko na ciebie spojrzy zaczynasz myśleć spodniami, a nie głową!
James odwrócił
się do niego z taką złością, że Albus się cofnął.
- Bo miała prawo wiedzieć! Czemu miałbym
przed nią cokolwiek ukrywać!?
- Bo jest krucha! Bo trzeba na nią uważać,
zanim coś ją skrzywdzi! – wrzasnął Albus. – Nie widzisz tego?!
- Ty widzisz tylko to! – James po raz
kolejny popchnął Albusa na ścianę. – Tego właśnie chciał Forsythe! Ciebie.
Żebyś ją zamknął w złotej klatce! Żeby nie mogła rozwinąć skrzydeł! Żebyś ją
zawsze miał na oku i nie pozwalał, żeby zrobiła sobie krzywdę!
- I co z tego?! Ktoś musi jej mówić, co jest
rozsądne! Bo ona na to nie zwraca uwagi! Tak jak ty! Ile razy była o włos od
kalectwa, bo jej na to pozwoliłeś?!
- Forsythe myślał tak samo! – warknął James,
a Albus odchylił głowę jakby go uderzył. – Czy wiesz, co mi zrobił? Co zasiał
mi w głowie?! Ani ty, ani on nie znacie jej! Nie wiecie jaka jest!
Albus zrobił
się czerwony na twarzy.
- Znałem ją wcześniej niż ty! Jestem jej
przyjacielem! I to ja byłem przy niej, gdy ty się odwróciłeś!
Przez twarz
Jamesa przemknął ból.
- A mimo to nie rozumiesz jej! Nie wiesz,
jaka jest!
- Bo zmieniła się przez ciebie!! – krzyknął
Albus. – Była ostrożniejsza bez ciebie!
Linka
przytrzymując wściekłość Jamesa pękła. Rzucił się na Albusa i w tym samym
momencie rozległ się krzyk.
- NIEE!!
Obydwaj
spojrzeli w bok. Lizbeth stała, z przerażonym wzrokiem i zatykała sobie usta
dłońmi, patrząc to na Jamesa to na Albusa. Ale to nie ona sprawiła, że poczuli,
jak mięknął im kolana. Przed Lizbeth bowiem stała Arthemis i była bledsza niż
prześcieradła w skrzydle szpitalnym. Pomimo tego w jej oczach odbijało się tyle
emocji, że nie mogli zrozumieć, które dominują.
- Co wy, do cholery wyprawiacie!! –
powiedziała głosem, balansującym na granicy wściekłości. Echo jej słów odbiło
się od nagich ścian.
James postąpił
krok do tyłu.
- Mała różnica zdań – powiedział cicho,
nadal wymieniając z Albusem złe spojrzenia.
- Słyszałam – odrzekła, a to wcale nie
poprawiło ich sytuacji. Nie odrywając od nich wzroku, zwróciła się do Lizbeth:
- Dziękuję ci. Proszę, zostaw nas teraz samych…
Lizbeth
skinęła głową, a potem wzrokiem pełnym żalu i smutku obdarzyła Albusa, który
poczuł w żołądku zimną grudkę.
Arthemis
wyjęła różdżkę i stuknęła nią w jedne z drzwi. Gdy otworzyły się ze
skrzypieniem, spojrzała na nich wyczekująco.
James wszedł
pierwszy. Albus czując, że nie pozostawiono mu wyboru ruszył za nim. Arthemis
weszła ostatnia i po raz kolejny stuknęła różdżką w drzwi.
- Ponieważ jestem przedmiotem rozmowy, na
miejscu będzie jeżeli do niej dołączę – powiedziała cicho. Jak tygrys, który
czai się do skoku.
Albus
natomiast nie zamierzał być cicho.
- Nie!! Staniesz po jego stronie! Tak, jak
zawsze! – warknął wskazując Jamesa.
Arthemis nie
wiedziała, co na to odpowiedzieć. Wszystko co usłyszała, a słyszała większość
ich rozmowy, kłębiło jej się w głowie.
- Al… - powiedziała ostrzegawczo. – Nie
staje po niczyjej stronie oprócz swojej własnej.
- Tym bardziej!
Arthemis
zwróciła się w kierunku drugiego brata, który sztywny do granic możliwości,
opierał się o parapet i wpatrywał w ciemność za oknem.
- James, o co poszło?
James nie
odpowiedział, bo Albus zaśmiał się niemal histerycznie.
- Czemu pytasz jego?! Ja też mogę ci
powiedzieć o co chodzi!
- Więc powiedz! – odwarknęła, a jej chłodny
spokój, zaczął się zmieniać w gorącą złość.
Albus się
zmieszał. Wiedział, że nierozważnie z jego strony byłoby powiedzieć to samo, co
powiedział Jamesowi.
- Albus, uważa, że cię nie chronię. Że
powinien bardziej uważać na to, że jesteś delikatna… - usłyszeli cichy, chłodny
głos, ale mimo tego Arthemis i tak miała wrażenie, że James mówi przez
zaciśnięte zęby.
Arthemis
zwróciła się w stronę Albusa.
- Czyś ty postradał rozum?
- Widzisz! Stajesz po jego stronie, bo on
robi dokładnie to, czego chcesz!!
- Nie jestem dzieckiem!! – krzyknęła
Arthemis. – Radzę sobie sama! A kiedy sobie nie radzę, James jest ze mną!
Dlaczego myślisz, że potrzebuję, jakiejkolwiek innej ochrony!
- To wszystko było dla ciebie wstrząsem! Nie
musiał ci jeszcze dokładać, mówiąc o procesie!
- Al, ja tam byłam!!! – wrzasnęła Arthemis.
– Osobiście wsadziłam go za kratki! Osobiście złożyłam zeznania! Osobiście
zmusiłam go, żeby przyznał się do zamordowania mojej matki! Myślisz, że
cokolwiek może mi jeszcze dołożyć?! Proces to tylko formalność! Co mnie
obchodzi kiedy ma się odbyć! Ty kretynie!!! – Arthemis z wściekłością otworzyła
drzwi. – Wyjdź stąd! A jak wróci ci rozum, będziesz miał kilka osób do
przeproszenia!!
- Arthemis, chciałem tylko…
- Wynoś się!! – krzyknęła.
Albus przez
chwilę wpatrywał się w nią, a potem ruszył do drzwi, klnąc:
- Niech was szlag!! Was i waszą cholerną
brawurę! – ściany zadrżały, gdy zatrzasnął za sobą drzwi.
Arthemis przez
chwilę oddychała płytko, żeby się uspokoić. Albus był jej najmniejszym
problemem. Podejrzewała o co mu chodzi. Wiedziała, że to wynikło ze zmartwienia
i wylało się przy najmniejszej prowokacji. Ale to, że trafiło to na Jamesa…
tego nie mogła znieść. Szczególnie, że jej James. Jej kochany, czuły, James tak
bardzo był na te oskarżenia wrażliwy. Nie mówić już o tych, które sam sobie
serwował.
- James.. – zrobiła kilka kroków w jego
stronę.
- Może on ma rację? – wyrzucił z siebie
James. – Może za bardzo wierzę w twoją siłę! W twoją odporność…
- Wierzysz w to? – zapytała cicho, zamiast
na niego nakrzyczeć.
Odwrócił się
do niej.
- Może powinienem.
- Nie asekuruj się James – mruknęła z
naganą. – „Może” nic nie rozwiązuje…
- On powiedział, że cię zmieniłem!! Że
przeze mnie nie uważasz na siebie! – krzyknął, ale w tym krzyku można było
wyczuć równie dużo bólu, co złości.
Arthemis
przymknęła oczy.
- Powiedz mi, czy jesteś moim władcą? –
zapytała, ale nie było w tym drwiny, ani złości.
James żachnął
się.
- Jesteś? – nacisnęła.
- Oczywiście, że nie – wydusił, przez
zaciśnięte zęby.
- A ja twoim?
Na początku
się zawahał i to ją ukłuło, ale potem potrząsnął głową.
- Czy jesteś moim ojcem? – zapytała tym
razem.
James był
coraz bardziej zirytowany jej tonem. Jej spokojem.
- Masz już ojca – warknął. – Nie
potrzebujesz drugiego!
Arthemis z
namysłem skinęła głową.
- Więc kim dla mnie jesteś? – zapytała,
patrząc na niego uważnie.
- Jestem… twoim… chłopakiem! – powiedział ze
złością i kopnął krzesło.
- Tak na to mówią – przyznała mu rację, więc
spojrzał na nią złym wzrokiem. – Wiesz kim naprawdę jesteś? Nie chodzi mi o
jakiś kolokwialny banał, brzmiący śmiesznie, tylko o coś prawdziwego i
realnego, co istnieje w każdym aspekcie…
James
wpatrywał się w nią czekając.
- Jesteś moim partnerem. Na wszystkich
frontach. Wiesz kiedy zachowuję się głupio i kiedy trzeba nade mną zapanować.
Wiesz, kiedy potrzebuję przytulenia, a kiedy kłótni. Wiesz, kiedy mi pomóc i
kiedy mnie zostawić samą. Wiesz z czym sobie nie poradzę i wiesz, kiedy mnie
powstrzymać. Tak samo ja wiem, to wszystko o tobie. I wiem, że Albus się mylił.
Nie potrzebowałam ochrony przed informacją o procesie. Ty to wiesz, i to cię od
niego różni. On jest moim przyjacielem, ale nigdy nie będzie partnerem…
James znowu
oparł się o parapet tym razem twarzą do niej, chociaż na nią nie patrzył.
Wpatrywał się za to w swoje dłonie, jakby było tam coś niesamowitego.
- Wiem też – dodała łagodnie Arthemis, - że
normalnie nawet w złości nie chcesz skrzywdzić brata nawet jeżeli powie, coś
głupiego…
James na nią
spojrzał. Zrobiła w jego kierunku kolejny krok.
- Nie zareagowałbyś w taki sposób, gdyby
kłótnie zaczęła Rose. Albo Lucas. Albo Lily… Słyszałam dostatecznie dużo z
waszej rozmowy Jamesa… ale nadal nie rozumiem… - powiedziała i spojrzała na
niego z prośbą w oczach.
- Jak miałabyś?! – prychnął i odszedł w kąt
pokoju, odwracając się od niej. Zaczął przestawiać zakurzone bibeloty na
półkach. – Nigdy nikt nie powiedział ci, że wolałby kogoś na twoje miejsce… -
dodał z goryczą.
Arthemis nie
ruszyła się z miejsca. Domyśliła się, że James wziął sobie do serca, to co
powiedziała ta jadowita żmija Forsythe. Była wściekła, że ranił jej bliskich
nawet nie posiadając już żadnej władzy.
- James… to jest mój wybór. Ty jesteś moim
wyborem. Nikt i nic tego nie zmieni. Forsythe w swoim kolorowym, chorym światku
mógłby sobie znaleźć tysiąc odpowiednich dla mnie według niego mężczyzn i nic
by to nie zmieniło, bo wybór należałby do mnie. A ja wybrałam ciebie. Wybrałam
ciebie już dawno temu…
- Czy trzeba być spokojnym, rozsądnym i
odpowiedzialnym aż do bólu, żeby w ciebie uwierzyli? – zapytał z żalem. – Czy
trzeba być cholernym geniuszem, żeby uznali cię za odpowiedniego?
- Albus jest spokojny, rozsądny i
odpowiedzialny – przyznała. – Ale ty też taki jesteś… Wtedy kiedy trzeba, taki
właśnie jesteś… Przejąłeś się tak bardzo słowami człowieka, który nie ma
żadnego wpływu na moje życie. A czy mój ojciec kiedykolwiek zaprotestował
przeciw twojej obecności?
James spojrzał
na nią spode łba.
- Nie… - mruknął.
- Więc wolisz słuchać mordercy, niż
człowieka, który mnie wychował? – zapytała łagodnie Arthemis.
James milczał.
Potem z westchnieniem pokręcił głową.
- Cieszę się – powiedziała tylko i ruszyła
do wyjścia. Potem jednak przystanęła coś sobie przypomniawszy. Odwróciła się. –
Co Forsythe zasiał ci w głowie?
James
mimowolnie wzdrygnął się.
Arthemis
podeszła do niego tym razem całkiem blisko. Widział wahanie i niepewność na jej
twarzy, ale w końcu ujęła go za dłoń.
- Pozwól mi wejść…
James
potrząsnął głową. Nie chciał, żeby to widziała…
Rozczarowana
chciała się odwrócić, ale nie pozwolił jej odejść. Źle go zrozumiała. Wiedział
jednak, że nie będzie chciała go słuchać, jeżeli jej na to nie pozwoli.
Przytknął jej dłoń do policzka, szepcząc:
- Uważaj na siebie…
Arthemis
delikatnie i powoli, cały czas patrząc mu w oczy, wślizgnęła się między wiązki
jego umysłu. Nie musiała długo szukać by pośród czerwieni, znaleźć
czarno-fioletową narośl. Miała ochotę rozbić to w pył, musiała być jednak
ostrożna. Nie wiedziała, co może spowodować nagłe usunięcie narośli złych snów.
Mogła jednak wlać w nie własną moc. Stworzyła własne wizje, z ich wspólnych
wspomnień i kilka takich, które mogły go „rozgrzać”, co uważała, za całkiem ciekawe.
Taki mały prezent. Gdy skończył fiolet zaczął przechodzić w purpurę, a czerń w
brunatną czerwień.
James nie
będzie miał już koszmarów, stworzonych przez chory umysł Forsythe’a. Jedno
jednak musiała przyznać. Forsythe wiedział, gdzie uderzyć, żeby zabolało
najmocniej…
Gdy skończyła,
wspięła się na palce i ucałowała delikatnie Jamesa.
- Teraz będzie wszystko dobrze – obiecała.
James po
prostu ją przytulił i ukrył twarz w jej włosach. Tak, teraz wszystko będzie
dobrze. Bo liczył się tylko jej wybór.
Arthemis zastanawiała się, co ma
zrobić z drugim z braci Potterów. Nie, nie wybaczyła mu. Ale tak… rozumiała co
nim kierowało. Nie usprawiedliwiało to jednak, ani trochę jego ataku na Jamesa.
Jeżeli miał jakiś problem, powinien porozmawiać z nią.
Rozmyślając o
tym, szła na śniadanie następnego dnia. Stwierdziła, że musi dać sobie czas, bo
inaczej od razu zacznie na Albusa wrzeszczeć, on zacznie wrzeszczeć na nią i
jak zwykle na tym się skończy. Przyjaźń z Albusem dawała jej wiele wiedzy na
temat tego, jakby jej się żyło, gdyby miała starszego brata. Koszmar!
Rose
wpatrywała się w coś, a potem chyba stało się to na co czekała, bo wstała ze
swojego miejsca nie kończąc śniadanie i wyszła z Wielkiej Sali.
Gdy Arthemis
usiadła Lily i Lucas wymienili szybkie spojrzenia, a potem przesunęli w jej
kierunku zwiniętą gazetę. Arthemis bez słowa wzięła ją do ręki i rozłożyła.
Na trzeciej
stronie znalazła w końcu to czego szukała.
Proces nauczyciela Hogwartu
Wczorajszego dnia odbył się
proces Gaelena Forsythe’a, będącego nauczycielem obrony przed czarną magią od
pięciu lat. Został on oskarżony przez Wizengamot o zamordowanie czarownicy Althei
North sześć lat temu oraz próbę zabójstwa Arthemis North, Tristana Northa i
Jamesa Pottera. Zostali oni uwięzieni i tylko dzięki własnym umiejętnościom i
szczęśliwemu trafowi zdołali bezpiecznie
przejść przez tę bitwę.
Gaelen Forsythe nie został uznany
za winnego zarzucanych mu czynów. Oskarżyciel
odrzucił wniosek o niepoczytalności, bądź jakimkolwiek zaklęciu przymusu, pod
którym był Gaelen Forsythe.
Hermiona Granger, przewodnicząca
ławy sędziowskiej i zastępca szefa Departamentu Przestrzegania Prawa
Czarodziejów oznajmiła, że: „Nie ma żadnego usprawiedliwienia dla człowieka,
który zabił i próbował zabić jakąkolwiek istotę. Nie ma usprawiedliwienia dla
kogoś, kto mógł stanowić zagrożenie dla naszych dzieci”.
Jest to jak najbardziej
uzasadnione podejrzenie. Dyrektor Hogwartu odmówił komentarza na temat
przeoczenia, które dopuściło mordercę do niewinnych umysłów nastoletnich
czarodziejów.
Są jednak pewne wątpliwości w tej
sprawie. Gaelen Forsythe był uznawany za odpowiedzialnego i kompetentnego
nauczyciela, bardzo lubianego przez uczniów. Czy to możliwe, żeby taki człowiek
był jednocześnie mordercą. Jeden ze studentów magii ma własną teorię na ten
temat:
„Arthemis North i James Potter
robią w szkole, co chcą. Profesor Forsythe chyba jako jedyny zwracał im uwagę.
Nie zdziwiłbym się, gdyby chcieli się zemścić. Mają potężną rodzinę. Kto
śmiałby zarzucić im kłamstwo?”
Cóż trudno jest te słowa
podważyć, biorąc pod uwagę to, że Harry Potter jako jeden z pierwszych pojawił
się na miejscu zdarzenia, a Hermiona Granger była głównym oskarżycielem Gaelena
Forsythe’a.
Czy to wszystko to jeden wielki
przekręt niedojrzałych dzieci, które chciały zwrócić na siebie uwagę? Pozostaje
nam tylko zgadywać…
Artykuł został
podpisany przez Rondę Chib. Arthemis powoli złożyła gazetę, biorąc głęboki
wdech.
- Uwielbiam zwracać na siebie uwagę –
stwierdziła, nalewając sobie herbaty.
- Wiemy, kochanie – rzucił James, siadając
obok niej. – Co się stało?
Arthemis
podsunęła mu gazetę.
Lily i Lucas
jednocześnie syknęli. Tak, jak wczoraj Albus…
James bardzo
powoli podniósł na nich wzrok.
- Mam dosyć tego dźwięku – oznajmił z
chłodnym gniewem.
- Przeczytaj – mruknęła Arthemis, wskazując
głową na gazetę.
James ją
rozłożył i zaczął czytać. Arthemis przezornie nalała mu herbaty do szklanki,
gdy zaczął się zbliżać do końca.
- Miesiąc temu byliśmy bohaterami Anglii, a
teraz jesteśmy niedojrzałymi dziećmi? – zapytał retorycznie, siląc się na
spokój.
- Cóż… i to było sensacją i to było sensacją
– Arthemis wzruszyła ramionami.
- Chciałbym wiedzieć, kim był ten koleś, co
się wypowiadał – mruknął mściwie Lucas.
Domyślił się
sekundę później, gdy Arthemis i James jednocześnie na niego spojrzeli.
- Kto pofatygowałby się aż tak bardzo, żeby
odnaleźć dziennikarkę i nas oczernić? – rzucił lekko James.
Lily lekko
zbladła.
- Ale przecież Flint nie lubił Forsythe’a –
powiedziała cicho.
- Co nie znaczy, że nie może wykorzystać
sytuacji – odparła Arthemis.
- Jestem ciekawy, kogo przyjmą na miejsce
Forsythe’a – rzucił Lucas.
Arthemis i
James wzruszyli ramionami. Dla nich nie było żadnej różnicy.
Arthemis
zmarszczyła lekko brwi, a na jej twarzy odmalował się niepokój.
- Co się stało? – zapytał natychmiast James.
- Nic – odszepnęła. – Zdawało mi się…
Ale jej się
nie zdawało. Arthemis ze znużeniem przymknęła oczy. Nie mógł zaczekać?
Rose wbiegła za Scorpiusem do
tajnego przejścia.
- Cześć! – powiedziała cicho.
Odwrócił się
do niej powoli, a na jego twarzy pojawiła się dezorientacja, panika, a nawet
złość. Cofnęła się odruchowo. Potem jego twarz zmieniła się łagodnie i
wyciągnął do niej rękę, a ona zastanawiała się, która z tych dwóch twarzy to
maska.
- Cześć – mruknął, przyciągając ją do
siebie, a po jej grzbiecie przebiegł dreszcz niepokoju, gdy uświadomiła sobie,
że jego powitanie brzmiało raczej jak pożegnanie.
Poczuła się
dziwnie, gdy tak mocno ją ściskał. Jakby czegoś się bał…
Odsunęła się i
przyjrzała mu uważnie.
- Scorpius, coś się stało? – zapytała.
Przez chwilę
coś zabłysło w jego oczach, a potem nonszalancko wzruszył ramionami, a jego
twarz znowu stała się złośliwa i trochę straszna.
- Chciałaś czegoś ode mnie? – zapytał w
odpowiedzi.
- Dostałeś list z olimpiady? – zaczęła.
Wydawało jej się, czy zacisnął na chwilę dłonie w pięści? – Chodzi o bal…
ponieważ jesteśmy partnerami w zadaniu…
- Nie pisali tam, że mamy iść razem –
powiedział natychmiast. Tym razem naprawdę widziała żal w jego spojrzeniu,
który chwilę później ponownie zamienił się w lód.
Rose serce
zabiło szybciej. Poczuła się w dziwny sposób zagrożona. Uśmiechnęła się lekko i
niepewnie.
- Tak, wiem. Ale pomyślałam, że skoro…
- Już powiedziałem ci coś o takich imprezach
– powiedział niemal znudzony.
Wszystko w
Rose krzyczało, żeby się wycofać. Żeby nie ryzykować kolejnego zranienia. Ale
pod tą paniką, krył się również jej temperament. Dlatego nie ustąpiła. Dlatego
postawiła wszystko na jedną kartę.
- Powiedziałeś, że nie pójdziesz na imprezę
do Freda, bo są tam Gryfoni i pół szkoły. Świetnie się składa, bo na balu
Gryfonów nie będzie…
- Oprócz twój kuzynów i wścibskiej
przyjaciółki, czyli najgorszej z możliwych kombinacji – prychnął.
Rose podniosła
rękę, jakby chciała go zatrzymać w tym miejscu, a potem powiedziała ostro:
- Powiedziałeś, że nie chodzi o moją
rodzinę!
Spojrzał na
nią z politowaniem.
- A o co innego mogłoby chodzić?
- Przecież James…Albus, oni…
- Są Potterami – przerwał jej. – Więcej nie
trzeba…
- Boisz się ich?
- Nie bądź śmieszna – prychnął.
Rose łapał
jedną myśl za drugą. Cofnęła się, patrząc na nią szeroko otwartymi, zranionymi
oczami.
- Jaka byłam głupia – szepnęła do siebie z
bólem. – Nigdy nie chodziło o zagrożenie. Nigdy nie chodziło o to, co
powiedziałaby reszta szkoły. Ukrywałeś mnie! Nie mogłeś znieść myśli, że ktoś
powiązałby moje nazwisko z twoim!
Scorpius
mimowolnie przełknął ślinę. Nic nie powiedział, nie zaprzeczył.
Rose zaśmiała
się histerycznie.
- Po, co to wszystko było? – rzuciła,
patrząc na niego. – Chciałeś się zabawić? – popchnęła go. – Zemścić się? Czy ja
ci kiedykolwiek coś złego zrobiłam?! – krzyknęła. W jej oczach zaszkliły się
łzy. – O nie… to by było zbyt proste dla wielkiego Scorpiusa Malfoya! Zbyt
zwyczajne! Chciałeś zobaczyć jak długo będę upokarzała się biegając za tobą jak
szczeniak, mając nadzieję na najmniejszą oznakę zainteresowania?! Mam nadzieję,
że dobrze się bawiłeś – warknęła, odwracając się. Potem jednak się zatrzymała.
– Już przed feriami wiedziałeś… - uświadomiła sobie. – Wiedziałeś o balu…
Wiedziałeś, że będę chciała iść z tobą… Och, Boże co za wstyd! – zaśmiała się
histerycznie. – Musiałeś mnie jeszcze dodatkowo upokorzyć czekając, aż przyjdę
i poproszę cię, żebyś tam ze mną poszedł?! – Zacisnęła palce w pięść. – A w
pociągu… nie mogłeś sobie odmówić kolejnej chwili, kolejnej chwili, która mi
złamie serce…
Przez chwilę
milczała, łapczywie chwytając powietrze.
- Cieszę się, że już nie ma śmierciożerców.
Och, jaką byliby potęgą mając cię w swoich szeregach!
Scorpius w
mgnieniu oka znalazł się przy niej i szarpnął ją za ramię.
- Odwołaj to! – warknął.
Puścił ją
jednak niemal natychmiast, gdy zobaczył jej zalaną łzami twarz.
Rose bez słowa
odeszła, a Scorpius patrzył na jej plecy, aż znikła. Potem osunął się po zimnej
wilgotnej ścianie i ukrył twarz w dłoniach.
Arthemis wślizgnęła się do jednej
z łazienek i podeszła do jednego ze zlewów. Dotknęła ramienia szlochającej
Rose.
W pierwszej
chwili Rose odskoczyła ze strachem, ale gdy zobaczyła, że to Arthemis, jej usta
zaczęły drżeć, a potem powoli wsunęła się w ramiona Arthemis.
Arthemis nawet
nie próbowała chronić się przed jej uczuciami, przesiąkającymi przez jej
bariery. Po prostu je przyjęła.
- Nie chcę o tym… m-mówić – wyjąkała Rose.
- Więc nie mów – odpowiedziała Arthemis.
- Zobacz to Arthemis… C-chcę, żeby ktoś…
p-powiedział mi, ż-że miałam rację! Miałam rację mówiąc to wszystko!!
Arthemis
przełknęła ślinę.
- Rose, to nie jest…
Rose zaniosła
się jeszcze bardziej, więc razem z Arthemis osunęły się na podłogę i oparły o
ścianę. Arthemis czując gorąco w żołądku, złapała ją za rękę i czując się w tym
źle, wniknęła w jej najnowsze wspomnienia. Nie trwało to długo. Arthemis doszła
do wniosku, że takie sytuacje zawsze trwają przerażająco krótko. Kilka ostrych
słów, wystarczy, żeby zniszczyć więzi budowane przez miesiące…
Puściła rękę
Rose lekko roztrzęsiona. Nic nie powiedziała, tylko pogłaskała Rose po długich
włosach. Sięgały jej już za pas.
Rose wytarła
oczy.
- Miałam?
Arthemis
spuściła wzrok, mając nadzieję, że nie będzie musiała odpowiadać na to pytanie.
Rose złapała jej na rękę i ścisnęła desperacko.
- Miałam!?
- Nie wiem – odpowiedziała cicho Arthemis.
- Nie miałam?
- Nie wiem – powtórzyła.
Rose wytarła
łzy i wyprostowała się. Odetchnęła głęboko.
- Musze iść na zajęcia… On się mną zabawił,
a to nie jest powód, żeby zaprzepaścić swoją edukację…
Arthemis
walczyła ze sobą. Z lojalnością dla nich obojga. Była wściekła na Malfoya, ale
nie mogła dopuścić, żeby Rose myślała to, co myślała. To mogło ją zniszczyć,
zmienić. Dlatego ją zatrzymała.
- Rose – podniosła na nią wzrok. – Nie miałaś
racji.
Rose spojrzała
na nią zraniona.
- On nie uważał cię za zabawkę. Nie bawił
się tobą. I nie chciał się zemścić na tobie…
Rose zerwała
się na nogi i odwróciła od niej. Arthemis powoli wstał.
- On jest twoim przyjacielem! Rozumiem
dlaczego go bronisz, ale…
- Rose… nigdy bym cię nie okłamała. Nie w
ten sposób. Nigdy nie zrobiłabym czegoś, co by cię zraniło… - Arthemis odsunęła
się, zraniona podejrzeniami.
Rose spojrzała
na nią przez ramię.
- Przepraszam…
- Rose, co byś zrobiła, gdyby twoja rodzina nie
zaakceptowała go? Co byś zrobiła, gdyby kazali ci wybierać między rodziną, a
nim… - rzuciła cicho Arthemis, wpatrując się swoje dłonie.
- Moja rodzina, nigdy…! – zaczęła Rose,
czerwona ze złości na twarzy.
- On tego nie wie – przerwała jej Arthemis.
– I nigdy nie postawiłby cię w sytuacji, w której musiałabyś wybierać. Więc nie
każ mu tego robić… Może masz racje. Może cię wykorzystał, żeby mieć chociaż te
kilka ukrytych chwil, które będzie mógł pamiętać. Ale nie zrobił tego, żeby się
tobą zabawić…
Rose po twarzy
zaczęły ciec gorące łzy.
- To, że to wiem niczego nie zmienia,
prawda?
- Nie. To niczego nie zmienia… -
odpowiedziała cicho Arthemis, przyjmując kolejną falę bólu, zalewającą
przyjaciółkę.
Arthemis po odsiedzeniu na
lekcjach siedmiu godzin w towarzystwie ledwie przytomnej Rose, której oczy były
czerwone, a twarz blada, której ręce się trzęsły, gdy coś pisała – miała dość.
Była tak
naładowana jej uczuciami. Była tak naładowana własnymi uczuciami, że
wystarczyło, że zobaczyła go na korytarzu. Dopadła do niego jak sfora dzikich
psów, nie zważając na bladość i niemal ciernisty wzrok. Wepchnęła go do
pierwszej lepszej klasy.
Nie opierał
się.
Gdy drzwi się
za nimi zatrzasnęły, krzyknęła:
- Musiałeś to zrobić?! Musiałeś to zrobić w
taki sposób?! W takim momencie?!
- Nie mogłem zrobić dla niej tego, czego
chciała – powiedział chłodno.
- Nie mogłeś, czy nie chciałeś? – odparła.
- Nie mogłem iść z nią na bal! Potterowie…
- Och, proszę cię! Można było to załatwić na
tysiąc sposobów! Odpowiedni argument i Alexander KAZAŁABY wam iść razem! Ty
miałbyś swój pretekst, a Rose swój bal!
Scorpius
przetarł dłonią twarz.
- Jak długo miało to trwać? Jak długo miałem
ją jeszcze utrzymywać w tym kłamstwie, dla własnej wygody?
Arthemis
opadły ręce.
- Nie mogłeś jej dać jednego dnia?! Jednego
jedynego dnia!? Bez ukrywania się! Bez udawania! Jednego dnia?! Nie ty wolałeś
postawić miedzy wami jedyną rzecz, jaka jest dla niej święta! Rodzinę!
Arthemis po
raz pierwszy w życiu widziała Scorpiusa Malfoya bez drutu kolczastego, którym
się otaczał. Usiadł na ławce i wpatrywał się w nią wzrokiem, tak wrażliwym i
bezbronnym, zranionym wieloletnim chłodem, że miała wrażenie, że nigdy
wcześniej i nigdy więcej go takiego nie zobaczy.
- Arthemis… ona nie zasługuje na to
wszystko… A każda następna sytuacja, będzie gorsza i coraz bardziej
skomplikowana… Ja tego nie wytrzymam... Nie pozwolę jej na więcej poświęceń…
- Bo myślisz, że to poświęcenie będzie
konieczne… - westchnęła. – Pomyślałeś kiedykolwiek, że ona nie byłaby taka jaka
jest, gdyby nie została tak wychowana?
- Nie zrozumiesz tego – mruknął przybity. –
Nie wiesz co jej matka musiała znosić przez mojego ojca i dziadka… Oni mogą być
mili i tolerancyjni, ale są wyjątki. Ja jestem jednym z nich…
- Słuchałam jej płaczu – Scorpius drgnął,
jakby go uderzyła. – Widziałam, jak stara się opanować ten ból… Ale ty wolałeś
ją zranić, niż zaryzykować – dodała gorzko.
- Bo zraniłbym ją bardziej, gdyby się
okazało, że się mylisz… - odrzekł łamiącym się głosem.
Arthemis
zrobiła krok w jego kierunku, ale się zatrzymała. Zaczęła wyłamywać palce.
Scorpius spojrzał na nią drwiąco, jakby wiedział, że nie chce go dotknąć.
- Wiesz… przytuliłabym cię – zaczęła, a w
jego oczach pojawiło się nagłe przerażenie, - …ale boję się, że James, niczym
pies myśliwski, wywąchałby na mnie twój zapach, a to mogłoby się skończyć
krwawą jatką.
Scorpius
parsknął śmiechem. Spojrzał na nią lekko wilgotnymi oczyma i powiedział cicho:
- Po prostu bądź przy niej…
Arthemis przez
chwilę tak bardzo żałowała, że nie ma prostego rozwiązania tej sytuacji. Tak
bardzo, żałowała, że nie mogą być razem pomimo tego, że chcą…
Skinęła głowa.
- Będę…
Arthemis ledwie mogła powstrzymać
ból głowy, a chwilę później wpadła z deszczu pod rynnę. Albus spojrzał na nią
wściekłym wzrokiem, ale gdy minęła go obojętnie, zmieszał się. Naprawdę nie
miała teraz energii rozprawiać się jeszcze z nim.
Albus jednak
zawrócił i zatrzymał ją.
- Miałem prawo się wściec – zaczął obronnym
tonem
Arthemis siląc
się na cierpliwość westchnęła głęboko.
- Możesz się wściekać o co chcesz –
odpowiedziała mu. – Ale nigdy więcej nie decyduj za mnie, czy coś jest dla mnie
dobre, czy nie. James jest nadopiekuńczy. Więc jeżeli dla niego, coś jest
dopuszczalne, to nie rozumiem, czemu dla ciebie miałoby nie być? Nie traktuj mnie,
jak niedorozwiniętego dziecka, któremu trzeba założyć smycz. Nigdy mnie tak nie
taktuj – dodała ostrzegawczo.
- A gdy zacząłem się spotykać z Marią, to ty
niby się nie wtrącałaś?! – prychnął.
- Owszem. I to był mój błąd – przyznała
cicho. – Przyznałam ci rację, gdy powiedziałeś, że sam wiesz, że najlepiej, co
dla ciebie dobre. Ona do ciebie nie pasowała, ale ponieważ nie jestem tobą, nie
mogłam o tym decydować. I to właśnie James uświadomił mi, że nie jesteś
dzieckiem i jeżeli chcesz się sparzyć, to powinnam ci na to pozwolić, bo to
twoja sprawa, a ja mogę cię co najwyżej wspierać.
Albus przez
chwilę patrzył na nią gniewnie, a potem sfrustrowany przeczesał dłonią włosy,
zupełnie jak jego starszy brat i powiedział:
- Do cholery, mogłem przesadzić…
- Zraniłeś Jamesa i zraniłeś Lizbeth –
odpowiedziała mu bezlitośnie. – Moim zdaniem tak… przesadziłeś.
Spojrzał na
nią ze złością.
- Nie mieszaj do tego Lizbeth! Ona nie ma z
tym nic wspólnego!
- Al… to ona po mnie poszła, bo bała się, że
się pozabijacie. Skoro ja słyszałam twoją kłótnie z Jamesem, to ona również. I
wyobraź sobie, jak to musiało z boku wyglądać! – syknęła.
Albus patrzył
na nią jak kompletny matoł. Zacisnęła zęby, żeby nie trzepnąć go po głowie.
- Kłóciłeś się z bratem o dziewczynę,
twierdząc, że znasz ją lepiej i wypominając mu błędy z przeszłości – wydukała.
– Już wiesz, co sobie pomyślała Lizbeth?
- Ale przecież to głupie! Ja nigdy nie…
- Ja to wiem. Ale Lizbeth nie…
- Przecież nawet James wie, że ja nigdy nie…
- zaczął ze śmiechem Albus, ale chłodny wzrok Arthemis uciął jego wesołość.
Poczuł się koszmarnie źle. Gorzej. Gorzej niż gorzej, gdy w końcu dotarło do
niego, że kłótnia, która wyniknęła z chwili. Z jednego zdania, narobiła tyle
szkód. A jeszcze gorzej poczuł się, gdy zimna kula poczucia winy spłynęła mu do
żołądka. Co więcej wiedział, że to do niego należy wyprostowanie sytuacji. I
stało mu to kością w gardle.
Arthemis
odeszła, zostawiając go, żeby posprzątał bałagan, którego narobił.
Arthemis weszła do sypialni,
gdzie czekały już na nią Lily i Rose. Rose pilnie czytała książkę i robiła z
niej bardzo szczegółowe notatki. Lily patrzyła na nią z niezadowolonym wyrazem
twarzy.
- Co jest? – zapytała Arthemis, wodząc
wzrokiem od jednej do drugiej.
- Nie wiem. Rose nie chce mi powiedzieć –
burknęła obrażonym tonem Lily.
Rose spojrzała
na Arthemis wciąż przybitym i pełnym bólu wzrokiem.
- Zapewne dlatego, że mogłoby to wywołać
niepożądane efekty – odpowiedziała ostrożnie.
Lily uparcie
założyła ręce na piersi.
- Skoro ty wiesz, dlaczego ja nie mogę?
Rose z
poczuciem winy, odwróciła wzrok. Kochała Lily, jak siostrę, ale była co bądź…
wybuchowa…
- Dobra! Dobra! – powiedziała ze złością
Lily. – Nie mówcie mi! Bo po, co?! I tak nic nie będę mogła zrobić, prawda?!
Lily przecież nie musi wiedzieć, bo zrobi…
- Malfoy mnie rzucił – powiedziała cicho
Rose.
- … coś głupiego! To nic, że s-s-s-ta-ram…
ŻE, CO?!! – krzyknęła, wpatrując się w Rose.
Rose nie
odpowiedziała.
- A to fiut!
- LILY!! – krzyknęła oburzona Rose.
- To ty powinnaś rzucić jego! – powiedziała
ze złością i zaczęła krążyć po pokoju. – Och, niech tylko dorwę ten jego
ulizany łeb w swoje ręce!
Rose
wyprostowała się i zaczął bić od niej nieznośny chłód.
- Nie waż się – powiedziała ostrzegawczo.
- Ale… - zaczęła Lily, ale gdy Rose zmrużyła
powieki, potulnie skinęła głową.
- Proszę cię, żebyś zachowała to dla siebie…
- Dobrze – powiedziała cicho Lily, a potem
podeszła do Rose i objęła ją. – Nie zasługiwał na ciebie. – Arthemis widziała,
jak Rose zaczęła ponownie szybko mrugać, żeby odpędzić łzy. – Powinien zapłacić
za to, że cię skrzywdził…
Arthemis
spojrzała w okno. Przypomniała sobie Scorpiusa. Jego oczy. I wydawało jej się,
że on płaci. Nawet jeżeli nikt tego od niego nie zażądał…
Lily odsunęła
się od Rose na wyciągnięcie ramion i uśmiechnęła się szeroko.
- Mam coś, co poprawi ci humor i zepsuje go
Arthemis…
Arthemis
natychmiast ponownie się na niej skupiła.
Lily przeszła
przez pokój, podeszła do swojego łóżka i zaczęła wyciągać zza niego kufer. Nie
był to ich wielki szkolny kufer. Był o wiele mniejszy, ale i tak wydawał się
ciężki dla takiego chucherka, jak Lily.
- Przyleciało to, jak już wyszłyście ze
śniadania... – wysapała.
- Co to jest? – zapytała Arthemis,
podejrzliwym tonem.
- To moje drogie – zaczęła zadowolona z
siebie Lily i odpięła klamry na kufrze, otwierając go, - jest wasze balowe
wyposażenie!
Arthemis
jęknęła, jakby właśnie przeczytała wyrok swojej śmierci. Lily spojrzała
radośnie na Rose i jej uśmiech natychmiast znikł, gdy zobaczyła przepełniony
smutkiem wzrok kuzynki i jej bladą twarz. Rose odwróciła się i sztywnym,
wolnym, niemal bolesnym krokiem wyszła z sypialni.
Lily
przeniosła wzrok na Arthemis.
- Ale… - zaczęła.
Arthemis
skupiła na niej łagodne, wyrozumiałe spojrzenie.
- Daj jej trochę czasu – poradziła łagodnie,
a potem z nieszczęśliwym wyrazem twarzy podeszła do kufra i zapytała, nie do
końca żartując: – Mam się bać?
Minęły dwa dni i nic się nie
zmieniło. Może tylko Albus zamknął się w sobie jak żółw w skorupie i nie miał
zamiaru się stamtąd ruszyć.
Arthemis
wiedziała, że James nie ma zamiaru mu tego ułatwiać, szczególnie, że mocno
ubodły go słowa brata.
Rose… rzuciła
się w wir pracy, co nie zmieniało faktu, że widać było po niej, że coś się
stało, bo cała jej łagodność i spokój już jej nie otaczały. Chłopcy na razie
tego nie zauważyli, ale ona tak. Widziała to wręcz z przerażającą jasnością.
Arthemis
odciągnęła ręce od czarno-białej klawiatury fortepianu.
- Coś się dzieje? – James z zamkniętymi
oczyma leżał na małej kanapie i przez ostatnie pół godziny słuchał jak gra. Gdy
przestała, otworzył oczy i spojrzał na nią.
- Czemu tak myślisz?
- Bo to było ładne, ale smutne –
odpowiedział, podpierając się na łokciu.
Arthemis
spojrzała w okno. Jeszcze tydzień i nastanie marzec. Śniegi już stopniały, ale
liście nadal były uśpione i dojrzewały powoli, żeby zachwycić ich zielenią.
- Masz przede mną tajemnice? – zapytała
cicho. James wzmógł czujność, zastanawiając się nad odpowiedzią. Arthemis
odwróciła twarz w jego stronę i wtedy zdał sobie sprawę, że nie było to pytanie
podszyte żalem, podejrzliwością, czy strachem. Po prostu zwykłe pytanie.
- Tak – odpowiedział zgodnie z prawdą.
Skinęła lekko
głową.
- Ja też.
Ponieważ ona
nie zrobiła afery, on też jej nie zrobi, chociaż jego wewnętrzna część nagle
domagała się ujawnienia wszystkich jej sekretów. Żeby się uspokoić, wziął
głęboki oddech. Nagle jednak przyszło mu coś do głowy i stwierdził, że może da
się jakoś obejść tajemnicę. Usiadła i łagodnym głosem powiedział:
- Jednak jeżeli to ta tajemnica cię smuci,
to wolałbym o niej wiedzieć…
Spojrzała na
niego psotliwie, co oznaczało, że go przejrzała.
- Wszystkie tajemnice jakie skrywam nie
należą do mnie… Więc nie mogę ci ich zdradzić. Jestem przygnębiona, ale to
minie. Myślisz, że miłość zawsze wygrywa? – zapytała cicho. – Że zawsze udaje jej
się pokonać wszystkie przeszkody?
James przez
dłuższą chwilę wpatrywał się w nią zdziwiony. A potem poczuł się bądź, co bądź
niezręcznie. Jak miał jej udzielić odpowiedź na pytanie, nad którym się nie
zastanawiał? Owszem mógł jej udzielić natychmiastowej odpowiedzi w stylu: „Tak
oczywiście”, ale wiedział, że to by było trochę nie fair, dlatego przełknął
ślinę i zastanawiał się przez chwilę nad tym, co naprawdę o tym sądzi.
Arthemis na
niego nie patrzyła, więc trochę łatwiej było mu udzielić odpowiedzi.
- Myślę, że… tak, jeżeli się o nią walczy…
- A jeżeli walka jest niemożliwa? – odparła,
patrząc w okno.
- Walka zawsze jest możliwa – powiedział
James przez zaciśnięte zęby.
- A jeżeli ta walka przerodzi się w wojną,
która zostawi blizny? Często nieuleczalne rany?
- Jeżeli, jeżeli! – zirytował się i wstał. –
To tylko wymówki! – powiedział krążąc niespokojnie po pokoju. – Jeżeli tymi
pytaniami chcesz mi coś powiedzieć, to radzę ci mówić otwarcie, bo zaraz się
wkurzę!
- Już jesteś wkurzony – zauważyła łagodnie.
Spojrzał na
nią zmrużonymi oczyma.
- Wkurzam się, gdy czuję się zagrożony –
wyjaśnił przez zaciśnięte zęby.
Arthemis
przewróciła oczami.
- Nie zawsze chodzi o nas, James…
Założył ręce
na piersi, jakby chciał powiedzieć, że jej nie wierzy.
- Ok. – Arthemis odgarnęła włosy do tyłu. –
Załóżmy hipotetyczną sytuację, że zamiast do Gryffindoru trafiam do
Slytherinu... – Jamesowi oczy rozszerzyły się nieprawdopodobnie, ale Arthemis
nie mogła rozstrzygnąć czy to ze zgrozy, czy z niedowierzania. – Myślisz, że bylibyśmy
w tym samym miejscu?
James patrzył
na nią z chłodną irytacją.
- Po pierwsze, żeby trafić do Slytherinu
musiałabyś być kompletnym pustakiem...
Nagany we
wzroku Arthemis nie dało się nie zauważyć. James jedynie wzruszył ramionami.
- Chciałem tylko ustalić fakty – rzucił
lekko. - W każdym bądź razie pobawmy się w tę hipotetyczną sytuację. Cóż…
trudno mi to przyznać, ale wątpię żebyśmy byli akurat tym dokładnie miejscu. Po
pierwsze praktycznie do zeszłego roku nie wiedziałbym o twoim istnieniu…
- Dlaczego do zeszłego roku?
James uniósł
brew.
- Walka? Bitwy z Krwawymi Diabłami?
Oczywiście, że dostrzegłbym wtedy jedną z najbardziej widocznych w tamtym
czasie obrońców Hogwartu… Wątpię, żebyśmy razem startowali w turnieju w tym
roku, ale przyciąganie do ciebie byłoby zbyt silne… Może to by się nie stało w
Hogwarcie Arthemis, ale odnalazłbym cię – powiedział z głęboką pewnością. –
Poza tym sama mi to powiedziałaś… - dodał niespodziewanie.
Arthemis
patrzyła na niego zaskoczona.
- Co ci powiedziałam?
- Aury Arthemis – powiedział z szerokim
uśmiechem. – Ciebie też by do mnie ciągnęło…
Arthemis się
nie uśmiechnęła.
- A twoja rodzina? – zapytała cicho, a James
się spiął. – Byłabym ze Slytherinu… Gdybyś stanął przed wyborem: ja albo oni...
Czy nawet taką przeszkodę wytrzymałoby to uczucie?
James cały sztywny, wpatrywał się
w nią z pociemniałym wyrazem twarzy. Arthemis zaczęła się zastanawiać, czy
Scorpius nie miał racji. Czy cały ten czas nie miał racji?
James
przeszedł kilka kroków w jej stronę i przykucnął przed nią. Położył jej dłoń na
kolanie.
- Arthemis, jeżeli ktoś każe ci wybierać to
nie jest miłość. To nie jest rodzina…
Tak. Arthemis
też uważała, że to jest takie proste.
Skinęła głową
zgadzając się z nim.
- Ja też tak myślę… - przykryła jego dłoń
swoją.
- Nie rozmawiamy o nas – nie było to
pytanie, tylko stwierdzenie faktu.
Pokręciła
głową.
- Nie mogę ci powiedzieć.
James wstał i
odwrócił się od niej.
Przez chwilę
zastanawiała się, czy jest zły, ale wtedy powiedział:
- Nie musisz. Osobiście ściągałem Malfoya z
Flinta… I jeżeli jest na tyle głupi i tchórzliwy, że rezygnuje z Rose, bo boi
się naszej rodziny, to zasługuje na to by cierpieć…
Arthemis nie
odpowiedział. Nie mogła.
Trzy dni przed wyjazdem Arthemis
zbliżając się do dormitorium usłyszała podniesione głosy. Wyjęła różdżkę na
wszelki wypadek i otworzyła drzwi.
Rose stała
odwrócona do okna, a Lily przy otwartym kufrze od Victoire.
- Nie idę na żaden bal! – warknęła Rose.
- Owszem idziesz! Dostałaś wezwanie! –
odpowiedziała Lily.
- To nie jest żaden powód! To nie jest
zadanie turniejowe!
Lily zbliżyła
się do Rose i potrząsnęła nią.
- Przemierzysz tę sukienkę! Pójdziesz na ten
bal! I pokażesz temu dupkowi z czego zrezygnował! Będziesz dobrze się bawiła i
nie dasz mu tej satysfakcji, że cię zranił!!
- Lily, nie rozumiesz sytuacji – syknęła
Rose, wyrywając się.
- Jest palantem! To wiele wyjaśnia. Byłam w
stanie go tolerować, gdy byłaś z nim szczęśliwa! Każdy z nas by go zaakceptował
skoro dzięki temu byłaś szczęśliwa! – Lily odwróciła się od Rose. – Nie wiem,
co on sobie myślał, ale nagrabił sobie…
Lily odwrócona
do Rose plecami nie widziała wyrazu jej twarzy. Za to Arthemis widziała go
doskonale. I wiedziała ile dla Rose znaczyły te słowa. Ta całkowita akceptacja
jej wyboru. Mimo wszystko, co mówiła, w co wierzyła, zawsze był cień
nieufności, że jej wybór nie zostanie zaakceptowany przez ludzi, których kocha.
Lily dała jej nieoczekiwany dar i może właśnie dlatego jej ból stał się trochę
bardziej gorzki. Bo teraz miała pewność, że zachowanie Scorpiusa to był tylko
jego wymysł.
To z kolei
pobudziło jej złość. Wyprostowała się i niemal z chłodną satysfakcją podeszła
do Lily.
- Dobrze. Dawaj tę sukienkę – powiedziała
cicho.
Lily spojrzała
na nią, a potem na jej twarzy wykwitł równie wyrachowany uśmiech. Arthemis obserwując
jej doszła do wniosku, że wyglądają, jakby szykowały się na wojnę. Zanim jednak
dokonała strategicznego odwrotu, dziewczyny odwróciły się w jej stronę. I wtedy
zdała sobie sprawę, że już nie ucieknie. Dlatego poddała się i zamknęła za sobą
drzwi.
Albus po kolacji był mocno
rozdrażniony. No może nie rozdrażniony tylko… zestresowany? Podłamany?
Załamany? Winny? Cóż wszystkie te określenia pasowały w tym momencie do jego
uczuć.
Lizbeth
okazywała mu chłodną uprzejmość. Nawet nie mówiła mu „Cześć!” jak kiedyś. A to
utwierdzało do w przekonaniu, że Arthemis znowu miała rację. Cholera!
A to oznaczało
również, że miała rację, co do innych kwestii. Cholera!
Gdyby miał
chociaż jedną osobę, która mogłaby mu powiedzieć, co powinien zrobić!! Ale nie!
Jedyna taka osoba, która była dostępna w tej chwili nie pałała do niego
nadmierną sympatią…
Cóż, chyba
będzie musiał uciec się do łapówki. Westchnął.
Ostatnie
słodycze ze świąt…
Albus musiał
czekać na odpowiedni moment.
Potem czując
się, jakby wchodził do jaskini lwa w jednej ręce trzymając różdżkę, w drugiej
natomiast wielką bombonierkę czekoladek.
James akurat
przebierał się w spodnie od piżamy. Zerknął na niego i jego wzrok natychmiast
stał się lodowato zimny.
Albus zasłonił
się bombonierką, mając nadzieję, że James nie skrzywdzi słodyczy.
- Słuchaj wiem, że przegiąłem…
- Tak myślisz? – głos Jamesa był
niebezpiecznie spokojny.
Albus wolał,
gdy wrzeszczał i się wściekał. Mógł wtedy przynajmniej udawać, że wie co robić.
- Na Merlina, dawno się tak nie wściekałeś!
– burknął pod nosem, podchodząc trochę bliżej. – O co ta cała afera? Aż tak nie
przegiąłem…
- Chyba mamy odmienne zdanie na ten temat –
powiedział cicho James, ani trochę nie spuszczając z tonu.
- Masz ochotę mi walnąć?
- Nawet nie wiesz jak bardzo – mruknął pod
nosem James.
- Ale za co?! – krzyknął Albus. – Powinieneś
się cieszyć, że nie tylko ty ją chronisz! Ona jest dla mnie ważna!
James
zesztywniał. Spojrzał na Albusa wzrokiem, w którym mieszał się gniew,
niedowierzanie i coś co go zaskoczyło – strach.
Żachnął się.
Potem przeczesał włosy sfrustrowany, zaczerwienił się i doszedł do wniosku, że
jeżeli chce, żeby ich stosunki wróciły na rodzinny poziom, to musi to z siebie
wykrztusić.
Patrząc
wszędzie tylko nie na Jamesa wymamrotał:
- K…m j..a, ale… nie… je..m … w niej…
za…ko…ny…
James patrzył
na niego nie rozumiejąc, więc Albus zacisnął zęby i powiedział przez nie:
- Kocham ją, ale nie jestem w niej
zakochany.
Niemal
widział, jak część napięcia ulatuje z Jamesa. Ale nie całe. Skinął mu głową.
- Dobrze… - to było wszystko, co powiedział.
Albus wypuścił
ze świstem powietrze.
- Nawet słodycze cię nie przekonają? Jezu,
naprawdę musiałem przegiąć… Więc powiedz mi o co ci chodzi, albo walnij mnie
skoro ci to może pomóc.
- Po, co?
- Bo mam dosyć tej atmosfery – warknął
Albus.
- Nie trzeba było zaczynać!
Albus porzucił
swoją wcześniejszą skruchę na rzecz bronienia swoich racji.
- Martwiłem się o nią! Opowiedziałeś, co
zrobił Forsythe, ale nie to, jak się potem czuła!
- I nie wierzyłeś, że jestem w stanie się
nią zaopiekować! – warknął James. – Że gdybym musiał to zatargałbym ją do
szpitala, wbrew woli jej i jej ojca! Nie! Wolałeś rzucać oskarżenia! Arthemis
wie, co robi i wie gdzie jest granica! Jeżeli ją przekracza używam wszystkich
środków, żeby ją z niej cofnąć! Nie zamknę jej w klatce. Nie zrobię z niej
posłusznego zwierzątka, bo to by ją zmieniło! Jest jaka jest! Nie mam zamiaru
jej zmieniać! Uważasz, że ją narażam, a tak nie jest! Towarzyszę jej, gdy to
ona się naraża. Zrezygnowałbym z wszystkich tych niebezpiecznych przygód,
gdybym tylko miał pewność, że ona zrobi to samo. Ale nie zrobi! Ona chroni mnie
tak jak ja chronię ją! Nie zrozumiesz tego, Al! Nie czujesz tego! Że musimy się
uzupełniać, chodzić na kompromisy! Nie wierz co to znaczy czuć tę cholerną ulgę,
gdy śpi i nic jej nie jest! I pomimo całej wiary w jej umiejętności jaką masz,
nadal bać się, że zrobi błąd, że coś jej się stanie. Ale te wszystkie uczucia
są częścią nas i jeżeli mogę czuć ulgę, mogę też czuć strach!
Albus
przełknął ślinę, zastanawiając się, jak bardzo musiał być wkurzony jego brat,
że pod wpływem emocji powiedział mu to wszystko.
Wyciągnął w
jego stronę czekoladki.
- To dla ciebie.
James spojrzał
na niego z niedowierzaniem i odwrócił się nadal podminowany.
- Zawsze sobie z nią lepiej radziłeś. Może
dlatego, że wiesz, gdzie przebiega granica jej możliwości – powiedział cicho. –
Powinienem o tym pamiętać… Ja ją łatam, ale to ty zmuszasz ją, żeby na to
pozwoliła. O tym też powinienem pamiętać… Teraz już nie zapomnę.
James
odetchnął głęboko, odwrócił się i wyrwał mu słodycze.
- Jaki masz problem? – spytał, rozrywając
opakowanie. Nadal kryło się w nim pewne napięcia, jednak wrogie usposobienie
uleciało.
- Skąd pomysł, że ja…
James spojrzał
na niego protekcjonalnie.
- Obojętnie, jak kwaśna byłaby atmosfera nie
przygnałaby cię tu… - powiedział domyślnie.
Albus wydął
usta.
- Nie tylko ty i Arthemis byliście na mnie
wściekli – zaczął ostrożnie.
James uniósł
brew.
- Blondyneczka?
Policzki Albus
lekko się zaróżowiły.
- Tak, jak ty wyciągnęła błędne wnioski –
burknął.
- A kto jest za to odpowiedzialny? – zapytał
uprzejmie James.
- Zamknij się. Ona nie chce nawet ze mną
porozmawiać.
- Więc ją do tego zmuś – poradził mu James,
jakby była to najzwyklejsza rzecz na świecie.
- To wszystko? Twoje rady są warte tyle co
dziurawy but – rzucił niezadowolony Albus.
- Słuchaj… Dopóki z nią nie porozmawiasz, to
na nic wszystkie inne sztuczki. Słowa spowodowały zamieszanie, więc słowa
powinny je rozwiązać.
Albus odwrócił
się w stronę drzwi.
- Łatwo powiedzieć…
Ta ich randka była po prostu idealna, tylko pozazdrościć. Śmiałam się na cały głos podczas tych ich rozmów z ojcami 😂 Szkoda mi Rose o Scorpiusa, mam nadzieje że on przejrzy na oczy, albo oni go jakoś uświadomia. Dobrze ze miedzy Alem i Jamesem wszystko wróciło do ładu ;)
OdpowiedzUsuń