Dotarcie na bazar zajęło Arthemis ponad
czterdzieści minut. Znalezienie odpowiednio zniszczonego, wśród wielu
zniszczonych straganów trochę mniej.
Zaklinacz węży chyba jako jedyny nie wydawał
się być zdziwiony jej niecodziennym strojem. Skinął jej głową, nawet nie
przerywając gry. Arthemis z nieufnością przeszła obok hipnotycznie wijącego się
węża. Weszła do środka, a zaklinacz po raz kolejny w kółko zaczął odtwarzać
melodię. Nagle pod nią pojawił się wir, który ją wciągnął.
Chwilę później stała w tłumie przechodniów na
otoczonym niskimi budynkami placu. Tylko jeden trochę się wyróżniał. Był to
niewątpliwie ratusz.
Nikt nie zwrócił na nią uwagi, bo w tym tłumie
wyglądała identycznie, jak wszyscy inni. W tym organizatorzy się nie pomylili.
Przed wejściem na teren budynku sprawdziła mapę i wyryła sobie w pamięci
najlepszą trasę.
Potem jak gdyby robiła to codziennie, weszła
do budynku. Uważała, że nie jest to najlepsza pora. Poranki zawsze były ospałe,
dużo ludzie interesowało się nieswoim sprawami, żeby się dobudzić. Ona wybrałaby
inny czas. Albo noc, gdy załoga jest nieliczna, albo środek dnia, gdy kręci się
w takich miejscach tłum ludzi.
Ona jednak zmierzała na sam dół i musiała się
tam przekraść, tak by nikt jej nie zaczepił. To by miało katastrofalne skutki.
Nieznajomość języka zdradziłaby ją.
Na dwunastym piętrze stanęła przed wielką
czarną, przepastną otchłanią, a nigdzie nie było schodów prowadzących niżej.
Musiała to dokładniej zbadać. Na razie jednak przylgnęła ściśle do wielkiej
kolumny i schowała się w jej cieniu, gdy z otchłani wyłonił się człowiek,
normalnie jakby szedł po schodach.
Miał cienie pod oczami jakby nie przespał
nocy. Może przyszedł jego zmiennik? Hmm… musiała bardzo uważać. Wyciągnęła
różdżkę przed siebie i podeszła do czarnej czeluści. Była pewna, że są tu
schody, bo widziała ich kawałki. W miejscach, na które padał… śnieg?? Naprawdę
śnieg??W Marakeszu?? Środku budynku? Do
diabła, kto to wymyślił?! – zachciało jej się śmiać. Kiedy ostatnio miała
ochotę się śmiać?
Przygnębienie powróciło. Jednak była wdzięczna
za śnieg. Dzięki niemu widziała drogę i o ile się nie myliła w jednym miejscu
krople spadały w dół tworzą kałużę u stóp jakiegoś przedmiotu…
Odważnie wkroczyła na pierwszy stopień.
James wiedział, że zaklęcie na nie wiele czasu
mu się zda. Żadne usypiające zaklęcie nie miało takiej mocy jak eliksir. Ale
James miał przy sobie eliksir. Usypiający eliksir, ten, który Albus podawał
Arthemis, gdy była zbyt uparta i wycieńczona. Miał tego przy sobie pełno. Miał
zaopatrzenie, jak jakiś szurnięty lekoman.
Zaczekał jednak aż przyjdzie zmiana.
Sprężystym krokiem w końcu przyszedł zmiennik zmęczonego strażnika. Obsypywały
go drobne płatki śniegu i chyba był tym mocno zdziwiony. Pokazał jednak
koledze, że ma się niczym nie martwić i iść do domu.
James odetchnął z ulgą.Widocznie raczej nikt
nie próbował się tutaj zbyt często włamywać, więc nie widzieli zbytniego
zagrożenia.
James poczekał na odpowiedni moment i gdy
urzędnik szukał czegoś w biurku, on wlał mu sporą ilość eliksiru nasennego do
stojącej w wielkim kubku kawy.
Czytając najnowsze wydanie gazety, sięgnął po
kubek i upił łyk. Chwilę potem jego głowa z hukiem opadła na biurko. Dosłownie
trzy minuty później James usłyszał ciche kroki na korytarzu. Odwrócił się i
ujrzał kobietę o cudownych kształtach z włosami i twarzą skrytymi za chustami.
Szerokie spodnie osłaniały jej nogi, jednak spory odcinek brzucha był
odłoniety.
Poruszała się szybko i pewnie, szczególnie gdy
zauważyła, że strażnik śpi. Przeszła zwiewnie obok niego, a James niespodziewanie
dla samego siebie zareagował na nią, tak jak reagował tylko na jedną kobietę.
Zawsze uważał, że tylko Arthemis potrafi go tak poruszyć. Czuł się rozczarowany
samym sobą, że tak nie jest.
Przystanęła i skierowała głowę dokładnie w
kierunku, gdzie stał.
Chwilę potem pochyliła głowę w pokorze, jak
mają zwyczaj arabki i podeszła do drzwi za biurkiem strażnika. Miały siedem
zamków. I jeszcze dziwną blaszkę. Podeszła do strażnika i puknęła go w ramię, z
różdżką gotową do zaklęcia. Gdy nie zareagował, zaczęła przetrząsać biurko i
jego kieszenie. Gdy nachyliła się pomiędzy chustą osłaniającą większość jej
twarzy i tą zasłaniającą jej włosy, dojrzał jej oczy. Ocienione rzęsami,
ciemnoniebieskie jak wieczorne niebo oczy.
Arthemis.
Mógł się od razu domyślić, zawsze serce biło
mu szybciej, gdy była gdzieś w pobliżu. Poza tym któż inny dotarłby tutaj tak
szybko.
Przez chwilę miał okropną ochotę dotknąć jej.
Powiedzieć, że tutaj jest, ale tego nie zrobił. Mogło to mieć katastrofalne
następstwa.
Rozproszyć ją tak jak rozproszyło jego. W
jednej chwili zadania stojące przed nimi straciły na znaczeniu. Liczył się
tylko ten mur między nimi, jego poczucie winy, tęsknota za nią.
Nie. Lepiej, żeby go nie widziała.
Chociaż to, że przystanęła zaraz na początku i
spojrzała na niego, świadczyło o tym, że doskonale zdaje sobie sprawę z jego
obecności.
Może więc ona też nie chciała z nim rozmawiać?
Arthemis tymczasem wyciągnęła pęk kluczy,
każdy z nich był inny i każdy miał inną końcówkę.
James obserwował jej poczynania. Po pięciu
minutach wszystkie siedem zamków było otwartych. Arthemis odwróciła się do
strażnika i zacisnęła usta.
James z fascynacją wpatrywał się, jak grzebie
przy błyszczącym staniku arabskiego stroju i wyciągnęła, jakby szpilkę? Czy
agrafkę?
Podeszła do strażnika, odsłoniła kawałek jego
kołnierzyka i ukłuła go z tyłu poniżej karku. Ranka była tak mała i
niewidoczna, że niemal nie krwawiła, jednak po chwili Arthemis wycisnęła z niej
krople krwi, którą umazała sobie palec. Położyła go na srebrnej blaszce poniżej
zamków. Drzwi niespodziewanie rozsunęły się przed nią jak wrota sezamu.
James z ciężkim sercem patrzył jak znika. Dostrzegł
chwilę jej wahania, jakby chciała się odwrócić.
Chwilę potem ruszył w dalszą drogę. To jeszcze
nie był koniec zadania.
Gdy za Arthemis zamknęły się wrota do
Narodowego Archiwum Maroka, przymknęła oczy.
Czemu się nie odezwał? Czemu się ukrywał? Czy
nie wiedział, że tak bardzo potrzebowała chociaż jednego jego słowa??
Do diabła, potem to sobie wyjaśnią! To zadanie
już długo nie potrwa.
Nie wzięła jednak pod uwagę tego, że znalazła
się w sali o powierzchni równej trzem boiskom do quidditcha.
James zaczepił pierwszego lepszego przechodnia
i pokazał mu kopertę. Koleś od razu zrozumiał o co mu chodzi i na jakimś
świstku papieru narysował mu drogę na pocztę. James obejrzał się na budynek
ratusza. W sumie to wcale ratusza nie przypominał, już bardziej jakiś meczet,
czy coś… Gdzieś tam na samym dole była Arthemis, a on musiał ją zostawić.
Do diabła!, zaklął w myślach ruszył szybkim korkiem na pocztę. Większość
jego przeciwników pewnie już odebrała swoje przesyłki. Tylko, że żaden z nich
nie musiał sprawić, żeby w Marakeszu spadł śnieg…
Gdy dotarł na pocztę i napisał urzędniczce na
kartce swoje imię, bo za nic nie mogła go zrozumieć, gdy mówił. Pokiwała głową
i pośpieszyła wyjąć z odpowiedniej przegródki niewielki pergamin. James
podziękował i wyszedł.
Gdy znalazł się już pod zachmurzonym niebem
otworzył instrukcję. Kolejna mapka. A pod nią słowa:
Na mapie oznaczono budynek.
Namierz go i zabezpiecz, żeby twój partner bez przeszkód mógł wejść do środka.
Następnie staw się na miejscu spotkania i weź ulotkę od jednego z chłopców
roznoszących je. Będą na niej dalsze instrukcje.
Arthemis od pół godziny szukała odpowiedniej
przegródki. Odpowiedniego działu, odpowiedniej półki, regału, czy szuflady.
Dziękowała tylko za jedno, że dawno dawno temu jakiś mądry człowiek stwierdził,
że świat będzie się posługiwał cyframi arabskimi, bo te ich dziwne literowe
znaczki, zupełnie nie wyglądające jak literki, przypominały bardziej szlaczki
niż rzeczywiste znaki graficzne. To już Japończycy mieli bardziej czytelny
alfabet…
Biegła wzdłuż niekończącego się korytarza,
przesuwając wzrokiem po ciągu olbrzymich regałów i szuflad ciągnących się od
ziemi po sufit.
W końcu jednak odnalazła właściwy kwartał i
właściwą szufladę. Problem był tylko taki, że znajdowała się mniej więcej na
wysokości trzech metrów.
Wydeła usta. Nie powiedzieli, że ma ze sobą
wziąć drabinę…
No dobra, westchnęła i z całej siły
nogą próbowała wyłamać rączkę od najniższej szuflady. Trzymała się nieźle, więc
można było zaryzykować. Arthemis złapała się szuflady, która odrobinę się
wysunęła, ale nadal można było się jej trzymać.
Praktycznie przylegając do regału tylko siłą
woli, wspinała się coraz wyżej. Dwa razy mało nie spadła, gdyż natrafiła na
szuflady, których rączki były rozgrzane jak metal, który długo leżał w
płomieniach. W takich chwilach musiała bardzo uważać i wykazać się
wygimnastykowaniem, nieprzystosowanym do jej ciała.
W końcu jednak chwyciła za swoją szufladę i
jedną ręką przytrzymując się, drugą próbowała delikatnie wysunąć przegrodę.
Poddała się z taką ochotą, że zanim Arthemis zdążyła się czegoś chwycić
szuflada wysunęła się do końca, Arthemis tracąc równowagę pociągnęła ją za sobą
i spadła trzy metry w dół.
Odpadając od regału nie krzyknęła. Nawet nie
zaklęła, ale gdy tylko wylądowała na ziemi, rozległ się wrzask bólu, który
echem potoczył się po wielkiej hali. Uderzająca z łoskotem o ziemię szuflada
również nie przysłużyła się ciszy.
Z oddali dało się słyszeć głosy, które przez
chwilę zmroziły Arthemis. Jednak ponieważ dało się wyczuć w nich strach i
dochodziły z różnych miejsc na Sali, szybko zdała sobie sprawę, że to po prostu
inni zawodnicy.
Z jej oczu mimowolnie wycisnęły się łzy.
Do diabła! Dlaczego zawsze ta ręka?! –
zapytała los. Bała się nawet na nią spojrzeć, tak mocno mdliło ją z bólu. W
końcu jednka odważyła się to zrobić.
Jej nadgarstek w jednej chwili spuchł do rozmiaru
arbuza, a trzy z pięciu palców lewej ręki sterczało pod dziwacznymi kątami.
Dosłownie jakby nagle postanowiły być zwrócone w przeciwną stronę. Prawą ręką
wysupłała z kieszeni różdżkę i drżącym głosem, szepnęła:
- Ferula! – bandaże owinęły się na
ręce, wyciskając nowe łzy z jej oczu.
Oddychając głęboko, żeby opanowac ból długą
chwilę żałowała, że tym razem nie ma przy sobie plecaka. Ale nie pozwolono jej
go wziąć bo wyladałby podejrzanie. Co za brednie…
Na kolanach, z obitymi pośladkami i lekko
pogruchotanymi kośćmi, zaczęła szukać odpowiedniej kopery, wśród setki
porozwalanej na podłodze.
Straciła w ten sposób kolejne piętnaście
minut. W końcu jednka jej się udało. Nie wolno było jej otwierać koperty więc
przeczytała tylko destynację i z trudem wstała z kolan.
Ponieważ nie miała gdzie indziej wsadziła
kopertę za ozdobny stanik i z różdżką w ręku, pobiegła do wyjścia. Po drodze
natrafiła na sześciu innych zawodników, ale jedno spojrzenie wystarczyło, by
zrezygnowali z zamiaru zaczepienia jej.
Dotarła do wielkich drzwi z arabskim łukiem,
właśnie się zastanawiała, jak je otworzyć, gdy dosłownie stanęły przed nią
otworem. Już otwierała usta, żeby oszołomić tego kto za nimi stał, gdy jeden z
Amerykanów podniósł ręcę, jakby się poddawał. W pierwszej chwili nie poznała go
z powodu dziwnego arabskiego stroju i turbana na głowie.
Arthemis opuściła rękę.
- Strażnik śpi?
- Jak aniołek… Ale jest już nieźle
pocharatany.
Arthemis przeszła obok niego i
zobaczyła, że na rękach i przedramionach strażnika jest pełno nacięć i nakłuć.
Widocznie nikt nie miał problemu z rozszyfrowaniem blaszki przy zamkach…
- Mogliście to zrobić subtelniej! –
syknęła. Nie powinno być tutaj żadnych śladów ich obecności. No, ale jeżeli
kogoś złapią to nie będzie jej wina. Ona będzie już daleko stąd.
- Nie bój żaby… Mam przy sobie
dyptam, to go posklejam… A może tobie pomóc? – rzucił spojrzenie na jej
obwiązaną rękę. Jej bladoszara twarz również nie wyglądała zdrowo.
Pokręciła energicznie głową.
- Cóż… jak zawsze pierwsza… -
westchnął i przeszedł przez drzwi do archiwum. Jakby nie patrzeć byli
przeciwnikami.
Arthemis musiała się stąd wydostać szybko i
niezauważona, wiedziała o tym. Chociaż miała już gotowy pomysł jak wybrnąć z
sytuacji, gdyby jednak została złapana.
Była już w głównym holu. Czuła powiew świeżego
powietrza od otwartych drzwi gmachu, gdy szła spokojnie w stronę wyjścia. I
dopiero wtedy szczęście ją opuściło…
James w końcu znalazł swój cel. Stał przed
wyjątkowo bogatym domem w co dziwne raczej greckim stylu. Należy tu dodać, że
była to mugolska rezydencja.
I Arthemis miała tu wejść? Po, co?
Musiał jednak myśleć praktycznie. Co może
wyciągnąć mugoli na cały dzień z domu, bez ryzyka, że nagle wrócą?
Jakieś zwierzę? Może duch? Nie…raczej nic co
byłoby podejrzane i bardziej ich przestraszyło, niż wywabiło z domu.
Może zawaliłby im dach? Nie lepiej nie… To
tylko niepotrzebne szkody.
Może tak ich skonfundować? Niee… to wymagało
zbyt wiele zachodu. Ale mógł skonfundować kogoś innego…
Następne dwadzieścia minut zajęło mu
znalezienie odpowiedniej osoby. Osoby w mundurze. Nie był pewien, ale chyba był
to policjant, więc się nadawał.
Przy pomocy zaklęcia, dzięki któremu nie
musiał nawet zmieniać swojego zaklęcia, dokładnie przedstawił mu swoją
propozycję, a on z ochotą na nią przystał.
James odprowadził go pod dom, o który mu
chodziło.
Otworzyła mu pani domu, która z pewnością
Marokanką nie była. Policjant zaczął jej coś tłumaczyć, a ona z szeroko
otwartymi oczyma, przejęta kiwała głową. Następnie zaczęła coś krzyczeć, chyba
po włosku do wnętrza domu.
A oto, co powiedział jej policjant i przez co
nagle zaczęła się tak szybko organizować i zbierać do wyjścia razem z całą
rodziną:
- Witam! Bardzo mi przykro, ale
musimy państwa ewakuować. Pękła rura z gazem i cała dzielnica jest ewakuowana,
chociaż nie ma bezpośredniego zagrożenia. Jako pierwszych dla bezpieczeństwa
ewakuujemy państwa. Czy byłaby pani łaskwa opuścić dom razem z całą rodziną?
Oraz przekazać nieobecnym jej członkom, że aż do wieczora dom będzie niezdatny do
zamieszkania? Wyeliminowanie zagrożenie powinno potrfać co najmniej osiem
godzin…
James pogratulował sobie geniuszu. Mugole
zawsze błyskawicznie reagowali na takie zagrożenie. No to miał ich z głowy.
Przy rezydencji spędził jeszcze pół godziny, żeby sprawdzić, czy aby na pewno
wszystko jest już załatwione. Gdy rodzina opuściła rezydencję. Zdjął z
policjanta zaklęcie. Człowiek jak gdyby nigdy nic wrócił na swój posterunek.
Teraz musiał iść na ulicę główną i znaleć
kolesia od ulotek.
Idąc w odpowiednim kierunku walczył ze sobą i
z chęcią, żeby zaczekać i zobaczyć, kiedy przyjdzie Arthemis. Odczuwał
niesłabnącą potrzebę sprawdzenia, czy nic jej nie jest. Jednak zadanie polegała
no tym, że każde z nich miało coś do zrobienia, prawda?
Tylko o to mu chodziło… Tylko o to.
Arthemis została złapana przez strażnika,
zaraz przy wyjściu. Starała się wyglądać bezbronnie i smutno. Nie było to
trudne, gdyż z bólu ją mdliło i to nie mało.
Strażnik coś do niej powiedział. Spodziewała
się ostrego tonu, a zamiast tego dostrzegła troskę w jego oczach.
- Do you speak english? – zapytała
bezradnie.
Strażnik zamrugał zaskoczony, ale pokiwał
głową i kazał iść za sobą. Przyprowadził ją do innego z urzędników i coś
wyjaśniał.
Arthemis zaczęła się denerwować i niecierpliwić.
Urzędnik się uśmiechnął do niej zapytał po angielsku, ale z bardzo silnym
akcentem:
- Co się pani stało w rękę?
Ach, więc o to chodziło!!
- Ktoś mnie popchnął, upadłam i
skręciłam nadgarstek – wyjaśniła niemal płaczliwie. – Jestem tutaj pierwszy raz
i wydawało mi się, że ktoś będzie mi mógł pomóc. Nie wiem jak dojść do
wakacyjnego domu mojego wuja – kłamała jak z nut bez zająknięcia. – Czy mogliby
mi panowie wskazać drogę na – wyśpiewała adres z pamięci.
Ochoczo pokiwali głowami. Ten, który znał angielski
powiedział jednak:
- Tylko, że najpierw musimy panią
opatrzyć…
Nie ma mowy, pomyślała Arthemis.
- Nie ma takiej potrzeby. Mój wuj
jest uzdrowicielem, a nie chciałabym zawracać panom głowy. Za godzinę będzie po
wszystkim…
Popatrzyli na siebie, ale skinęli głowami.
- Wie pani, że jest dzisiaj trzecim
obcokrajowcem w tak młodym wieku, którego spotykamy? – rzucił urzędnik.
Zamrugała zdziwiona i poczuła, że znalazła się
na grząskim gruncie. Widocznie jednak w Marakeszu nie przywiązywano zbyt
wielkiej wagi do kobiet, bo nikt jej z tamtymi nie połączył.
- Zaraz zawołam kogoś kto zawiezie
panienkę na miejsce – zaproponował urzędnik.
- Nie! Nie ma takiej potrzeby! –
powiedział trochę za szybko Arthemis.
- Ależ jest! Powinna pani jak
najszybciej dostac pomoc medyczną! Pani wuj na pewno się panią zajmie, ale
czemu mielibyśmy narażać panią na trudy podróży!
- Nie chciałabym sprawiać kłopotu –
mruknęła przepraszająco Arthemis, która walczyła z poczuciem winy, że włamała
się tutaj, wyniosła coś stąd i jeszcze kryła pewnie z szesnaście osób, które
robiły dokładnie to samo… No, ale oni powinni o tym doskonale wiedzieć. W końcu
to olimpiada…
Chociaż nic na to nie wskazywało… Może więc
wiedzieli tylko szefowie tego miejsca?
Chwilę później zanim zdążyła zaprotestować
została posadzona na latającym dywanie i wzbiła się w przestworza siedząc za
kolesiem, który jak nic, kojarzył jej się z taksówkarzem.
Trzy minuty później była już przed imponującą rezydencją.
Bardzo szybko pozbyła się przewoźnika i w
końcu odetchnęła z ulgą.
James nie musiał szukać. Sami go znaleźli.
Może dlatego, że jego ubranie jednak trochę różniło się od innych. Był ubrany
zdecydowanie ciemniej i cieplej. Jakby spodziewał się, że zaraz spadnie na
niego deszcz. Cóż, powinni się cieszyć, że nie miał rękawiczek i szalika…
Podszedł do niego chłopak i niemal dostając
słowotoku wciskał mu w rękę ulotki, między kolorowymi, znalazł jedną zupełnie
białą. W wielu językach, zapisane były tam te same słowa.
„Jak
dobrze znasz swojego partnera?
Musisz podjąć decyzję. Ruszyć w
drogę powrotną do punktu wyjściowego, wierząc, że on ze swojego miejsca zrobi
to samo, bądź zaczekać na niego i wrócić razem z nim. Zadanie skończy się z
chwilą kiedy obydwoje zawodników znajdzie się w bazie.
Macie czas aż zegar wybije
dwanaście uderzeń..
Powodzenia!”
James od razu wiedział, co zrobić.
Nie musiał się nawet przez chwilę zastanawiać. Usiadł sobie w mdłym słońcu na
murku obok straganów. Według niego jak najbardziej zbierało się na deszcz.
Siedział przez chwilę, ale miał tego pecha, że
nie miał co robić. Nie miał nad czym myśleć, czego planować.
Powrócił obraz Arthemis w zwiewnym arabskim
stroju. Uśmiechnął się na tę myśl. Miał nadzieje, że weźmie go ze sobą do
Anglii. Chociaż tylko na jego użytek… Jak na jego gust innym zdecydowanie zbyt
wiele odsłaniał!
Chwilę później przypomniał sobie jednak, jak
stanęła w małym korytarzu i spojrzała na niego, ukrytego pod peleryną nic nie
mówiąc.
Jak przystanęła przed wejściem, jak gdyby
chciała coś powiedzieć…
Nie odezwała się jednak.
Im bardziej cofał się wstecz tym bardziej
ciemne myśli go ogarniały.
Jak uśmiechnęli się do siebie, a on się
odwrócił. Jak odrzucił ją, gdy chciała się z nim połączyć myślami. Jak odmówił
towarzyszenia jej gdziekolwiek. Jak ignorował to, że coraz bardziej smutnieje,
oddala się, aż w końcu w ogóle przestała do niego mówić…
Nic dziwnego… Gdyby był na jej miejscu…
Nie… Nie miał tu po, co czekać.
Arthemis kilkanaście razy zastukała do drzwi i
dzwoniła, żeby sprawdzić, czy może bezpiecznie wejść do środka. Ponieważ nikt
nie zareagował uznała, że nikogo nie ma. Otworzyła sobie zaklęciem drzwi i
weszła do ogromnego holu.
Niezły ten domek, pomyślała. I bardzo
grecki. Zbyt zimny i czysty jak na jej gust. Jednak właśnie dzięki temu, że
wszystko tutaj miało swoje miejsce, a ład był niezachwiany bez problemu
znalazła wazę. Stała na postumencie zaraz przy olbrzymich schodach.
Wyjęła stamtąd zwitek pergaminu, a na jego
miejsce włożyła kopertę.
Czym prędzej wyszła z rezydencji. Gdy była już
daleko od niej niezgrabnie prawą ręką, jednocześnie trzymając różdżkę,
rozwinęła pergamin. Jej lewa dłoń nie nadwała się do niczego. Bolała przy
każdym ruchu ciała, tak, że na twarz Arthemis występowały kropelki potu, gdy
zaciskała zęby, żeby nie jęczeć.
Wiadomość brzmiała:
Gratulacje!
Przed tobą ostatnie zadanie.
Wróć do bazy sama, bądź jeżeli
sądzisz, że twój partner na ciebie czeka idź na plac główny w mieście. To
bardzo ważne co wybierzesz, gdyż musi się zgadzać z decyzją twojego partnera.
Zachowaj tę wiadomość jako dowód
wykonania zadania.
Zadanie kończy się z chwilą gdy
zegar wybije dwanaście uderzeń!
Powodzenia!
Arthemis poczuła najpierw rozczarowanie, że
musi gdzieś jeszcze iść, jednak gdy pomyślała, że zaraz spotka się z Jamesem,
przeszło jej i ruszyła w stronę placu.
James od czterdziestu minut był już w punkcie
początkowym. Uważał, że Arthemis powinna się pojawić najwyżej piętnaście minut
później. Ewentualnie dwadzieścia pięć. Jednak jej nie było już od godziny, a
było już za dziesięć dwunasta. Co więcej za ścianami dziwnego arabskiego pałacu
o wielu łukach ozdobionych kolorowymi mozaikami, deszcz padał nieprzerwanym
strumieniem.
Większość zawodników już wróciła. Jeszcze
chyba tylko czterech poza nim czekało na swoich partnerów, a jedna z par
jeszcze w ogóle nie wróciła.
Do cholery, gdzie ona jest!! – zaczynał się
denerwować. A gdzies pod tym kryła się po prostu wiedza, że ona by na niego
czekała. Bez względu na wszystko, czekałaby na niego…
To wywoływało jeszcze większe poczucie winy i
zdenerwowanie.
Chwilę wcześniej dołączył do niego Albus, bo
wszystkie inne dziedziny zakończyły już swoje zadania i James miał się czym się
zająć opowiadając mu o wyprawie latajacym dywanem.
- Jeszcze nie wróciła? – zapytał
teraz.
James bez słowa pokręcił głową.
Trzy minuty poźniej ktoś zaczął
wchodzić po schodach. Słychać go było wyraźnie, bo klapiące od deszczu buty,
dawały o sobie głośno znać.
James zerknął w dół szerokich, marmurowych
schodów z nadzieją, że to Arthemis. To była ona. Przemoczona do suchej nitki,
ale nie to go najbardziej poruszyło.
Była zgaszona. Jakby… wypalona. Zerknęła na
niego bezdennie smutnymi oczami i poszła prosto do organizatorów oddać dowód
ukończenia zadania.
Beverly Vane skinęła głową i dołączyła go do
pozostałych dokumentów, potem jednak powiedziała:
- Chcielibyśmy porozmawiać z panią,
pani opiekunem i partnerem…
Arthemis zmarszczyła brwi, ale bez słowa
wzruszyła ramionami. Wywołało to falę kłującego bólu od nadgarstka aż po
łokieć, ale zacisnęła zęby.
Pan Murphy zajął jej miejsce, ona natomiast
zaprowadziła ją, Forsythe’a i równie zdziwionego Jamesa do pomieszczenia
służącego im za gabinet. Siedział w nim człowiek, którego Arthemis nie widziała
od rozpoczęcia olimpiady w Irlandii. Agravain Anglestone.
Spojrzał na nia spokojnie zza biurka.
- Jeden z zawodników poinformował nas
o kilku szczegółach na pani temat, panno North – powiedział. W jego sposobie
mówienia było coś dziwnego. Jakby jego język pozbawiony był akcentu.
Jego słowa sprawiły, że Arthemis zesztywniała.
Wpatrywała się w dyrektora olimpiady rozszerzonymi oczyma.
- Podobno potrafi pani czytać w
myślach, porozumiewać się na odległość… Widzieć historię przedmiotów dotykiem…
A i to pewnie nie wszystko… Czy to prawda?
To było pytanie retoryczne. Nie było sensu
zaprzeczać, więc Arthemis skinęła głową.
Wystąpił przed nią Forsythe.
- Nie sądzę, żeby to miało
jakiekolwiek znaczenie! W regulaminie nie ma powiedziane, że nie wolno
startować osobom o ponadnormatywnych zdolnościach!
- Nie ma tam nic takiego zapisane, bo
nie spodziewaliśmy się, że ktoś taki istnieje… - odparła mu oburzonym głosem
Beverly Vane, a Arthemis te słowa zabolały. Poczuła się jak kosmita. Jak wybryk
natury.
Była wyczerpana uczuciowym chłodem, który ją
otaczał od jakiegoś czasu. Traciła wtedy siłę. Jej bariera słabła. Czuła coraz
więcej, a to nie wróżyło dobrze.
- To nie ma nic do rzeczy! –
powiedział gwałtownie James. – Arthemis może brać udział w olimpiadzie, jak
każdy inny zawodnik! Nie widzę różnicy między tym, co ona potrafi a na przykład
byciem animagiem! Sprawdzaliście może, którzy z tych zawodników są animagami?!
Nielegalnymi?! A może któryś z nich jest wężousty! To też sprawdzaliście?!
Arthemis poczuła się odrobinę lepiej, gdy to
usłyszała. Wstąpiła w nią nowa energia, chociaż szybko ulatywała.
Beverly Vane po wywodzie Jamesa, też jakby
zamknęła się w sobie.
- Umiejętności panny North znacznie
wykraczają poza tamte zdolności – wtrącił pan Anglestone. – Używanie ich
mogłoby być bardzo niesprawiedliwe wobec innych zawodników. Ta olimpiada służy
sprawdzaniu waszych magicznych zdolności, nie, nadzdolności…
Tym razem James nie mógł nic powiedzieć. Nawet
Forsythe musiał przyznać organizatorowi rację. Natomiast Arthemis uśmiechnęła
się lekko i wcale nie było w tym szczęścia. Po prostu skrzywienie warg, gdy
spojrzała na Anglestone’a.
- Używanie ich owszem byłoby
niesprawiedliwe… Nie ma jednak dowodu na to, że ich używam…
- Nie ma również na to, że ich nie
używasz – zwrócił jej łagodną uwagę dyrektor.
- Nie. Fizycznie nie. Ale logicznie
wszystko na to wskazuje…
- Co masz na myśli? – zapytał,
opierając brodę na splecionych dłoniach i nachylając się w jej stronę
zaciekawiony.
Arthemis podeszła do wypolerowanego złotego
czajniczka stojącego jako ozdoba na półce. Pomimo wielokrotnego czyszczenia
znać było na nim upływ czasu.
- To dość stary przedmiot, prawda?
- Artemis, nie… - szepnął do siebie
James, widząc jak bierze go w prawą dłoń. Po chwili jej powieki opadły, a brwi
zmarszczyły się, jakby z powstrzymywanego bólu. Sekundę później z jej nosa
wypłynęła stróżka krwi, kórą otarła o rękaw na ramieniu.
- Widzi pan… - powiedziała znacznie
ciszej niż wcześniej. - Żeby wykorzystać swoje zdolności… muszę zdjąć blokadę.
A wtedy wszystko bombarduje moje zmysły, wywołując fizyczne reakcje. Niech pan
mi powie, kto normalny, podczas takich niebezpiecznych zadań, osłabiałby samego
siebie, a tym samym obciążał partnera? Po używaniu swoich zdolności jestem
częściowa niezdolna do wykonywania wielu czynności, a jeszcze większym
zagrożeniem jest atak organizmu. Przeżyłam to kilka razy i wcale nie jestem
pewna, czy przeżyje, jeżeli zdarzy się to po raz kolejny – Arthemis
przesadzała, ale chciała, żeby ten człowiek dobrze ją zrozumiał. – Poza tym,
jeżeli wykorzystywałabym swoje zdolności, dotarłabym tu dzisiaj jako ostatnia,
po godzinnym czekaniu na swojego partnera na placu, podczas ulewy?
James poczuł, jakby tony kamieni opadły mu na
ramiona, a każdy miał napis: WINNY.
- Czy jest to dla pana dostatecznie
logiczny dowód niewinności? – zapytała Arthemis po chwili.
Anglestone wpatrywał się w nią bardzo długo,
jednak po chwili skinął głową na znak, że rozumie.
- W takim razie nie zostaniecie
wykluczeni z olimpiady. Jednak za to, że nie poinformowaliście nas o sytuacji,
co byłoby najrozsądniejszym wyjściem, - pan profesor przyzna mi rację –
zostaniecie ukarani stratą punktów. Zdegradujemy was do ostatniego
kwalifikującego się do następnego zadania miejsca.
Arthemis i James niechętnie zgodzili sie,
kiwając ponuro głowami.
- W każdym bądź razie, dziękuję za wyjaśnienia
i do zobaczenia podczas następnego wydarzenia.
Forsythe pożegnał się z organizatorami, gdy
Arthemis szybkim krokiem wyszła jako pierwsza, a James zaraz za nią. Za
drzwiami czekał na nich Albus.
- Co jest? – zatrzymał go.
- Dowiedzieli się o jej zdolnościach.
Ktoś ją wsypał… - mruknął półgłosem James i poszedł za wyraźnie zdenerwowaną
Arthemis.
Nie zauważył, że Albus zrobił się blady jak
ściana. Po chwili jednak jego twarz zmieniła się w kamień, a mina nie wróżyła
zbyt dobrze.
James chciał zatrzymać Arthemis, powiedzieć
jej, że wszystko będzie dobrze i że przykro mu, że się rozminęli. Zobaczył, że
zatrzymał ją Amerykanin i usłyszał jego słowa:
- Jeszcze tego nie wyleczyłaś? Jak
tak dalej pójdzie, będą musieli ci amputować rekę.
James rozszerzył oczy, widząc prowizoryczny,
zabrudzony, przemoczony i totalnie bezużyteczny kawałek bandaża, byle jak
owinięty wokół jej lewego nadgrastka i palców.
- Tam jest medyk – dodał usłużnie,
wskazując jej palcem otwarte drzwi. – Wiesz… jesteś jedyną dziewczyną w naszym
towarzystwie. Wszystkie inne odpadły. Musimy o ciebie dbać! – dodał ze
śmiechem.
Arthemis uśmiechnęła się nieznacznie, a
ponieważ bolało ją jak diabli, bała się co się stanie podczas podróży
świstoklikiem i naprawdę nie chciała stracić ręki - poszła we wskazanym
kierunku.
James pośpieszył za nią. Gdy wszedł siedziała
już na krześle, a dobroduszny starszy jegomość w białym kitlu rozwijał jej
zabrudzony opatrunek.
- Zobaczmy, co tu się stało…
- Upadłam – wyjaśniła cicho Arthemis.
Gdy bandaż opadł zapadła chwila ciszy, gdy
uzdrowiciel wpatrywał się w jej powyginane palce. James poczuł żółć w gardle i
zrobiło mu się słabo na myśl o tym, że przez ostatnie godziny chodziła
wytrzymując taki ból…
- Chyba z bardzo wysoka, był ten
upadek – mruknął uzdrowiciel.
- Czemu nie powiedziałaś? – zapytał
cicho James, podchodząc bliżej. Zacisnęła usta i nie odpowiedziała.
- Cóż… trzeba je nastawić – westchnął
medyk. – Zaklecie zrastające tutaj niewiele pomoże bez porządnego nastawienia…
Zaraz zawołam kogoś, żeby cię przytrzymał…
- On mnie przytrzyma – powiedziała
Arthemis spokojnie.
James w pierwszej chwili ucieszył się, zaraz
jednak zdał sobie sprawę, że Arthemis po prostu ma bardzo nadwątloną blokadę,
więc wolała kogoś kogo znała…
Pewnie gdyby był to Albus wybrałaby jego.
Jednak tym razem obok niej był tylko on… Jeszcze miesiąc temu uznałaby to za
szczęście.
Jamesa ogarniały coraz bardziej i bardziej
depresyjne myśli. Podszedł do niej.
- Chyba lepiej będzie jak wstaniesz –
zaproponował uzdrowiciel.
Arthemis go posłuchała. James stanął za nią.
- Będzie bolało – uprzedził
dobrodusznie i współczująco.
- Wiem – odparła z nadzwyczajnym
spokojem Arthemis. Czuła się pewniej gdy James stał za nią.
Uzdrowiciel spojrzał na nią pytająco.
- Złamanie otwarte z przemieszczeniem
w dwóch miejscach, nastawiane na żywca – poinformował go James.
- Dziewczyno! Nie jesteś ze stali,
szanuj swoje ciało, bo kiedyś odmówi ci posłuszeństwa – zagrzmiał uzdrowiciel i
skinął głową Jamesowi.
James objął ramieniem jej ramiona i klatkę
piersiową. Arthemis z ulgą przylgnęła do jego ciała, znajdując oparcie.
Chociaż znalezienie się niespodziewanie tak
blisko siebie było dla obojga lekkim wstrząsem, potrafili sobie z tym poradzić.
Najpierw kilka ruchów różdżką i jej nadgarstek
przestał pulsować nieznośnym bólem. Gdyby tylko reszta była taka prosta…
Arthemis zacisnęła zęby widząc, że ręka
doktora zbliża się do jej palców. James wzmocnił uścisk. Chwilę potem
uzdrowiciel zacisnął rękę na jej powyłamywanych palcach, Arthemis sapnęła z
bólu, a spomiędzy zębów wyrwał się jęk.
Potem dało się słyszeć trzask, Arthemis
krzyknęła i nagle poczuł, że zwisa mu na ramionach jak bezwładna lalka.
Znalazł jej rękę, splótł z nią palce.
Przepraszam, przepraszam,
przepraszam, szeptał
w myślach.
Arthemis uścisnęła jego dłoń, jakby chciała
powiedzieć: nic się nie stało. Nie porozumiała się z nim jednak.
W tym czasie jej palce i nadgarstek zostały
dokładnie zabandażowane i usztywnione. Po chwilowym oszałamiającym bólu
wszystko jakby ustało.
Arthemis oddychała z trudem.
- Trudno mi stać, - szepnęła do Jamesa.
Objął ją ściśle w pasie, bo wiedział, że nie
pozwoli mu się nieść. Skierowali się do wyjścia.
Forsythe patrzył na nich z niepokojem.
- Wszystko w porządku?
Skinęli głowami.
- Zebrałem już wszystkich. Możemy
wracać, już po konkursie.
- Moje rzeczy… - przypomniała
Arthemis. – Pójdę po nie.
Zatrzymała ją dłoń, której James nie chciał
wypuścić. Obejrzała się na niego. Wydawało jej się, że jest strasznie zmęczony,
wstrząśnięty i jakby totalnie zdezorientowany. Wyglądał jakby chciał przekazać
jej tysiąc rzczy bez słów. Za pomocą jednego spojrzenia…
Może jesteśmy na drodze do wyjaśnienia tej
chorej sytuacji, pomyślała Arthemis z nadzieją.
- Zaraz wrócę – powiedziała łagodnie.
Przez chwilę ich palce bawiły się ze sobą, jakby w pożegnalnej pieszczocie,
lecz w końcu James puścił jej rękę.
Albus podszedł do niego z miną świadczącą o
największym poczuciu winy. James odwrócił się w jego stronę wyczekująco, lecz
Albus nie był w stanie wykrztusić słowa.
James odszedł kawałek poczuwszy
niespodziewanie jakby cała ta sytacja, ta delikatność Arthemis, jej wyrozumiałe
spojrzenie go przygniatało.
A gdy wróciła i spojrzała na niego z tęsknotą
w oczach wpadł w przepaść…
Arthemis zdziwiła się widząc jego nagły dystans.
Jeszcze pięć minut wcześniej mogłaby przysiąc, że…
Nie. Ona nie zniesie tych huśtawek nastrojów.
Zgromadzili się wokół Forsythe’a. Chcieli
wracać do szkoły.
James stanął naprzeciw Arthemis,
Albus milczał z pobielałymi wargami i twarzą, Dafne wpatrywała się szeroko
otwartymi oczami w Jamesa, a Arthemis przypomniała sobie co mówiła wcześniej.
Chyba tylko Rayne zdawał się być niczym nie wzruszony.
Wracali do Hogwartu.
Ciekawe kto powiedział organizatorom o darze Arthemis. Szkoda ze podczas zadania sie mineli, mam nadzieje ze dojda do jakiegos porozumienia między sobą
OdpowiedzUsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, to zachowanie Jamesa dobija mnie tak samo jak Arthemis... mam wrażenie że doniesienie o zdolnościach Arthemis to Albus jest winny.. nie chodzi mi, że to on, ale że mógł powiedzieć na przykład Marii a ona już...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza