sobota, 27 stycznia 2018

Irlandia. Wyzwanie 1 - Kielich z groty olbrzyma (Rok VI, Rozdział 20)

Albus nie miał szczęścia, o czym dobitnie świadczyła jego mina, gdy wraz z resztą Hogwartyczków znalazł się na pałacowym dziedzińcu.
 Arthemis uśmiechnęła się do niego z trochę złośliwą pociechą.
 Rozejrzała się dookoła. Były tu tłumy ludzi. Zapewne więcej niż Hogwart liczył sobie uczniów. Zewsząd napływały przeróżne języki, co tworzyło iście piekielny gwar, z którego nic nie dało się zrozumieć. Cóż… można się było tego spodziewać, po międzynarodowych zawodach.
 Arthemis przyjrzała się mężczyźnie, który wyszedł na środek podestu i zaczął przemawiać. Zapewne mówił to, co zwykle mówią w takich sytuacjach ważni panowie. Puszczała to mimo uszu, oceniając go. Był to człowiek o zbyt dobrych, ugrzecznionych manierach. Trochę pulchny, co świadczyło o jego dobrobycie. Miał pociągłą twarz i czarne, już odrobinę posiwiałe włosy. Według niej przesadnie gestykulował, ale ogólnie sprawiał miłe wrażenie.
 W pewnym momencie jednak znowu zaczęła się przysłuchiwać, gdy na środek wyszła kobieta wyglądająca na śmiertelnie wręcz zorganizowaną i trzymającą się żelaznych zasad. Zapewne to ona odpowiadała za szczegóły imprezy.
- Jak widzicie rozgłos na temat olimpiady ograniczyliśmy do minimum. Macie skupić się na zadaniach i nic nie powinno was rozpraszać… Oceniać was będzie światowej sławy skład sędziowski. Wszystkich z wyjątkiem „gladiatorów”. Gladiatorem jest obecnie każdy, kto bierze udział w Dziesięcioboju. O tym za chwilę… Na razie proszę pozostałe konkurencję o szczególną uwagę. Pierwsze zadanie z Astronomii zostanie przeprowadzone o północy na dachu. Pozostali zawodnicy mają się w tym momencie udać, do holu, skąd zostaną zaprowadzeni do określonych miejsc. Gladiatorów prosimy o pozostanie na miejscu.
- Oni to relacjonują, czy nie? – zapytał Albus.
- Nikt nic o tym nie wspomniał…- odpowiedziała Arthemis. – Może po prostu poproszą o relację po wszystkim? A zresztą co mnie to obchodzi?
Albus przyznał jej rację, a chwilę potem uśmiechnął się krzywo, życząc im powodzenia, gdy razem z Rose i resztą musieli wrócić do pałacu.
- Będą mieli tam trochę zamieszania – mruknęła Arthemis, patrząc w ślad za nim.
- Szkoda, że nie będziemy mogli tego zobaczyć – dodał James.
- Sądzę, że zaraz zajmą nas wystarczająco, żebyśmy o tym zapomnieli…- mruknęła Arthemis, gdy ubrany w oszałamiającą czerwień organizatorka nakazała im zbliżyć się.
- Konkurencja Dziesięcioboju jest najbardziej wymagającą i najniebezpieczniejszą ze wszystkich. Godne podziwu więc jest to, że zgłosiło się do niej ponad 70 drużyn. Mam nadzieję, że wszystkie są obecne. Przedstawię wam zadanie, które rozpocznie się natychmiast, gdy tylko dam wam znać… Ci którzy znaleźli się tu nieprzygotowani stracą trochę cennego czasu. Jednak jest to pierwsza wskazówka z naszej strony. Musicie być gotowi. Zawsze. O każdej porze.
 Rozległo się poruszenie. Arthemis zdziwiła się, że wszyscy wszystko rozumieją dopóki nie zauważyła, że na kobietę jest rzucony czar. Zapewne mówiła po angielsku, ale w zależności od narodu każdy rozumiał ją po swojemu. Przydatne zaklęcie…
- Teraz chodźcie za mną… - powiedziała i ruszyła przez dziedziniec. Całą ogromną grupą okrążyli zamek i wyszli do ogrodu. Znaleźli się u podnóża góry Wicklow, najwyraźniej stanowiącej naturalną granicę posiadłości. Nie było na niej żadnych drzew. Tylko pokryte porostami szczyty i ostre krawędzie. Gdzieniegdzie głazy porozrzucane jak dziecięce zabawki, jakiegoś olbrzyma.
- Wewnątrz tej góry znajdują się jaskinie. Ogromna sieć jaskini i grot. Tunele wydrążone wśród wieloletnich skał. Mieszkają tam różne stworzenia kochające ciemność, wilgoć i ziemię – powiedziała ściszonym głosem, który niewątpliwie podnosił napięcie. – Większość z tych tuneli wychodzi po drugiej stronie gór. Czy jest to długa wędrówka? Bardzo... Nie każdy z was również przez nią przebrnie… Jest to wasze zadanie. Przedostać się na drugą stronę…
 Arthemis wzięła głęboki oddech, James szybko i krótko ścisnął jej palce.
- Musicie znaleźć wejście do jaskini. Za to, otrzymacie pierwsze punkty. Wejść w całych górach jest kilkanaście… Przy każdym umieściliśmy zaklęcia, które przekazują nam informacje, że zdołaliście tam dotrzeć. Nie musicie podejmować dalszej wędrówki. Jednak na pewno nie zdobędziecie przez to dalszych punktów. Za przedarcie się przez górę otrzymujecie dwadzieścia punktów. Możecie jednak zrezygnować w połowie drogi i wtedy was stamtąd wyciągniemy. To wasze zadanie – powtórzyła. – Jednak… możecie otrzymać sto punktów za to, że zdobędziecie kielich z groty olbrzyma. Za samą próbę możecie otrzymać połowę z tego. Każdemu z was towarzyszyć będzie strażnik – dodała i skinęła głową, jakiejś osobie. Ta wypuściła w powietrze tysiące z daleka świecących, cicho brzęczących, skrzydlatych owadów. A przynajmniej wydawało się, że są to owady. Po bliższych oględzinach Arthemis skrzywiła się z obrzydzenia. Były to kule, wyglądające jak ludzkie gałki oczne. Jedna z nich zawisła nad nią i Jamesem i kręciła się szaleńczo na wszystkie strony. – Dzięki nim będziemy was obserwować i pilnować.
 James skrzywił się patrząc na małego strażnika.
- Pięć drużyn z najmniejszą liczb punktów zostanie dzisiaj automatycznie wyeliminowanych, bez możliwości powrotu do konkursu. Teleportacja jest absolutnie zabroniona! – dodała pani organizator.
 Podniosły się oburzone głosy, które ucięła jednym podniesieniem ręki.
- Macie już wszystkie potrzebne wam informację… zostali wam wydani strażnicy…Więc zaczynajmy! – Kilka osób podniosło głos, inne milczały. Arthemis wpatrywała się w kobietę, które nie okazała im ani odrobiny współczucia. Cóż… ostrzegała, że będzie ciężko. – Trzy! Dwa! Pierwsze zadanie uważam za rozpoczęte! – I teleportowała się.
- To mają być najlepsi z najlepszych? – zapytała cicho Arthemis, gdy część ludzi zaczęła panikować. Jedni  biegli w kierunku zamku, inni od razu w góry. Inni zapewne stwierdzili, że poradzą sobie, bez czegokolwiek i też ruszyli w kierunku zbocza. Większość jednak zachowała nienaturalny spokój. Podobnie jak ona i James.
- Mamy wszystko? – upewnił się James.
- Tak.
- Jesteśmy po południowo-wschodniej stronie masywu. Musimy najpierw iść trochę na północ, a potem ruszyć na zachód, jak już znajdziemy wejście…
 Arthemis skinęła głową. Zerknęła na fruwającego im nad głową strażnika.
- Chodź z nami Oczko.
- Nazwałaś go? – zapytał z niedowierzaniem James, gdy ruszyli zrównoważonym krokiem pod górę. Mieli przed sobą, bardzo długi marsz.
- Jest tak ohydny, że może mieć chociaż imię, prawda?
- Jestem ciekawy, czy mogą nas dzięki temu podsłuchiwać…
- Nie sądzę. I myślę, że nie przekazuje im wszystkiego, co widzi. Tylko coś ważnego, co rejestruje, gdy mu się każe…
- Idiotyzm – skwitował James. – Jak myślisz, co robią pozostali?
- Dowiemy się, jak przeprawimy się przez górę…
 James ściągnął jej z ramienia plecak i założył go sobie na plecy. Żadne z nich nie powiedziało tego, co było oczywiste. Mieli zamiar zdobyć kielich olbrzyma. Było niewiele rzeczy, które mogły ich przed tym powstrzymać.


 W tym czasie Albus został zaprowadzony do ogromnych pałacowych piwnic, jednak doskonale oświetlonych przez liczne pochodnie i lampy naftowe. Po środku sali widniała jakby szyba, za którą ustawiony był rząd krzeseł oraz stół, przy którym siedzieli poważnie wyglądający ludzi. Żaden z nich nie mógł mieć poniżej czterdziestu lat. Sędziów było siedmiu, wszyscy ubrani w ciemne budzące respekt szaty.
 Trzydziestu zawodników uczestniczących w konkursie zostało ustawionych przy trzydziestu identycznych stołach, przy których stały kufry zapewne wypełnione niezbędnymi składnikami eliksirów. Na każdym z nich leżał również gruby stos kartek.
- Wasze dzisiejsze zadanie polega na wypełnieniu formularza, który znajduje się przed każdym z was – odezwał się najwyższy i wyglądający na najstarszego sędzia. – Każdy kto nie osiągnie wymaganego minimum punktów zostanie automatycznie wyeliminowany. Jednak… nawet jeżeli nie jesteście pewni, jaką liczbę punktów otrzymacie… możecie się zabezpieczyć. Na końcu formularza zamieszczona została receptura. Jeżeli zostanie poprawnie uważano… dostaniecie sumę punktów równą, wypełnieniu całego formularza.
 W tym musi być jakiś kant – pomyślał natychmiast Albus, musiał jednak czekać, aż sędzia da znak do rozpoczęcia. Mieli sześć godzin na wszystko.
- Możecie zaczynać…
Albus od razu przekartkował ponad sto stron formularza i przyjrzał się czterostronicowej recepturze. Nic dziwnego, że był wart tyle samo punktów, co cały ogromny formularz. Był to eliksir Czasu Przeszłego. Wystarczyła jedna kropla wlana do wody, a każdy przedmiot, który został w niej zamieszczony, ukazywał swą historię. Coś jak umiejętności Arthemis w płynie. Z tą małą różnicą, że Arthemis nie wyświetlała tego co widziała. Dzięki temu eliksirowi, wszystko można było oglądać jak mugolski film.
 Przeczytał całą recepturę kilka razy i zaczął szybko coś obliczać. Jeżeli zacznie wypełniać formularz i w połowie dojdzie do wniosku, że nie da rady zdobyć wystarczającej liczby punktów, będzie już za późno. Eliksir musiał warzyć się co najmniej cztery godziny. Nie mógł sobie również pozwolić na robienie dwóch rzeczy na raz. Albus podświadomie zdawał sobie sprawę, z tego, że jest w stanie dobrze wypełnić większość odpowiedzi, ale gdy rozejrzał się dookoła i zobaczył, że wszyscy co do jednego z zawiedzionymi minami, zaczęli rozwiązywać zadani, poczuł przypływ wyzwania i adrenaliny. Obudziła się w nim krew rodziców i dziadków, co tak rzadko się zdarzało.
 Wyjął niewielki kociołek postawił go przed sobą i z zawziętą miną przystąpił do pracy.


 Rose i Scorpius zostali odłączeni od pozostałych grup i za wesołym Irlandczykiem, którego poznali wcześniej, zostali wprowadzeni do ogromnych pałacowych ogrodów, podzielonych na wielkie kwadraty, zapewne 73 stanowiska. Konkurencja zaklęć cieszyła się bowiem największą popularnością. Było tu ponad 140 młodych czarodziejów, którzy mieli za zadanie dowieść, że są najlepsi.
- Każda z drużyn ma przydzielony odrębny sektor. Każdy sektor jest zabezpieczony zaklęciami antyszpiegowskimi, więc możecie dowoli myśleć na głos, bez obaw, że przeciwnicy wykorzystają wasz pomysł – powiedział przyjaznym tonem pan Murphy. – W każdym sektorze leży koperta z opisem zadania, które dostaliście do wykonania. Macie na nie cztery godziny. Możecie się rozejść do swoich sektorów…
- Chodź. Mamy miejsce po prawej – burknął Scorpius nawet się na nią nie odwracając. Jednak Rose była zbyt przejęta, żeby to zauważyć. Gdy znaleźli się już na swoim miejscu, dostrzegli, że na ogromnych tarasach drugiego piętra znajduje się loża sędziowska. Wszyscy obserwowali ich ze swoich miejsc. Na twarzach sędziów można było odczytać wiele: od radosnej ciekawości jakiejś młodej dziewczyny, po surowe znudzenia rosłego pana w cylindrze.
- Będą nas cały czas obserwować? – mruknęła Rose.
- To sędziowie – odpowiedział Scorpius, jakby to było oczywiste. Z niewielkiego stoliczka, który zupełnie tu nie pasował, wziął kopertę, zupełnie nie zważając na sztylet, niewielki, lecz o niespotykani kunsztownie zdobionej rękojeści, który leżał obok niej. Rozdarł list. Przesunął po treści wzrokiem.
- Na głos – powiedziała zniecierpliwiona Rose.
- Co? – spojrzał na nią nie rozumiejąc.
- Nie jesteś sam! – przypomniała mu zgryźliwie i wyrwała kartkę z ręki. – Jesteście posłańcami, którzy wiozą ze sobą artefakt – starożytny sztylet – jej wzrok padł na nóż, który początkowo zignorowali - mogący zniszczyć świat czarodziejów – przeczytała i zmarszczyła brwi. – Od wielu dni jesteście ścigani przez wysłanników, którzy chcą wam go odebrać niż dostarczycie go właściwej osobie. Wiecie, że dalsza ucieczka nie ma sensu, a nie możecie stanąć do walki, bo to narazi waszą misję. Postanawiacie wywieść przeciwników w pole… Stwórzcie iluzję miejsca i siebie, gdzie moglibyście ukryć artefakt (jednak nie da się go transmutować) i nie zostać rozpoznani. -  Rose nie do końca rozumiejąc, przeczytała tekst trzy razy, a potem spojrzała na Scorpiusa, który była zapatrzony w przestrzeń, jakby pogrążył się w bardzo odległych wspomnieniach. – Hej! – krzyknęła Rose, żeby się ocknął.
- Załóżmy, że przemieszczamy się przez las, tak? – powiedział szybko, całkowicie ją zaskakując.
- Czemu nie możemy się teleportować? – zapytała Rose, co chyba było najbardziej oczywistym pytaniem, jednak gdy Scorpius spojrzał na nią, jakby traciła jego cenny czas, natychmiast się zreflektowała. – Masz rację, może być tysiąc przyczyn… Więc chcemy się ukryć w lesie, tak? – zapytała grzecznie Rose, bo miała wrażenie, że chłopak ją zabije jak tylko przerwie mu tok myślowy.
- Niekoniecznie – odpowiedział. – Co widzisz?
 Zamrugała zdziwiona słysząc jego nadal zamyślony i niezwykły jak na niego łagodny ton. Przez chwilę zastanawiała się, czy mówi do niej, ale nikogo innego nie było w pobliżu. Nikogo też nie słyszała. Zaklęcia skutecznie izolowały ich sektor.
 Odchrząknęła.
- Dookoła są ogrody. Wiele krzewów tworzących labirynt… Na ich granicy znajduje się park, który wydaje mi się, dalej przechodzi w las, który prowadzi w góry…
- Widzisz ścieżkę?
- Nie – odpowiedziała zdziwiona.
- A ja tak – Na usta Scorpiusa wypłyną szeroki, zadowolony z siebie uśmiech. Było to tak niespotykane. Zobaczyć, go bez maski ironii na twarzy, że przez dłuższą chwilę ją to oszołomiło. Pomyślała, że warto było jechać na tę olimpiadę, chociażby dlatego, że mogła zobaczyć ten uśmiech. – Jednak najpierw ustalmy szczegóły, a potem zajmiemy się magią. Stworzymy dworek, gdzieś w lesie… Niewielki, taki, który lata świetności ma już za sobą… Będziemy rodzeństwem… z jakiego wymierającego rodu...
- Mogę ci przerwać? – zapytała trochę lękliwie. Spojrzał na nią ironicznie. – Mamy ścieżkę, wiodącą do lasu, ale ile rodów, buduje dwory w lesie? Pomysł jest świetny, ale… trochę łatwo go przejrzeć.
- Taaaa? To co ty wymyślisz, cwaniuro? – zapytał.
- Po pierwsze… będziemy udawać, że nie jesteśmy czarodziejami…
- Co?! Chyba śnisz! Żaden czarodziej przy zdrowych zmysłach...
- I właśnie dlatego to taki genialny pomysł – wytknęła mu Rose.
 Scorpius zamilkł niechętnie.
- Będziemy mieszkać w chatynce w lesie… małej, niemal niewidocznej… Iluzją ogarniemy wszystko… Ubrania, muszą być pobrudzone i znoszone…
- A jak ty chcesz w takim razie ukryć taką drogą drobnostkę? – zapytał ironicznie.
Uśmiechnęła się.
- Najtrudniej znaleźć to, co leży na wierzchu – odpowiedziała.
 Scorpius westchnął.
- Ja zajmę się iluzją lasu, ścieżki itd. Ty zbudujesz tę swoją chatynkę i załatwisz ubrania… wybacz ale ja nie mam pojęcia jak to miałoby wyglądać…
- Paniczyk – mruknęła pod nosem, a gdy zgromił ją wzrokiem, stłumiła śmiech i zabrała się do pracy.


 Arthemis i James już od godziny wspinali się w górę. Jak na razie nie znaleźli żadnych wejść, czy nawet szczelin, Arthemis miała nadzieję, że w końcu na coś trafią, bo inaczej będą musieli zejść w dół, żeby zacząć z innego miejsca. Łydki ich już piekły od wdrapywania się na ciągle wznoszący się teren.
- Zaczekaj – powiedział James. – To jest bez sensu… Tutaj nie ma drzew, nic więc nie zasłania tego o co nam chodzi.
- Ale są tu krzaki… - zauważyła. – I śmieszne głazy…
- Nie wchodźmy wyżej – stwierdził James. – Przemieszczajmy się teraz wzdłuż...
Przez dłuższą chwilę, z trudem przedzierali się przez stromy stok, co chwilę osuwając się w dół.
 Kilka minut później Arthemis przystanęła.
- Nie wydaje ci się, że pod tym występem, coś jest? – zapytała, wskazując palcem na wypukłość w skałach. Jeżeli się wystarczająco długo nie patrzyło, miejsce zlewało się zupełnie z górskim zboczem.
- To skupisko, jakiś skał, więc dokładnie nie jestem pewien, ale lepiej to sprawdzić…
Ostrożnie czepiając się rzadko wystających krzaków, zsuwali się na dół. Był  już ostatni tydzień października i powietrze zrobiło się znacznie chłodniejsze, a będąc w górach, zaczęli odczuwać zimno. Tylko ruch ich jakoś rozgrzewał.
 Gdzieniegdzie, w oddali lub bliżej widzieli inne dwuosobowe grupy. Jednak biorąc pod uwagę to, że było kilka wejść w głąb gór, wiele z pozostałych zawodników, mogło być już w środku. W końcu doszli do skał i rzeczywiście między skałami znajdowało się niespotykanego rozmiaru wejście, w którym kryła się ciemność. Tylko światło z zewnątrz rzucało cienie na ciemne, ostre skały. Do tej pory go nie zobaczyli, bo z góry osłaniała go wielka skalna półka, a po bokach rosły krzaki, które maskowały wlot do groty.
- Lumos! - powiedziała Arthemis i poświeciła do wnętrza i wtedy dopiero stwierdziła, że światło, które wpadło do jaskini zniknęło. Nic nie rozpraszało mroku w niej. Zmarszczyła brwi. Wpuściła do jaskini świetliki, które też natychmiast znikły, gdy zetknęły się z ciemnością groty. – Zaklęcia świetlne nie działają… - oznajmiła.
- Spróbujmy, więc ognia… - James podpalił kawałek ułamanej gałęzi i wrzucił ją do środka. Już się ucieszyli, jednak po chwili… i ogień zgasł.
- Więc jednak musimy sobie poradzić, bez światła… - stwierdziła Arthemis.
- Nie możemy się zgubić…
Arthemis skinęła głową. Z plecaka wyjęła cieniutki łańcuszek, który owinęła sobie wokół nadgarstka.
- To się zaraz zerwie…
 Arthemis pokręciła głową i owinęła mu drugi koniec łańcuszka wokół nadgarstka. Łańcuszek był niemal niewidoczny. Jak nitki z sieci pająka. Później Arthemis szarpnęła ręką do tyłu, a łańcuszek rozciągnął się bez trudu jak gumka.
- Jesteśmy razem od pół roku, a ty mnie już do siebie przywiązałaś – zaśmiał się James.
- Możesz sobie iść – odpowiedziała oburzona.
- Pójdę – skinął głową. – A ty pójdziesz ze mną… Idę z przodu…
Wzięła głęboki oddech i poszła za nim.
 Wchodzili w niekończący się tunel ciemności, wilgoci i chłodu. Przeszli zaledwie sto metrów, gdy światło stało się jucz tylko wspomnieniem, a oni bardziej się wyczuwali, niż wiedzieli, w którym miejscu są.
 Nad ich głowami piszczały stworzenia, których Arthemis wolała sobie nie wyobrażać.
 Posuwanie się do przodu zajmowali się sporo czasu. Musieli dotykać ścian, żeby wiedzieć, kiedy tunel będzie skręcał. Jednak wydawało im się, że przestrzeń nad nimi, musi być ogromna. Co najmniej wysokości zamkowych korytarzy. Cóż… jeżeli chodziły tu trole, to wielce prawdopodobne, że nie będą mieli problemów z wąskimi przestrzeniami.
 Szli bardzo długo, od czasu do czasu tylko odzywając się do siebie, chyba tylko po to, by usłyszeć swoje głosy. By upewnić się, że nadal są razem w bezkresnej ciemności. Jednak głównie wsłuchiwali się w otoczenie. Słyszeli kapiące na skały krople, przyprawiające o dreszcze piski zwierząt, czasami chrzęst po stopami, oznaczający kres życia, jakiegoś stworzenia. Nad ich głowami od czasu do czasu dało się słyszeć skrzydełka ich strażnika.
- Myślisz, że Oczko coś widzi?
- Myślę, że tak.
- On musi mieć jakiś system namierzający, prawda?
- Mhm. Co chwilę mam wrażenie, że skanuje otoczenie. A nawiasem mówiąc, też poczułaś ten delikatny dźwięk, gdy weszliśmy do jaskini?
- To, to zaklęcie, które miało ich powiadomić, że jesteśmy w środku góry… Myślałam o tym, jakie stworzenia możemy tu spotkać… Doszłam do wniosku, że błotniaki, nietoperze, wampiry…
- Wampiry?
- Niestety – skrzywiła się.
- Żywiołaki ziemi…
- To te olbrzymie stwory stworzone z błota, które wabią światłem w jaskiniach?
- Tak. Ale o ile ich światło nie działa w tych jaskiniach, to wątpię, by tu były… Oczywiście trole jaskiniowe i orki. To mnie najbardziej martwi…
- Orkowie, rzeczywiście mogą stanowić kłopot – przyznał jej rację James, po omacku przesuwając się do przodu, dotykał wilgotnych, ostrych ścian.
 Orkowie byli dziwaczną groźną mieszanką górskich i jaskiniowych troli. A najgorsze było to, że posiadały zadziwiającą inteligencję, jak na tego typu stworzenia.
Po raz kolejny szli w milczeniu. Ciemność nie sprzyjała poczuciu czasu.
- Jak długo idziemy? – zapytał James.
- Myślę, że godzinę… może półtorej. Nie wiem. Nie widzę zegarka…
I kolejne chwile milczenia. Na szczęście dobrze się czuli przy sobie. Musieli mieć tylko świadomość, że są blisko. Zresztą musieli się zachowywać cicho. Ponieważ nic nie widzieli, musieli zaufać innym zmysłom. A do tego nie byli przyzwyczajeni. 
- Światło słoneczne by zadziałało – stwierdziła w końcu cicho Arthemis.
- Myślisz o krysztale Merlina?
- Kryształ przestał działaś, po jego użyciu. Niestety nie mam jeszcze jednego…
- Jestem ciekawa, co zabiera całą magię z tego miejsca… - mruknął James.
- Zabiera magię? – Arthemis poczuła nagły prąd, gdy usłyszała to wyrażenie. Tak jak kiedyś poruszyły ją wypowiedziane przez Neville’a słowa dotyczące wierzby bijącej: wysysa życie. – James użyj jakiegoś zaklęcia – poprosiła cicho, zrezygnowanym głosem, bo i tak wiedziała, jaki będzie efekt.
- Petrificulus totalus! – usłyszała słowa James, zobaczyła krótkotrwały błysk zaklęcia i czuła, jak jej barki zaczynają sztywnieć, jednak nim zaklęcie doszło do łokci, zaklęcie się od niej oderwało i znikło.
- Cholera! – powiedzieli jednocześnie.
 Bardzo długo byli pogrążeni w ciszy. Otoczeni ciemnością. Pozbawieni czegoś, dzięki czemu czuli się bezpiecznie i pewnie.
 Bezradni, oślepieni… bezbronni.


 Albus stwierdził, że czas najwyższy, na zabranie się za wypełnianie formularzu. Musiał czekać półgodziny nim będzie mógł wrzucić najbardziej delikatne ze składników. Eliksir jak na razie wyglądał tak jak powinien. No, ale na wszelki wypadek nie zaszkodzi również zabezpieczyć się z drugiej strony.
 Otworzył pierwszą stronę. Polecenie nr 1: Wypełnij następujące formuły eliksirów brakującymi składnikami.
 Banalne.
 To zajęło mu trochę czasu, jednak zdążył sporo zrobić. W ostatniej chwili zrozumiał, że musi przemieszać eliksir, bo byłoby po nim.
 Był ciekaw, jak sobie radzą pozostali.


 Rose i Scorpius pracowali w pocie czoła, używając zaklęć iluzjonistycznych i własnej wyobraźni. Rose miała problem z przeniesieniem na zaklęcie własnej wizji małej chatki. Najlepiej chatki drwala. Jaka inna chatka, mogła być w lesie?
- Cholera! – warknęła. – Czegoś mi tu brakuje!
 Scorpius zerknął na nią, dopieszczając właśnie wizerunek kilku drzew w lesie. Gdyby Rose nie widziała jak to zrobił, to byłaby przekonana, że do lasu prowadzi zwężająca się ścieżka. Ona sama właśnie siłą sugestii postawiła między drzewami chatkę. Scorpius stanął obok niej.
- Powinna mieć bardziej pochyły dach… i rozpadające się drewniane okiennice – powiedział jakby do siebie. A po chwili sam zaczął dodawać własne szczegóły.
– I powinna być bardziej zniszczona, ale nie zaniedbana… - dodała Rose, przyglądając się zmianom. – Jakby ktoś już od dawna w niej mieszkał…
 Zabrali się do dzieła. Chatka stanowiła kluczową rolę. Ich osobiste zachowanie miało być tylko zabezpieczenie, żeby się sędziowie nie przyczepili. Chodziło o dobrze wykonaną iluzję. O stworzenie otoczenia, które najlepiej pasowało i wymagało najmniej pracy.
- Mamy jeszcze półtorej godziny – oznajmiła Rose. – Ciekawe jak pozostali...?
- Potter i jego szurnięta dziewczyna, są tak skrzywieni, że cokolwiek mają do robienia i tak uważają to za świetną zabawę – stwierdził drwiąco.
 Jak bardzo się w tym przypadku mylił…


 Ciszę przerywał jednie cichy szum skrzydełek Oczka, krople wody, które spływały z sufitu i ich oddechy.
 Oczko po raz kolejny zalśniło na czerwono. Potrafili już to rozpoznać, a ich oczy na tyle przyzwyczaiły się do ciemności, że rozpoznawali ich ostre wystające kształty i kontury własnych postaci.
- No, cóż… idziemy dalej… - stwierdziła Arthemis. – Skoro już tu wleźliśmy, jak 69 pozostałych drużyn…
- Zaczekaj… - powiedział niespodziewanie James. Chwilę ruszał dłońmi na wiele stron. – Twój łańcuszek nie stracił mocy i Oczko też nie, a przecież to zaczarowany mechanizm… A to znaczy, że…
- Wszystkie nasze zabawki działają… - dokończyła za niego. - I zawsze mogę rzucić nożami… Mam cztery przy sobie... i jeden w plecaku.
- Tak wiem, że lubisz ostre zabawy – mruknął, a chwilę później jej śmiech odbił się od wysokiego sklepienia tunelu.
- Że też trzymają się ciebie żarty nawet teraz – powiedziała, a napięcie, które cały czas towarzyszyło im w ciemnościach, trochę zmalało.
- Tu nie chodzi o to gdzie jestem, tylko z kim – odpowiedział James. – A teraz zastanówmy się, co mamy w torbie i co możemy użyć…
- No, wiec się ucieszysz... Wzięłam ze sobą sztuczne ognie Filibustera i całą paczkę fajerwerk Weasleyów. Iiii… coś co mi zostało, z ostatniego roku: ogniowe kulki Albusa.
- Powiedz mi… - mruknął zaintrygowany  James - po co ci sztuczne ognie?
- A powiedz… czy ty byś ich nie zabrał? – odpowiedziała pytaniem.
- Owszem. Zabrałbym. Albo po to, żeby zrobić dywersję, albo po to, żeby uwieść dziewczynę…
- Puszczę to ostatnie mimo uszu – odpowiedziała wyniośle. James pomimo tego, że jej nie widział, wiedział jaką zrobiła minę. – A wracając do drugiej sprawy, zanim sobie rozświetlimy te ciemności, to trzeba się przekonać co zabiera magię…
- Jeżeli dopadniemy i unieszkodliwimy to coś, to będziemy mogli używać czarów – zauważył James.
- Tak. A dzięki temu, szybciej znajdziemy ten cały kieliszek, czy co to, to ma być i wyleziemy z tej góry… - potwierdziła. - Ale teraz zastanawia mnie coś jeszcze… ten ogień, który wyczarowałeś. Nie przetrwał, bo był stworzony zaklęciem. Ale jeżeli w jakiś inny sposób rozpalimy ogień, on nie zgaśnie.
- To idiotyczne. Sam ogień powinien przetrwać… Przecież zaklęcie tylko go inicjuje…
- Wiem. A może zgasł z zupełni innych powodów?
- Mniejsza o to, najpierw sprawdźmy gdzie leci magia… Drętwota! – czerwony promień zaklęcia wycelowany w sklepienie zmienił kierunek i ruszył w inną stronę. – Łatwo będzie znaleźć to coś… - mruknął James.
- Taak… to raczej oczywiste – przyznała Arthemis. – Jestem ciekawa, czy tylko my jesteśmy takimi imbecylami, że wcześniej tego nie zauważyliśmy – dodała ponuro.
- Cóż… okaże się, jak w końcu wyjdziemy z tych ciemności – odpowiedział jej podobnym tonem James.
- Dobrze. To wyjmijmy te kulki, nie możemy ich użyć, ale przynajmniej będziemy mieć jakiś blask. – Arthemis szukała na oślep. W końcu trafiła na Jamesa.
- Uważaj gdzie kładziesz ręce – powiedział.
- Bo uwierzę, że ci to przeszkadza – prychnęła zadowolona z siebie.
- Ale to nie fair – zaprotestował.
 Zignorowała go, przesunęła ręce w górę i zaczęła grzebać w plecaku. Łatwo poszło. Szklane kulki, w których zamknięty był ogień, widać było zaraz po otworzeniu zamka. Ostrożnie je wyjęła. Wolała, żeby się nie zbiły, bo od razy mieliby tu aż nadmiar ognia. Nagłe światło, którego normalnie by nie zobaczyli, a teraz bił ich po oczach jak pochodnia, rozjaśniło ciemności.
- Wyjmę petardy i sztuczne ognie, ale chyba nie powinniśmy ich odpalać… Mogą coś obudzić i ściągnąć na nas uwagę…
- Dzięki temu maleństwu przynajmniej się nie pozabijamy – odpowiedział jej cicho James, unosząc na wysokość oczy kulki.
 Arthemis schowała różdżkę w rękawie. Musiała mieć wolne ręce, żeby w razie czego rzucać nożami.
- Ty oświetlasz drogę, a ja będę osłaniać – mruknęła. – Celniej rzucam nożami…
- Nie chwal się – fuknął. Wyraźnie było mu nie w smak, że musi się ograniczyć do chowania za jej plecami. Musieli szybko zneutralizować to, co kradło im magię. – Musimy sprawdzić, w którym kierunku idziemy… Ale skoro zaklęcie nie działa, to…
- Mam kompas – odpowiedziała.
- Czy jest coś czego nie masz? – zapytał trochę zgryźliwie.
Arthemis zdziwił jego ton. Wydawał się mieć do niej pretensję, że jest dobrze przygotowana.
- Masz z tym jakiś problem? – zapytała ostro. – Naprawdę, chcesz, żebym w tej chwili przywołała cię do porządku, Potter?
 James wziął głęboki oddech.
- Nie jestem przyzwyczajony, że nie mogę używać czarów – powiedział, przez zaciśnięte zęby.
- A dla mnie to codzienność – powiedziała ironicznie. – Tracimy czas James! – przypomniała mu. – Jak chcesz mieć pretensję, to wstrzymaj się aż stąd wyjdziemy… - powiedziała i zaczęła przeszukiwać pełne kieszeni spodnie. Wyjęła kompas. Podsunęła jego tarczę, jak najbliżej świecącej kuli, podczas gdy James nadal się nie odzywał. Z wielkim trudem odczytała wskaźnik na tarczy urządzenia. – Zboczyliśmy – oznajmiła. – Tunel musiał skręcić. Przy najbliższym rozwidleniu musimy wejść w lewy korytarz i iść cały czas prosto – mruknęła i nie czekając na jego odpowiedź ruszyła przed siebie.
 Po chwili poczuła, że łańcuszek na jej nadgarstku się zwija, a James bierze ją za rękę. Dalej szli przed siebie, jednak teraz mieli malutki płomień zamknięty w szkle, który w każdej chwili mógł rozjaśnić im ciemności jak słońce.
- Sprawdźmy kierunek – mruknął po chwili James. Puścił jej rękę i wystrzelił kolejne przypadkowe zaklęcie, które przez chwilę działało, po czym pomknęło przez jaskinie. – Wydaje mi się, czy ono skręciło?
- Też tak myślę… Korytarz zakręca. I cholera… w przeciwnym kierunku niż powinniśmy iść…
- Nie mamy wyjścia… Nic nie zrobimy w tych ciemnościach – odpowiedział James.
- Inne drużyny zapewne idą do przodu… pomimo ciemności…
- Dobrze wiesz, że nie jesteśmy jak inni. Lubimy utrudniać sobie życie… – mruknął James i ruszyli dalej. Nadal musieli iść przy ścianie, ślizgać się na wilgotnych, często mokrych i zawsze krzywych skałach.
- Ty szczególnie…
- Co ja szczególnie? – zapytał James.
- Lubisz utrudniać sobie życie. Inaczej omijałbyś mnie szerokim łukiem…
- Żaden łuk nie byłby dostatecznie szeroki, żebym zdołał oprzeć się temu chłodnemu spojrzeniu – odpowiedział ze śmiechem. – A skoro już sobie tak gadamy, nikt nam nie przeszkadza, przed sobą mamy niekończący się, ciemny tunel, to popraw mi humor i powiedz kiedy się we mnie zakochałaś.
 W tym momencie Arthemis była wdzięczna, że jest ciemno, bo mimowolnie oblała się rumieńcem. Przez dłuższy czas milczała, licząc na to, że James zajmie się czym innym.
- Nie łudź się, że ci odpuszczę…- powiedział, rozwiewając jej złudzenia, gdy skręcili. Tutaj korytarz był znacznie węższy i niższy, ale nadal mieli swobodę. James sprawdził gdzie tym razem leci zaklęcie. Przeleciało kawałek i znowu zakręciło.
 Ponieważ rzeczywiście na razie nie mieli za wiele do roboty wybełkotała, coś niewyraźnie.
- Co? – zapytał.
- Przed Bożym Narodzeniem – burknęła cicho.
Wpadła na James, bo nie zauważyła, że się zatrzymał.
- Przed zeszłorocznym Bożym Narodzeniem? – zapytał z niedowierzaniem.
- Jezu… znowu używasz tego, wkurzającego mnie tonu – mruknęła. – Jakbyś chciał powiedzieć: no chyba żartujesz.
- Bo nie mogę uwierzyć, że…
- Słuchaj, to było tak: gdy przebywałeś blisko mnie, coś mnie przenikało od wewnątrz, ale nie rozumiałam i pewnie nie za bardzo chciałam wiedzieć co to znaczy. Ale kurcze… oczywiście zapominałam o tym, gdy tylko byłeś obok… A potem Rose zaczęła grzebać w moim… skomplikowanym, co bądź dzieciństwie, a ty… Boże zupełnie mnie to oszołomiło…
 James zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć, co wtedy zrobił. Skoczył z wieży? Zamienił Rose w żabę? Czy dał jej czekoladę na pocieszenie? Jakoś nie mógł sobie przypomnieć. Ale skoro dla Arthemis było to ważne, to w porządku.
- Bardzo szybko jednak zdołałam się przekonać, że to tylko burza hormonów. Następnego dnia wszystko było już ok.
 Chociaż go nie widziała, miała wrażenie, że spojrzał na nią z niedowierzaniem i lekkim oburzeniem.
- I co było dalej?
- A musimy o tym mówić? Sprawdź kierunek…
- Przed chwilą sprawdzałem. Nie zmieniaj tematu…
- Później w czasie świąt, przeczytałam pamiętnik mojej mamy ze szkoły. I gdy przeczytałam te wszystkie opisy, jak się czuła, co się z nią działo. Jak opisywała, zachowanie mojego ojca… Wtedy… Chryste… to było takie cudowne. Takie… radosne… Jakbym unosiła się w powietrzu. Kurcze… byłam…
- Zakochana – dokończył za nią James i niemal widziała jak kręci głową. – Co więcej, do cholernego diabła, wiedziałaś, że ja też!!! Nie mogę uwierzyć, że przez następne pół roku…
 Przerwała mu widząc, że zaczyna być zły.
- Pamiętnik wywlókł na światło dzienne wszystkie moje lęki. Moja radość trwała krótko… Została błyskawicznie rozgromiona przez strach… Resztę znasz – dokończyła cicho.
- To dlatego byłaś taka przytłumiona po powrocie do szkoły! – powiedział James, klepiąc się po skroni różdżką. Wyleciało z niej kilka iskier, które rozbłysły w ciemności i poleciały kawałek, po czym wzniosły się w górę.
- Zmieniły kierunek – zauważyła Arthemis. – Będziemy musieli wejść pod górę…
- Będzie ciężko. Momentami jest tak ślisko, że nawet na płaskim terenie trudno nie połamać nóg…
 Szli dalej. Po jakimś czasie James z trudem sprawdził zegarek. Zadanie zaczęło się cztery godziny temu. Od trzech łazili w ciemnościach. I nic się nie działo. Jak tak dalej pójdzie, to oni umrą z nudów podczas tej całej olimpiady…
- Po twoim szlabanie w Zakazanym Lesie. Tak myślę… - powiedział cicho James, jakby z niechęcią. – Wtedy chyba się zaczęło…
 Arthemis cieszyła się, że jest ciemno i nie może zobaczyć jej uśmiechu. Szerokiego, wdzięcznego uśmiechu, który obejmował jej oczy, usta… całą postać. Uśmiechu, który tylko on potrafił wywołać.
 James, żeby przerwać ciszę wystrzelił kolejne zaklęcie. Tym razem zniknęło za załomem i poleciało w dół. Bardziej teraz ich wędrówka przypominała wspinaczkę… Kaleczyli ręce na ostrych skałach. Ich palce spuchły. Gdyby teraz coś ich zaatakowało byłoby po nich, bo mieli zajęte obydwie ręce. Musieli nawet schować kulkę ogniową, bo nie mogli ryzykować, że się zbije.
 James w końcu dosięgnął krawędzi mocno nachylonego skalnego korytarza. Pomógł wejść Arthemis. Przy okazji osunęło się też kilka kamyków, które zaczęły spadać. I spadały bardzo długo. Na całe szczęście, bo inaczej to Arthemis i James potoczyliby się w dół.
- Chyba czas na fajerwerki – mruknął James.
- Najpierw sprawdź jak się zachowują zaklęcia… - odpowiedziała mu przezornie Arthemis.
Zaklęcie przeleciało przez przestrzeń po czym niespodziewanie rozpłynęło się. Milczeli zafascynowani. James wystrzelił kolejne zaklęcie. Stało się z nim dokładnie to samo.
- Dobra. Nic nie możemy zrobić, jeżeli będzie taka ciemnica – stwierdził.
- W twoje ręce – mruknęła Arthemis podając mu kilka pojemników z fajerwerkami.
- Najpierw flara – mruknął, jakby do siebie, próbując wyczuć, odpowiedni kształt. - Dobrze, że nie potrzebujemy ognia, żeby je odpalić… wystarczy pociągnąć za sznureczek...
 Srebrna flara wyleciała w powietrze, przeleciała kilka metrów i rozbłysła, rozpadając się na kilkanaście srebrzystych części, ukazując widok przerażający i przyprawiający o gęsią skórkę, który po chwili znowu skrył się w mroku.
- Widziałeś to? – zapytała z jękiem.
- Co więcej… chyba je obudziliśmy…
 W ogromnej pieczarze spoczywał trol? Olbrzym? Coś pomiędzy? W każdym bądź razie było wielkie, brzydkie i śmierdziało. Cała jaskinia była wypełniona tym ohydnym zapachem. Arthemis i James czuli to już wcześniej, ale nie tak intensywnie. Tutaj nie dało się oddychać. Ale oczywiście to byłoby zbyt proste, gdyby to było wszystko. No, jak! Arthemis i James przecież zawsze mieli takie szczęście, żeby trafić w prawdziwe bagno.
 Dokoła olbrzyma znajdowało się skupisko wszystkich stworzeń, o których Arthemis wcześniej wspominała. Ale o ile wszystkich pozostałych były pojedyncze sztuki i część po prostu zwiała widząc nagły rozbłysk światła, to orkowie, zaczęli rozglądać się ciekawie.

 W ciemności słuchać było już ich gardłowe, odpychające dźwięki. Złowieszczy chrzęst kamieni, a po chwili rozległ się ryk, od którego włosy stanęły im dęba. 

3 komentarze:

  1. Olimpiada zaczela sie dosc interesujaco i obiecujaco 😁

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka, hejeczka,
    cudny rozdział, och no i przydało się to że Arthemis już wszystko spakowała na zbiórkę, bo okazało się że zadanie natychmiast się zaczyna... ciekawe co tutaj zabiera magie czy na przykład ten kielich ma z tym coś wspólnego... Scorpius pięknie powiedział "Potter i jego dziewczyna cokolwiek mają uważają to za dobrą zabawę..." ;)
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, no i przydało się to że Arthemis już wszystko spakowała na zbiórkę, bo okazało się tutaj, że zadanie natychmiast się zaczyna... ale ciekawe co tutaj pozbawia magii, czy na przykład jest to ten kielich... a Scorpius pięknie powiedział "Potter i jego dziewczyna cokolwiek mają uważają to za dobrą zabawę..." ;)
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń