Albus nie miał szczęścia, o czym
dobitnie świadczyła jego mina, gdy wraz z resztą Hogwartyczków znalazł się na
pałacowym dziedzińcu.
Arthemis uśmiechnęła się do niego z trochę
złośliwą pociechą.
Rozejrzała się dookoła. Były tu tłumy ludzi.
Zapewne więcej niż Hogwart liczył sobie uczniów. Zewsząd napływały przeróżne
języki, co tworzyło iście piekielny gwar, z którego nic nie dało się zrozumieć.
Cóż… można się było tego spodziewać, po międzynarodowych zawodach.
Arthemis przyjrzała się mężczyźnie, który
wyszedł na środek podestu i zaczął przemawiać. Zapewne mówił to, co zwykle
mówią w takich sytuacjach ważni panowie. Puszczała to mimo uszu, oceniając go.
Był to człowiek o zbyt dobrych, ugrzecznionych manierach. Trochę pulchny, co
świadczyło o jego dobrobycie. Miał pociągłą twarz i czarne, już odrobinę
posiwiałe włosy. Według niej przesadnie gestykulował, ale ogólnie sprawiał miłe
wrażenie.
W pewnym momencie jednak znowu zaczęła się
przysłuchiwać, gdy na środek wyszła kobieta wyglądająca na śmiertelnie wręcz
zorganizowaną i trzymającą się żelaznych zasad. Zapewne to ona odpowiadała za
szczegóły imprezy.
- Jak widzicie rozgłos na temat
olimpiady ograniczyliśmy do minimum. Macie skupić się na zadaniach i nic nie
powinno was rozpraszać… Oceniać was będzie światowej sławy skład sędziowski.
Wszystkich z wyjątkiem „gladiatorów”. Gladiatorem jest obecnie każdy, kto
bierze udział w Dziesięcioboju. O tym za chwilę… Na razie proszę pozostałe
konkurencję o szczególną uwagę. Pierwsze zadanie z Astronomii zostanie
przeprowadzone o północy na dachu. Pozostali zawodnicy mają się w tym momencie
udać, do holu, skąd zostaną zaprowadzeni do określonych miejsc. Gladiatorów
prosimy o pozostanie na miejscu.
- Oni to relacjonują, czy nie? –
zapytał Albus.
- Nikt nic o tym nie wspomniał…-
odpowiedziała Arthemis. – Może po prostu poproszą o relację po wszystkim? A
zresztą co mnie to obchodzi?
Albus przyznał jej rację, a chwilę
potem uśmiechnął się krzywo, życząc im powodzenia, gdy razem z Rose i resztą
musieli wrócić do pałacu.
- Będą mieli tam trochę zamieszania –
mruknęła Arthemis, patrząc w ślad za nim.
- Szkoda, że nie będziemy mogli tego
zobaczyć – dodał James.
- Sądzę, że zaraz zajmą nas
wystarczająco, żebyśmy o tym zapomnieli…- mruknęła Arthemis, gdy ubrany w
oszałamiającą czerwień organizatorka nakazała im zbliżyć się.
- Konkurencja Dziesięcioboju jest
najbardziej wymagającą i najniebezpieczniejszą ze wszystkich. Godne podziwu
więc jest to, że zgłosiło się do niej ponad 70 drużyn. Mam nadzieję, że
wszystkie są obecne. Przedstawię wam zadanie, które rozpocznie się natychmiast,
gdy tylko dam wam znać… Ci którzy znaleźli się tu nieprzygotowani stracą trochę
cennego czasu. Jednak jest to pierwsza wskazówka z naszej strony. Musicie być
gotowi. Zawsze. O każdej porze.
Rozległo się poruszenie. Arthemis zdziwiła
się, że wszyscy wszystko rozumieją dopóki nie zauważyła, że na kobietę jest
rzucony czar. Zapewne mówiła po angielsku, ale w zależności od narodu każdy
rozumiał ją po swojemu. Przydatne zaklęcie…
- Teraz chodźcie za mną… -
powiedziała i ruszyła przez dziedziniec. Całą ogromną grupą okrążyli zamek i
wyszli do ogrodu. Znaleźli się u podnóża góry Wicklow, najwyraźniej stanowiącej
naturalną granicę posiadłości. Nie było na niej żadnych drzew. Tylko pokryte
porostami szczyty i ostre krawędzie. Gdzieniegdzie głazy porozrzucane jak
dziecięce zabawki, jakiegoś olbrzyma.
- Wewnątrz tej góry znajdują się
jaskinie. Ogromna sieć jaskini i grot. Tunele wydrążone wśród wieloletnich
skał. Mieszkają tam różne stworzenia kochające ciemność, wilgoć i ziemię –
powiedziała ściszonym głosem, który niewątpliwie podnosił napięcie. – Większość
z tych tuneli wychodzi po drugiej stronie gór. Czy jest to długa wędrówka?
Bardzo... Nie każdy z was również przez nią przebrnie… Jest to wasze zadanie.
Przedostać się na drugą stronę…
Arthemis wzięła głęboki oddech, James szybko i
krótko ścisnął jej palce.
- Musicie znaleźć wejście do jaskini.
Za to, otrzymacie pierwsze punkty. Wejść w całych górach jest kilkanaście… Przy
każdym umieściliśmy zaklęcia, które przekazują nam informacje, że zdołaliście
tam dotrzeć. Nie musicie podejmować dalszej wędrówki. Jednak na pewno nie
zdobędziecie przez to dalszych punktów. Za przedarcie się przez górę
otrzymujecie dwadzieścia punktów. Możecie jednak zrezygnować w połowie drogi i
wtedy was stamtąd wyciągniemy. To wasze zadanie – powtórzyła. – Jednak… możecie
otrzymać sto punktów za to, że zdobędziecie kielich z groty olbrzyma. Za samą
próbę możecie otrzymać połowę z tego. Każdemu z was towarzyszyć będzie strażnik
– dodała i skinęła głową, jakiejś osobie. Ta wypuściła w powietrze tysiące z
daleka świecących, cicho brzęczących, skrzydlatych owadów. A przynajmniej wydawało
się, że są to owady. Po bliższych oględzinach Arthemis skrzywiła się z
obrzydzenia. Były to kule, wyglądające jak ludzkie gałki oczne. Jedna z nich
zawisła nad nią i Jamesem i kręciła się szaleńczo na wszystkie strony. – Dzięki
nim będziemy was obserwować i pilnować.
James skrzywił się patrząc na małego
strażnika.
- Pięć drużyn z najmniejszą liczb
punktów zostanie dzisiaj automatycznie wyeliminowanych, bez możliwości powrotu
do konkursu. Teleportacja jest absolutnie zabroniona! – dodała pani organizator.
Podniosły się oburzone głosy, które ucięła
jednym podniesieniem ręki.
- Macie już wszystkie potrzebne wam
informację… zostali wam wydani strażnicy…Więc zaczynajmy! – Kilka osób
podniosło głos, inne milczały. Arthemis wpatrywała się w kobietę, które nie
okazała im ani odrobiny współczucia. Cóż… ostrzegała, że będzie ciężko. – Trzy!
Dwa! Pierwsze zadanie uważam za rozpoczęte! – I teleportowała się.
- To mają być najlepsi z najlepszych?
– zapytała cicho Arthemis, gdy część ludzi zaczęła panikować. Jedni biegli w kierunku zamku, inni od razu w góry.
Inni zapewne stwierdzili, że poradzą sobie, bez czegokolwiek i też ruszyli w
kierunku zbocza. Większość jednak zachowała nienaturalny spokój. Podobnie jak
ona i James.
- Mamy wszystko? – upewnił się James.
- Tak.
- Jesteśmy po południowo-wschodniej
stronie masywu. Musimy najpierw iść trochę na północ, a potem ruszyć na zachód,
jak już znajdziemy wejście…
Arthemis skinęła głową. Zerknęła na
fruwającego im nad głową strażnika.
- Chodź z nami Oczko.
- Nazwałaś go? – zapytał z niedowierzaniem James, gdy ruszyli zrównoważonym krokiem pod górę. Mieli przed sobą, bardzo długi marsz.
- Nazwałaś go? – zapytał z niedowierzaniem James, gdy ruszyli zrównoważonym krokiem pod górę. Mieli przed sobą, bardzo długi marsz.
- Jest tak ohydny, że może mieć
chociaż imię, prawda?
- Jestem ciekawy, czy mogą nas dzięki
temu podsłuchiwać…
- Nie sądzę. I myślę, że nie
przekazuje im wszystkiego, co widzi. Tylko coś ważnego, co rejestruje, gdy mu
się każe…
- Idiotyzm – skwitował James. – Jak
myślisz, co robią pozostali?
- Dowiemy się, jak przeprawimy się
przez górę…
James ściągnął jej z ramienia plecak i założył
go sobie na plecy. Żadne z nich nie powiedziało tego, co było oczywiste. Mieli
zamiar zdobyć kielich olbrzyma. Było niewiele rzeczy, które mogły ich przed tym
powstrzymać.
W tym czasie Albus został zaprowadzony do
ogromnych pałacowych piwnic, jednak doskonale oświetlonych przez liczne
pochodnie i lampy naftowe. Po środku sali widniała jakby szyba, za którą
ustawiony był rząd krzeseł oraz stół, przy którym siedzieli poważnie
wyglądający ludzi. Żaden z nich nie mógł mieć poniżej czterdziestu lat. Sędziów
było siedmiu, wszyscy ubrani w ciemne budzące respekt szaty.
Trzydziestu zawodników uczestniczących w
konkursie zostało ustawionych przy trzydziestu identycznych stołach, przy
których stały kufry zapewne wypełnione niezbędnymi składnikami eliksirów. Na każdym
z nich leżał również gruby stos kartek.
- Wasze dzisiejsze zadanie polega na
wypełnieniu formularza, który znajduje się przed każdym z was – odezwał się
najwyższy i wyglądający na najstarszego sędzia. – Każdy kto nie osiągnie
wymaganego minimum punktów zostanie automatycznie wyeliminowany. Jednak… nawet
jeżeli nie jesteście pewni, jaką liczbę punktów otrzymacie… możecie się
zabezpieczyć. Na końcu formularza zamieszczona została receptura. Jeżeli
zostanie poprawnie uważano… dostaniecie sumę punktów równą, wypełnieniu całego
formularza.
W tym musi być jakiś kant – pomyślał natychmiast
Albus, musiał jednak czekać, aż sędzia da znak do rozpoczęcia. Mieli sześć
godzin na wszystko.
- Możecie zaczynać…
Albus od razu przekartkował ponad sto
stron formularza i przyjrzał się czterostronicowej recepturze. Nic dziwnego, że
był wart tyle samo punktów, co cały ogromny formularz. Był to eliksir Czasu
Przeszłego. Wystarczyła jedna kropla wlana do wody, a każdy przedmiot, który
został w niej zamieszczony, ukazywał swą historię. Coś jak umiejętności
Arthemis w płynie. Z tą małą różnicą, że Arthemis nie wyświetlała tego co
widziała. Dzięki temu eliksirowi, wszystko można było oglądać jak mugolski
film.
Przeczytał całą recepturę kilka razy i zaczął
szybko coś obliczać. Jeżeli zacznie wypełniać formularz i w połowie dojdzie do
wniosku, że nie da rady zdobyć wystarczającej liczby punktów, będzie już za
późno. Eliksir musiał warzyć się co najmniej cztery godziny. Nie mógł sobie
również pozwolić na robienie dwóch rzeczy na raz. Albus podświadomie zdawał
sobie sprawę, z tego, że jest w stanie dobrze wypełnić większość odpowiedzi,
ale gdy rozejrzał się dookoła i zobaczył, że wszyscy co do jednego z
zawiedzionymi minami, zaczęli rozwiązywać zadani, poczuł przypływ wyzwania i adrenaliny.
Obudziła się w nim krew rodziców i dziadków, co tak rzadko się zdarzało.
Wyjął niewielki kociołek postawił go przed
sobą i z zawziętą miną przystąpił do pracy.
Rose i Scorpius zostali odłączeni od
pozostałych grup i za wesołym Irlandczykiem, którego poznali wcześniej, zostali
wprowadzeni do ogromnych pałacowych ogrodów, podzielonych na wielkie kwadraty,
zapewne 73 stanowiska. Konkurencja zaklęć cieszyła się bowiem największą
popularnością. Było tu ponad 140 młodych czarodziejów, którzy mieli za zadanie
dowieść, że są najlepsi.
- Każda z drużyn ma przydzielony
odrębny sektor. Każdy sektor jest zabezpieczony zaklęciami antyszpiegowskimi,
więc możecie dowoli myśleć na głos, bez obaw, że przeciwnicy wykorzystają wasz
pomysł – powiedział przyjaznym tonem pan Murphy. – W każdym sektorze leży
koperta z opisem zadania, które dostaliście do wykonania. Macie na nie cztery
godziny. Możecie się rozejść do swoich sektorów…
- Chodź. Mamy miejsce po prawej –
burknął Scorpius nawet się na nią nie odwracając. Jednak Rose była zbyt
przejęta, żeby to zauważyć. Gdy znaleźli się już na swoim miejscu, dostrzegli,
że na ogromnych tarasach drugiego piętra znajduje się loża sędziowska. Wszyscy
obserwowali ich ze swoich miejsc. Na twarzach sędziów można było odczytać wiele:
od radosnej ciekawości jakiejś młodej dziewczyny, po surowe znudzenia rosłego
pana w cylindrze.
- Będą nas cały czas obserwować? –
mruknęła Rose.
- To sędziowie – odpowiedział
Scorpius, jakby to było oczywiste. Z niewielkiego stoliczka, który zupełnie tu
nie pasował, wziął kopertę, zupełnie nie zważając na sztylet, niewielki, lecz o
niespotykani kunsztownie zdobionej rękojeści, który leżał obok niej. Rozdarł
list. Przesunął po treści wzrokiem.
- Na głos – powiedziała
zniecierpliwiona Rose.
- Co? – spojrzał na nią nie
rozumiejąc.
- Nie jesteś sam! – przypomniała mu
zgryźliwie i wyrwała kartkę z ręki. – Jesteście posłańcami, którzy wiozą ze
sobą artefakt – starożytny sztylet – jej wzrok padł na nóż, który początkowo
zignorowali - mogący zniszczyć świat czarodziejów – przeczytała i zmarszczyła
brwi. – Od wielu dni jesteście ścigani przez wysłanników, którzy chcą wam go
odebrać niż dostarczycie go właściwej osobie. Wiecie, że dalsza ucieczka nie ma
sensu, a nie możecie stanąć do walki, bo to narazi waszą misję. Postanawiacie
wywieść przeciwników w pole… Stwórzcie iluzję miejsca i siebie, gdzie
moglibyście ukryć artefakt (jednak nie da się go transmutować) i nie zostać
rozpoznani. - Rose nie do końca
rozumiejąc, przeczytała tekst trzy razy, a potem spojrzała na Scorpiusa, który
była zapatrzony w przestrzeń, jakby pogrążył się w bardzo odległych
wspomnieniach. – Hej! – krzyknęła Rose, żeby się ocknął.
- Załóżmy, że przemieszczamy się
przez las, tak? – powiedział szybko, całkowicie ją zaskakując.
- Czemu nie możemy się teleportować?
– zapytała Rose, co chyba było najbardziej oczywistym pytaniem, jednak gdy
Scorpius spojrzał na nią, jakby traciła jego cenny czas, natychmiast się
zreflektowała. – Masz rację, może być tysiąc przyczyn… Więc chcemy się ukryć w
lesie, tak? – zapytała grzecznie Rose, bo miała wrażenie, że chłopak ją zabije
jak tylko przerwie mu tok myślowy.
- Niekoniecznie – odpowiedział. – Co
widzisz?
Zamrugała zdziwiona słysząc jego nadal
zamyślony i niezwykły jak na niego łagodny ton. Przez chwilę zastanawiała się,
czy mówi do niej, ale nikogo innego nie było w pobliżu. Nikogo też nie
słyszała. Zaklęcia skutecznie izolowały ich sektor.
Odchrząknęła.
- Dookoła są ogrody. Wiele krzewów
tworzących labirynt… Na ich granicy znajduje się park, który wydaje mi się,
dalej przechodzi w las, który prowadzi w góry…
- Widzisz ścieżkę?
- Nie – odpowiedziała zdziwiona.
- A ja tak – Na usta Scorpiusa
wypłyną szeroki, zadowolony z siebie uśmiech. Było to tak niespotykane.
Zobaczyć, go bez maski ironii na twarzy, że przez dłuższą chwilę ją to
oszołomiło. Pomyślała, że warto było jechać na tę olimpiadę, chociażby dlatego,
że mogła zobaczyć ten uśmiech. – Jednak najpierw ustalmy szczegóły, a potem
zajmiemy się magią. Stworzymy dworek, gdzieś w lesie… Niewielki, taki, który
lata świetności ma już za sobą… Będziemy rodzeństwem… z jakiego wymierającego
rodu...
- Mogę ci przerwać? – zapytała trochę
lękliwie. Spojrzał na nią ironicznie. – Mamy ścieżkę, wiodącą do lasu, ale ile
rodów, buduje dwory w lesie? Pomysł jest świetny, ale… trochę łatwo go
przejrzeć.
- Taaaa? To co ty wymyślisz,
cwaniuro? – zapytał.
- Po pierwsze… będziemy udawać, że
nie jesteśmy czarodziejami…
- Co?! Chyba śnisz! Żaden czarodziej
przy zdrowych zmysłach...
- I właśnie dlatego to taki genialny
pomysł – wytknęła mu Rose.
Scorpius zamilkł niechętnie.
- Będziemy mieszkać w chatynce w
lesie… małej, niemal niewidocznej… Iluzją ogarniemy wszystko… Ubrania, muszą
być pobrudzone i znoszone…
- A jak ty chcesz w takim razie ukryć
taką drogą drobnostkę? – zapytał ironicznie.
Uśmiechnęła się.
- Najtrudniej znaleźć to, co leży na
wierzchu – odpowiedziała.
Scorpius westchnął.
- Ja zajmę się iluzją lasu, ścieżki
itd. Ty zbudujesz tę swoją chatynkę i załatwisz ubrania… wybacz ale ja nie mam
pojęcia jak to miałoby wyglądać…
- Paniczyk – mruknęła pod nosem, a
gdy zgromił ją wzrokiem, stłumiła śmiech i zabrała się do pracy.
Arthemis i James już od godziny wspinali się w
górę. Jak na razie nie znaleźli żadnych wejść, czy nawet szczelin, Arthemis
miała nadzieję, że w końcu na coś trafią, bo inaczej będą musieli zejść w dół,
żeby zacząć z innego miejsca. Łydki ich już piekły od wdrapywania się na ciągle
wznoszący się teren.
- Zaczekaj – powiedział James. – To
jest bez sensu… Tutaj nie ma drzew, nic więc nie zasłania tego o co nam chodzi.
- Ale są tu krzaki… - zauważyła. – I
śmieszne głazy…
- Nie wchodźmy wyżej – stwierdził
James. – Przemieszczajmy się teraz wzdłuż...
Przez dłuższą chwilę, z trudem
przedzierali się przez stromy stok, co chwilę osuwając się w dół.
Kilka minut później Arthemis przystanęła.
- Nie wydaje ci się, że pod tym
występem, coś jest? – zapytała, wskazując palcem na wypukłość w skałach. Jeżeli
się wystarczająco długo nie patrzyło, miejsce zlewało się zupełnie z górskim
zboczem.
- To skupisko, jakiś skał, więc
dokładnie nie jestem pewien, ale lepiej to sprawdzić…
Ostrożnie czepiając się rzadko
wystających krzaków, zsuwali się na dół. Był
już ostatni tydzień października i powietrze zrobiło się znacznie
chłodniejsze, a będąc w górach, zaczęli odczuwać zimno. Tylko ruch ich jakoś
rozgrzewał.
Gdzieniegdzie, w oddali lub bliżej widzieli
inne dwuosobowe grupy. Jednak biorąc pod uwagę to, że było kilka wejść w głąb
gór, wiele z pozostałych zawodników, mogło być już w środku. W końcu doszli do
skał i rzeczywiście między skałami znajdowało się niespotykanego rozmiaru
wejście, w którym kryła się ciemność. Tylko światło z zewnątrz rzucało cienie
na ciemne, ostre skały. Do tej pory go nie zobaczyli, bo z góry osłaniała go
wielka skalna półka, a po bokach rosły krzaki, które maskowały wlot do groty.
- Lumos! - powiedziała Arthemis i
poświeciła do wnętrza i wtedy dopiero stwierdziła, że światło, które wpadło do
jaskini zniknęło. Nic nie rozpraszało mroku w niej. Zmarszczyła brwi. Wpuściła
do jaskini świetliki, które też natychmiast znikły, gdy zetknęły się z
ciemnością groty. – Zaklęcia świetlne nie działają… - oznajmiła.
- Spróbujmy, więc ognia… - James
podpalił kawałek ułamanej gałęzi i wrzucił ją do środka. Już się ucieszyli,
jednak po chwili… i ogień zgasł.
- Więc jednak musimy sobie poradzić,
bez światła… - stwierdziła Arthemis.
- Nie możemy się zgubić…
Arthemis skinęła głową. Z plecaka
wyjęła cieniutki łańcuszek, który owinęła sobie wokół nadgarstka.
- To się zaraz zerwie…
Arthemis pokręciła głową i owinęła mu drugi
koniec łańcuszka wokół nadgarstka. Łańcuszek był niemal niewidoczny. Jak nitki
z sieci pająka. Później Arthemis szarpnęła ręką do tyłu, a łańcuszek rozciągnął
się bez trudu jak gumka.
- Jesteśmy razem od pół roku, a ty
mnie już do siebie przywiązałaś – zaśmiał się James.
- Możesz sobie iść – odpowiedziała
oburzona.
- Pójdę – skinął głową. – A ty
pójdziesz ze mną… Idę z przodu…
Wzięła głęboki oddech i poszła za
nim.
Wchodzili w niekończący się tunel ciemności,
wilgoci i chłodu. Przeszli zaledwie sto metrów, gdy światło stało się jucz
tylko wspomnieniem, a oni bardziej się wyczuwali, niż wiedzieli, w którym
miejscu są.
Nad ich głowami piszczały stworzenia, których
Arthemis wolała sobie nie wyobrażać.
Posuwanie się do przodu zajmowali się sporo
czasu. Musieli dotykać ścian, żeby wiedzieć, kiedy tunel będzie skręcał. Jednak
wydawało im się, że przestrzeń nad nimi, musi być ogromna. Co najmniej
wysokości zamkowych korytarzy. Cóż… jeżeli chodziły tu trole, to wielce
prawdopodobne, że nie będą mieli problemów z wąskimi przestrzeniami.
Szli bardzo długo, od czasu do czasu tylko
odzywając się do siebie, chyba tylko po to, by usłyszeć swoje głosy. By upewnić
się, że nadal są razem w bezkresnej ciemności. Jednak głównie wsłuchiwali się w
otoczenie. Słyszeli kapiące na skały krople, przyprawiające o dreszcze piski
zwierząt, czasami chrzęst po stopami, oznaczający kres życia, jakiegoś
stworzenia. Nad ich głowami od czasu do czasu dało się słyszeć skrzydełka ich
strażnika.
- Myślisz, że Oczko coś widzi?
- Myślę, że tak.
- On musi mieć jakiś system
namierzający, prawda?
- Mhm. Co chwilę mam wrażenie, że
skanuje otoczenie. A nawiasem mówiąc, też poczułaś ten delikatny dźwięk, gdy
weszliśmy do jaskini?
- To, to zaklęcie, które miało ich
powiadomić, że jesteśmy w środku góry… Myślałam o tym, jakie stworzenia możemy
tu spotkać… Doszłam do wniosku, że błotniaki, nietoperze, wampiry…
- Wampiry?
- Niestety – skrzywiła się.
- Żywiołaki ziemi…
- To te olbrzymie stwory stworzone z
błota, które wabią światłem w jaskiniach?
- Tak. Ale o ile ich światło nie
działa w tych jaskiniach, to wątpię, by tu były… Oczywiście trole jaskiniowe i
orki. To mnie najbardziej martwi…
- Orkowie, rzeczywiście mogą stanowić
kłopot – przyznał jej rację James, po omacku przesuwając się do przodu, dotykał
wilgotnych, ostrych ścian.
Orkowie byli dziwaczną groźną mieszanką
górskich i jaskiniowych troli. A najgorsze było to, że posiadały zadziwiającą
inteligencję, jak na tego typu stworzenia.
Po raz kolejny szli w milczeniu.
Ciemność nie sprzyjała poczuciu czasu.
- Jak długo idziemy? – zapytał James.
- Myślę, że godzinę… może półtorej.
Nie wiem. Nie widzę zegarka…
I kolejne chwile milczenia. Na
szczęście dobrze się czuli przy sobie. Musieli mieć tylko świadomość, że są
blisko. Zresztą musieli się zachowywać cicho. Ponieważ nic nie widzieli,
musieli zaufać innym zmysłom. A do tego nie byli przyzwyczajeni.
- Światło słoneczne by zadziałało –
stwierdziła w końcu cicho Arthemis.
- Myślisz o krysztale Merlina?
- Kryształ przestał działaś, po jego
użyciu. Niestety nie mam jeszcze jednego…
- Jestem ciekawa, co zabiera całą
magię z tego miejsca… - mruknął James.
- Zabiera magię? – Arthemis poczuła
nagły prąd, gdy usłyszała to wyrażenie. Tak jak kiedyś poruszyły ją
wypowiedziane przez Neville’a słowa dotyczące wierzby bijącej: wysysa życie. –
James użyj jakiegoś zaklęcia – poprosiła cicho, zrezygnowanym głosem, bo i tak
wiedziała, jaki będzie efekt.
- Petrificulus totalus! – usłyszała
słowa James, zobaczyła krótkotrwały błysk zaklęcia i czuła, jak jej barki zaczynają
sztywnieć, jednak nim zaklęcie doszło do łokci, zaklęcie się od niej oderwało i
znikło.
- Cholera! – powiedzieli
jednocześnie.
Bardzo długo byli pogrążeni w ciszy. Otoczeni
ciemnością. Pozbawieni czegoś, dzięki czemu czuli się bezpiecznie i pewnie.
Bezradni, oślepieni… bezbronni.
Albus stwierdził, że czas najwyższy, na
zabranie się za wypełnianie formularzu. Musiał czekać półgodziny nim będzie
mógł wrzucić najbardziej delikatne ze składników. Eliksir jak na razie wyglądał
tak jak powinien. No, ale na wszelki wypadek nie zaszkodzi również zabezpieczyć
się z drugiej strony.
Otworzył pierwszą stronę. Polecenie nr 1:
Wypełnij następujące formuły eliksirów brakującymi składnikami.
Banalne.
To zajęło mu trochę czasu, jednak zdążył sporo
zrobić. W ostatniej chwili zrozumiał, że musi przemieszać eliksir, bo byłoby po
nim.
Był ciekaw, jak sobie radzą pozostali.
Rose i Scorpius pracowali w pocie czoła,
używając zaklęć iluzjonistycznych i własnej wyobraźni. Rose miała problem z
przeniesieniem na zaklęcie własnej wizji małej chatki. Najlepiej chatki drwala.
Jaka inna chatka, mogła być w lesie?
- Cholera! – warknęła. – Czegoś mi tu
brakuje!
Scorpius zerknął na nią, dopieszczając właśnie
wizerunek kilku drzew w lesie. Gdyby Rose nie widziała jak to zrobił, to byłaby
przekonana, że do lasu prowadzi zwężająca się ścieżka. Ona sama właśnie siłą
sugestii postawiła między drzewami chatkę. Scorpius stanął obok niej.
- Powinna mieć bardziej pochyły dach…
i rozpadające się drewniane okiennice – powiedział jakby do siebie. A po chwili
sam zaczął dodawać własne szczegóły.
– I powinna być bardziej zniszczona,
ale nie zaniedbana… - dodała Rose, przyglądając się zmianom. – Jakby ktoś już
od dawna w niej mieszkał…
Zabrali się do dzieła. Chatka stanowiła
kluczową rolę. Ich osobiste zachowanie miało być tylko zabezpieczenie, żeby się
sędziowie nie przyczepili. Chodziło o dobrze wykonaną iluzję. O stworzenie
otoczenia, które najlepiej pasowało i wymagało najmniej pracy.
- Mamy jeszcze półtorej godziny –
oznajmiła Rose. – Ciekawe jak pozostali...?
- Potter i jego szurnięta dziewczyna,
są tak skrzywieni, że cokolwiek mają do robienia i tak uważają to za świetną
zabawę – stwierdził drwiąco.
Jak bardzo się w tym przypadku mylił…
Ciszę przerywał jednie cichy szum skrzydełek
Oczka, krople wody, które spływały z sufitu i ich oddechy.
Oczko po raz kolejny zalśniło na czerwono.
Potrafili już to rozpoznać, a ich oczy na tyle przyzwyczaiły się do ciemności,
że rozpoznawali ich ostre wystające kształty i kontury własnych postaci.
- No, cóż… idziemy dalej… -
stwierdziła Arthemis. – Skoro już tu wleźliśmy, jak 69 pozostałych drużyn…
- Zaczekaj… - powiedział
niespodziewanie James. Chwilę ruszał dłońmi na wiele stron. – Twój łańcuszek
nie stracił mocy i Oczko też nie, a przecież to zaczarowany mechanizm… A to
znaczy, że…
- Wszystkie nasze zabawki działają… -
dokończyła za niego. - I zawsze mogę rzucić nożami… Mam cztery przy sobie... i
jeden w plecaku.
- Tak wiem, że lubisz ostre zabawy –
mruknął, a chwilę później jej śmiech odbił się od wysokiego sklepienia tunelu.
- Że też trzymają się ciebie żarty
nawet teraz – powiedziała, a napięcie, które cały czas towarzyszyło im w
ciemnościach, trochę zmalało.
- Tu nie chodzi o to gdzie jestem,
tylko z kim – odpowiedział James. – A teraz zastanówmy się, co mamy w torbie i
co możemy użyć…
- No, wiec się ucieszysz... Wzięłam
ze sobą sztuczne ognie Filibustera i całą paczkę fajerwerk Weasleyów. Iiii… coś
co mi zostało, z ostatniego roku: ogniowe kulki Albusa.
- Powiedz mi… - mruknął zaintrygowany James - po co ci sztuczne ognie?
- A powiedz… czy ty byś ich nie
zabrał? – odpowiedziała pytaniem.
- Owszem. Zabrałbym. Albo po to, żeby
zrobić dywersję, albo po to, żeby uwieść dziewczynę…
- Puszczę to ostatnie mimo uszu –
odpowiedziała wyniośle. James pomimo tego, że jej nie widział, wiedział jaką
zrobiła minę. – A wracając do drugiej sprawy, zanim sobie rozświetlimy te
ciemności, to trzeba się przekonać co zabiera magię…
- Jeżeli dopadniemy i unieszkodliwimy
to coś, to będziemy mogli używać czarów – zauważył James.
- Tak. A dzięki temu, szybciej
znajdziemy ten cały kieliszek, czy co to, to ma być i wyleziemy z tej góry… -
potwierdziła. - Ale teraz zastanawia mnie coś jeszcze… ten ogień, który
wyczarowałeś. Nie przetrwał, bo był stworzony zaklęciem. Ale jeżeli w jakiś
inny sposób rozpalimy ogień, on nie zgaśnie.
- To idiotyczne. Sam ogień powinien
przetrwać… Przecież zaklęcie tylko go inicjuje…
- Wiem. A może zgasł z zupełni innych
powodów?
- Mniejsza o to, najpierw sprawdźmy
gdzie leci magia… Drętwota! – czerwony promień zaklęcia wycelowany w sklepienie
zmienił kierunek i ruszył w inną stronę. – Łatwo będzie znaleźć to coś… -
mruknął James.
- Taak… to raczej oczywiste –
przyznała Arthemis. – Jestem ciekawa, czy tylko my jesteśmy takimi imbecylami,
że wcześniej tego nie zauważyliśmy – dodała ponuro.
- Cóż… okaże się, jak w końcu
wyjdziemy z tych ciemności – odpowiedział jej podobnym tonem James.
- Dobrze. To wyjmijmy te kulki, nie
możemy ich użyć, ale przynajmniej będziemy mieć jakiś blask. – Arthemis szukała
na oślep. W końcu trafiła na Jamesa.
- Uważaj gdzie kładziesz ręce –
powiedział.
- Bo uwierzę, że ci to przeszkadza –
prychnęła zadowolona z siebie.
- Ale to nie fair – zaprotestował.
Zignorowała go, przesunęła ręce w górę i
zaczęła grzebać w plecaku. Łatwo poszło. Szklane kulki, w których zamknięty był
ogień, widać było zaraz po otworzeniu zamka. Ostrożnie je wyjęła. Wolała, żeby
się nie zbiły, bo od razy mieliby tu aż nadmiar ognia. Nagłe światło, którego
normalnie by nie zobaczyli, a teraz bił ich po oczach jak pochodnia, rozjaśniło
ciemności.
- Wyjmę petardy i sztuczne ognie, ale
chyba nie powinniśmy ich odpalać… Mogą coś obudzić i ściągnąć na nas uwagę…
- Dzięki temu maleństwu przynajmniej
się nie pozabijamy – odpowiedział jej cicho James, unosząc na wysokość oczy
kulki.
Arthemis schowała różdżkę w rękawie. Musiała
mieć wolne ręce, żeby w razie czego rzucać nożami.
- Ty oświetlasz drogę, a ja będę
osłaniać – mruknęła. – Celniej rzucam nożami…
- Nie chwal się – fuknął. Wyraźnie
było mu nie w smak, że musi się ograniczyć do chowania za jej plecami. Musieli
szybko zneutralizować to, co kradło im magię. – Musimy sprawdzić, w którym
kierunku idziemy… Ale skoro zaklęcie nie działa, to…
- Mam kompas – odpowiedziała.
- Czy jest coś czego nie masz? –
zapytał trochę zgryźliwie.
Arthemis zdziwił jego ton. Wydawał
się mieć do niej pretensję, że jest dobrze przygotowana.
- Masz z tym jakiś problem? –
zapytała ostro. – Naprawdę, chcesz, żebym w tej chwili przywołała cię do
porządku, Potter?
James wziął głęboki oddech.
- Nie jestem przyzwyczajony, że nie
mogę używać czarów – powiedział, przez zaciśnięte zęby.
- A dla mnie to codzienność –
powiedziała ironicznie. – Tracimy czas James! – przypomniała mu. – Jak chcesz
mieć pretensję, to wstrzymaj się aż stąd wyjdziemy… - powiedziała i zaczęła
przeszukiwać pełne kieszeni spodnie. Wyjęła kompas. Podsunęła jego tarczę, jak
najbliżej świecącej kuli, podczas gdy James nadal się nie odzywał. Z wielkim
trudem odczytała wskaźnik na tarczy urządzenia. – Zboczyliśmy – oznajmiła. –
Tunel musiał skręcić. Przy najbliższym rozwidleniu musimy wejść w lewy korytarz
i iść cały czas prosto – mruknęła i nie czekając na jego odpowiedź ruszyła
przed siebie.
Po chwili poczuła, że łańcuszek na jej
nadgarstku się zwija, a James bierze ją za rękę. Dalej szli przed siebie,
jednak teraz mieli malutki płomień zamknięty w szkle, który w każdej chwili
mógł rozjaśnić im ciemności jak słońce.
- Sprawdźmy kierunek – mruknął po
chwili James. Puścił jej rękę i wystrzelił kolejne przypadkowe zaklęcie, które
przez chwilę działało, po czym pomknęło przez jaskinie. – Wydaje mi się, czy
ono skręciło?
- Też tak myślę… Korytarz zakręca. I
cholera… w przeciwnym kierunku niż powinniśmy iść…
- Nie mamy wyjścia… Nic nie zrobimy w
tych ciemnościach – odpowiedział James.
- Inne drużyny zapewne idą do przodu…
pomimo ciemności…
- Dobrze wiesz, że nie jesteśmy jak
inni. Lubimy utrudniać sobie życie… – mruknął James i ruszyli dalej. Nadal
musieli iść przy ścianie, ślizgać się na wilgotnych, często mokrych i zawsze
krzywych skałach.
- Ty szczególnie…
- Co ja szczególnie? – zapytał James.
- Lubisz utrudniać sobie życie.
Inaczej omijałbyś mnie szerokim łukiem…
- Żaden łuk nie byłby dostatecznie
szeroki, żebym zdołał oprzeć się temu chłodnemu spojrzeniu – odpowiedział ze
śmiechem. – A skoro już sobie tak gadamy, nikt nam nie przeszkadza, przed sobą
mamy niekończący się, ciemny tunel, to popraw mi humor i powiedz kiedy się we
mnie zakochałaś.
W tym momencie Arthemis była wdzięczna, że jest ciemno, bo mimowolnie oblała się rumieńcem. Przez dłuższy czas milczała, licząc na to, że James zajmie się czym innym.
W tym momencie Arthemis była wdzięczna, że jest ciemno, bo mimowolnie oblała się rumieńcem. Przez dłuższy czas milczała, licząc na to, że James zajmie się czym innym.
- Nie łudź się, że ci odpuszczę…-
powiedział, rozwiewając jej złudzenia, gdy skręcili. Tutaj korytarz był
znacznie węższy i niższy, ale nadal mieli swobodę. James sprawdził gdzie tym
razem leci zaklęcie. Przeleciało kawałek i znowu zakręciło.
Ponieważ rzeczywiście na razie nie mieli za
wiele do roboty wybełkotała, coś niewyraźnie.
- Co? – zapytał.
- Przed Bożym Narodzeniem – burknęła
cicho.
Wpadła na James, bo nie zauważyła, że
się zatrzymał.
- Przed zeszłorocznym Bożym
Narodzeniem? – zapytał z niedowierzaniem.
- Jezu… znowu używasz tego,
wkurzającego mnie tonu – mruknęła. – Jakbyś chciał powiedzieć: no chyba
żartujesz.
- Bo nie mogę uwierzyć, że…
- Słuchaj, to było tak: gdy
przebywałeś blisko mnie, coś mnie przenikało od wewnątrz, ale nie rozumiałam i
pewnie nie za bardzo chciałam wiedzieć co to znaczy. Ale kurcze… oczywiście zapominałam
o tym, gdy tylko byłeś obok… A potem Rose zaczęła grzebać w moim… skomplikowanym,
co bądź dzieciństwie, a ty… Boże zupełnie mnie to oszołomiło…
James zmarszczył brwi, próbując sobie
przypomnieć, co wtedy zrobił. Skoczył z wieży? Zamienił Rose w żabę? Czy dał
jej czekoladę na pocieszenie? Jakoś nie mógł sobie przypomnieć. Ale skoro dla
Arthemis było to ważne, to w porządku.
- Bardzo szybko jednak zdołałam się
przekonać, że to tylko burza hormonów. Następnego dnia wszystko było już ok.
Chociaż go nie widziała, miała wrażenie, że
spojrzał na nią z niedowierzaniem i lekkim oburzeniem.
- I co było dalej?
- A musimy o tym mówić? Sprawdź
kierunek…
- Przed chwilą sprawdzałem. Nie
zmieniaj tematu…
- Później w czasie świąt,
przeczytałam pamiętnik mojej mamy ze szkoły. I gdy przeczytałam te wszystkie
opisy, jak się czuła, co się z nią działo. Jak opisywała, zachowanie mojego
ojca… Wtedy… Chryste… to było takie cudowne. Takie… radosne… Jakbym unosiła się
w powietrzu. Kurcze… byłam…
- Zakochana – dokończył za nią James
i niemal widziała jak kręci głową. – Co więcej, do cholernego diabła, wiedziałaś,
że ja też!!! Nie mogę uwierzyć, że przez następne pół roku…
Przerwała mu widząc, że zaczyna być zły.
- Pamiętnik wywlókł na światło
dzienne wszystkie moje lęki. Moja radość trwała krótko… Została błyskawicznie
rozgromiona przez strach… Resztę znasz – dokończyła cicho.
- To dlatego byłaś taka przytłumiona
po powrocie do szkoły! – powiedział James, klepiąc się po skroni różdżką.
Wyleciało z niej kilka iskier, które rozbłysły w ciemności i poleciały kawałek,
po czym wzniosły się w górę.
- Zmieniły kierunek – zauważyła
Arthemis. – Będziemy musieli wejść pod górę…
- Będzie ciężko. Momentami jest tak
ślisko, że nawet na płaskim terenie trudno nie połamać nóg…
Szli dalej. Po jakimś czasie James z trudem sprawdził zegarek. Zadanie zaczęło się cztery godziny temu. Od trzech łazili w ciemnościach. I nic się nie działo. Jak tak dalej pójdzie, to oni umrą z nudów podczas tej całej olimpiady…
Szli dalej. Po jakimś czasie James z trudem sprawdził zegarek. Zadanie zaczęło się cztery godziny temu. Od trzech łazili w ciemnościach. I nic się nie działo. Jak tak dalej pójdzie, to oni umrą z nudów podczas tej całej olimpiady…
- Po twoim szlabanie w Zakazanym
Lesie. Tak myślę… - powiedział cicho James, jakby z niechęcią. – Wtedy chyba
się zaczęło…
Arthemis cieszyła się, że jest ciemno i nie
może zobaczyć jej uśmiechu. Szerokiego, wdzięcznego uśmiechu, który obejmował
jej oczy, usta… całą postać. Uśmiechu, który tylko on potrafił wywołać.
James, żeby przerwać ciszę wystrzelił kolejne
zaklęcie. Tym razem zniknęło za załomem i poleciało w dół. Bardziej teraz ich
wędrówka przypominała wspinaczkę… Kaleczyli ręce na ostrych skałach. Ich palce
spuchły. Gdyby teraz coś ich zaatakowało byłoby po nich, bo mieli zajęte
obydwie ręce. Musieli nawet schować kulkę ogniową, bo nie mogli ryzykować, że
się zbije.
James w końcu dosięgnął krawędzi mocno
nachylonego skalnego korytarza. Pomógł wejść Arthemis. Przy okazji osunęło się
też kilka kamyków, które zaczęły spadać. I spadały bardzo długo. Na całe
szczęście, bo inaczej to Arthemis i James potoczyliby się w dół.
- Chyba czas na fajerwerki – mruknął
James.
- Najpierw sprawdź jak się zachowują
zaklęcia… - odpowiedziała mu przezornie Arthemis.
Zaklęcie przeleciało przez przestrzeń
po czym niespodziewanie rozpłynęło się. Milczeli zafascynowani. James
wystrzelił kolejne zaklęcie. Stało się z nim dokładnie to samo.
- Dobra. Nic nie możemy zrobić,
jeżeli będzie taka ciemnica – stwierdził.
- W twoje ręce – mruknęła Arthemis
podając mu kilka pojemników z fajerwerkami.
- Najpierw flara – mruknął, jakby do
siebie, próbując wyczuć, odpowiedni kształt. - Dobrze, że nie potrzebujemy
ognia, żeby je odpalić… wystarczy pociągnąć za sznureczek...
Srebrna flara wyleciała w powietrze,
przeleciała kilka metrów i rozbłysła, rozpadając się na kilkanaście
srebrzystych części, ukazując widok przerażający i przyprawiający o gęsią
skórkę, który po chwili znowu skrył się w mroku.
- Widziałeś to? – zapytała z jękiem.
- Co więcej… chyba je obudziliśmy…
W ogromnej pieczarze spoczywał trol? Olbrzym?
Coś pomiędzy? W każdym bądź razie było wielkie, brzydkie i śmierdziało. Cała
jaskinia była wypełniona tym ohydnym zapachem. Arthemis i James czuli to już
wcześniej, ale nie tak intensywnie. Tutaj nie dało się oddychać. Ale oczywiście
to byłoby zbyt proste, gdyby to było wszystko. No, jak! Arthemis i James
przecież zawsze mieli takie szczęście, żeby trafić w prawdziwe bagno.
Dokoła olbrzyma znajdowało się skupisko
wszystkich stworzeń, o których Arthemis wcześniej wspominała. Ale o ile
wszystkich pozostałych były pojedyncze sztuki i część po prostu zwiała widząc
nagły rozbłysk światła, to orkowie, zaczęli rozglądać się ciekawie.
W ciemności słuchać było już ich gardłowe,
odpychające dźwięki. Złowieszczy chrzęst kamieni, a po chwili rozległ się ryk,
od którego włosy stanęły im dęba.
Olimpiada zaczela sie dosc interesujaco i obiecujaco 😁
OdpowiedzUsuńHejeczka, hejeczka,
OdpowiedzUsuńcudny rozdział, och no i przydało się to że Arthemis już wszystko spakowała na zbiórkę, bo okazało się że zadanie natychmiast się zaczyna... ciekawe co tutaj zabiera magie czy na przykład ten kielich ma z tym coś wspólnego... Scorpius pięknie powiedział "Potter i jego dziewczyna cokolwiek mają uważają to za dobrą zabawę..." ;)
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, no i przydało się to że Arthemis już wszystko spakowała na zbiórkę, bo okazało się tutaj, że zadanie natychmiast się zaczyna... ale ciekawe co tutaj pozbawia magii, czy na przykład jest to ten kielich... a Scorpius pięknie powiedział "Potter i jego dziewczyna cokolwiek mają uważają to za dobrą zabawę..." ;)
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga