sobota, 27 stycznia 2018

Cisza przed burzą (Rok VI, Rozdział 80)

Albus stwierdził w  duchu, że jest cholernym geniuszem. Zanim rozpoczęło się zadanie, zdołał zrobić większość eliksiru. Potem już tylko żonglował recepturami i składnikami, żeby nic nie pomieszać. Miał tylko nadzieję, że Rose i jej chłopak (nawet nie przejmował się zbytnio tym, że w myślach tak go nazywa) zdołają jakoś zabrać od niego eliksir.
Beverly Vane nachyliła się nad jego kociołkiem.
-      Co to?
-      Tonik. Przywraca siły i pobudza. Jest ziołowy, ale działa równie dobrze, jak kawa. Chce pani spróbować? Za pół godziny będzie gotowy.
-      Zaraz rozpocznie się zadanie - ofuknęła go. - Twój przeciwnik jest już gotowy...
-      Ja też. Mogę robić kilka jednocześnie... - odpowiedział Al, poprawiając okulary.
-      Przegrasz jeżeli popełnisz błąd... - syknęła.
-      A o co gramy, bo wydaje mi się, że o koniec świata? - odparł niefrasobliwie Albus, posyłając jej stalowe spojrzenie. - Niech pani mi nie gada o zwycięstwie, skoro tylko na jednym z eliksirów wam zależy i zapewne, ja będę go przyrządzał.
Wyprostowała się.
-      Oboje przygotowujecie ten sam eliksir.
Albus rzucił okiem na stół z ingrediencjami przeciwnika.
-      To dziwne skoro mamy zupełnie inne składniki...
-      Są takie same! - syknęła.
-      Nie, nie są. Są zbierane w różnych okresach. Moje są idealne, jego nie. Niektórych ziół ma mniej, a niektórych więcej. T         o dość ważne szczegóły jeżeli mamy robić te same eliksiry. Najprostszym wyjaśnieniem jest to, że mamy dwie różne receptury. - Przyglądał się spokojnie organizatorce. - Proszę mi pozwolić dokończyć tamten eliksir równocześnie. Nic nie stanie się z tym, a Arthemis i James po wyprawie w głębiny będą potrzebować wzmocnienia, do dalszego zadania. Oboje o tym wiemy...
Vane mierzyła go wściekłym wzrokiem. Potem prychnęła.
-      Rób, co chcesz.
-      Taki właśnie mam zamiar - odpowiedział jej plecom.
Dwadzieścia minut później dostarczono mu recepturę o raz ostatni niezbędny składnik zabezpieczony w specjalnym worku zachowującym jego wszystkie właściwości. Na woreczku były poczerniałe plamy krwi. Krwi Arthemis.
Ostatnim składnikiem było Ziele Zorzy Polarnej.


Lucas wyprowadził cichcem pana Murphy'ego, tak, żeby nie było nic widać z błoni. Teraz musiał zaczekać aż Fred unieszkodliwi wyrzutnie sztucznych ognii. Nie powinno być to trudne. Na jego ramieniu siedziała mała futrzasta kulka, wielkości ślimaka. Drobnymi pazurkami wczepiała się w jego bluzę, żeby nie spaść. Lucas nie miał nic przeciwko Iskierce, oprócz tego że była koloru jadowitej pomarańczy. Iskierka była ptifurką. Do dzisiaj do popłudnia Lucas nie miał pojęcia, że coś takiego istnieje... Okazało się jednak, że Fred ma ich całą hodowlę...
Wszyscy normalni czarodzieje pytali po, co, a Fred tylko tajemniczo się uśmiechał. Lucas jednak bardzo szybko dowiedział się po, co komu takie małe stworzonko. Otóż cały gatunek ptifurek miał jedną super cechę: potrafił się porozumiewać za pomocą myśli na ogromne odległości, a to oznaczało, że dzięki takiej mentalnej komunikacji, przekazywał zarówno obrazy, jak i dźwięki między soba i między gatunkami. Nie wydawały za to żadnych innych dźwięków.
A ponieważ były to ulubione dzieci Freda, ten szkolił je, jako cholerne czujki. I sprawdzały się wspaniale. Fred przekazywał spostrzeżenie do Fifi - swojej ptifurki, a ona do Iskierki, która mokrym nosem pukała Lucasa w szyję, co było ostrzeżeniem przed przekazem, który pojawiał się w jego myślach.
Słodkie i przydatne stworzonka. Lucas wyśmiał Freda gdy dał mu jednego, a on tylko powiedział, że skoro Arthemis nie może być ich punktem odniesienia i komunikacji muszą znaleźć inny sposób. Lucas myślał, że służą do tego jakieś eliksiry, czy magiczne gadżety, a on mu dał zwierzątko...
Lucas skierował się  do skał nad oceanem. Była tam jaskinia, która była w miarę bezpiecznym miejscem i do tego łatwym do osłonięcia. Cieszył się, że jest z nimi ktoś kto umie zakładać takie zaklęcia...
Przy samotnym kamieniu pojawiła się znikąd Lily.
Lucas zacisnał zęby.
-      Powiedziałem ci, żebyś się nie wychylała - warknął.
-      Konkretnie powiedziałeś, że jeżeli będę to robić, to skopiesz mi tyłek, a ja uznałam, że jest to warte ryzyka - odparła chłodno. - Przeprowadzę go...
Lucas nie zaprotestował tylko dlatego, że był zbyt zajęty zaciskaniem ze złości zębów. Od kiedy pokłócili się w dormitorium Gryffindoru napięcie między nimi sięgało zenitu. Nie, nie dlatego, że się pokłócili. Zawsze się kłócili i im przechodziło. Ale w czasie kłótni doszło do... sytuacji, do której dojść nie powinno. Lucas odepchnął Lily, a ona była teraz na niego śmiertelnie obrażona. Ale była tu prawda? Zgodził się na to, prawda? Umierał ze strachu, że coś się jej stanie, ale nic nie mówił, prawda?
-      Ciocia Luna, nie będzie długo utrzymywała prześwitu - poinformowała go na odchodnym Lily, a z jej ramienia spoglądał na niego Skip - bladobłękitny ptifurek.
Złośliwa mała jędza - pomyślał Luke. Oczywiścienie nie chodziło mu o profesor Scamander. Tylko o tę rudą, wredną czarownicę, która działała mu na nerwy. Swoją drogą profesor Scamander też miała charakterek. Jak się dowiedziała, że jej stara ekipa pojechała gdzieś walczyć bez niej, w krótkich żołnierskich słowach powiedziała, co im zrobi, jak przeżyją. Ale dzięki temu była tutaj i zabrała ich ze sobą.
Cóż... Fred umiał podejść ludzi, żeby zrobili dokładnie to, czego chciał.
Lucas przeszedł przez prześwit i zobaczył Lunę pochylając się wraz z Victoire nad Dominique. Teddy i Valentine obwiązywali wyjątkowo biernego pana Murphy'ego grubymi linami dookoła rąk i nóg. Potem Lily delikatnie posadziła go pod ścianą jednej z jaskiń.
-      Nie potrafię jej pomóc - powiedziała zaniepokojona Luna. - Myślę, że powinniśmy ją zabrać do państwa Weasleyów... - wszyscy zadawali sobie sprawę, że ma na myśli raczej dziadków dziewczyny niż Billa i Fleur.
-      Dajcie jej kawę to się obudzi - powiedział Lucas, zrzucając zupełnie pelerynę niewidkę.
Victoire spojrzała na niego ze sztyletami w oczach.
-      To nie jest zabawne Williamson! - warknęła.
Uniósł brew, jakby nie zrozumiał.
-      Ale ja mówię serio. Albus powiedział, że podobno kofeina działa jak antidotum na ten cały proszek, który się sypie z fajerwerków. Powinna odżyć, jak tylko powącha trochę gorącego naparu, a jak wypiję to zupełnie wróci do siebie - wyjaśnił Lucas.
Victoire i Luna spojrzały na niego powątpiewająco.
-      I Al tak powiedział? - upewniła się Victoire.
Lucas zirytowany otwierał już usta, kiedy niespodziewanie równie zirytowana odezwała się Lily:
-      Jeżeli Luke tak mówi, to znaczy, że dokładnie to powiedział Al. Nie wpadajcie w histerię, bo się pozabijamy, zanim zacznie być naprawdę źle. Żadne z nas nie zna się na eliksirach, tylko Albus, więc jeżeli on tak powiedział, to tak właśnie jest!
Lucas zerknął na Lily, ale ona starannie, całą swoją postawą go ignorowała. A z drugiej go broniła. No i piorunowała wzrokiem Victoire i Lunę.
-      Vic, daj spokój - rzucił ostrzegawczo Teddy.
Victoire westchnęła, a potem wzruszyła ramionami.
-      Sorry - rzucił do Lucasa.
-      Nie ma sprawy. Mamy ważniejsze sprawy - odpowiedział spokojnie. Jak zwykle. Lucas - ostoja spokoju.
-      Fred? - spytała Valentine, stając obok.
-      Jest teraz Murphym. Widzieliśmy Rose i Scorpiusa. Sami przyszli na trybuny, więc pewnie musieli coś odwalić, żeby im na to pozwolili. W każdym bądź razie wyglądają dobrze. Albus przygotowuje antidotum na pył, trzeba będzie rozprowadzić go w postaci pary, czy też dymu, bo tak najszybciej zadziała. Fred go od niego odbierze. Ma dość włosów Murophy'ego, żeby być nim przez kilka następnych godzin.
-      A Arthemis i James?
-      Nadal są pod wodą i bawią się z syrenkami.
-      Rose powiedziała coś więcej? - spytała Luna.
-      Nie. Musieliśmy się śpieszyć. Wiemy, że za dwie godziny trzeba będzie odebrać od Albusa antidotum. Fred się tym zajmie. Skubany cieszy się, jakby był na placu zabaw - dodał niezadowolonym tonem Luke.
Luna parsknęła śmiechem.
-      Ja załatwię jakąś dobrą kawę. W sumie mam stąd niedaleko do Chile, nie? - uśmiechnęła się Victoire, po czym aportowała się z hukiem.
Luna założyła ręce na piersi z wyrazem zamyślenia na twarzy.
-      Chyba będę mogła wymyślić coś z tą parą... To w sumie dość proste, jeżeli użyje się naturalnych metod - jej oczy zrobiły się zamglone i trochę nieprzytomne, jak zawsze kiedy odpływała.
Nagle Iskierka dotknęła nosem szyi Luke'a, a po chwili w jego myślach pojawił się trochę zniekształcony, jakby przepuszczony przez piszczałkę głos Freda:
-      Spytaj Lucasa, czy powiedział mojej pani, to, o co cię prosiłem?
-      Czemu jej sam nie powiesz? Heidi jest z nią... - powiedział Lucas do Iskierki, która przesłała mentalny dźwięk do Freda. Wadą komunikacji poprzez ptifurki było to, że trzeba było powiedzieć im na głos, co mają przekazać, dlatego dobrze by było gdyby Fred pomyślał nad jakimś szyfrem, bądąc w obozie wroga.
Po chwili Valentine roześmiała się, a potem pokryła rumieńcem, a potem, zachmurzyła.
-      I mówisz coś takiemu innym facetom?! Nie, Fred, to nie jest usprawiedliwienie! - syknęła. - Zajmij się robotom.
Iskierka ponownie zwróciła jego uwagę.
-      Widzisz, mówiłem ci, że nic się nie stanie...
-      Oszalałeś? Valentine jest zła... Unieruchomiłeś wyrzutnie fajerwerków? - zmienił szybko temat, zanim Fred zdążył rozwniąć swój.
-      Są unieruchomione. Murphy wyłączył je zanim wpuścił Rose i Scorpiusa na widownię. To znaczy, że są mu do czegoś potrzebni trzeźwi... Usunąłem z nich proszek i wsypałem tam trochę piasku zabarwionego na niebiesko. Na razie nie będę ich włączał. Dopiero, jak mi zwrócą uwagę, że zapomniałem. Poza tym Anglestone'owi chyba tak bardzo nie zależy, skoro juz wszystkich omamił...
-      Widziałeś Ala?
-      Nie. Jest w namiocie alechemików. Na razie nie chcę się tam zbyt często kręcić, bo ta blond harpia wszędzie tu łazi.
-      A co tam pod wodą?
-      Chyba się zaprzyjaźniają z dziwnymi pół rybami pół centaurami... Nawet bardzo się zaprzyjaźniają. Mam nadzieję, że James przeżyje armagedon, tylko po to, żeby zobaczyć, jak bardzo dopieprza mu Arthemis...
-      Profesor Scamander wie, jak zmienić wszystko w parę i rozprzestrzenic nad widownią...
-      Kochana cioteczka... Będziesz mi potrzebny, żeby wyciągnąć od Ala eliksir.
-      Kiedy?
-      Godzina.
-      Będę.
-      Fifi, koniec przekazu.
Dziwnie piszczące dźwięki się urwały i w umyśle Lucasa nastała cisza.
Chwilę potem aportowała się Victoire.
-      Wiecie, że są jeszcze rejony na świecie, gdzie nikt nie mówi po angielsku?! - powiedziała oburzona. - Nawet jedna osoba. Nawet pół!
W jej ręku był wielki dzbanek mocnej czarnej kawy. Tak mocnej, że Lucasowie od samego zapachu gałki wychodziły na wierzch.
-      Kawę jednak dostałaś? - zapytał Teddy. - Dzielna dziewczynka...
-      Cóż. Pokazałam im na migi spanie, napój i orzeźwienie. Od razu załapali, chociaż to mugole...
Dominique jakby raźniej zamrugała powiekami i z ciekawością rozejrzała się po otoczeniu. Victoire zreflektowała się i podała jej kawę w małym metalowym kubku.
-      Wypij.
Minęła zaledwie chwilka, a Dominique już zaczęła prychać i syczeć. Odepchnęła od siebie kubek, mówiąc do Victoire:
-      Wiesz, że nienawidzę kawy bez cukru!
-      Tę wypijesz! - odpowiedziała jej stanowczo starsza siostra. - Chyba, że wolisz być kulą u nogi... - Dominique z grymasem obrzydzenia na twarzy zaczęła popijać kawę małymi łyczkami.
Victoire usatysfakcjonowana odwróciła się do reszty.
-      Fred się kontaktował?
-      Jasne. Ma niezły ubaw, drażniąc Valentine i ptifurki... - odpowiedział Teddy.
Victoire sie zmarszczyła.
-      Może to jednak nie był dobry pomysł wysyłać Freda w sam środek akcji...
-      Ależ to był doskonały pomysł! - zaprotestowała Lily. - Nikt tak jak Fred nie umie przekonująco opowiadać stworzonych przez siebie historii...
-      I na bieżąco wymyślać kłamstw i usprawiedliwień - dodała Valentine. - Wiarygodnych...
-      Cóż, jeżeli spojrzeć na to z tej strony... - uspokoiła się Victoire. - Jaki jest plan?
Pan Murphy patrzył na nich spokojnie, zupełnie nie reagując. Jakby nie wiele obchodziło go co się dzieje, ani to, że został porwany. Było to dość dziwne biorąc pod uwagę fakt, że Luke zdjął z niego zaklęcie.
-      Idę na błonia, spotkać się z Fredem i zabrać antidotum od Albusa. W tym czasie wy wraz z profesor Scamander musicie przygotować to, co potrzebne do odczarowania widownii. Teddy, Victoire i ja zajmiemy się wyprowadzaniem naszych z trybun, najpierw odczarujemy ich, żeby Anglestone niczego nie zauważył, a w odpowiednim momencie dopiero resztę. Nie możemy wywołać zbiorowej paniki. Jak wyprowadzimy naszych przejmą ich Lily i Dominique i przyprowadzą tutaj. Na wszelki wypadek dajcie im trochę kawy, potem, ustalimy, kogo jeszcze musimy wyciągnąć, bo nie wiemy gdzie są ludzie pana Pottera oraz Minister Magii i dyrektor. Każdy był w swoim sektorze...
-      A co z nim? - zapytała Lily, wskazując podbródkiem na pana Murphy'ego. - Może wie coś, co nam się przyda?
-      Słuszna uwaga, skarbie - mruknął Teddy, którego Lily była ulubienicą. - Ktoś może z nim pogadać. Myślę, że przy paniach będzie bardziej gadatliwy.
-      W każdym bądź razie, zajmiemy się nim - powiedziała Dominique stając obok Lily i Luny.
-      Nie wiem, czy to jest dobry... - zaczął Lucas, ale Lily zmiażdżyła go wzrokiem. Zirytował się. - Słuchaj, mała! To że tu jesteś, nie znaczy jeszcze, że masz...
Luna klasnęła w dłonie.
-      Spokój, kochani! Zajmiemy się nim, Luke. A teraz idź już i zabierz ze sobą Teddy'ego i Victoire...
Odprawiony. Został odprawiony. Lucas posłał Lily ostatnie wściekłe spojrzenie i włożył za pazuchę pelerynę niewidkę.
-      Macie ptifurki? - Dwa identyczne pomidorowoczerwone stworzonka siedziały na ramionach Victoire i Teddy'ego. Było to rodzeństwo Nod i Tod. Lucas skinął głową. - Chodźcie - rzucił jedynie i przeszedł przez prześwit, który otworzyła w barierze Luna.


Fred jako pan Murphy mógł sobie chodzić wszędzie i do tego nikt specjalnie go nie zaczepiał. Nawet Anglestone zapewne myślał, że jest raczej nieprzydatnym pionkiem w grze. Co innego Beverly - ta zimna suka była jego prawą ręką. I to w dosłownym sensie, o którym myślał Fred.
Można było pomyśleć, że bawi się na jarmarku i bardzo mu to pomagało utrzymać twarz Murphy'ego. W rzeczywistości jednak miał pełne ręce roboty. Zepsuł wyrzutnie fajerwerków i dokładnie obszedł całe pole namiotów sprawdzając, co jest w którym. Jednak jeden z nich otaczało pole siłowe, zabraniające dostępu. Na początku myślał, że to namiot Anglestone'a, ale potem widział go wchodzącego do innego namiotu. Wiedział gdzie jest Albus, bo ze szmaragdowego namiotu uchodziły ku niebu opary eliksirów. Rose i Scorpius byli w namiocie dziesięcioboju, gdzie przedstawiano akcję rozgrywającą się na dnie oceanu.
Obchodząc i analizując to wszystko Freda nawiedziło jedno zasadnicze pytanie... i miał dziwne przeczucie, że powinien je zadać, jak najszybciej.
-      Fifi, połącz się ze Skipem i zapytaj Lily: Kto jechał z uczestnikami na turniej?
Gdy czekał na odpowiedź, zajrzał do kilku z ostatnich namiotów, które służyły bardziej za magazyny, czy też w jednym przypadku za jadłodajnie.
Fifi dotknęła nosem jego obojczyka, bo miał ją schowaną w wewnętrznej kieszeni marynarki Murphy'ego, żeby nie rzucała się w oczy. Usłyszały piszczący głos Lily:
-      Vector i Alexander z Albusem, Rose i Scorpiusem oraz Neville z Arthemis i Jamesem, a co?
-      Nigdzie ich nie ma.
-      Myślisz, że mogą być na widowni? Znieczuleni?
-      Jeżeli tak - to nie problem. Ale jeżeli nie...
-      Jest sposób, żeby się tego dowiedzieć - powiedziała Lily.
-      Jaki?
-      Spytać prawdziwego Murphy'ego...
Fred zmarszczył brwi. Cóż, było to jak najbardziej rozsądne.
-      Fifi, przełącz się na Loyda. Przekaż: Ciociu, trzeba wyciągnąć z Murphy'ego gdzie są profesorowie Hogwartu, dacie radę to zrobić?
-      Myślę, że z chęcią porozmawia z takimi miłymi kobietami, jak my - odpowiedziała Luna.
-      Nie wątpię - odpowiedział wesoło Fred. - Pośpieszcie się. Zaraz powinien być tu Luke, więc będziemy mieli sporo na głowie.
Fred poczuł klepnięcie na ramieniu i w duchu podskoczył, mimo to spokojnie obejrzał się za siebie. Nikogo tam jednak nie było.
-      Luke przyszedł - przekazał Lunie. - Dajcie znać, jak czegoś dowiecie...
-      Czego mają się dowiedzieć? - zapytał Freda Lucas. Musieli teraz uważać, żeby nikt nie zauważył, jak Fred gada do siebie.
-      Nauczyciele czekają w odpowiednim miejscu... - odpowiedział wymijająco.
-      Znaczy, że nigdzie ich nie ma i coś im zrobili - domyślił się Lucas.
-      Na to wygląda.
-      Albus gotowy?
-      Powinienem teraz iść sprawdzić, jak radzą sobie ludzie od Eliksirów... Może trzeba zmienić Beverly na chwilę...
-      Przytrzymaj na chwile zasłonę, prześlizgnę się...
Fred czuł, że Lucas idzie z nim ramię w ramię i dzięki temu czuł się raźniej. Gdyby jeszcze był przy nim James, to nic nie byłoby w stanie ich powstrzymać. To oni byliby cholernym armagedonem. A Arthemis... cóż, nie da się ukryć, że gdy wpadała w gniew robiła się z niej Królowa Zniszczenia.
Do cholery, chciał, żeby ktoś mu powiedział, co ma robić. I nie mógł się doczekać, aż wujek Harry oprzytomnieje na tyle, żeby wydawać im polecenia. Arthemis i James też by nie zaszkodzili, ale oni mieli własne problemy na głowie.
Fred był indywidualistą. Nie lubił jak mu ktoś mówi co ma robić i jak ma żyć. Ale do cholery miali na głowie koniec świata, a on nie chciał być za to odpowiedzialny. Tym właśnie różnił się od Arthemis, Jamesa, wujka Harry'ego... czy Lucasa - był gotów do akcji, ale nie mógł być odpowiedzialny za podejmowanie decyzji, bo za każdym razem zastanawiałby się, czy była słuszna.
Za to idealnie mógł odgrywać wyznaczone zadania i przjemować dowództwo, jeżeli miał wyznaczony cel. Potrzebował dowodzącego, wiec musiał szybko załatwić antidotum Albusa.
Przepuścił więc Lucasa w namiocie i podszedł do oszałamiająco zimnej blondynki.
-      Zmienić cię? - rzucił.
Spojrzała na niego chłodno.
-      To nie twoje zadanie. Masz sprawdzać teren i pilnować Hogwartczyków...
-      To dzieciaki. Wiele nie zrobią - powiedział lekko.
-      Mogą próbować - upierała się stanowczo.
-      Nie wiem czego, skoro ta dziewczyna dostała histerii, a chłopak jest spanikowany, że coś odwinie i nie będzie chciała wziąć dalej udziału w turnieju... Poza tym wiesz, że to nie oni są zagrożeniem, a tamci są jeszcze pod wodą...
-      Za godzinę już nie będę - zmrużyła oczy. -   Nie mniej tu nie jesteś potrzebny, a słowa Sebastiana były jasne.
Fred skłonił przed nią głowę.
-      Jak sobie życzysz. Zobaczę tylko, jak sobie radzą zawodnicy...
-      Jakby to było istotne - prychnęła.
W czasie, gdy Fred odwracał uwagę Vane, Lucas zakradł się do Albusa. Zasłonił mu usta dłonią, żeby nie krzyknął i powiedział na ucho.
-      To ja, Lucas. Nic nie mów. Po prostu daj mi eliksir.
-      A skąd mam wiedzieć, że to ty? - spytał Albus kącikiem ust.
-      Mam na sobie pelerynę niewidkę?
-      To żaden dowód.
-      Rozmawiasz ze mną, kretynie, i ktoś to zaraz zauważy - syknął Luke. - Twoja głupia siostra tu jest, a ja chcę, żeby była bezpieczna... Próbujemy wyciągnąć stąd twoich rodziców i resztę, a Arthemis i James za pół godziny będą na brzegu.
-      Wszystko to, co powiedziałeś, nie jest zbyt skomplikowane i tajne. Jak Arthemis próbowała oznaczyć Krwawe Diabły, żeby znaleźć ich miejsce?
-      Od przebywania z Arthemis stałeś się paranoikiem... - westchnął Lucas. - Strzelała z procy guzikami.
-      Wszyscy staliśmy się paranoikami Luke i zapewne wyjdzie nam to na dobre - odrzekł cicho Al, akceptując jego odpowiedź. - Flaszka jest w prawej kieszeni szaty. Wystarczy na wszystkich, jeżeli użyjecie pary lub dymu. Jeżeli będziecie wyciągać ich pojedyńczo starczy dla naszych...
-      Co zrobisz z resztą eliksiru?
-      Dodam mięty i dam Arthemis i Jamesowi. Zadziała jak napój energetyczny...
-      Powodzenia - szepnął Luke, klepiąc go po ramieniu i wycofał się dyskretnie mijając Freda, który szedł do Albusa. Celowo go potrącił.
-      Nie idź. On nie wie, że to ty. Jest zajęty. Dał mi eliksir...
Fred tylko skinął głową i zawrócił. Gdy wydostali się z namiotu przez chwilę patrzył w kierunku klifów i błyszczącego w promieniach zachodzącego słońca oceanu.
-      Dasz radę?
-      Oczywiście, że damy radę - odpowiedział cicho Lucas. - Zostajesz?
-      Tak, dopóki nie wydostaniecie tamtych, będę tu czuwał...
-      Uważaj na siebie, bo Valentine mi da popalić.
Fred krótko skinął głową.
-      Będziemy w kontakcie. Do zobaczenia niedługo...


W tym samym czasie Lily, Valentine i Dominique pod opieką Luny stanęły na przeciwko pana Murphy'ego.
-      Musimy go zapytać o kilka rzeczy - stwierdziła Luna. - Ale muszę najpierw dokończyć moje zaklęcie... i potrzebuje pomocy - dodała z namysłem.
-      No to rozdzielmy się - zaproponowała Valentine.
-      Słusznie. Ja się nie nadaje do zadawania pytań, zbyt łatwo mnie okłamać - westchnęła Luna. Rozłożyła ręce. - Myślę, że Valentine i Lily sobie poradzą najlepiej.
-      Lily?! - zapytała oburzona Dominique. - Toć ona jest za młoda!
Lily zgromiła ją wzrokiem. Jej nozdrza rozszerzyły się ze złości.
-      Powtórz to - warknęła.
Valentine obserwowała to z rozbawieniem.
-      Twoja matka nie byłaby zadowolona! - zapewniła ją Dominique.
-      I tu się mylisz. Mama doskonale zdawałaby sobie sprawę z tego dlaczego tu jestem!
-      Moim zdaniem Lily jest najbardziej podła z nas wszystkich - stwierdziła ze śmiechem Valentine. - Wiecie... pobierała nauki u Arthemis.
Dominique przewróciła oczami i poszła za Luną, mówiąć niezadowolonym tonem:
-      Róbcie, co chcecie!
Lily spojrzała na Valentine.
-      Wcale nie jestem najbardziej podła.
-      Jesteś najmłodsza ze wszystkich. Oczko w głowie. Na wszystko ci pozwalali. Oczywiście, że jesteś najbardziej podła, to niemal definicja najmłodszego dziecka. Jestem taka sama. Może trochę gorsza, bo ja mam tylko starszych braci...
-      A ja nie? - zapytała Lily.
-      Cóż, biorąc pod uwagę wszystkie twoje kuzynki, to nie...
-      No, dobra zabierajmy się za niego...
Stanęły we dwie na przeciwko Murphy'ego. I okazało się, że mają pewien problem... Żadna nie wiedziała, jak odpowiednio obrazowo grozić. Nie przeszły takiego kursu u Arthemis... Valentine wydęła usta.
Lily zdjęła z ust Murphy'ego chustkę, którą był zakneblowany.
-      Nie mamy w tym specjalnego doświadczenia - powiedziała ciężko. - Przydałby się Al ze swoimi eliksirami...
-      Mogę się skontaktować z Molly, może wasza babcia ma jakiś eliksir prawdy?
-      Za dużo czasu by to zajęło... - mruknęła Lily, patrząc zmrużonymi oczyma. Westchnęła i powiedziała. - Skip, skontaktuj się z Iskierką. Spytaj Lucasa: jak Arthemis wyciąga z niego informacje?
-      Po, co ci to wiedzieć? - usłyszała podejrzliwy ton Lucasa.
-      Po prostu mi odpowiedz. Fred potrzebuje informacji od Murphy'ego...
-      Wjeżdża na psychikę.
-      Co?
-      Arthemis jest złośliwą jędzą, która wjeżdża człowiekowi na psychikę, jeżeli nie ma już czym grozić...
-      To przydatna rada. Dzięki... - Lily przestała odbierać zanim Lucas zdążył odpowiedzieć. - No, więc panie Murphy... ile osób zginęło przez ten turniej? Ilu pomógł pan uciszyć?
-      Po prostu zapytaj o to, co chcesz wiedzieć - odpowiedział cicho.
-      Gdzie są nasi nauczyciele?
Patrzył na nią ponurym wzrokiem.
-      Anglestone kazał ich usunąć.
-      Co im zrobiliście? - zapytała przestraszona Valentine.
-      Nie mogliśmy pozwolić, żeby przeszkadzali...
-      Gdzie oni są?
Murphy patrzył na nich zaczerwienionymi oczami.
-      Co on chce zrobić? Jak chce to zrobić? - zapytała gorączkowo Lily.
-      Nie da się go powstrzymać - szepnął Murphy umartwionym głosem. - Oszalał...
-      Ale woli mu pan pomagać, niż stawić mu czoła? - zapytała Valentine z niedowierzaniem.
-      Co wy możecie wiedzieć na ten temat? Jesteście tylko rozpieszczonymi dzieciakami, które myślą, że wszystko im się uda! Życie takie nie jest! Co wy wiecie o krwi, bólu, poczuciu winy?
Lily ze złości zatrzęsły się ręce. Ścisnęła mocniej różdżkę i przytknęła ją drążącą do nosa Murphy'ego.
-      Co wiemy? Co TY wiesz o krwi, bólu i strachu, gdy twoi najbliżsi narażają życie? Co wiesz rozpaczy, która cię ogarnia, gdy nic nie możesz zrobić? - Różdżka Lily coraz bardziej wbijała się w czoło Murphy'ego. - Czy wiesz, co przeżywaliśmy, gdy Arthemis walczyła ze śmiercią? Czy wiesz, co musieliśmy znieść, gdy James stracił pamięć?! Traciliśmy ich na milion sposobów zanim jeszcze okazało się, że skazaliście ich na śmierć!! - Po twarzy Lily stoczyła się łza wściekłości, więc sfrustrowana odwróciła się od Murphy'ego odwracając się szybko.
Valentine położyła rękę na ramieniu Lily, sama wciąż patrząc na ich zakładnika.
-      To wy odpowiadacie za śmierć tego chłopca z Japonii. I za porwanie krewnej Rosjan. Macie na rękach nie tylko krew. Niech pan nie waży się tłumaczyć bólem i żalem, wrobiliście dzieciaki w paskudną grę, na której końcu czeka tylko śmierć. I po, co? Chce pan zostać baronem świata zniewolonego przez demony?
-      Powiedział pan, że Anglestone jest szalony. Ale w takim razie pan jest jeszcze bardziej podły, nienormalny... i głupi, skoro go pan słucha - warknęła Lily.
-      Chciałem tylko być z młodymi ludźmi - szepnął, spuszczając głowę. - To coś niezwykłego, patrzeć, jak dojrzewają, zbierają odwagę, żeby dokonać niemożliwego... Patrzeć, jak działają ich umysły i jak cieszą się, pokonując własne bariery... Wasi przyjaciele są niezwykli nawet wśród tych wyjątkowych ludzi... - westchnął. - Sebastian cały czas powtarzał, że zadania są coraz trudniejsze, bo muszą być, bo on musi znaleźć tych najzdolniejszych. Myślałem, że chce ich zatrudnić, zdobyć dzięki promowaniu ich - sławę. Po Japonii, kiedy zginął ten chłopiec, a on powiedział, że to było konieczne... wszystko sie zmieniło. Przyjechałem tutaj tylko po to, żeby dopilnować, że ta dziewczynka - Tanya - wyjdzie z tego cało... że Anglestone odda ją braciom...
-      Gdzie są nasi nauczyciele? - zapytała cicho Valentine.
Murphy, wyglądający jak wrak człowiek, wzruszył ramionami i pociągnął nosem, jakby zbierało mu się na płacz.
-      Nie wiem. Beverly zabrała wszystkich opiekunów. Powiedziała, że mają specjalne miejsce w lożach na widowni, skąd mogą obserwować poczynania zawodników...
-      Cóż, to najprostsze rozwiązanie - powiedziała Lily. - Powiem Lucasowi i Fredowi...
Valentine nachyliła się na Murphym.
-      Co on chce zrobić?
-      Nie wiem. Jestem opiekunem zawodników. Nie zajmowałem się organizowaniem zadań. Zjawiam się dzień wcześniej, gdy wszystko jest już przygotowane. Tak było przy każdym zadaniu.
       Lily zatrzymała się w pół kroku i odwróciła, przypominając sobie coś.
-      Co jest w dużym czarno-złotym namiocie?
-      Nikt oprócz Sebastiana tego nie wie. Gdy tylko go postawiono nie pozwolił nikomu tam wejść. Nawet Beverly. Jest Strażnikiem Tajemnicy. Nikt komu nie pozwoli, nie przekroczy tego namiotu...
-      No, to pozamiatane. I tak nie dowiemy się, co tam jest - westchnęła Valentine. - Ja pogadam z Fredem, ty powiedz Lucasowi - rzuciła do Lily. - Teraz zostało tylko wszystko pozałatwiać... i zmywać się do domu.


W tym samym czasie, gdy Lily kontaktowała się z Lucasem, a Luna tłumaczyła Dominique, jak zadziała jej pomysł z zaklęciem i eliksirem, Arthemis i James wyszli na brzeg oceanu i pożegnali z delfinami. Słońce kładło pomarańczowe i czerwone cienie.
-      Arthemis - zaczął cicho James, gdy niemal weszli na skaliste schody. - Taumas powiedział coś o czym powinnaś wiedzieć.
Arthemis odwróciła sie do niego.
-      Co?
-      Pokaż mi kryształ - powiedział cicho.
Zaintrygowana Arthemis wyciągnęła Serce Oceanu z sakiewki zawieszonej na szyi i wyciągnęła w jego stronę. James zawachał się zanim go dotknął i odetchnął z ulgą, gdy nic nie stało się, gdy wziął go w dłoń.
-      Taumas powiedział, że Serce Oceanu jest puste w środku. Jakby było tylko magiczną szkatułką... - James podniósł kryształ do góry, żeby móc prześwietlić go w ostatnich słonecznych promieniach.
-      Jest matowy - powiedziała z zastanowieneim Arthemis.
-      I wygląda jak szklany. Jakby miał cieńkie ścianki...
-      W takim razie coś musi go wypełnić - mruknęła z zastanowieniem. - Nawet jeżeli tworzy triadę z pozostałymi kamieniami, to nie powinien być pusty...
-      W księdze o tym nie było?
-      Nie. Nie było tam napisane nic, o tym, że powinien być wypełniony... Ale Anglestone musi mieć zapiski Andrieja, więc wie więcej. Dlaczego nie chciałeś go wziąć? - zapytała nagle.
-      Bo król powiedział też, że może go wziąć tylko ktoś o czystym sercu, a nie uważam się za takiego... Co innego odważny w tym przypadku nie będę udawać skromnego. Ty oczywiście mogłaś go dotknąć, moja chodząca niewinności...
-      Nie uważam się za niewinną i nie jestem chodząca niewinnością, o czym doskonale wiesz, Potter, bo ci to zawdzięczam - powiedziała, szturchając go w ramię.
James uśmiechnął się, ale potem odwrócił nerwowo, gotowy na atak, gdy zbladła jak ściana.
-      Co?! Co się stało?!
-      Niewinny - powiedziała cicho. - Tylko niewinny może dotknać Serca Oceanu, tylko niewinny może dotknąć wszystkich artefaktów potrzebnych Anglestonowi...
-      Wcale nie - powiedział James. -         Anglestone nie mógł mieć pewności, że wszyscy zawodnicy są niewinni, a każdy z nich mógł zdobyć artefakt. Nie mówiąc już o tym, że to Japończycy mieli Oko Ozyrysa.
-      Owszem byli niewinni. W takich kategoriach jak kiedyś myślano... Chodzi o dziecko, o młodzieńca, kogoś kto zachował niewinność serca. Tamten chłopiec przerwał Andriejowi używając klątwy i pieczęci własnej krwi, a więc tylko dziecko może dotknąć wszystkich elementów - powiedziała szybko. - Pomyśl! Turniej nie miał minimum wiekowego, za to można było w nim uczestniczyc tylko do ostatniej klasy szkoły, czyli maksymalnie do 19 roku życia. Po to jesteśmy mu potrzebni! Nie może zrobić tego sam! Nie może nawet wynająć do tego ludzi! Muszą to zrobić osoby, które nie osiągnęły jeszcze dojrzałości! My dotykaliśmy wszystkiego, ale sędziowie?
-      Szmaragd kazali włożyć do pudełka - przypomniał sobie James. - Manuskrypty się nie liczą. Woda była we flakonie. Rubin! Anglestone wziął rubin!
Arthemis zmarszczyła brwi, a potem pokręciła głową.
-      Nie dotknał kamienia. Wziął łańcuszek. A laski nie mógł wziąć tak, czy inaczej, bez rękawicy... Na Merlina - Arthemisk wciągnęła głęboko powietrze. - Nie chodzi tylko o nas. To dlatego Albus robi eliksir! I po to są mu potrzebni Rose i Scorpius... muszą doprowadzić zaklęcie do końca. Osobiście...
-      Nie muszą tego robić! Mogą coś pomylić - powiedział ostro James.
-      Tak, jak my mieliśmy wybór, czy zdobędziemy kryształ - zapytała.
-      Przecież zdejmie bransolety.
-      Bo będą mu potrzebni.
-      A więc ma jakiś element przetargowy, którym im zagrozi.
-      Będziemy musieli wymyślać na bieżąco, jak ratować świat - powiedział kwaśno. - Skontaktujmy się z Albusem i zobaczmy, co im się udało zrobić...
-      Mam nadzieję, że odczarowali tatę - mruknął James. - Nigdy w życiu nie sądziłem, że zacznę się modlić, o to, aby się wtrącił i mi czegoś zabronił... Nigdy w życiu.
Arthemis wzięła głęboki oddech.
-      Nikt nie jest bezpieczny dopóki Anglestone żyje...
Sytuacja wyglądała beznadziejnie. Jednak wiedzieli oboje, że wystarczy, żeby zawiódł chociaż jeden element i wygrają.

Trybuny

Lucas miał w rękach flaszkę antidotum. W myślach natomiast brzmiały mu słowa Albusa. Albo ich rodzina... albo wszyscy. Westchnął ciężko i zacisnął palce na buteleczce i pognał ile sił do jaskini z nadzieją, że Luna ma wszystko przygotowane, a Teddy i Victoire znaleźli już wszystkie miejsca, gdzie rozlokowani byli ich ludzie, a przynajmniej większość.

Pole turniejowe

Albus przeczytał instrukcję do końca i zamrugał z zaskoczenia. Według przepisu wywar był prawie gotowy. Ale Ziele Zorzy Polarnej nadal leżało dobrze zabezpieczone i nieużyte. A więc przynajmniej teoretycznie eliksir był skończony...
Al uśmiechnął się złośliwie i małym dzwonkiem oznajmił koniec zadania. Beverly natychmiast doskoczyła do niego, jak pantera.
-      Gotowy?! - zapytała mimowolnie podekscytowana.
-      Tak - powiedział Albus. Wyciągnął w jej stronę paczuszkę z ziołem. - To... nie okazało się potrzebne...
Beverly zbladła.
-      Jak to? - szepnęła. - Ale przecież w składnikach...
-      W składnikach owszem... jest wymienione - przyznał jej radośnie Albus. - Natomiast w recepturze nie ma ani słowa. Nie mówcie, że nie chciało wam się nawet jej przeczytać... - dodał prześmiewczo.
-      Ale... bez tego ziele nie zadziała... - Beverly niespodziewanie zasznurowała usta, jakby zdała sobie sprawę, że za dużo powiedziała. Albus uniósł brew.
Panika na twarzy organizatora ustąpiła miejsca lodowatej determinacji.
-      Radzę ci coś wymyślić, chłopcze - warknęła.
Albus wzruszył ramionami.
-      To taki psikus robiony przez Mistrzów Eliksirów - odpowiedział tajemniczo.
-      A więc wiesz, jak go obejść - syknęła.
-      Może...
-      Lepiej żebyś wiedział, jak to zrobić, bo inaczej... - Jej wypowiedź została przerwana przez dźwięk trąbek. Beverly zalśniły oczy.
-      Wrócili - szepnęła do siebie.
Albus zacisnął pięści.
-      Zapakuj swój eliksir i wierz mi... lepiej, żeby był dobry - syknęła, podając mu butelkę, która mogła pomieścić całą zawartość kociołka. - I pośpiesz się... Z serca ci radzę.
Miała coś tak złośliwie radosnego w oczach, że Albus jedynie skinął głową, wyciszył myśli i czekał.

Klify

Rose i Scorpius stali na klifach wraz z Murphym-Fredem. Czekali na Arthemis i Jamesa, gotowi udzielić im niezbędnej, jak zawsze pomocy medycznej.
Ale Arthemis i James nie byli ranni, nie byli nawet zmęczeni. Spojrzeli na Murphy'ego zamrażającym krew spojrzeniem.
-      Na wszystkie magiczne stworzenia jakby na mnie tak kiedykolwiek spojrzeli, sfingowałbym własną śmierć i uciekł do Ameryki Południowej... - szepnął Fred do Rose.
Mimowolnie parsknęła śmiechem. James spojrzał na nią podejrzliwie.
-      Nie krwawicie - stwierdził Scorpius znudzonym tonem. - To coś nowego...
-      Mam wrażenie, że jeszcze będziemy mieć okazję - odparła ponuro Arthemis, przeniosła spojrzenie na organizatora.
Fred już otwierał usta, żeby jej wyjaśnić, co się dzieję, ale Rose nadepnęła mu na nogę, a w następnej chwili rozległ się głos Vane:
-      Murphy! Co wy tu jeszcze robicie?! Miałeś natychmiast, jak wrócą zaprowadzić ich do namiotu Sebastaiana!
-      Już idziemy - powiedział Murphy. - Eliksiry już skończone? Kto wygrał?
-      Skończone - prychnęła Beverly. - My wygraliśmy i tylko to się liczy - warknęła.
Arthemis zmrużyła oczy.
~     Al? Gdzie jesteś? Co się dzieje? Co z widownią?
~     Zaprowadzili mnie do namiotu przylegającego do tego najwiekszego. Anglestone czeka na was i cieszy się, jak dziecko... Widownia zalatwiona. Fred ci nie powiedział?
~     Fred?! A co tu robi Fred!?
~     Nie widziałaś sie z Murphym?
~     Owszem. Stoi na przeciwko mnie - Arthemis była coraz bardziej zdezorientowana.
~     No, to rusz mózgownicą i tym swoim siódmym zmysłem - poradził jej Al.
Arthemis ostrżnie rozluźniła narzucone sobie więzi i natychmiast wpadła na pomarańczową smużkę energii Freda. W panu Murphym. Zamrugała zdziwiona, a potem uśmiechnęła się kącikiem ust.
-      Idziemy! - warknęła Beverly.
James rzucił wzrokiem na bransoletki nadal oplatające nadgarstki Rose i Malfoya i posłusznie poszedł za organizatorami.
~     On nie może z nami iść. Nie wiadomo w jaką pułapkę nas wpakują.
~     A poza tym jest potrzebny pozostałym.
~     Pozostałym?! Jakim pozostałym?
~     Wszystkim - odpowiedział tylko Al. - Ważne, że oni zajmą się widownią, a my... my mamy inne zadanie.
~     Dobrze. Masz rację. Zajmę się tym.
Arthemis przez chwilę żałowała, że ze wszystkimi nie ma połączenia bezpośredniego, jak z braćmi Potterami, ale potem zreflektowała się, że po, co jej to na co dzień? Celowo potknęła się i wpadła z impetem na idącego przed nią Murphy'ego. Przewrócili się na ziemię przy wtórze zaskoczonego krzyku Jamesa.
-      Co, do cholery?! - zapytał zdenerwowany Murphy.
Arthemis szukała gorączkowo jakiejś odsłoniętej skóry, aż w końcu złapała Freda za odsłonięty nadgarstek i powiedziała szybko:
~     Zjeżdżaj stąd, Fred!
-      Co to ma znaczyć? - zapytała zezłoszczona Beverly.
-      Przepraszam, potknęłam się - powiedziała Arthemis. Wyciągnęła rękę do Murphy'ego, pomagając mu wstać. ~          Zjeżdżaj stąd! To nie twoja walka. Pomóż pozostałym...
~     Mnie też miło cię widzieć, kochanie!
~     Fred, proszę cię! Chcę, żeby chociaż część z nas pożyła trochę dłużej! - warknęła.
Nawet w oczach Murphy'ego mogła dojrzeć strach i dezorientacje Freda.
-      Niech pani uważniej patrzy pod nogi, panno Potter... o przepraszam - North - poprawił się szybko ze złośliwym uśmiechem na twarzy.
Arthemis zgrzytnęła zębami, żeby się do niego nie uśmiechnąć. A James spojrzał na niego morderczym wzrokiem.
-      Poradzisz sobie z nimi? - zapytał mimochodem Beverly. - Muszę sprawdzić widownię. Mam wrażenie, że wyrzutnie pyłu nie działają...
-      Oczywiście, że sobie dam radę, za kogo mnie masz?! - syknęła i popchnęła Arthemis przodem. Arthemis zrobiła jeden błyskawiczny ruch i wywichnęła jej rękę za plecy.
-      Niech pani sobie nie pozwala. Nie będę pani popychadłem... - puściła organizatorkę, która prychnęła tylko wyniośle i poszła przodem.
Arthemis patrzyła przez chwilę za nią i gotowała się ze złości. Jak to się działo, że tacy słabeusze wygrywali z nimi? Przecież mogli ich pokonać małym skinieniem różdżki. Gdyby tylko nie mieli żadnych kart przetargowych. Dlatego powinno się działać samemu - pomyślała, coraz bardziej zła. Samej ciebie nie mogą użyć przeciwko tobie!
-      Niby o co się tam potknęłaś? - zapytał cicho James, uważnie obserwując plecy Beverly.
-      Nogi mi się zaplątały...
-      Akurat - prychnął.
~     Nie drąż. To był Fred. Musiałam go stąd usunąć jakoś. Są tu wszyscy. Próbują jakoś wyciągnąć z widowni naszych...
~     Fred? Serio? Postarzał się... - mruknął.
Arthemis przewróciła oczami, a potem szturknęła go w brzuch, żeby zwrócić jego uwagę na wejście do namiotu. Beverly otworzyła połę i ukazało się im ogromne wejście.
Nadszedł czas.

Wybrzeże

Lucas zbiegł na dół po zboczu i zamrugał zdumiony widząc więcej niż dwie osoby.
-      Nudziło nam się - wyjaśniła Victoire. - Więc postanowiliśmy trochę zamieszać. Użyliśmy zaklęcia kameleona i oto są...
Obok niej obojętnie, wpatrzeni w przestrzeń stali: Hermiona i Ron Weasley oraz Harry i Ginny Potter. Wyglądali jak wielkie szmaciane kukły. To było przerażające.
Lucas zmarszczył brwi.
-      Gdzie pozostali? - zapytał.
-      Nie znaleźliśmy ich -  odpowiedział ponuro Teddy. -          Prawdopodobnie są zakamuflowani i to dobrze... Potrzebujemy naszych, żeby ich znaleźć, więc ich wyciągneliśmy. A ty masz eliksir?
Lucas krótko skinął głową. Pojawiła się Valentine, żeby przeprowadzić ich do krytej jaskini.
-      Harry, Ginny! Hermiona! Ron! Jak dobrze was widzieć! - krzyknęła Luna, jak mała dziewczynka, podskakując z radości.
-      Ciociu, chyba najpierw musimy ich odczarować, zanim się z nami przywitają - powiedziała trochę skrzywiona na widok rodziców Lily.
-      Czyżby coś nie poszło po twojej myśli? - rzucił Luke.
-      Cóż, miałam nadzieję, że ich odczarujecie, jak będą w centrum akcji i dowiedzą się, że tu jestem dopiero po wszystkim... - wzruszyła ramionami. - Ale ważniejsze jest, żeby ich odczarować. Masz eliksir?
-      Mam. Albus powiedział, że albo wystarczy na naszych, albo na widownię, w zależności od tego jakiego sposobu użyjemy... Ale skoro już tu są...
-      To po prostu wleję im do gardła wrzącą kawę - powiedziała Dominique, wykrzywiając sie do Victoire.
-      Więc przygotuję wszystko, żeby odczarować widownię - powiedziała Luna. - A wy zajmijcie się resztą.
-      Czy moglibyście być odrobinę poważniejsi?! - zapytał zirytowany Luke. - Oni tam walczą o nasze tyłki - dodał.
Wszyscy zamilkli i spojrzeli po sobie ponuro.
Dominique przeczesała ręką włosy.
-      Przepraszam... to z... nerwów.
-      Co jest Heidi? - zapytała niespodziewanie Valentine. - Ach... Nie, nie ma ich. Tak przeszukali wszystko... Na widowni też ich nie ma. Dobrze. - Spojrzała po pozostałych zmartwiona. - Fred tu idzie. Arthemis go wykopała z błoni... - zerknęła nerwowo na pana Murphy'ego. - I jest wkurzony na maksa...
-      To ja może polecę po kawę - powiedziała cicho Domionique i teleportowała się.
-      Victoire, Teddy, chodźcie tu kochani, chcę wam pokazać odpowiednie zaklęcie. Widzicie tę misę? Wleję do niej eliksir. Jest w niej roztwór, który wywoła mgłę. Jedna kropla tworzy ilość wystarczającą na dwadzieścia osób. Chcę, żebyście rozprowadzili to na widowni. Każdy rząd. Każdy człowiek...
-      Ale ciociu, jak mamy to zrobić? - zapytała Victoire, przypatrując się kłąbiącemu się w misce dymowi.
-      Po prostu przejdźcie się między rzędami i pomachajcie trochę. Mogę to rozdzielić na kilka porcji...
-      Ale to będzie strasznie długo trwało. Nie mamy tyle czasu.
-      Niestety nie widzę innego wyjścia, kochanie, eliksir musi zostać rozprzestrzeniony. Może gdybyśmy mieli jakiś wielki wiatrak, albo chociaż odpowiednio wiejący wiatr albo...
-      Miotły - podpowiedziała cicho Lily.
-      Właśnie. Miotły. - potaknęła Luna nie spojrzawszy na Lily. - Wtedy dałoby się to zrobić szybciej, ale niestety...
Teddy spojrzał na Lily, kręcąc głową, ale ona już wrzasnęła:
-      Luke... - podbiegła do niego. - Potrzebujemy mioteł.
Luke spojrzał ponad jej ramieniem na Lunę, która wzruszyła ramionami.
-      Ile? - spytał.
-      Jest siedem rzędów, każdy ma około 200 miejsc. Ale myślę, że 7 wystarczy.
-      Zupełnie nie wiem, dlaczego to robię - mruknął do siebie Lucas i zniknął.
Lily uśmiechnęła się szeroko.
-      No, to mamy plan...
Chwilę potem Valentine wypadła z jaskini i wróciła z Fredem, jeszcze jako pan Murphy. W tym samym momencie w drugim końcu jaskini pojawiła się Dominique z dzbankiem gorącej kawy.
Zanim jednak zdążyła podać chociaż kubek naparu komukolwiek, Fred w obrzydliwie pokrętny sposób zaczął się zmieniać. Ciuchy Murphy'ego na nim wisiały, a twarz miał wykrzywioną gniewem. Dominique właśnie dała pierwszy łyk wujkowi Harry'emu, gdy nagle przestraszona hukiem upuściła kubek.
Fred poderwał z ziemi Murphy'ego i cisnął nim o ścianę.
-      Gdzie oni są?! - warknął.
-      Ale... - zaczął, jąkając się organizator.
-      Kłamałeś! - syknął Fred, a jego pięśc wylądowała na twarzy organizatora.
-      Fred! - krzyknęła Valentine.
-      Trzeba go było porządnie przesłuchać! - odpowiedział jej z pogardą. Wyciagając różdżkę. - Gdzie są profesorowie Hogwartu! - powiedział przytykająć mu różdżkę do czoła.
-      Fred, daj spokój! - powiedział poważnie Teddy, ostrożnie do niego podchodząc.
Fred go zignorował. Wpatrywał się wyczekująco w pobladłego Irlandczyka.
-      Liczę do trzech...
-      Nie wiem - zająknął się zakładnik. - Nie wiem!
-      Raz...
-      Powinni być na widowni...
-      Dwa...
-      Błagam...
-      Fred! - warknęła Lily, wpadając przed pana Murphy'ego. - Nie widzisz, że on nie wie!
-      Złaź mi z drogi - warknął i odepchnął ją. Lily poleciała na plecy, na zimną, krzywą podłogę jaskini.
Poleciała prosto pod nogi Teddy'ego, który pomagając Lily wstać, odsłonił zęby, jakby chciał ugryźć Freda.
-      Przesadziłeś koleś...
-      Trzy... - powiedział nieubłaganie Fred. - Cru...
-      Fred, wolałbym nie słyszeć tego zaklęcia - powiedział niespodziewanie spokojny, dojrzały głos.
Przez chwilę Lily była pewna, że Fred jednak rzuci zaklęcie, ale potem prychając gniewnie, oderwał się od Murphy'ego i oddychając ciężko, odwrócił się.
-      Cześć, wujku! - rzucił, próbując nad sobą zapanować.
-      To ja dam trochę ciociom... - mruknęła Dominique.
W tej samej chwili aportował się Luke i rzucił na ziemię naręcze mioteł.
-      Mam. Ale chyba jesteś szalona, jeżeli sądzisz, że pozwolę... - zamrugał, zdumiony, widząc krew na twarzy Murphy'ego i tworzący się siniak na ramieniu Lily.
-      Ty, du... - rzucił się w stronę zakładnika, ale w połowie drogi na jego piersi pojawiła się ręka pana Pottera.
-      Spokojnie - powiedział.
-      Co się stało? - zapytał, biorąc głęboki oddech.
-      Też chciałbym wiedzieć...
-      I ja... - rozległ się głos Ginny.
Fred westchnął ciężko.
-      Proponuję zacząć od momentu, w którym urwał mi się film - dodała Hermiona. - I w jakiś dziwny sposób umknął mi fakt, że was ze sobą zabraliśmy...
-      Zaczyna się - mruknęła pod nosem Lily.
Szybko opowiedzieli im w skrócie, co się działo, aż do momentu kiedy wrócił Lucas.
-      Czyli nie wiadomo, gdzie jest Neville i pozostali profesorowie? - zapytała zmartwiona Ginny. Wszyscy spojrzeli na Murphy'ego, który nadal krwawił z nosa.
-      Przysięgam, że nie wiem - wybełkotał, osuwając się po ścianie. - Mieli być na widowni...
Potem wszyscy spojrzeli na Freda.
-      A tobie, co się stało? - zapytał zirytowany Ron. - Jakoś nie mamy czasu jeszcze leczyć cię z zaklęcia temperamentu...
-      Ach, nic takiego... Wystarczy ukatrupić Arthemis - warknął.
Lily złapała go za ramię.
-      Widziałeś ją?
-      Tak, ją i Jamesa. Nic im nie jest - dodał, patrząc na Ginny. - Mówię wam... można powiedzieć, że świetnie się bawiłem. Ale ta jędza wykopała mnie stamtąd... wszystko psując...
-      Bo to nie jest zabawa! - warknęła Hermiona.
-      I powiedziała... że chce, żeby chociaż część z nas pożyła trochę dłużej. Rozumiecie?! Powiedziała mi coś takiego! Oni wszyscy tam... Rose, Malfoy, Al, James... i ta głupia, bezczelna krowa, zamierzają się poświęcić, żeby nas ratować!!
A więc dlatego Fred tak się wściekł, pomyślała ze współczuciem Valentine. Chciał uratować chociaż kogoś, skoro możliwe, że jego najbliżsi... - z trudem przełknęła ślinę. - Dlaczego tak trudno jest mi oddychać? - zadała sobie pytanie.
-      Czy więc nie powinieneś być im wdzięczny? - zapytała łagodnie Luna.
Fred spojrzał na nią z niedowierzaniem.
-      Wdzięczny?! Wdzięczny?! - zapytał piskliwie ze złości. - A czy ktoś ich o to prosił?! Czy ktoś błagał ich, żeby robili z siebie ofiary?! Nikt nie powiedział im: hej, jest zabójcza misja do wykonania, piszecie się na nią?! Nikt...
-      Mniej więcej to właśnie im powiedzieli - przerwał mu Ron.
-      Nikt nie... CO?!
-      Wiedzieliśmy o tym, co zamierzają, co zamierza Anglestone. I mają na to 50% szans - wyjaśniła Ginny. - Tylko oni... Dlatego Arthemis, kazała ci się stamtąd zabierać. I tak nie mógłbyś nic zrobić. My też nie możemy się mieszać w samo centrum, ale możemy odczarować widownię i zabrać stąd tych ludzi. I to nasze zadanie. Wspierać ich...
-      Ale... oni mają tam zamiar zginąć - szepnął Fred.
-      Nie, Fred - powiedział łagodnie Harry. - Mają zamiar zaryzykować. To nie to samo, co decyzja o śmierci. Plan Anglestone'a ma przed nami za dużo dziur. Ale tak, czy inaczej to kolos na glinianych nogach... Zbyt wiele zależy od naszych. Zbyt mało od niego samego... Dlatego... sądzę, że Arthemis i James są sprytniejsi niż on.
-      A teraz powinniśmy się zająć widownią, nie sądzicie? - rzuciła Luna, podnosząc pękaty gąsior pełen dymu. - Każdy dostanie trochę tego i trochę eliksiru...
-      I chcecie to zrobić na miotłach? - zapytała powątpiewająco Hermiona. - Przecież wszyscy was zobaczą...
-      Nie mów nam ciociu, że nie znasz odpowiedniego zaklęcia, które by temu zapobiegło... - rzuciła znacząco Lily.
Hermiona wydęła usta i spojrzała na Lunę z namysłem. A Ginny poklepała ją po ramieniu.
-      Ja, Lucas, - Lily zmrużyła oczy. - Teddy, Ron, Fred, Victoire i Valentine weźmiemy miotły i zajmiemy się...
-      Chyba sobie żartujesz! - krzyknęła z niedowierzaniem Lily. - Victoire i Valentine!? Przecież one nigdy nie siedziały na miotle!!!
-      Ale są pełnoletnie - odparła ostro Ginny. - Nie mówiąc już o tym, że w ogóle nie powinno cię tutaj być, moja panno!
-      I co ci po ich wieku, skoro żadne nie utrzyma się w powietrzu dłużej niż minutę! Nie mówiąc już o używaniu czarów!
Ginny na chwilę zaniemówiłą, a potem odpowiedziała z mocą:
-      Nie.
Lily otworzyła usta z oburzenia.
-      Czyli nie pozwolisz mi wsiąść na miotłę, bo cytuję: "Nie". To żaden argument!
-      Nie muszę mieć argumentów, jestem twoją matką.
-      Tato?! - jęknęła prosząco Lily. - Przecież jak ty tam polecisz, to możesz mnie pilnować!
-      Nie lecę. Muszę znaleźć naszych - powiedział Harry. - Mama poleci...
Lily założyła ręce na piersi w geście buntu i powiedziała do Ginny:
-      James, Albus i reszta ryzykują życie dla nas, a ty wolisz poświęcić dwie setki ludzi, bo się boisz. Co więcej ryzykujesz, że Victoire i Valentine skręcą kark i zmarnują to, co Albus przyrządził ryzykując życie. Latam na miotle lepiej niż w oboje razem wzięci, o czym dobrze wiesz... Ale ty wolisz powiedzieć "nie".
Ginny zacisnęła zęby.
-      Wiesz, Lily - powiedziała łagodnie Luna. - To nie jest tak, że twoja mama się upiera... Ona po prostu pamięta, jak niebezpieczne jest ryzykowanie w wieku czternastu lat, na przykład włamując się do Departamentu Tajemnic, walcząc z śmierciożercami, tworząc tajemną Gwardię, lecąc na tesralach...
-      Dobra, dobra! Ty zdrajco! Załapałam! - warknęła Ginny do Luny, a Hermiona i Ron parsknęli śmiechem. - Będziesz leciała po mojej prawej stronie i równo ze mną, zrozumiano?!
-      Ja polecę obok - zaofiarował się Luke.
-      A więc postanowione - powiedział Harry. - Poszukam Tristana i aurorów. Jak tylko ich znajdę dołączę do was i zrobimy włam na imprezę Anglestone'a...
Pożegnał się z nimi i zniknął. Ginny spojrzała na Victoire i Valentine.
- Która z was lepiej lata na miotle?
Victoire spojrzała na Valentine, a ta wzruszyła ramionami.
-      Mam pięciu braci - powiedziała, jakby to wszystko wyjaśniało.
-      Dobrze. W takim razie bierzemy miotły, a Hermiona, Victoire, Dominique i Luna zrobią coś tak, żeby nas nie widzieli...
Hermiona i Luna spojrzały na siebie, a potem równocześnie skinęły głowami.
-      Zasłona wystarczy - stwierdziła Luna.
-      Niech nas wszystkie moce mają w opiece - westchnęła Ginny i wzięła do ręki miotłę.

Pole turniejowe

Arthemis i James weszli do namiotu Anglestone'a, a zaraz za nimi wszedł Albus. Nie ucieszył się na ich widok. Rose i Scorpius również nie. Można było roboczo założyć, że oprócz Anglestone'a nikt się nie ucieszył, że bezpiecznie wrócili.
Nikt ich nie otoczył. Za to nieznani czarodzieje w maskach mieli różdżki przytknięte do gardła Rose i Scorpiusa.
-      Broń! - warknęła tylko Vane.
Żadne z nich się nie szarpnęło nawet. Oddali różdżki i sztylety.
-      Macie go? - zapytał podekscytowany Anglestone.
-      Najpierw ty. Umowa to umowa. Pogadaliśmy z syrenami... wróciliśmy... Twoja kolej - powiedział stanowczo James.
Pozostali spojrzeli na nich podejrzliwie i nie rozumiejąc.
-      Ach, niech już wam będzie - powiedział, jakby robił im prezent. - Puśćcie ich i możecie wracać na miejsce - rzucił do swoich ludzi. Posłusznie wyszli.
Potem wstał podszedł do Rose i Scorpiusa i dotknął różdżką bransolet na ich nadgarstkach. Otworzyły się z sykiem rozrywanego materiału i jak piórka opadły na ziemię.
-      Co? - zaczął zdezorientowana Rose. - O co chodzi?
Arthemis spojrzała na nią ponuro i pokręciła głową.
-      A teraz kryształ - powiedział, a oczy mu zabłysły.
-      Czemu miałabym ci go oddać? - zapytała.
-      Och, - zacmokał zawiedziony. - Myślałem, że się umówiliśmy, ale jestem przygotowany i na taką okazję... - Klasnał w dłonie, a tylna płachta namiotu uniosła się i ich oczom ukazało się przejście do największego z namiotów. Widzieli wysokie, kolorowe sklepienie, ale wnętrze było zasłonięte przez kobietę, stojącą w wejściu. Była trochę potargana, jakby mocno się z kimś szarpała. Miała zupełnie przytomny wzrok, ale było z nią coś nie tak. Można było to poznać, po gładkim, lśniącym ostrzu, które sama sobie przyciskała do szyi.
-      Profesor Vector... - szepneła zszokowana Rose.
-      Tak, więc - zaczął wesoło Anglestone. - Oddajcie kamień, albo wasz nauczyciel sam sobie poderżnie gardło. I nie łudźcie się na pewno to zrobi... jest pod władzą klątwy Imperiatus...
Arthemis przymknęła oczy.
-      Ma pan też innych - bardziej stwierdziła niż zapytała.
-      Oczywiście - stwierdził uprzejmie. -  Więc jeżeli jej śmierć wam nie wystarczy, zabiję pozostałą dwójkę... Przydadzą mi się po tamtej stronie bardziej niż po tej... - dodał z namysłem.
Arthemis wyjęła z torby na ramieniu woreczek z klejnotami. Wymacała je, wyjęła i zanim Anglestone zdążył coś powiedzieć rzuciła w niego oba. Miała nadzieję, że odruchowo złapie Serce Oceanu. To by było zabawnie proste zakończenie sprawy. Ale Anglestone był bardziej niż czujny na te swoje bezcenne klejnoty. Odskoczył tak, że nawet do niego nie doleciały, nawet nie musnęły mu ubrania...
-      To nie było miłe - burknął i machnął różdżką, a profesor Vector przejechała nożem po szyi tworząc calową ranę, z której zaczęła spływać krew. Ręka jej przy tym drżała, ale widocznie nie mogła stawić czoła zaklęciu. - Za każdy następny taki numer, rana się powiększy - zapowiedział. Potem wycelował różdżką w Rose. - Podnieś kamień...
Rose ze łzami w oczach natychmiast zrobiła krok w jego stronę, ale zawahała się.
-      Który? - zapytała cicho.
-      Ten, który jest dalej od ciebie. Ten pusty w środku... - powiedziała Arthemis, zanim Anglestone zażądał odpowiedzi.
-      Jest pusty w środku? - zapytał zaniepokojony Scorpius.
-      Oczywiście. I właśnie dlatego to takie wspaniałe... jak mechanizm - zaczął mu opowiadać Anglestone. - Nie martw się... dowiesz się wszystkiego nim ta noc dobiegnie końca... i wstanie nowy świt... Beverly możesz?
Vane podeszła do Rose z szkatułą wyłożoną czarnym aksamitem, w której swoje miejsca miały już dwa pozostałe kryształy. Rose drżącą ręką położyła obok nich trzeci. Wydawało jej sie, że kryształy drgają i cicho buczą, będąc obok siebie. Nagle przeskoczyła między nimi iskra, a Rose odskoczyła.
-      Nareszcie - westchnął ukontentowany. - Wszystko na swoim miejscu... Bev, kochanie, zaprowadź naszych głównych graczy do namiotu...
Beverly skinęła głową, zamknęła szkatułkę i wskazała różdżkę na Rose i Scorpiusa.
-      Proszę przodem...
-      Ale to nie... - zająknęła się Rose. - My nie... - Spojrzała na Arthemis i Jamesa, a potem wolno przeniosła spojrzenie na Anglestone'a. - Dlaczego?
-      Zaraz się dowiesz - zapowiedział radośnie. - Niestety każda chwila zwłoki bardzo mnie denerwuje... - dodał, zaniepokojonym tonem, a za nim rozległ się jęk profesor Vector. Po jej szyi spłynęła kolejna stróżka krwi z nowej rany. - Każda wasza zwłoka zmusza mnie do krzywdzenia tej przemiłej kobiety... - westchnął zasmucony.
-      Chodź - powiedział Scorpius, łapiąc Rose za łokieć i poprowadził ją za Beverly.
-      Pan panie Potter - rzucił łagodnie Anglestone do Ala - wyjaśni mi teraz na czym polega trik alchemików ze składnikiem, który jest niepotrzebny do wywaru...
Albus spojrzał na Arthemis.
-      Czekam - zaśpiewał Anglestone, a na szyi profesor Vector pojawiła się kolejna rana.
~     Przetrzymaj go, a potem skłam - powiedziała mu w myślach Arthemis. - Jeżeli możesz to zrobić w taki sposób, żeby nie poznał, to to zrób... Jeżeli jesteś w stanie...
Albus przełknął ślinę. Czy był w stanie skłamać? Jeżeli Anglestone pozna, że mówi nieprawdę, zapłaci profesor Vector.
Anglestone zacmokał, a profesor Vector przejechała sobie ostrym, jak brzytwa nożem po obojczyku. Krew plamiła jej białą elegancką bluzkę, którą nosiła pod szatą.
Albus zacisnął zęby. Spuścił wzrok.
-      To... - zaczął myśląc gorączkowo. - To... - kolejny krzyk profesor Vector. - To trzeba go po prostu dodać na sam koniec. Gdy eliksir już znajdzie się na swoim miejscu. Gdy użyje się go do tego, do czego służy, trzeba je dodać... Wtedy zadziała, jak katalizator...
Anglestone przyglądał mu się uważnie. Zmarszczył brwi. Wziął ze stolika scyzoryk i podszedł do profesor Vector.
-      Brzmi nieskomplikowanie - mruknął. - Stój - warknął do profesor Vector, która próbowała się wyrwać. Znieruchomiała natychmiast. Arthemis drgnęła, gdy podwinął jej rękaw. - Brzmi tak nieskomplikowanie, że aż trudno w to uwierzyć, prawda? - wbił scyzoryk w skórę i przeciągnął nim w dół i w prawo, zanurzając go coraz głębiej. Powstała litera K.
-      Nie, proszę! - powiedział Albus, robiąc krok w jego stronę.
-      Kłamstwo to dość długi wyraz, nie wiem, czy starczy mi ręki... może będę musiał wjechać na twarz...
-      Nie! - James ruszył w stronę Anglestone'a, ale ten wbił nóż miękko, jak w masło, aż do połowy - profesor Vector upadła na kolana i drżała cała, nie mogąc zaprotestować, odsunąć się, czy chodźby krzyknąć. James stanął.
-      Powiedz mu prawdę - szepnęła Arthemis. - Po prostu mu powiedz, Al...
Anglestone grawerował w zagłebieniu łokcia trzecią literę, gdy Albus się załamał.
-      Powiem! - krzyknął. - Proszę, niech pan przestanie!
Anglestone wyciągnął nóż i porzucił swoją ofiarę, jak szmacianą zabawkę.      Profesor Vector zwinęła się w kłębek na podłodze. W Arthemis zawrzało. Miała ochotę rozszarpać tego człowieka gołymi rękami. Gdyby tylko Rose i Scorpius byli bezpieczni...
-      Więc?
Albus zerknął przepraszająco na Jamesa, a ten tylko skinął głową, że nie ma innego wyjścia.
-      Żeby eliksir stał się kompatybilny z zaklęciem musi być czymś związany. Ziele Zorzy Polarnej służy do zabezpieczania zaklęć, a także do ich neutralizacji. Więc, jeżeli ma mięc obie właściwości trzeba ilość z receptury podzielić na pół. Pół trafia bezpośrednio do kociołka z eliksirem, gdy zaklęcie się rozpoczyna, a drugie pół musi zostać zjedzone bądź... no nie wiem wypite, przez spellcastera.
-      No, coż... brzmi to sensownie, nie rozumiem po, co było całe to zamieszanie - powiedział przecierając czoło chusteczką. - Zapraszam pana do środka. Będzie mi pan potrzebny, żeby dokończyć eliksir... - Odwrócił się do Arthemis i Jamesa. - Wam natomiast serdecznie dziękuję, za zdobycie dla mnie tych wszystkich artefaktów, była to nielada sztuka! Muszę przyznać, że rzeczywiście doskonale się sprawiliście! Co prawda nie jesteście mi już potrzebni, ale przyznam się szczerze, że nie chciałbym żadnych niespodzianek na tym etapie, a powiedzmy sobie szczerze wasi przyjaciele są zapewne tak samo nieprzewidywalni, jak wy. Dlatego pójdzie pan przodem panie Potter, a panienka... cóż zaraz za nim... - wskazał na nich różdżką, a potem na przejście do większego namiotu.
James nawet nie silił się na mordercze spojrzenie. Był pewien, że gdyby chociaż spojrzał na tego szaleńca, nie wytrzymałby i roztrzaskał mu głowę o ziemię... Może nawet nie byłby to tak głupi pomysł, gdyby nie to, że w następnym pomieszczeniu czekali na nich dziwni zakapturzeni ludzie i Vane, którzy byli temu kretynowi oddani... albo dobrze im płacił...
Mimo wszystko James przykucnął przy profesor Vector.
-      Pani profesor? - zapytał cicho.
-      Możesz ją zaprawdzić do środka, nie mam nic przeciwko temu. Warto mieć widok z pierwszego rzędu - zachichotał Anglestone.
-      Traci dużo krwi - powiedział James przez zaciśnięte zęby.
-      Co za różnica? -          Wycelował różdżką w nauczycielkę. - Wstań i idź do pozostałych - rozkazał.
Jęcząc cicho profesor Vector, chwiejnie oparła się na kolanach. James przełknął to, co mu się cisnęło na język i pomógł jej wstać. Podpierając ją, ruszył w stronę, gdzie zniknęli pozostali.
-      Wiesz - zwrócił się Anglestone do Arthemis. - Trochę się nauczyłem obserwując was dwoje... Dlatego od razu cię za to przeproszę...
W następnej chwili Arthemis padła nieprzytomna na podłoże namiotu. Anglestone klasnął dwa razy i zjawili się dwaj zakapturzeni mężczyźni.
-      Zanieście ją do naszej specjalnej... niespodzianki. Jestem pewien, że się ucieszy, gdy tylko otworzy oczy... Albo i nie - dodał po namyśli.

Nabrzeże

Ginny z miotłą w ręku stanęła obok Harry'ego. Wpatrywał się w niebo. Jeszcze niedawno było przejrzyste i granatowe, usiane konstelacjami, których nie widzieli na angielskim niebie.
Teraz było pełne szaroburych, niespokojnych chmur.
-      Zawsze tak się dzieje, gdy równowaga świata zostaje zaburzona - szepnął Harry. - Żywioły zaczynają szaleć, pogoda się zmienia... Magia jest niemal żywa... Musimy się śpieszyć - dodał z naciskiem.
Z jaskini wyszli pozostali. Sześć osób z miotłami w rękach. Pozostali gotowi do zapanowania nad tłumem. Dominique miała zostać pilnować Murphy'ego.
-      Jesteśmy gotowi - powiedział cicho Lucas do pani Potter.
Niebo rozdarła błyskawica. Powiał silniejszy wiatr.

-      Zaczyna się - szepnęła Luna, patrząc w niebo.

1 komentarz:

  1. Dobrze, że są tam inni, którzy ich wspierają. Dodają trochę humoru całej sytuacji, np ten moment z Ginny, Lily i Luną :D A teraz zaczynamy armagedon

    OdpowiedzUsuń