sobota, 27 stycznia 2018

Inicjacja (Rok VI, Rozdział 71)

Arthemis zamknięta w Pokoju Muzycznym, wpatrywała się w szalejącą za oknami burzę. Deszcze z hukiem oderzał o szyby i mury zamku, idealnie komponując się z jej muzyką. Ta stara melodia była grana przez nią wielokrotnie. Kochała ją za to, że pomagała jej się zatopić w smutku jeszcze bardziej, a jednocześnie... było jej dzięki temu lżej.
Nie bała się, że ktoś tu wejdzie. Tym razem dobrze zabezpieczyła swój schron. Tylko ona, bądź James mogli otworzyć te drzwi. Nie widać było światła świec z pokoju, ani przez szyby, ani przez szparę w drzwiach. Wygłuszyła salę, tak, że nikt nie mógł usłyszeć  muzyki.
Była trochę zła i zmartwiona. Bardzo martwiła się o Rose i to, co się z nią dzieje. Ale jej zdaniem nigdy nie będzie do końca pewna siebie, jeżeli sama się nie otrząśnie.
Zamknęła się tutaj, posprzątała, żeby oczyścić myśli, poukładała wszystko, a gdy już nie było, co przestawiać, zaczęła grać.
Każdy potrzebuje ran na sercu, żeby bardziej doceniać to, co ma. Każdy potrzebuje czasu, żeby zrozumieć, czego chce i pragnie. Żeby zrozumieć, co jest w stanie poświęcić, żeby to dostać.
Bardzo rzadko masz pewność od razu... – przekonywała się.
W końcu sama to przeżyła.
Pogrążona w rozmyślaniach i muzyce, dopiero w chwili gdy się odezwał, zauważyła jego obecność.
-      Pamiętam inną burzę – powiedział cicho, gdy nie przerwała gry. – Wchodziłem po schodach razem z Anabell – Arthemis uderzyła w zły klawisz i zaklęła cicho. – usłyszałem, jak grasz, zdaje mi się, że dokładnie tę samą melodię, bo pamietam uczucie, że coś we mnie pęka... Wtedy grałaś trochę inaczej. Miałem wrażenie, że zatruwa mi to krew, aż do serca...
-      Rzadko to gram. Chociaż lubię ten utwór – przyznała cicho Arthemis. – Wtedy Valentine uświadomiła mi, jak bardzo boli mnie to, co się stało...
James stał oparty o olbrzymi kredens i wpatrywał się w jej profil. Zrobił to z wielkim wysiłkiem, ale w końcu wykrztusił:
- Nie walczyłem o ciebie!
Palce Arthemis znieruchomiały nad klawiaturą. W pomieszczeniu zaległa ogłuszająca cisza, pobrzmiewająca jeszcze echem nut. Deszcz łomotał za oknem.
-      O czym ty mówisz? – zapytała cicho, patrząc na swoje dłonie.
-      Może właśnie dlatego nadal jesteś zazdrosna o Anabelle, a ja nie mogę się pogodzić z tym, co się wtedy działo. Wcale nie jestem zły na ciebie, tylko na siebie, bo tak łatwo dałem ci odejść!
Arthemis spojrzała na niego.
-      James... to nie ma żadnego znaczenia... – szepnęła.
-      Ma! - James był zdenerwowany i rozgorączkowany. – Lucas próbował przemówić mi do rozsądku, ale go nie posłuchałem! Byłem tak zły, zapatrzony w pielęgnowanie zranionej miłości własnej, że w pewnym momencie, przestało się liczyć to, czego naprawdę chciałem i potrzebowałem. Łatwiej mi było obwiniać cie o wszystko, niż wziąć się w graść i przyznać, że będę musiał w to włożyć trochę wysiłku... Poddałem się...
-      To przeszłość – szepnęła Arthemis.
-      Nieprawda! – James podszedł do fortepianu zdenerwowany i chwycił ją za ramię. – Gdybyś naprawdę tak myślała, patrzyłabyś na mnie, a nie wszędzie indziej!
Arthemis wyrwała się i odskoczyła od fortepianu.
-      Co chcesz, żebym ci powiedziała!? Że gdy patrzę na to, co się dzieję z Rose, wszystko wraca?! Że jestem na nią zła?! Nie na Scorpiusa, tylko na nią?! Że robi dokładnie to samo, co ty wtedy, a to nie rozwiąże sytuacji?! Malfoy jest idiotą! Ale przynajmniej jasne postawił sprawę! A Rose umiera z miłości do niego, ale nie zrobi nic, co mogłoby tę sytuację uratować!
-      Jak ja wtedy – dopowiedział James.
-      Tak! – krzyknęła. Zaraz jednak zamilkła i przetarła dłonią twarz. – Nie. Wtedy to była moja wina. Broniłabym się przed tobą... – dodała cicho i odwróciła się od niego.
-      To nie ma żadnego znaczenie – odpowiedział. – W końcu byś uległa. Wiesz o tym... Zachowywałem się wtedy, jak zranione zwierzę. Gdybyś teraz postanowiła odejść, nie byłoby na tym świecie, nad nim, czy pod nim, miejsca, którego nie przetrząsnąłbym, próbując cię znaleźć. A gdy bym cię nie znalazł za pierwszym razem, zacząłbym od nowa i szukałbym cię, aż do ostatniego uderzenia serca. Przepraszam, że wtedy odpuściłem. I przepraszam za to, że cały czas obwiniałem tylko ciebie. A najbardziej przepraszam za to, że idiotycznie myślałem, że ktokolwiek jest w stanie mi cię zastąpić...
Stał dwa metry za nią. Widział, jak jej ramiona drżą. Ale nie płakała, wiedziałby gdyby płakała. Poczułby to, gdzieś głęboko w sobie.
-      Powiedz mi to Arthemis... zamknijmy już tę sprawę – rzucił cicho i celowo się nie zbliżał, dając jej przestrzeń. Wiedział, że jeżeli jej dotknie ona odpuści, a nie chciał tego. Naprawdę chciał już to zakończyć.
Niespodziewanie odwróciła się do niego. Łzy złości błyszczały w jej oczach.
-      Jak mogłeś z nią być!? – krzyknęła. – Jak mogłeś jej dotykać, kiedy ja na ciebie czekałam!? – James zrobił krok w jej kierunku. – Kiedy, co noc mi się śniłeś! Jak mogłeś zostawić mnie, kiedy załamałam się przez tamtą dziewczynkę!? – Zbliżał się coraz bardziej. - Jak mogłeś odsunąć się ode mnie z taką łatwością!? Nienawidziłam cię! – krzyknęła, gdy był już mniej niż metr od niej. – Nienawidziłam cię za to, że nie umiałam być po prostu twoją przyjaciółką! Nienawidziłam cię za to, że sprawiłeś, że chciałam twojego dotyku i tak bardzo się tego bałam! A najbardziej nienawidziłam cię za to, że tak bardzo cię potrzebowałam, a ty o mnie nie walczyłeś!
James porwał ją w ramiona. Próbowała się wyrwać, ale mocno ją przytulił.
-      Ja też cię nienawidziłem – szepnął jej na ucho, podczas gdy jego dłonie przyciskały ją do niego z całych sił. – za to, że byłem tak strasznie w tobie zakochany, a ty tego nie chciałaś...
-      Chciałam! – wykrztusiła, zaciskając palce na jego bluzie.
-      Wiem. I dlatego jestem na siebie wściekły, że nie chciałem tego widzieć.
Oboje drżeli, oboje oddychali z trudem. Ich ciała przylgnęły do siebie, jak dwa idealnie dopasowane puzzle. James uniósł głowę i spojrzał w jej oczy.
Na torsie, czuł jej piersi unoszone przyśpieszonym oddechem. Jego dłoń zsunęła się z jej włosów wzdłuż kręgosłupa. Palce Arthemis zacisnęły się na jego bluzie, źrenice rozszerzyły się. Jej twarz ozłacało światło wiszących w powietrzu świec. Policzki miała zaróżowione niedawną złością. Rozchyliła usta.
To było jak wybuch. Jakby wszystkie ich bariery, pękły jak tama pod naporem ich napiecia, pożądania, ogarniających ich uczuć.
Arthemis przycisnęła usta do jego warg, wspinając się na palce. James uniósł ją i posadził na parapecie. Objęła go w pasie nogami.
Dotknęła językiem języka Jamesa. James nie pozostał jej dłużny. Przytrzymał zębami jej wargę. Przesunął koniuszkiem języka po jej rozgrzanych, malinowych wargach i patrzył jej przy tym zmysłowo w oczy.
Zacisnęła dłoń na jego ramieniu, a potem zawładnęła jego ustami kusząc i wzniecając płomienie. Jego zapach uderzył jej do głowy, sprawił, że całe jej postrzeganie zawęziło się do ich ciał. Nie obchodziła jej szalejąca za oknem burza, ani to, że są w szkole. Liczyły się tylko jego rozpalone usta, zabierające jej oddech i dłonie, które wysyłały impulsy, lokujące się twardymi węzłami na jej piersiach i pomiędzy udami.
Przeniósł wilgotne wargi na jej szyję. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł jej rozkoszny dreszcz. Musiała go dotknąć. Jego skóry. Poczuć pod palcami drżące mięśnie.
Wsunęła pod rąbek bluzy chłodne dłonie, które zapłonęły od dotyku jego skóry.
Jego usta przesunęły się niżej, aż dotarły na skraj jej dekoltu. Czuła na obojczyku jego przyśpieszony oddech.
Szarpnęła jego bluzę, żeby ją z niego ściągnąć.
Położył rękę na jej dłoniach, powstrzymując ją.
-      Nie chcę ci sprawić bólu, Arthemis – szepnął z trudem.
-      Jeżeli nie ty, to kto? – odparła, ocierając usta o jego skroń. – Wyznacz kogoś, kto to zrobi...
James odruchowo warknął, a potem przycisnął ją do swoich bioder.
Arthemis zaśmiała się cicho i pocałowała go, przygryzając jego wargę mocniej niż powinna. James poddał się żądaniom jej i swojego ciała. Zerwał z siebie bluzę i koszulkę. Z westchnieniem dotknęła jego nagich ramion.
Włożył dłonie pod jej pośladki i niosąc ją przez salę dotarł w końcu na jej środek. Opuścił Arthemis na ziemię, ocierając się o nią zmysłowo.
Gdy uwolnił jej ręce zdjęła sweter i bluzkę.
James z westchnieniem zachwytu przeciągnął dłońmi przez koronkowe obrzeże stanika. Przesunął ręce na jej plecy, mrucząc jej do ucha.
-      Piękna, lecz całkowicie zbędna rzecz...
Roześmiała się gardłowo, a koniuszki jej palców leniwie przesunęły się po jego brzuchu, aż do guzika od jeansów.
Poczuła w sobie dreszcz, który go przeszedł.
Rozpięła mu rozporek w tym samym momencie, gdy puściły chaftki jej stanika.
Przez chwilę stali blisko siebie. James przełknął ślinę. Nie chciał jej skrzywdzić... Bał się, że jego samokontrola runie z chwilą, gdy ich ubrania opadną.
-      Powstrzymaj mnie jeżeli... – zaczął, ale zamknęła mu usta pocałunkiem.
Nie chciała, żeby zostawiał jej jakikolwiek wybór. Jeżeli przestanie czuć jego dłonie i usta, zacznie się zastanawiać, czy mu się podoba, czy go nie uraziła, czy wolałby robić, coś w inny sposób. Bała się, że będzie udawał, że mu się podoba, żeby jej nie zranić. A jeżeli naprawdę mu się nie spodoba?
Stanik opadł pod ich stopy. James poczuł twarde brodawki na klatce piersiowej i przymknął oczy, jego dłonie wolno przesunęły się wzdłuż jej boków aż spoczeły na biodrach. Przyklęknął i pomógł jej zdjąć spodnie, oddając hołd jej nogom. Klęcząc u jej stóp spojrzał na jej postać teraz ubraną jedynie w białe figi. Wziął głęboki oddech.
-      Jesteś dziełem sztuki – wyszeptał.
Uśmiechnęła się nieśmiało, a przez jej twarz przemknęła ulga.
James przyłożył usta do jej brzucha. Przesunął językiem po rozpalonej skórze.
Arthemis wplotła palce w jego kruczoczarne włosy. Miała wrażenie, że przez jej żyły przelewa się wrzątek.
To było dla nich zupełnie nowe. Nie do końca wiedzieli, jak reagowac na szalejącą w ich ciałach burzę, która pchała ich w nieznanym kierunku. Arthemis czuła w palcach, że musi dotykać jego ciała. James miał wrażenie, że jeżeli oderwie do niej dłonie, to rozsypie się na maleńkie kawałeczki.
James wstał i zsunął z siebie spodnie. Arthemis odwróciła się i zdjęła z siebie tę ostatnią, wątłą ochronę.
Uklękła na materacu, wzięła głęboki oddech i spojrzała na Jamesa. Wyciągnęła do niego rękę i gdy ujął ją i dołączył do niej, poczuła ulgę. Położyła mu ręce na piersi.
Zaśmiała się nieśmiało i trochę strachliwie.
-      Nie wiem, co ma robić – wyznała cicho, drżąc lekko.
-      A co chcesz robić? – zapytał, ujmując jej dłoń. Włożył jeden z jej palców do ust i zaczął ssać. Wstrząsnął nią dreszcz. Przylgnęła do niego całym ciałem.
-      Po prostu pozwólmy sobie popłynąć – szepnął James, zamykając jej usta pocałunkiem. Poddała mu się, jak rozgrzany wosk. Pod łagodnym naporem jego ciała ułożyła się na białych poduszkach. James położył się bardzo blisko niej. Jego ciała ogrzewało ją dodatkowo. Mogła go dotykać, a jednocześnie patrzeć jak działa na niego jej dotyk.
Oboje drżeli. Oboje byli rozpaleni, jak w gorączce. Ręce błądziły po wilgotnej skórze, gdy w ciszy rozlegały się tylko ich westchnienia i odgłos rozłączanych ust.
Arthemis drgnęła, gdy poczuła dłoń Jamesa przesuwającą się od kolana po wewnętrznej stronie uda.
James dotknął ustami jej ucha.
-      Zaufaj mi – szepnął. – Nie skrzywdzę cię...
Chciał odwrócić jej uwagę i pocałować ją, a w tym samym momencie ona uniosła do góry głowę i zderzyli się czołami.
Arthemis jęknęła, a potem zachichotała. James też się zaśmiał.
-      Boże, czemu jesteśmy tacy zdenerwowani? – zapytał.
-      Zbyt długo na to czekaliśmy – odpowiedziała Arthemis. – Boimy się, że nasze wyobrażenia, będą lepsze niż rzeczywistość...
-      Według mnie rzeczywistość już jest lepsza – odpowiedział głębokim głosem, trącając jej górną wargę ustami.
-      Nigdy nie pozwalasz mi się dotykać – poskarżyła się, kładąc rękę na jego brzuchu.
Pocałował ją w nos.
-      Nie tym razem Arthemis... Proszę cię... jeżeli mnie dotkniesz, to stracę nad sobą panowanie...
-      Czy to by było takie złe?
-      Później będziesz mogła eksperymentować – obiecał. – Ale pozwól mi się sobą zająć... – dodał oddychając z trudem i przyłożył czoło do jej czoła.
Uspokajająco musnęła jego usta, a potem odgadując jak bliska złamania jest jego samokontrola zabrała rękę z jego ciała i położyła na dłoni, spoczywającej na jej udzie.
Patrzyli sobie w oczy, gdy ich połączone dłonie zmierzały do jasno określonego celu. Gdy jej dotknął, drgnęła. Całkiem nowe doświadczenie sprawiło, że wstrzymała oddech.
James z napięciem w całym ciele, patrzył jej w oczy. Połączyła ich intymność od dawna oczekiwana, a jednak zaskakująca. Czuł pod palcami niezwykłą miękkość i wilgoć jej ciała. Mógłby patrzeć godzinami na jej zaskoczoną minę, która ustępowała miejsca, pełnemu niedowierzania zachwytowi.
Wbiła mu paznokcie w nagą skórę karku i westchnęła gwałtownie. Jej oddech przyśpieszył. Jej skóra parzyła mu ciało. Z gardła Arthemis wyrwał się urwany jęk. Przygryzła wargę, a James zobaczył jak jej powieki opadają, jakby były zbyt ciężkie, by utrzymać je otwarte. Nie mógł nic poradzić na to, że cały się trzęsie. Że dotykanie jej w ten najbardziej intymny sposób; świadomość, że nigdy wcześniej nikt jej tak nie dotykał, przynosiła mu zarówno wielką rozkosz, jak i ból. Napięcie w jego ciele stawało się w zastraszającym tempie nie do zniesienia.
Arthemis przyciągnęła go jeszcze bliżej. Im dłużej pieścił wilgotne płatki, tym trudniej było jej zachować świadomość. Wznosiła się coraz wyżej i coraz bardziej bała się, żę spadnie i roztrzaska się na tysiąc kawałków.
Wydawało jej się, że czuje w sobie bicie jego serca – nierówne i zbyt szybkie. Wydawało jej się, że słyszy krew, wartkim nurtem płynącą jego żyłami.
Była tak wrażliwa na każdy jego ruch, że wyczuła, kiedy minimalnie zwiększył nacisk. Jej ciało mimowlnie wygięło się w łuk.
James oddychał z trudem. Położył głowę na jej piersiach. Wyczuł, jak dreszcze przechodzą jej ciało.
-      Nie... James... proszę... – zaprotestowała słabo, jakby przestraszona. – Proszę...
James jej nie posłuchał. Coś w niej pękło, gdy poczuła wilgotny, gorący dotyk jego ust na piersi.
Arthemis próbowała się wyrwać zaskoczona i przestraszona doznaniami, jednak James trzymał ją mocno. Uniósł się i pocałował ją, żeby stłumić jej krzyk. Trzymał dłoń między jej rozpalonymi udami, gdy wstrząsały nią dreszcze. W końcu jednak zlitował się na nią i przesunął dłoń na jej wilgotny od potu brzuch.
Wynurzyła się z otchłoni oślepiającej rozkoszy. Rozkurczyła palce u stóp, a jej ręka bezwładnie opadła z pleców Jamesa.
Była szczęśliwa. I do bólu zakochana.
Usta Jamesa błądziły po jej nabrzmiałych wargach, pieszcząc je kojąco.
Arthemis otworzyła oczy. James uniósł głowę. Przez chwilę patrzył na jej twarz, a potem uśmiechnął się szeroko z czysto męską satysfakcją.
Arthemis nadal była oszołomiona.
-      Prosiłam cię – mruknęła słabo, z wyrzutem.
-      Sama nie wiedziałaś o co prosisz – odpowiedział, wciąż uśmiechnięty. – Podobało ci się... Wcale nie chciałaś, żebym przerwał – szepnął jej do ucha.
Arthemis zarumieniła się, a potem dotknęła palcami jego ust.
-      Czy teraz mogę cię dotknąć? – zapytała.
Zaśmiał się, a w jego głosie pobrzmiewały ból i napięcie.
Arthemis uniosła się i przesunęła dłonią po jego ramieniu.
-      Proszę... – szepnęła w jego usta i pocałowała go.
Nawet gdyby zaprotestował, nie przerwałaby. Nie, gdy w jej żyłach nadal krążyła rozkosz, którą jej dał. Jej dłonie błądziły po jego ciele, drażniąc i pobudzając. Przesunęła ręką po jego napiętym brzuchu i niżej, lecz wtedy James gwałtownie stracił panowanie nad sobą. Przewrócił ją na posłanie i przylgnął do niej całym ciałem. Złapał jej ręce i przygwoździł je do poduszek. Arthemis przeszedł dreszcz strachu. Jednocześnie brak opanowania u Jamesa, jego wściekłe pożądanie, podnieciło ją jeszcze bardziej. Pocałował ją brutalnie, niemal gryząc jej wargi do krwi. Ich ciała otarły się o siebie. Gdy Arthemis odpowiedziała na jego pocałunek równie gwałtownie, gdy jej paznokcie wbiły się mu w skórę, delikatny ból otrzeźwił go. Opadł ciężko na jej ciało. Nic już ich nie dzieliło.
Słyszała w uszach nierówny, ciężki oddech Jamesa, gdy daremnie próbował się opanować.
-      Chyba jednak będziesz musiała poczekać – wychrypiał.
Roześmiała się gardłowo. Wiedziała już jakie cudowne uczucie może przynieść dotyk. Nie chciała, żeby James odmawiał go sobie i się wstrzymywał.
Z rozmysłem otarła się o niego. Jej biodra przylgnęły do jego ciała. James jęknął udręczony. Arthemis przesunęła się nieznacznie i wybitnie powolnym ruchem, jej uda przesunęły się po jego skórze. Skrzyżowała kostki na jego plecach, ciasno obejmując go nogami.
-      Wredna z ciebie istotka – jęknął James, czując jak jego biodra układają się dokładnie w jedwabistej kołysce jej ciała.
-      Podoba ci się to. Nie chcesz, żeby przestała – odparła uśmiechnięta, unosząc biodra wyżej.
James roześmiał się mimowoli. Arthemis przyciągnęła go do siebie. Z ustami na jego ustach, powiedziała:
-      Zrób to.
James się poddał, pod naporem jej słow, jej ciała, własnych zmysłów. Arthemis obejmowała jego ramiona, gdy James włożył dłoń między ich ciała. Musnął dłonią wrażliwe miejsce między jej udami. Przylgnęła do niego jeszcze mocniej.
Zaśmiał się ochryple.
-      Jestem ciekawy, czy możesz być jeszcze bardziej wrażliwa – zamruczał.
-      Jeżeli zaczniesz to teraz sprawdzać, to zacznę krzyczeć – ostrzegła go niecierpliwie.
-      I tak zaczniesz krzyczeć – odpowiedział zarozumiale z uśmiechniętą miną. Chwilę potem spoważniał. – Jeżeli cię zaboli, to powiedz...
-      Bardziej się tego boisz niż ja – szepnęła z czułością.
-      Nie chcę cię skrzywdzić – odpowiedział cicho i poczuła, jak naparł na nią.
-      Jestem twarda, James – wydyszała, przejęta tym co się działo z jej ciałem.
James czuł, jak cała jego istota napina się w oczekiwaniu, a jednocześnie czuł przyjemność, graniczącą z bólem.
-      Wcale nie – szepnął z trudem, wsuwając się w nią coraz głębiej. – Jesteś delikatna... i ciepła... O Boże, Arthemis! – przeszedł go dreszcz.
Czuł jak jej ciało zaprotestowało, chociaż ona tego nie zrobiła. Pocałował ją uspokajająco.
-      Oddaj mi się – kusił szeptem. – Oddaj mi się... Arthemis...
Arthemis zatonęła w pocałunku, w jego objęciach, w jego czułości. Rozluźniła się.
-      Jestem cała twoja – odparła, a James zatracił się w niej do końca.
Arthemis zaciskała powieki. Ból zelżał. Otworzyła oczy. James drżał, unosząc się nad nią i nie drgnął nawet. Poruszyła się.
Spojrzał jej w oczy.
Patrzyli na siebie z fascynacją, która dotyczyła czegoś więcej niż ich ciał. Niebieskie i czekoladowe oczy całkowicie zagubione we wszechświecie doznań, a jednak czujące się przy sobie tak bezpiecznie.
Czy da się być jeszcze bliżej? – to było pytanie, które zrodziła się w ich głowach.
Jej oczy zrobiły się ogromne ze zdumienia i zachwytu, gdy James się poruszył. Ich usta się złączyły, gdy nagle coś wewnątrz nich zaczęło ich ponaglać.
Musiał. Musiała.
Być głębiej. Być bliżej.
Arthemis prosiła go, pośpieszała, błagała. Sama nie wiedziała o co. James też nie wiedział, ale ich ciała w zadziwiająco sposób wiedziały.
Objęła James, gdy zaczął drżeć, a potem wszystko utonęło w powodzi czułości, słodyczy, zaspokojenia i bliskości, która właśnie w tej chwili, po raz pierwszy, uczyli się poznawać.


Gdy po jakimś, bliżej nieokreślonym, czasie, odzyskał zdolność myślenia, chciał się podnieść, ale zatrzymała go.
-      Przygniotę cię – powiedział cicho.
-      Zostań – poprosiła.
-      Nigdzie się nie wybieram – szepnął i pocałował jej rozchylone usta.
-      Zostań, tak jak jesteś. Jeszcze chwilkę – powtórzyła cichutko, tuląc się do niego. Świadomość, że jest w niej. Że nadal są tak blisko. Że jest częścią niej, sprawiała, że spłynął na nią spokój tak dogłębny, że jego utrata, przerażała ją.
Jej ciało obejmowało go, jak rękawiczka. Było mu tak dobrze, że mógłby tak zostać przez najbliższe pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat... Jednak nadal się niepokoił. Na samą myśl o tym, że sprawił jej ból, nawet jeżeli to było konieczne, było mu niedobrze. Pocieszało go to, że już więcej ten pierwszy raz się nie zdarzy. Że teraz będą mogli eksperymentować do woli. Do końca życia.
-      Muszę wiedzieć, czy nic ci nie jest – mruknął i odsunął się, pomimo jej protestu.
-      Cóż... nie mogę się ruszać, nie mogę też poskładać myśli... I chyba się uzależniłam, ale to raczej dobre symptomy – odparła rozelniwiona i zadowolona.
Zaśmiał się i położył obok niej. Przytulił ją do siebie. Ich nogi splotły się odruchowo. Pocałował ją w czoło. Westchnęła i przytuliła się do jego piersi, która skrywała wciąż zbyt szybko bijące serce.
-      Przepraszam – powiedział cicho James.
-      Ja też – odparła sennie.
-      Nie masz za, co przepraszać – zdziwił się.
-      Ty też nie – odparła lekko z przebiegłym uśmiechem.
James uspokojony i zaspokojony, przymknął oczy.
Ogarnął ich spokój i zadowolenie. Napięcie opadło, zostawiając po sobie złote iskierki zadowolenia. Zapanowała między nimi idealna harmonia.
Już nigdy nie będą mogli spojrzeć na siebei bez myśli o swoim dotyku, bez potrzeby zaspokojenia napięcia, gotowego w każdej chwili powrócić.
Arthemis oddychała unikalnym zapachem skóry Jamesa. Byli od siebie uzależnieni w tak wielu kwestiach, że powinno ich to przerażać, a sprawiało, że chcieli jeszcze więcej.


Arthemis obudziła się, gdy miękkie światło poranka przedarło się przez zamkowe szkło i oświetliło całe pomieszczenie.
Powoli, żeby nie budzić Jamesa, uniosła się na ręce. Spał rozluźniony i spokojny. Uśmiechnęła się łagodnie, patrząc na niego.
Cichutko wstała i zaczęła się ubierać. Uczucie lekkiego dyskomfortu zostało zamazane przez wspomnienie gorąca, słodyczy, piżmowego zapachu. Gdy  tylko na chwilę zamykała oczy, wszystko to do niej powracało.
Trudno było jej się nie uśmiechać. Nie patrzeć na niego. Trudno było jej powstrzymać się przed dotykaniem własnego ciała, żeby sprawdzić, czy się zmieniło.
Czy to widać?
Czy widać, że zakochała się jeszcze bardziej?
Zapięła właśnie stanik i uniosła ręce, żeby związać włosy, gdy usłyszała:
-      Uciekasz?
Jego uczucia nadal były trochę niepewne. Odwróciła się do niego z uśmiechem. Związała włosy w węzeł i przeszła na materac, uważnie przez niego obserwowana. Stanęła nad nim okrakiem, a potem uklękła nad jego ciałem, mając kolana po obu stronach jego bioder.
Patrząc na niego figlarnie, pocałowała go długo i powoli, aż sama zaczęła się cała roztapiać w środku.
-      Uciekam – przyznała. – Bo inaczej się na ciebie rzucę...
-      Nienasycona z ciebie bestia – mruknął James, chwytając jej wargę między zęby.
Arthemis odsunęła się od niego. Spojrzała mu poważnie w oczy.
-      James... – powiedziała, dotykając koniuszkami palców, jego ust. – Dziękuję... – szepnęła.
Zapatrzył się na nią. Och, na miłość boską, znowu jej pragnął! Zamiast ugasić pożar, dolał do niego oliwy. Odchrząknął i odwrócił wzrok.
-      Proszę bardzo – odpowiedział cicho.
-      Muszę iść zanim dziewczyny skapną się, że nie było mnie całą noc – powiedziała i wstała. Włożyła szybko koszulkę i bluzę.
Gdy wkładała buty, James zapytał:
-      Jesteś pewna, że wszystko jest dobrze?
Arthemis spojrzał na niego spod powiek.
-      Chcesz sprawdzić? – mruknęła.
-      Nie. Tak. – nie mógł się zdecydować. – Och, taak... – powiedział ochrypłym głosem.
Uśmiechnęła się szeroko.
-      Ja też – odparła. – Ale już jest jasno... A ja chciałabym, żeby, gdy mnie ktoś zobaczy, na mojej twarzy nie widniało, że właśnie przeżyłam cudowny, oszałamiający pierwszy raz z najfajniejszym facetem na ziemi... – dodała mimochodem, wstając.
James uniósł niedowierzająco brew.
Posłała mu całusa i zebrała rzeczy i wyszła.
Dopiero, gdy zamknęły się za nią drzwi, wyszczerzył zęby w głupim uśmiechu i założył ręce pod głowę. Mógł sobie pozwolić na odrobinę zadowolenia z siebie. W końcu naprawdę się postarał...
Wstał i zaczął się ubierać. Trochę irytujące było to, że nie mogli być swobodni. Że byli w szkole. Że byli tacy młodzi i pod wieloma względami ograniczeni.
Chciałby mieć Arthemis tylko dla siebie. W ich własnym niepowtarzalnym miejscu. W ich... domu...
Uśmiechnął się do siebie kpiąco.
Kto by pomyślał, że on – James Potter – w wieku siedemnastu lat będzie myślał o własnym domu, a co więcej o jednej kobiecie. Jeszcze dwa lata temu do głowy by mu nie przyszło mieć dziewczynę na dłuższą metę, a teraz planował mieć... (Chociaż to słowo pojawiło sie tylko w jego myślach i tak przełknął ślinę.) ... narzeczoną.
Właśnie zapinał spodnie, gdy jego wzrok padł na plamę krwi na prześcieradle. Wzdrygnął się odruchowo. Zmniejszył je, a potem spalił iskrą z różdżki.
To było dziwne uczucie. Jednocześnie szaleć z niepokoju i czuć satysfakację ze świadomości, że jest tym pierwszym i ostatnim.
Gdy prześcieradło spłonęła stwierdził, ogarnął go spokój. Nie będzie więcej niepewności, strachu i bólu.
Uspkojony skierował się do drzwi. Miał nadzieję, że chłopacy nie zniżą się do komentowania jego obecności. Oczywiście wiedział, że to płonna nadzieja.
Ale gorsze było to, że Arthemis zrobi, któremuś krzywdę, ku przestrodzę innych, którzy ośmielą się chociażby posłać jej porozumiewawcze spojrzenie...


Arthemis wsunęła się cichcem do sypialni. Zamknęła za sobą drzwi i właśnie zsuwała tenisówki, żeby nie obudzić dziewczyn, gdy te chichocząc, jak szalone wyskoczyły spod kołdry.
-      Gdzie byłaś? – rzuciła zalotnie Lily.
Arthemis nie mogła tego opanować. Zarumieniła się po końcówki włosów.
-      Raczej nam tego nie powie – zaśmiała sie Rose.
-      To może powinniśmy zapytać, co robiła? – zachichotała Lily.
Arthemis zacisnęła zęby i dumnie się wyprostowała.
-      Nie wiem, o czym mówicie – powiedziała wyniośle.
Dziewczyny ryknęły śmiechem.
-      To musiało być kiepsko – parsknęła Lily.
-      No, nie wiem... ma malinkę na szyi – odparła Rose.
Arthemis odruchowo złapała się za szyję, wytrzeszczając na nie przestraszone oczy. Potem spojrzała na nie ze złością. Te dwie małe... nigdy by same na to nie wpadły – domyśliła się. Zmrużyła podejrzliwie oczy.
-      Skąd wam to przyszło do głowy? – zapytała groźnie.
Rose wzruszyła ramionami.
-      No, więc wczoraj, gdy pogodziłyśmy się z Lily, poszłyśmy cię szukać, żeby ci wyjaśnić, że nie powinnaś być zła na Jamesa... – zaczęła.
-      Nie mogliśmy znaleźć ani ciebie ani jego, a było już dość późno – dodała Lily.
-      Justin i Max śmiali się, że może James zabrał się w końcu do roboty...
-      Ale nie zrozumiałyśmy, o co im chodzi, dopóki Lucas nie warknął na nich, że nie powinni o tym przy nas mówić...
-      Wtedy zaczęłyśmy podejrzewać, że może Jamesa sam znalazł sposób na to, żeby cię udobruchać – Rose mrugnęła do niej porozumiewawczo.
Arthemis sapnęła sfrustrowana. Pogroziła im palcem.
-      Nikomu ani słowa – zarządziła.
-      Oczywiście – powiedziała natychmiast Lily, ale chochlikowaty wyraz jej twarzy, sprawił, że Arthemis stała się podejrzliwa. – Jeżeli tylko opowiesz, nam to, co chcemy wiedzieć...
Arthemis przez chwilę czuła się sfrustrowana i niezbyt zachwycona perspektywą intymnych wynurzeń. Westchnęła.
-      Było... oszałamiajaco – zaczęła cicho, potem jednak jej oczy zabłyszczały. Zdała sobie sprawę, że dziewczyny same nie wiedzą, o co proszą. Zbliżyła się do łóżka Rose i oparła o kolumienkę. Uśmiechnęła się drapieżnie i tajemniczo. - Rzuciliśmy się na siebie. Rozpięłam Jamesowi spodnie – oczy dziewczyn zrobiły się się ogromne – a wtedy on...
-      Przestań! Mówisz o moim bracie! – powiedziała Lily, z wyrazem zniesmaczenia na twarzy.
Arthemis odwróciła się i podeszła do szafy śmiejąc sie ochryple.
-      Następnym razem zastanówcie się zanim o coś poprosicie... A tak poza tym, to co u was?
-      Mam nową taktykę – powiedziała Rose uśmiechając się szeroko.
-      Dotyczącą Malfoya?
-      Oczywiście.
-      Jaką?
-      Mam zamiar po prostu być sobą.
Arthemis odwróciła się do niej również uśmiechnięta.
-      Iii?
-      I czekać spokojnie, aż złoży akt kapitulacji na moje ręce...  – oznajmiła Rose.
-      To może się udać...
-      Uda się – Rose poprawiła ją i spojrzała na Lily. – Ponieważ mam doskonałych skrzydłowych.
-      Scorpius jeszcze nie wie, że jego spokojne życie się skończyło – zapowiedziała niemal złowieszczo Lily.
Arthemis westchnęła i pokręciła głową z uśmiechem. Niemal współczuła Scorpiusowi. Ale cóż... mógł sobie tego oszczędzić. Więc ostatecznie sam był sobie winien.


Rose jednak najpierw musiałą zakończyć jedną sprawę. Znalazła Colina w bibliotece. Spojrzał na nią zmęczonym wzrokiem. Nie był on zimny, czy chociażby zły. Był raczej smutny. Stanęła przy jego ławce.
-      Przepraszam – powiedziała cicho.
-      Mogłaś mi powiedzieć – odpowiedział ciężko.
-      Nie mogłam. Nie wiem, co sobie myślałam. Może miałam nadzieję, że mi przejdzie, ale... to nie takie proste...
-      O co w tym wszystkim chodzi? – zapytał. – Chyba mam prawo wiedzieć?
Rose roześmiała się niewesoło.
-      Zawsze nas do siebie ciągnęło – powiedziała. – I zawsze nasze nazwiska stały nam na przeszkodzie – dodała gorzko.
-      I to wszystko? To wasze jedyne wytłumaczenie? Założyliście, że coś się nie uda? – prychnął z niedowierzaniem.
Rose spuściła oczy.
-      Siadaj – rzucił, kopiąc w krzesło na przeciwko siebie.
Rose usiadła, chociaż przyszła tutaj, żeby go przeprosić. Ale była mu winna chociaż tyle.
-      Lubiłem cię, zanim mi się naprawdę podobałaś. Ale nie jest to silniejsze ode mnie. Może gdyby potrwało dłużej niż dwa dni, bardziej bym to przeżył... Mogę zrozumieć, że nie możesz mu się oprzeć, ale nie to żałosne tłumaczenie. I naprawdę on ci jeszcze tego nie wyperswadował? – zapytał z niedowierzaniem.
-      To raczej ja muszę mu to wyperswadować – westchnęła.
-      Serio? – Colinowi opadła szczęka. Zaraz jednak się pozbierał. – No, to na co jeszcze czekasz? Jeżeli to przez takie rzeczy miałaś wiecznie załamaną minę, to niepotrzebnie cię pocieszałem! Weź sie w garść Rose! Jesteś z Gryffindoru! Wy z założenia o wszystko walczycie! Sercem się kierujecie podobno – dodał ironicznie.
Rose zaśmiała się, jednak serce zabiło jej mocniej. Jedna zabawna wypowiedź, a nagle otworzyły jej się oczy.
-      Przepraszam, za wszystko – powiedziała cicho. – Ale chyba będzie lepiej, jeżeli... nie będziemy się spotykać.
Colin westchnął ciężko, ale skinął głową. Potem się skrzywił.
-      Ale nie rozpowiadaj po szkole, co się stało... Nie dobrze by było gdybym miał opinię mięczaka, rozumiesz...
Rose roześmiała się.
-      Umowa stoi. Jakby co to powiem, że ze mną zerwałeś...
-      To już lepiej brzmi.
Pokręciła z uśmiechem głową i pożegnała się.
Ciocia Ginny jednak miała rację. Wszystko, co powiedziała, miało inny sens, niż Rose sobie wmawiała. O Boże! To było takie oczywiste!
Zawsze będzie częścią rodziny, obojętnie jakiego wyboru dokona!
Jak mogła być taka durna!
Mamo, przepraszam! – pomyślała. – Jej matka przecież znała ją tak dobrze. Na pewno sie domyśliła, na pewno był zmartwiona jej brakiem zaufania...
Ale tata? Co zrobi tata? I wujek Harry? – żołądek Rose zaprotestował, ale wzięła głęboki oddech. – Da radę. Mama i ciocia jej pomogą.
Ale do cholery! Niech ją szlag, jeżeli będzie walczyć o to sama!


Na zajęcia weszła, jak gdyby nic się nie stało. Uśmiechnęła się do Scorpiusa, który podejrzliwie ją obserwował.
-      Zaczynamy? – zapytała, przerzucając książki.
Przez chwilę ją obserwował.
-      Jesteś jakaś inna – zauważył ostrożnie. Cienie znikły spod jej oczu, miała sprężysty chód i była rozluźniona.
-      Nie, cały czas ta sama – odparła z roztargnieniem, przerzucając strony.
-      Ale coś się zmieniło – upierał się, stojąc po przeciwległej stronie Sali, jak najdalej od niej.
Przytaknęła.
Scorpiusa nawiedziła pewna myśl. Przez chwilę walczył ze sobą, ale w końcu zapytał zimno:
-      Co z Krukonem?
-      Dobrze. Miło, że pytasz. Colin nie ma do mnie żalu...
-      Więc, o co chodzi? – zapytał zirytowany.
-      Po prostu stwierdziłam, że nie ma sensu się dołowac, trzeba przejść do działania i zrobić coś ze swoim życie – odpowiedziała lekko.
-      Co konkretnie?
-      Nie wiem... Może wynajdę jakieś zaklęcie, nauczę się obsługiwać mugolski komputer, albo zdobędę mężczyznę, na którym mi zależy? – rzuciła, wzruszając ramionami.
Scorpius uśmiechnął się zimno.
-      Wszystkie te rzeczy to raczej marzenia nie do spełnienia – prychnął.
Rose podniosła na niego wzrok. Nie było w nim rozbawienia. Mówiła śmiertelnie poważnie.
-      Czyżby? – powiedziała wyzywająco.
Scorpius prychnął cicho.
-      A ja myślę – kontynuuowała – że jeżeli dostatecznie długo będę nad tym pracować, to w końcu mi się uda.  – Klepnęła w stronę w ciężkiej książce i przeszła z nią na środek sali. Gdy go mijała, dodała cicho: - Więc miej się na baczności... – machnęła różdżką, a wszystkie ławki odjechały. – Możemy zaczynać, panie Malfoy... – rzuciła, szeroko uśmiechnięta.
Scorpius zazgrzytał zębami. Nie chciał jej znowu zranić, ale zrobi to, jeżeli go do tego zmusi. Gdzieś jednak w jego świadomości tkwiła myśl, że zranił ją już tyle razy, a ona nadal tu była... I to jednocześnie przerażało go, co napawało nadzieją.


Arthemis skupiła się na książce. Śledziła dalsze losy Andrieja i jego towarzyszy. Coraz bardziej jej sie to wszystko nie podobało. Kiev podejrzewał, że jego przyjaciel zaczyna popadać w obsesję, a ona się z tym zgadzała. Nie rozumiała jednak, czemu pozostali z ich paczki towarzyszą w tej pozbawionej celu podróży, szczególnie, że z niektórych ich dialogów wynikało, że niektórzy są z bardzo daleka. Jednego podejrzewała nawet, że pochodzi z Chin, albo Korei, a przynajmniej tam zmierzał. Inny z nich był Jakutem z dalekiej Syberii. Tego była pewna. W książce było to wyraźnie powiedziane.
Wszyscy oni byli potężnymi czarodziejami. Po, co więc włóczyli się po terenach dawnego Babilonu, w towarzystwie szalonego, młodego szamana?
Chciała poznać odpowiedź na to pytanie i denerwowało ją to, że czytanie idzie jej tak wolno.
Rose i Lily spały już w najlepsze. Rose była w świetnym humorze. Prowokacja Lily, rozmowa z Jamesem, o której jej opowiedziała, jednak pomogła. Według Arthemis dali jej pewność, że obojętnie jak się nazywa jej wybranek, jeżeli jest z nim szczęśliwa, to oni ją wesprą. I to było piękne w tej rodzinie.
Arthemis, której babka odrzuciła matkę i ją samą, za coś, co było częścią ich, sto razy bardziej doceniała takie gesty, chociaż często nie rozumiała, do czego zmierzają...
Powoli walczyła z sennością. Jeszcze tylko jedna kartka i będzie mogła iść spać...
Jak po wczorajszych wydarzeniach miała przekonać swoje ciało, że nie potrzebuje dodatkowego ciepła?
Jej oczy zaczęły się kleić, aż w końcu opadły. Odłożyła książkę i zgasiła lampę.
Wtedy usłyszała szczęk zamka. James na paluszkach przekradł się do jej łóżka. Uśmiechając się w duchu, jak idiotka, zrobiła mu miejsce.
Obrucił się w jej stronę, uklepał poduszkę i zamknął oczy.
Arthemis przerzuciła nogę przez jego biodro.
Dopiero wtedy, jakby na to czekał, szepnął:
-      Dobranoc.
Arthemis schowała twarz w poduszkę i uśmiechnęła się szeroko.
-      Jeżeli zrobicie to przy mnie, poskarżę się rodzicom – usłyszeli zduszony szept Lily.
-      Idź spać, dzieciaku – odparł James, nie zmieniając pozycji.
Arthemis pokręciła z niedowierzaniem głową. Teraz była gotowa na spokojny sen.


Przez następny tydzień Rose i Scorpius każdą chwilę poświęcali na naukę. Nie wiedzieli czego się spodziewać.
Scorpius stał się czujny, jak ofiara, na którą czyha drapieżnik. Natomiast Rose odwrotnie była spokojna, rozluźniona i naturalna.
To właśnie było w niej niebezpieczne. Nie było wiadomo, kiedy zaatakuje.
Oczywiście Scorpius nie mógł wiedzieć, że Rose postanowiła przystąpić do dzieła dopiero po zakończeniu sprawy z turniejem. A zostały im jeszcze dwa zadania, jeżeli przejdą do finału...

Na razie czekało ich wyzwanie na dalekich stepach upalnych rejonów Republiki Południowej Afryki, które miało się rozpocząć lada dzień.

1 komentarz:

  1. Ten rozdział to kolejny dowód niesamowitych umiejętności opisu autorki opowiadania

    OdpowiedzUsuń