Arthemis zamknięta w Pokoju
Muzycznym, wpatrywała się w szalejącą za oknami burzę. Deszcze z hukiem oderzał
o szyby i mury zamku, idealnie komponując się z jej muzyką. Ta stara melodia
była grana przez nią wielokrotnie. Kochała ją za to, że pomagała jej się
zatopić w smutku jeszcze bardziej, a jednocześnie... było jej dzięki temu lżej.
Nie bała się,
że ktoś tu wejdzie. Tym razem dobrze zabezpieczyła swój schron. Tylko ona, bądź
James mogli otworzyć te drzwi. Nie widać było światła świec z pokoju, ani przez
szyby, ani przez szparę w drzwiach. Wygłuszyła salę, tak, że nikt nie mógł
usłyszeć muzyki.
Była trochę
zła i zmartwiona. Bardzo martwiła się o Rose i to, co się z nią dzieje. Ale jej
zdaniem nigdy nie będzie do końca pewna siebie, jeżeli sama się nie otrząśnie.
Zamknęła się
tutaj, posprzątała, żeby oczyścić myśli, poukładała wszystko, a gdy już nie
było, co przestawiać, zaczęła grać.
Każdy
potrzebuje ran na sercu, żeby bardziej doceniać to, co ma. Każdy potrzebuje
czasu, żeby zrozumieć, czego chce i pragnie. Żeby zrozumieć, co jest w stanie
poświęcić, żeby to dostać.
Bardzo rzadko
masz pewność od razu... – przekonywała się.
W końcu sama
to przeżyła.
Pogrążona w
rozmyślaniach i muzyce, dopiero w chwili gdy się odezwał, zauważyła jego
obecność.
- Pamiętam inną burzę – powiedział cicho,
gdy nie przerwała gry. – Wchodziłem po schodach razem z Anabell – Arthemis
uderzyła w zły klawisz i zaklęła cicho. – usłyszałem, jak grasz, zdaje mi się,
że dokładnie tę samą melodię, bo pamietam uczucie, że coś we mnie pęka... Wtedy
grałaś trochę inaczej. Miałem wrażenie, że zatruwa mi to krew, aż do serca...
- Rzadko to gram. Chociaż lubię ten utwór –
przyznała cicho Arthemis. – Wtedy Valentine uświadomiła mi, jak bardzo boli
mnie to, co się stało...
James stał
oparty o olbrzymi kredens i wpatrywał się w jej profil. Zrobił to z wielkim
wysiłkiem, ale w końcu wykrztusił:
- Nie
walczyłem o ciebie!
Palce Arthemis
znieruchomiały nad klawiaturą. W pomieszczeniu zaległa ogłuszająca cisza,
pobrzmiewająca jeszcze echem nut. Deszcz łomotał za oknem.
- O czym ty mówisz? – zapytała cicho,
patrząc na swoje dłonie.
- Może właśnie dlatego nadal jesteś zazdrosna
o Anabelle, a ja nie mogę się pogodzić z tym, co się wtedy działo. Wcale nie
jestem zły na ciebie, tylko na siebie, bo tak łatwo dałem ci odejść!
Arthemis
spojrzała na niego.
- James... to nie ma żadnego znaczenia... –
szepnęła.
- Ma! - James był zdenerwowany i
rozgorączkowany. – Lucas próbował przemówić mi do rozsądku, ale go nie
posłuchałem! Byłem tak zły, zapatrzony w pielęgnowanie zranionej miłości
własnej, że w pewnym momencie, przestało się liczyć to, czego naprawdę chciałem
i potrzebowałem. Łatwiej mi było obwiniać cie o wszystko, niż wziąć się w graść
i przyznać, że będę musiał w to włożyć trochę wysiłku... Poddałem się...
- To przeszłość – szepnęła Arthemis.
- Nieprawda! – James podszedł do fortepianu
zdenerwowany i chwycił ją za ramię. – Gdybyś naprawdę tak myślała, patrzyłabyś
na mnie, a nie wszędzie indziej!
Arthemis
wyrwała się i odskoczyła od fortepianu.
- Co chcesz, żebym ci powiedziała!? Że gdy
patrzę na to, co się dzieję z Rose, wszystko wraca?! Że jestem na nią zła?! Nie
na Scorpiusa, tylko na nią?! Że robi dokładnie to samo, co ty wtedy, a to nie
rozwiąże sytuacji?! Malfoy jest idiotą! Ale przynajmniej jasne postawił sprawę!
A Rose umiera z miłości do niego, ale nie zrobi nic, co mogłoby tę sytuację
uratować!
- Jak ja wtedy – dopowiedział James.
- Tak! – krzyknęła. Zaraz jednak zamilkła i
przetarła dłonią twarz. – Nie. Wtedy to była moja wina. Broniłabym się przed
tobą... – dodała cicho i odwróciła się od niego.
- To nie ma żadnego znaczenie –
odpowiedział. – W końcu byś uległa. Wiesz o tym... Zachowywałem się wtedy, jak
zranione zwierzę. Gdybyś teraz postanowiła odejść, nie byłoby na tym świecie,
nad nim, czy pod nim, miejsca, którego nie przetrząsnąłbym, próbując cię
znaleźć. A gdy bym cię nie znalazł za pierwszym razem, zacząłbym od nowa i
szukałbym cię, aż do ostatniego uderzenia serca. Przepraszam, że wtedy
odpuściłem. I przepraszam za to, że cały czas obwiniałem tylko ciebie. A
najbardziej przepraszam za to, że idiotycznie myślałem, że ktokolwiek jest w
stanie mi cię zastąpić...
Stał dwa metry
za nią. Widział, jak jej ramiona drżą. Ale nie płakała, wiedziałby gdyby
płakała. Poczułby to, gdzieś głęboko w sobie.
- Powiedz mi to Arthemis... zamknijmy już tę
sprawę – rzucił cicho i celowo się nie zbliżał, dając jej przestrzeń. Wiedział,
że jeżeli jej dotknie ona odpuści, a nie chciał tego. Naprawdę chciał już to
zakończyć.
Niespodziewanie
odwróciła się do niego. Łzy złości błyszczały w jej oczach.
- Jak mogłeś z nią być!? – krzyknęła. – Jak
mogłeś jej dotykać, kiedy ja na ciebie czekałam!? – James zrobił krok w jej
kierunku. – Kiedy, co noc mi się śniłeś! Jak mogłeś zostawić mnie, kiedy
załamałam się przez tamtą dziewczynkę!? – Zbliżał się coraz bardziej. - Jak
mogłeś odsunąć się ode mnie z taką łatwością!? Nienawidziłam cię! – krzyknęła,
gdy był już mniej niż metr od niej. – Nienawidziłam cię za to, że nie umiałam
być po prostu twoją przyjaciółką! Nienawidziłam cię za to, że sprawiłeś, że
chciałam twojego dotyku i tak bardzo się tego bałam! A najbardziej
nienawidziłam cię za to, że tak bardzo cię potrzebowałam, a ty o mnie nie
walczyłeś!
James porwał
ją w ramiona. Próbowała się wyrwać, ale mocno ją przytulił.
- Ja też cię nienawidziłem – szepnął jej na
ucho, podczas gdy jego dłonie przyciskały ją do niego z całych sił. – za to, że
byłem tak strasznie w tobie zakochany, a ty tego nie chciałaś...
- Chciałam! – wykrztusiła, zaciskając palce
na jego bluzie.
- Wiem. I dlatego jestem na siebie wściekły,
że nie chciałem tego widzieć.
Oboje drżeli,
oboje oddychali z trudem. Ich ciała przylgnęły do siebie, jak dwa idealnie
dopasowane puzzle. James uniósł głowę i spojrzał w jej oczy.
Na torsie,
czuł jej piersi unoszone przyśpieszonym oddechem. Jego dłoń zsunęła się z jej
włosów wzdłuż kręgosłupa. Palce Arthemis zacisnęły się na jego bluzie, źrenice
rozszerzyły się. Jej twarz ozłacało światło wiszących w powietrzu świec.
Policzki miała zaróżowione niedawną złością. Rozchyliła usta.
To było jak
wybuch. Jakby wszystkie ich bariery, pękły jak tama pod naporem ich napiecia,
pożądania, ogarniających ich uczuć.
Arthemis
przycisnęła usta do jego warg, wspinając się na palce. James uniósł ją i
posadził na parapecie. Objęła go w pasie nogami.
Dotknęła
językiem języka Jamesa. James nie pozostał jej dłużny. Przytrzymał zębami jej
wargę. Przesunął koniuszkiem języka po jej rozgrzanych, malinowych wargach i
patrzył jej przy tym zmysłowo w oczy.
Zacisnęła dłoń
na jego ramieniu, a potem zawładnęła jego ustami kusząc i wzniecając płomienie.
Jego zapach uderzył jej do głowy, sprawił, że całe jej postrzeganie zawęziło
się do ich ciał. Nie obchodziła jej szalejąca za oknem burza, ani to, że są w
szkole. Liczyły się tylko jego rozpalone usta, zabierające jej oddech i dłonie,
które wysyłały impulsy, lokujące się twardymi węzłami na jej piersiach i
pomiędzy udami.
Przeniósł wilgotne
wargi na jej szyję. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł jej rozkoszny dreszcz. Musiała
go dotknąć. Jego skóry. Poczuć pod palcami drżące mięśnie.
Wsunęła pod
rąbek bluzy chłodne dłonie, które zapłonęły od dotyku jego skóry.
Jego usta
przesunęły się niżej, aż dotarły na skraj jej dekoltu. Czuła na obojczyku jego
przyśpieszony oddech.
Szarpnęła jego
bluzę, żeby ją z niego ściągnąć.
Położył rękę
na jej dłoniach, powstrzymując ją.
- Nie chcę ci sprawić bólu, Arthemis –
szepnął z trudem.
- Jeżeli nie ty, to kto? – odparła,
ocierając usta o jego skroń. – Wyznacz kogoś, kto to zrobi...
James
odruchowo warknął, a potem przycisnął ją do swoich bioder.
Arthemis
zaśmiała się cicho i pocałowała go, przygryzając jego wargę mocniej niż powinna.
James poddał się żądaniom jej i swojego ciała. Zerwał z siebie bluzę i
koszulkę. Z westchnieniem dotknęła jego nagich ramion.
Włożył dłonie
pod jej pośladki i niosąc ją przez salę dotarł w końcu na jej środek. Opuścił
Arthemis na ziemię, ocierając się o nią zmysłowo.
Gdy uwolnił
jej ręce zdjęła sweter i bluzkę.
James z
westchnieniem zachwytu przeciągnął dłońmi przez koronkowe obrzeże stanika.
Przesunął ręce na jej plecy, mrucząc jej do ucha.
- Piękna, lecz całkowicie zbędna rzecz...
Roześmiała się
gardłowo, a koniuszki jej palców leniwie przesunęły się po jego brzuchu, aż do
guzika od jeansów.
Poczuła w
sobie dreszcz, który go przeszedł.
Rozpięła mu
rozporek w tym samym momencie, gdy puściły chaftki jej stanika.
Przez chwilę
stali blisko siebie. James przełknął ślinę. Nie chciał jej skrzywdzić... Bał
się, że jego samokontrola runie z chwilą, gdy ich ubrania opadną.
- Powstrzymaj mnie jeżeli... – zaczął, ale
zamknęła mu usta pocałunkiem.
Nie chciała,
żeby zostawiał jej jakikolwiek wybór. Jeżeli przestanie czuć jego dłonie i
usta, zacznie się zastanawiać, czy mu się podoba, czy go nie uraziła, czy
wolałby robić, coś w inny sposób. Bała się, że będzie udawał, że mu się podoba,
żeby jej nie zranić. A jeżeli naprawdę mu się nie spodoba?
Stanik opadł
pod ich stopy. James poczuł twarde brodawki na klatce piersiowej i przymknął
oczy, jego dłonie wolno przesunęły się wzdłuż jej boków aż spoczeły na biodrach.
Przyklęknął i pomógł jej zdjąć spodnie, oddając hołd jej nogom. Klęcząc u jej
stóp spojrzał na jej postać teraz ubraną jedynie w białe figi. Wziął głęboki
oddech.
- Jesteś dziełem sztuki – wyszeptał.
Uśmiechnęła
się nieśmiało, a przez jej twarz przemknęła ulga.
James
przyłożył usta do jej brzucha. Przesunął językiem po rozpalonej skórze.
Arthemis
wplotła palce w jego kruczoczarne włosy. Miała wrażenie, że przez jej żyły
przelewa się wrzątek.
To było dla
nich zupełnie nowe. Nie do końca wiedzieli, jak reagowac na szalejącą w ich
ciałach burzę, która pchała ich w nieznanym kierunku. Arthemis czuła w palcach,
że musi dotykać jego ciała. James miał wrażenie, że jeżeli oderwie do niej
dłonie, to rozsypie się na maleńkie kawałeczki.
James wstał i
zsunął z siebie spodnie. Arthemis odwróciła się i zdjęła z siebie tę ostatnią,
wątłą ochronę.
Uklękła na
materacu, wzięła głęboki oddech i spojrzała na Jamesa. Wyciągnęła do niego rękę
i gdy ujął ją i dołączył do niej, poczuła ulgę. Położyła mu ręce na piersi.
Zaśmiała się
nieśmiało i trochę strachliwie.
- Nie wiem, co ma robić – wyznała cicho,
drżąc lekko.
- A co chcesz robić? – zapytał, ujmując jej
dłoń. Włożył jeden z jej palców do ust i zaczął ssać. Wstrząsnął nią dreszcz.
Przylgnęła do niego całym ciałem.
- Po prostu pozwólmy sobie popłynąć –
szepnął James, zamykając jej usta pocałunkiem. Poddała mu się, jak rozgrzany
wosk. Pod łagodnym naporem jego ciała ułożyła się na białych poduszkach. James
położył się bardzo blisko niej. Jego ciała ogrzewało ją dodatkowo. Mogła go
dotykać, a jednocześnie patrzeć jak działa na niego jej dotyk.
Oboje drżeli.
Oboje byli rozpaleni, jak w gorączce. Ręce błądziły po wilgotnej skórze, gdy w
ciszy rozlegały się tylko ich westchnienia i odgłos rozłączanych ust.
Arthemis
drgnęła, gdy poczuła dłoń Jamesa przesuwającą się od kolana po wewnętrznej
stronie uda.
James dotknął
ustami jej ucha.
- Zaufaj mi – szepnął. – Nie skrzywdzę
cię...
Chciał
odwrócić jej uwagę i pocałować ją, a w tym samym momencie ona uniosła do góry
głowę i zderzyli się czołami.
Arthemis
jęknęła, a potem zachichotała. James też się zaśmiał.
- Boże, czemu jesteśmy tacy zdenerwowani? –
zapytał.
- Zbyt długo na to czekaliśmy –
odpowiedziała Arthemis. – Boimy się, że nasze wyobrażenia, będą lepsze niż
rzeczywistość...
- Według mnie rzeczywistość już jest lepsza
– odpowiedział głębokim głosem, trącając jej górną wargę ustami.
- Nigdy nie pozwalasz mi się dotykać –
poskarżyła się, kładąc rękę na jego brzuchu.
Pocałował ją w
nos.
- Nie tym razem Arthemis... Proszę cię...
jeżeli mnie dotkniesz, to stracę nad sobą panowanie...
- Czy to by było takie złe?
- Później będziesz mogła eksperymentować –
obiecał. – Ale pozwól mi się sobą zająć... – dodał oddychając z trudem i
przyłożył czoło do jej czoła.
Uspokajająco
musnęła jego usta, a potem odgadując jak bliska złamania jest jego samokontrola
zabrała rękę z jego ciała i położyła na dłoni, spoczywającej na jej udzie.
Patrzyli sobie
w oczy, gdy ich połączone dłonie zmierzały do jasno określonego celu. Gdy jej
dotknął, drgnęła. Całkiem nowe doświadczenie sprawiło, że wstrzymała oddech.
James z
napięciem w całym ciele, patrzył jej w oczy. Połączyła ich intymność od dawna
oczekiwana, a jednak zaskakująca. Czuł pod palcami niezwykłą miękkość i wilgoć
jej ciała. Mógłby patrzeć godzinami na jej zaskoczoną minę, która ustępowała
miejsca, pełnemu niedowierzania zachwytowi.
Wbiła mu
paznokcie w nagą skórę karku i westchnęła gwałtownie. Jej oddech przyśpieszył.
Jej skóra parzyła mu ciało. Z gardła Arthemis wyrwał się urwany jęk. Przygryzła
wargę, a James zobaczył jak jej powieki opadają, jakby były zbyt ciężkie, by
utrzymać je otwarte. Nie mógł nic poradzić na to, że cały się trzęsie. Że
dotykanie jej w ten najbardziej intymny sposób; świadomość, że nigdy wcześniej
nikt jej tak nie dotykał, przynosiła mu zarówno wielką rozkosz, jak i ból.
Napięcie w jego ciele stawało się w zastraszającym tempie nie do zniesienia.
Arthemis
przyciągnęła go jeszcze bliżej. Im dłużej pieścił wilgotne płatki, tym trudniej
było jej zachować świadomość. Wznosiła się coraz wyżej i coraz bardziej bała
się, żę spadnie i roztrzaska się na tysiąc kawałków.
Wydawało jej
się, że czuje w sobie bicie jego serca – nierówne i zbyt szybkie. Wydawało jej
się, że słyszy krew, wartkim nurtem płynącą jego żyłami.
Była tak
wrażliwa na każdy jego ruch, że wyczuła, kiedy minimalnie zwiększył nacisk. Jej
ciało mimowlnie wygięło się w łuk.
James oddychał
z trudem. Położył głowę na jej piersiach. Wyczuł, jak dreszcze przechodzą jej
ciało.
- Nie... James... proszę... – zaprotestowała
słabo, jakby przestraszona. – Proszę...
James jej nie
posłuchał. Coś w niej pękło, gdy poczuła wilgotny, gorący dotyk jego ust na
piersi.
Arthemis próbowała
się wyrwać zaskoczona i przestraszona doznaniami, jednak James trzymał ją
mocno. Uniósł się i pocałował ją, żeby stłumić jej krzyk. Trzymał dłoń między
jej rozpalonymi udami, gdy wstrząsały nią dreszcze. W końcu jednak zlitował się
na nią i przesunął dłoń na jej wilgotny od potu brzuch.
Wynurzyła się
z otchłoni oślepiającej rozkoszy. Rozkurczyła palce u stóp, a jej ręka
bezwładnie opadła z pleców Jamesa.
Była
szczęśliwa. I do bólu zakochana.
Usta Jamesa
błądziły po jej nabrzmiałych wargach, pieszcząc je kojąco.
Arthemis
otworzyła oczy. James uniósł głowę. Przez chwilę patrzył na jej twarz, a potem
uśmiechnął się szeroko z czysto męską satysfakcją.
Arthemis nadal
była oszołomiona.
- Prosiłam cię – mruknęła słabo, z wyrzutem.
- Sama nie wiedziałaś o co prosisz –
odpowiedział, wciąż uśmiechnięty. – Podobało ci się... Wcale nie chciałaś,
żebym przerwał – szepnął jej do ucha.
Arthemis
zarumieniła się, a potem dotknęła palcami jego ust.
- Czy teraz mogę cię dotknąć? – zapytała.
Zaśmiał się, a
w jego głosie pobrzmiewały ból i napięcie.
Arthemis
uniosła się i przesunęła dłonią po jego ramieniu.
- Proszę... – szepnęła w jego usta i
pocałowała go.
Nawet gdyby
zaprotestował, nie przerwałaby. Nie, gdy w jej żyłach nadal krążyła rozkosz,
którą jej dał. Jej dłonie błądziły po jego ciele, drażniąc i pobudzając.
Przesunęła ręką po jego napiętym brzuchu i niżej, lecz wtedy James gwałtownie
stracił panowanie nad sobą. Przewrócił ją na posłanie i przylgnął do niej całym
ciałem. Złapał jej ręce i przygwoździł je do poduszek. Arthemis przeszedł
dreszcz strachu. Jednocześnie brak opanowania u Jamesa, jego wściekłe
pożądanie, podnieciło ją jeszcze bardziej. Pocałował ją brutalnie, niemal
gryząc jej wargi do krwi. Ich ciała otarły się o siebie. Gdy Arthemis
odpowiedziała na jego pocałunek równie gwałtownie, gdy jej paznokcie wbiły się
mu w skórę, delikatny ból otrzeźwił go. Opadł ciężko na jej ciało. Nic już ich
nie dzieliło.
Słyszała w
uszach nierówny, ciężki oddech Jamesa, gdy daremnie próbował się opanować.
- Chyba jednak będziesz musiała poczekać –
wychrypiał.
Roześmiała się
gardłowo. Wiedziała już jakie cudowne uczucie może przynieść dotyk. Nie
chciała, żeby James odmawiał go sobie i się wstrzymywał.
Z rozmysłem
otarła się o niego. Jej biodra przylgnęły do jego ciała. James jęknął
udręczony. Arthemis przesunęła się nieznacznie i wybitnie powolnym ruchem, jej
uda przesunęły się po jego skórze. Skrzyżowała kostki na jego plecach, ciasno
obejmując go nogami.
- Wredna z ciebie istotka – jęknął James,
czując jak jego biodra układają się dokładnie w jedwabistej kołysce jej ciała.
- Podoba ci się to. Nie chcesz, żeby
przestała – odparła uśmiechnięta, unosząc biodra wyżej.
James roześmiał się mimowoli.
Arthemis przyciągnęła go do siebie. Z ustami na jego ustach, powiedziała:
- Zrób to.
James się
poddał, pod naporem jej słow, jej ciała, własnych zmysłów. Arthemis obejmowała
jego ramiona, gdy James włożył dłoń między ich ciała. Musnął dłonią wrażliwe
miejsce między jej udami. Przylgnęła do niego jeszcze mocniej.
Zaśmiał się
ochryple.
- Jestem ciekawy, czy możesz być jeszcze
bardziej wrażliwa – zamruczał.
- Jeżeli zaczniesz to teraz sprawdzać, to
zacznę krzyczeć – ostrzegła go niecierpliwie.
- I tak zaczniesz krzyczeć – odpowiedział
zarozumiale z uśmiechniętą miną. Chwilę potem spoważniał. – Jeżeli cię zaboli,
to powiedz...
- Bardziej się tego boisz niż ja – szepnęła
z czułością.
- Nie chcę cię skrzywdzić – odpowiedział
cicho i poczuła, jak naparł na nią.
- Jestem twarda, James – wydyszała, przejęta
tym co się działo z jej ciałem.
James czuł,
jak cała jego istota napina się w oczekiwaniu, a jednocześnie czuł przyjemność,
graniczącą z bólem.
- Wcale nie – szepnął z trudem, wsuwając się
w nią coraz głębiej. – Jesteś delikatna... i ciepła... O Boże, Arthemis! –
przeszedł go dreszcz.
Czuł jak jej
ciało zaprotestowało, chociaż ona tego nie zrobiła. Pocałował ją uspokajająco.
- Oddaj mi się – kusił szeptem. – Oddaj mi
się... Arthemis...
Arthemis
zatonęła w pocałunku, w jego objęciach, w jego czułości. Rozluźniła się.
- Jestem cała twoja – odparła, a James
zatracił się w niej do końca.
Arthemis
zaciskała powieki. Ból zelżał. Otworzyła oczy. James drżał, unosząc się nad nią
i nie drgnął nawet. Poruszyła się.
Spojrzał jej w
oczy.
Patrzyli na
siebie z fascynacją, która dotyczyła czegoś więcej niż ich ciał. Niebieskie i
czekoladowe oczy całkowicie zagubione we wszechświecie doznań, a jednak czujące
się przy sobie tak bezpiecznie.
Czy da się być
jeszcze bliżej? – to było pytanie, które zrodziła się w ich głowach.
Jej oczy
zrobiły się ogromne ze zdumienia i zachwytu, gdy James się poruszył. Ich usta
się złączyły, gdy nagle coś wewnątrz nich zaczęło ich ponaglać.
Musiał.
Musiała.
Być głębiej.
Być bliżej.
Arthemis
prosiła go, pośpieszała, błagała. Sama nie wiedziała o co. James też nie
wiedział, ale ich ciała w zadziwiająco sposób wiedziały.
Objęła James,
gdy zaczął drżeć, a potem wszystko utonęło w powodzi czułości, słodyczy, zaspokojenia
i bliskości, która właśnie w tej chwili, po raz pierwszy, uczyli się poznawać.
Gdy po jakimś, bliżej
nieokreślonym, czasie, odzyskał zdolność myślenia, chciał się podnieść, ale
zatrzymała go.
- Przygniotę cię – powiedział cicho.
- Zostań – poprosiła.
- Nigdzie się nie wybieram – szepnął i
pocałował jej rozchylone usta.
- Zostań, tak jak jesteś. Jeszcze chwilkę –
powtórzyła cichutko, tuląc się do niego. Świadomość, że jest w niej. Że nadal
są tak blisko. Że jest częścią niej, sprawiała, że spłynął na nią spokój tak
dogłębny, że jego utrata, przerażała ją.
Jej ciało
obejmowało go, jak rękawiczka. Było mu tak dobrze, że mógłby tak zostać przez
najbliższe pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat... Jednak nadal się niepokoił. Na
samą myśl o tym, że sprawił jej ból, nawet jeżeli to było konieczne, było mu
niedobrze. Pocieszało go to, że już więcej ten pierwszy raz się nie zdarzy. Że
teraz będą mogli eksperymentować do woli. Do końca życia.
- Muszę wiedzieć, czy nic ci nie jest –
mruknął i odsunął się, pomimo jej protestu.
- Cóż... nie mogę się ruszać, nie mogę też
poskładać myśli... I chyba się uzależniłam, ale to raczej dobre symptomy – odparła
rozelniwiona i zadowolona.
Zaśmiał się i
położył obok niej. Przytulił ją do siebie. Ich nogi splotły się odruchowo.
Pocałował ją w czoło. Westchnęła i przytuliła się do jego piersi, która
skrywała wciąż zbyt szybko bijące serce.
- Przepraszam – powiedział cicho James.
- Ja też – odparła sennie.
- Nie masz za, co przepraszać – zdziwił się.
- Ty też nie – odparła lekko z przebiegłym
uśmiechem.
James
uspokojony i zaspokojony, przymknął oczy.
Ogarnął ich
spokój i zadowolenie. Napięcie opadło, zostawiając po sobie złote iskierki
zadowolenia. Zapanowała między nimi idealna harmonia.
Już nigdy nie
będą mogli spojrzeć na siebei bez myśli o swoim dotyku, bez potrzeby
zaspokojenia napięcia, gotowego w każdej chwili powrócić.
Arthemis
oddychała unikalnym zapachem skóry Jamesa. Byli od siebie uzależnieni w tak
wielu kwestiach, że powinno ich to przerażać, a sprawiało, że chcieli jeszcze
więcej.
Arthemis obudziła się, gdy
miękkie światło poranka przedarło się przez zamkowe szkło i oświetliło całe
pomieszczenie.
Powoli, żeby
nie budzić Jamesa, uniosła się na ręce. Spał rozluźniony i spokojny.
Uśmiechnęła się łagodnie, patrząc na niego.
Cichutko
wstała i zaczęła się ubierać. Uczucie lekkiego dyskomfortu zostało zamazane
przez wspomnienie gorąca, słodyczy, piżmowego zapachu. Gdy tylko na chwilę zamykała oczy, wszystko to do
niej powracało.
Trudno było
jej się nie uśmiechać. Nie patrzeć na niego. Trudno było jej powstrzymać się
przed dotykaniem własnego ciała, żeby sprawdzić, czy się zmieniło.
Czy to widać?
Czy widać, że
zakochała się jeszcze bardziej?
Zapięła
właśnie stanik i uniosła ręce, żeby związać włosy, gdy usłyszała:
- Uciekasz?
Jego uczucia
nadal były trochę niepewne. Odwróciła się do niego z uśmiechem. Związała włosy
w węzeł i przeszła na materac, uważnie przez niego obserwowana. Stanęła nad nim
okrakiem, a potem uklękła nad jego ciałem, mając kolana po obu stronach jego
bioder.
Patrząc na
niego figlarnie, pocałowała go długo i powoli, aż sama zaczęła się cała
roztapiać w środku.
- Uciekam – przyznała. – Bo inaczej się na
ciebie rzucę...
- Nienasycona z ciebie bestia – mruknął
James, chwytając jej wargę między zęby.
Arthemis
odsunęła się od niego. Spojrzała mu poważnie w oczy.
- James... – powiedziała, dotykając
koniuszkami palców, jego ust. – Dziękuję... – szepnęła.
Zapatrzył się
na nią. Och, na miłość boską, znowu jej pragnął! Zamiast ugasić pożar, dolał do
niego oliwy. Odchrząknął i odwrócił wzrok.
- Proszę bardzo – odpowiedział cicho.
- Muszę iść zanim dziewczyny skapną się, że
nie było mnie całą noc – powiedziała i wstała. Włożyła szybko koszulkę i bluzę.
Gdy wkładała
buty, James zapytał:
- Jesteś pewna, że wszystko jest dobrze?
Arthemis
spojrzał na niego spod powiek.
- Chcesz sprawdzić? – mruknęła.
- Nie. Tak. – nie mógł się zdecydować. –
Och, taak... – powiedział ochrypłym głosem.
Uśmiechnęła
się szeroko.
- Ja też – odparła. – Ale już jest jasno...
A ja chciałabym, żeby, gdy mnie ktoś zobaczy, na mojej twarzy nie widniało, że
właśnie przeżyłam cudowny, oszałamiający pierwszy raz z najfajniejszym facetem na
ziemi... – dodała mimochodem, wstając.
James uniósł
niedowierzająco brew.
Posłała mu
całusa i zebrała rzeczy i wyszła.
Dopiero, gdy
zamknęły się za nią drzwi, wyszczerzył zęby w głupim uśmiechu i założył ręce
pod głowę. Mógł sobie pozwolić na odrobinę zadowolenia z siebie. W końcu
naprawdę się postarał...
Wstał i zaczął
się ubierać. Trochę irytujące było to, że nie mogli być swobodni. Że byli w
szkole. Że byli tacy młodzi i pod wieloma względami ograniczeni.
Chciałby mieć
Arthemis tylko dla siebie. W ich własnym niepowtarzalnym miejscu. W ich...
domu...
Uśmiechnął się
do siebie kpiąco.
Kto by
pomyślał, że on – James Potter – w wieku siedemnastu lat będzie myślał o
własnym domu, a co więcej o jednej kobiecie. Jeszcze dwa lata temu do głowy by
mu nie przyszło mieć dziewczynę na dłuższą metę, a teraz planował mieć...
(Chociaż to słowo pojawiło sie tylko w jego myślach i tak przełknął ślinę.) ...
narzeczoną.
Właśnie
zapinał spodnie, gdy jego wzrok padł na plamę krwi na prześcieradle. Wzdrygnął
się odruchowo. Zmniejszył je, a potem spalił iskrą z różdżki.
To było dziwne
uczucie. Jednocześnie szaleć z niepokoju i czuć satysfakację ze świadomości, że
jest tym pierwszym i ostatnim.
Gdy
prześcieradło spłonęła stwierdził, ogarnął go spokój. Nie będzie więcej niepewności,
strachu i bólu.
Uspkojony
skierował się do drzwi. Miał nadzieję, że chłopacy nie zniżą się do
komentowania jego obecności. Oczywiście wiedział, że to płonna nadzieja.
Ale gorsze
było to, że Arthemis zrobi, któremuś krzywdę, ku przestrodzę innych, którzy
ośmielą się chociażby posłać jej porozumiewawcze spojrzenie...
Arthemis wsunęła się cichcem do
sypialni. Zamknęła za sobą drzwi i właśnie zsuwała tenisówki, żeby nie obudzić
dziewczyn, gdy te chichocząc, jak szalone wyskoczyły spod kołdry.
- Gdzie byłaś? – rzuciła zalotnie Lily.
Arthemis nie
mogła tego opanować. Zarumieniła się po końcówki włosów.
- Raczej nam tego nie powie – zaśmiała sie
Rose.
- To może powinniśmy zapytać, co robiła? –
zachichotała Lily.
Arthemis
zacisnęła zęby i dumnie się wyprostowała.
- Nie wiem, o czym mówicie – powiedziała
wyniośle.
Dziewczyny
ryknęły śmiechem.
- To musiało być kiepsko – parsknęła Lily.
- No, nie wiem... ma malinkę na szyi –
odparła Rose.
Arthemis
odruchowo złapała się za szyję, wytrzeszczając na nie przestraszone oczy. Potem
spojrzała na nie ze złością. Te dwie małe... nigdy by same na to nie wpadły –
domyśliła się. Zmrużyła podejrzliwie oczy.
- Skąd wam to przyszło do głowy? – zapytała
groźnie.
Rose wzruszyła
ramionami.
- No, więc wczoraj, gdy pogodziłyśmy się z
Lily, poszłyśmy cię szukać, żeby ci wyjaśnić, że nie powinnaś być zła na
Jamesa... – zaczęła.
- Nie mogliśmy znaleźć ani ciebie ani jego,
a było już dość późno – dodała Lily.
- Justin i Max śmiali się, że może James
zabrał się w końcu do roboty...
- Ale nie zrozumiałyśmy, o co im chodzi,
dopóki Lucas nie warknął na nich, że nie powinni o tym przy nas mówić...
- Wtedy zaczęłyśmy podejrzewać, że może
Jamesa sam znalazł sposób na to, żeby cię udobruchać – Rose mrugnęła do niej
porozumiewawczo.
Arthemis
sapnęła sfrustrowana. Pogroziła im palcem.
- Nikomu ani słowa – zarządziła.
- Oczywiście – powiedziała natychmiast Lily,
ale chochlikowaty wyraz jej twarzy, sprawił, że Arthemis stała się podejrzliwa.
– Jeżeli tylko opowiesz, nam to, co chcemy wiedzieć...
Arthemis przez
chwilę czuła się sfrustrowana i niezbyt zachwycona perspektywą intymnych
wynurzeń. Westchnęła.
- Było... oszałamiajaco – zaczęła cicho,
potem jednak jej oczy zabłyszczały. Zdała sobie sprawę, że dziewczyny same nie
wiedzą, o co proszą. Zbliżyła się do łóżka Rose i oparła o kolumienkę.
Uśmiechnęła się drapieżnie i tajemniczo. - Rzuciliśmy się na siebie. Rozpięłam
Jamesowi spodnie – oczy dziewczyn zrobiły się się ogromne – a wtedy on...
- Przestań! Mówisz o moim bracie! –
powiedziała Lily, z wyrazem zniesmaczenia na twarzy.
Arthemis
odwróciła się i podeszła do szafy śmiejąc sie ochryple.
- Następnym razem zastanówcie się zanim o
coś poprosicie... A tak poza tym, to co u was?
- Mam nową taktykę – powiedziała Rose
uśmiechając się szeroko.
- Dotyczącą Malfoya?
- Oczywiście.
- Jaką?
- Mam zamiar po prostu być sobą.
Arthemis
odwróciła się do niej również uśmiechnięta.
- Iii?
- I czekać spokojnie, aż złoży akt
kapitulacji na moje ręce... – oznajmiła
Rose.
- To może się udać...
- Uda się – Rose poprawiła ją i spojrzała na
Lily. – Ponieważ mam doskonałych skrzydłowych.
- Scorpius jeszcze nie wie, że jego spokojne
życie się skończyło – zapowiedziała niemal złowieszczo Lily.
Arthemis
westchnęła i pokręciła głową z uśmiechem. Niemal współczuła Scorpiusowi. Ale
cóż... mógł sobie tego oszczędzić. Więc ostatecznie sam był sobie winien.
Rose jednak najpierw musiałą
zakończyć jedną sprawę. Znalazła Colina w bibliotece. Spojrzał na nią zmęczonym
wzrokiem. Nie był on zimny, czy chociażby zły. Był raczej smutny. Stanęła przy
jego ławce.
- Przepraszam – powiedziała cicho.
- Mogłaś mi powiedzieć – odpowiedział
ciężko.
- Nie mogłam. Nie wiem, co sobie myślałam.
Może miałam nadzieję, że mi przejdzie, ale... to nie takie proste...
- O co w tym wszystkim chodzi? – zapytał. –
Chyba mam prawo wiedzieć?
Rose
roześmiała się niewesoło.
- Zawsze nas do siebie ciągnęło –
powiedziała. – I zawsze nasze nazwiska stały nam na przeszkodzie – dodała
gorzko.
- I to wszystko? To wasze jedyne
wytłumaczenie? Założyliście, że coś się nie uda? – prychnął z niedowierzaniem.
Rose spuściła
oczy.
- Siadaj – rzucił, kopiąc w krzesło na
przeciwko siebie.
Rose usiadła,
chociaż przyszła tutaj, żeby go przeprosić. Ale była mu winna chociaż tyle.
- Lubiłem cię, zanim mi się naprawdę
podobałaś. Ale nie jest to silniejsze ode mnie. Może gdyby potrwało dłużej niż
dwa dni, bardziej bym to przeżył... Mogę zrozumieć, że nie możesz mu się
oprzeć, ale nie to żałosne tłumaczenie. I naprawdę on ci jeszcze tego nie
wyperswadował? – zapytał z niedowierzaniem.
- To raczej ja muszę mu to wyperswadować –
westchnęła.
- Serio? – Colinowi opadła szczęka. Zaraz
jednak się pozbierał. – No, to na co jeszcze czekasz? Jeżeli to przez takie
rzeczy miałaś wiecznie załamaną minę, to niepotrzebnie cię pocieszałem! Weź sie
w garść Rose! Jesteś z Gryffindoru! Wy z założenia o wszystko walczycie! Sercem
się kierujecie podobno – dodał ironicznie.
Rose zaśmiała
się, jednak serce zabiło jej mocniej. Jedna zabawna wypowiedź, a nagle
otworzyły jej się oczy.
- Przepraszam, za wszystko – powiedziała
cicho. – Ale chyba będzie lepiej, jeżeli... nie będziemy się spotykać.
Colin
westchnął ciężko, ale skinął głową. Potem się skrzywił.
- Ale nie rozpowiadaj po szkole, co się
stało... Nie dobrze by było gdybym miał opinię mięczaka, rozumiesz...
Rose
roześmiała się.
- Umowa stoi. Jakby co to powiem, że ze mną
zerwałeś...
- To już lepiej brzmi.
Pokręciła z
uśmiechem głową i pożegnała się.
Ciocia Ginny
jednak miała rację. Wszystko, co powiedziała, miało inny sens, niż Rose sobie
wmawiała. O Boże! To było takie oczywiste!
Zawsze będzie
częścią rodziny, obojętnie jakiego wyboru dokona!
Jak mogła być
taka durna!
Mamo,
przepraszam! – pomyślała. – Jej matka przecież znała ją tak dobrze. Na pewno
sie domyśliła, na pewno był zmartwiona jej brakiem zaufania...
Ale tata? Co
zrobi tata? I wujek Harry? – żołądek Rose zaprotestował, ale wzięła głęboki
oddech. – Da radę. Mama i ciocia jej pomogą.
Ale do
cholery! Niech ją szlag, jeżeli będzie walczyć o to sama!
Na zajęcia weszła, jak gdyby nic
się nie stało. Uśmiechnęła się do Scorpiusa, który podejrzliwie ją obserwował.
- Zaczynamy? – zapytała, przerzucając
książki.
Przez chwilę
ją obserwował.
- Jesteś jakaś inna – zauważył ostrożnie.
Cienie znikły spod jej oczu, miała sprężysty chód i była rozluźniona.
- Nie, cały czas ta sama – odparła z
roztargnieniem, przerzucając strony.
- Ale coś się zmieniło – upierał się, stojąc
po przeciwległej stronie Sali, jak najdalej od niej.
Przytaknęła.
Scorpiusa
nawiedziła pewna myśl. Przez chwilę walczył ze sobą, ale w końcu zapytał zimno:
- Co z Krukonem?
- Dobrze. Miło, że pytasz. Colin nie ma do
mnie żalu...
- Więc, o co chodzi? – zapytał zirytowany.
- Po prostu stwierdziłam, że nie ma sensu
się dołowac, trzeba przejść do działania i zrobić coś ze swoim życie –
odpowiedziała lekko.
- Co konkretnie?
- Nie wiem... Może wynajdę jakieś zaklęcie,
nauczę się obsługiwać mugolski komputer, albo zdobędę mężczyznę, na którym mi
zależy? – rzuciła, wzruszając ramionami.
Scorpius
uśmiechnął się zimno.
- Wszystkie te rzeczy to raczej marzenia nie
do spełnienia – prychnął.
Rose podniosła
na niego wzrok. Nie było w nim rozbawienia. Mówiła śmiertelnie poważnie.
- Czyżby? – powiedziała wyzywająco.
Scorpius
prychnął cicho.
- A ja myślę – kontynuuowała – że jeżeli
dostatecznie długo będę nad tym pracować, to w końcu mi się uda. – Klepnęła w stronę w ciężkiej książce i
przeszła z nią na środek sali. Gdy go mijała, dodała cicho: - Więc miej się na
baczności... – machnęła różdżką, a wszystkie ławki odjechały. – Możemy
zaczynać, panie Malfoy... – rzuciła, szeroko uśmiechnięta.
Scorpius
zazgrzytał zębami. Nie chciał jej znowu zranić, ale zrobi to, jeżeli go do tego
zmusi. Gdzieś jednak w jego świadomości tkwiła myśl, że zranił ją już tyle
razy, a ona nadal tu była... I to jednocześnie przerażało go, co napawało
nadzieją.
Arthemis skupiła się na książce.
Śledziła dalsze losy Andrieja i jego towarzyszy. Coraz bardziej jej sie to
wszystko nie podobało. Kiev podejrzewał, że jego przyjaciel zaczyna popadać w
obsesję, a ona się z tym zgadzała. Nie rozumiała jednak, czemu pozostali z ich
paczki towarzyszą w tej pozbawionej celu podróży, szczególnie, że z niektórych
ich dialogów wynikało, że niektórzy są z bardzo daleka. Jednego podejrzewała
nawet, że pochodzi z Chin, albo Korei, a przynajmniej tam zmierzał. Inny z nich
był Jakutem z dalekiej Syberii. Tego była pewna. W książce było to wyraźnie
powiedziane.
Wszyscy oni
byli potężnymi czarodziejami. Po, co więc włóczyli się po terenach dawnego
Babilonu, w towarzystwie szalonego, młodego szamana?
Chciała poznać
odpowiedź na to pytanie i denerwowało ją to, że czytanie idzie jej tak wolno.
Rose i Lily
spały już w najlepsze. Rose była w świetnym humorze. Prowokacja Lily, rozmowa z
Jamesem, o której jej opowiedziała, jednak pomogła. Według Arthemis dali jej
pewność, że obojętnie jak się nazywa jej wybranek, jeżeli jest z nim
szczęśliwa, to oni ją wesprą. I to było piękne w tej rodzinie.
Arthemis,
której babka odrzuciła matkę i ją samą, za coś, co było częścią ich, sto razy
bardziej doceniała takie gesty, chociaż często nie rozumiała, do czego
zmierzają...
Powoli
walczyła z sennością. Jeszcze tylko jedna kartka i będzie mogła iść spać...
Jak po
wczorajszych wydarzeniach miała przekonać swoje ciało, że nie potrzebuje
dodatkowego ciepła?
Jej oczy
zaczęły się kleić, aż w końcu opadły. Odłożyła książkę i zgasiła lampę.
Wtedy
usłyszała szczęk zamka. James na paluszkach przekradł się do jej łóżka.
Uśmiechając się w duchu, jak idiotka, zrobiła mu miejsce.
Obrucił się w
jej stronę, uklepał poduszkę i zamknął oczy.
Arthemis przerzuciła
nogę przez jego biodro.
Dopiero wtedy,
jakby na to czekał, szepnął:
- Dobranoc.
Arthemis
schowała twarz w poduszkę i uśmiechnęła się szeroko.
- Jeżeli zrobicie to przy mnie, poskarżę się
rodzicom – usłyszeli zduszony szept Lily.
- Idź spać, dzieciaku – odparł James, nie
zmieniając pozycji.
Arthemis
pokręciła z niedowierzaniem głową. Teraz była gotowa na spokojny sen.
Przez następny tydzień Rose i
Scorpius każdą chwilę poświęcali na naukę. Nie wiedzieli czego się spodziewać.
Scorpius stał
się czujny, jak ofiara, na którą czyha drapieżnik. Natomiast Rose odwrotnie
była spokojna, rozluźniona i naturalna.
To właśnie
było w niej niebezpieczne. Nie było wiadomo, kiedy zaatakuje.
Oczywiście
Scorpius nie mógł wiedzieć, że Rose postanowiła przystąpić do dzieła dopiero po
zakończeniu sprawy z turniejem. A zostały im jeszcze dwa zadania, jeżeli
przejdą do finału...
Na razie
czekało ich wyzwanie na dalekich stepach upalnych rejonów Republiki Południowej
Afryki, które miało się rozpocząć lada dzień.
Ten rozdział to kolejny dowód niesamowitych umiejętności opisu autorki opowiadania
OdpowiedzUsuń