sobota, 27 stycznia 2018

Alan (Rok VI, Rozdział 52)

Przechodząc przez portret Grubej Damy nie spodziewali się, że zostaną ogłuszeni.
            Wśród poklepywań, uścisków, krzyków i słów podziwu, zostali rozdzieleni. James w końcu uratowany przez Maxa, Justina i Lucasa, którzy chcieli mieć go na wyłączność, wylądował w dormitorium.
            Rzucił się na łóżko i jęknął z zachwytu na miękkim znanym materacem, gdy jego ciało się wyciągnęło, a mięśnie dopiero zaczęły dawać znać, jak bardzo obrażone są na niego za kilka ostatnich dni.
Zaczął chłopakom właśnie opowiadać ze szczegółami pierwsze zadanie, zręcznie pomijając swoje nierozważne zachowanie, gdy do dormitorium trzymając się za brzuch i śmiejąc do rozpuku wpadł Fred.
-      Twoja dziewczyna… wysadziła Pokój Wspólny w powietrze…
James uniósł się na łokciu i spojrzał na niego. Posłał Fredowi spokojne spojrzenie.
-      Nie trzeba było jej wkurzać. Nie lubi być otoczona…
Reakcja Jamesa z jakiegoś powodu jeszcze bardziej rozbawiła Freda.
-      W każdym bądź razie Rose wysłała ją do dormitorium, twierdząc, że to stres pourazowy i potrzebuje spokoju. Arthemis się to nie podobało, ale ponieważ Rose zaczęła za nią sprzątać, to skapitulowała…
Jamesowi zaburczało w brzuchu.
-      To wszystko przez to, że jesteśmy głodni. I wyczerpani. Musimy porządnie naładować baterie… - dodał, przymykając oczy.
-      Słuchaj James… - powiedział Fred, siadając na jego łóżku. – Obserwowałem całe to zadanie. Trzy dni siedziałem na tyłku! Stwierdziłem, że jesteście masochistami i samobójcami, ale oprócz tego zastanawia mnie jedna rzecz…
-      Co?- burknął James.
-      Spałeś z Arthemis w jednym śpiworze?
James uchylił powiekę, żeby sprawdzić, czy kuzyn żartuje, ale nie. Miał prawdziwie zaciekawioną minę.
James go zignorował. Nie miał zamiaru wdawać się w tę dyskusję…
Ziewnął szeroko.
-      Nie wiem, czy bardziej chce mi się spać, czy jeść – westchnął, przewrócił się na brzuch i objął poduszkę. – Obudźcie mnie na kolację. Zabije czekanie snem…
-      Ale miałeś nam opowiedzieć!! – zaprotestował Max.
-      Daj spokój – prychnął Lucas. – Przecież on już zasnął…


Arthemis poczuła się, jak lew w klatce, więc wystrzeliła jedno maleńkie zaklęcie rozpraszające. Nic wielkiego… trochę tynku spadło z sufitu – wielkie mi co!
Tak sobie mówiła krążąc po dormitorium od walizki do szafy, a obok rósł stos brudnych ubrań do zaniesienia do pralni.
Weszła Rose z ustami zaciśniętymi jak wieloletni belfer.
-      Oj, daj spokój! – żachnęła się Arthemis.
-      Zniszczyłaś sufit – powiedziała, jakby nie mieściło jej się to w głowie.
-      Och, po co robisz tę minę, skoro i tak już go naprawiłaś?
-      Bo jestem w szoku, że byłaś zdolna zrobić coś takiego!
Arthemis uniosła głowę i spojrzała na nią kpiąco.
-      Wysadziłabym Wielką Salę, gdybym uznała to za konieczne.
-      To było konieczne!!? – krzyknęła z niedowierzaniem Rose.
Arthemis wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
-      Wolałabyś, bym ich wszystkich spetryfikowała?
Rose westchnęła głęboko, a chwilę potem zaczęła jej się uważnie przyglądać.
-      Co?
-      Nie widzę, żadnych ran…
-      Łataliśmy je na bieżąco – wyjaśniła Arthemis, przechodząc ponownie od torby do szafy,
z naręczem… gadżetów. Uprzęży, noży itd.
Rose w końcu nie wytrzymała.
-      Przestań już krążyć, w tę i z powrotem i zacznij opowiadać mi, co się działo!
-      Och, spytaj Albusa, Freda… Jamesa… kogokolwiek!
-    Pytam ciebie – stwierdziła Rose spokojnie, więc Arthemis przewróciła oczami i nie przestając się rozpakowywać, zaczęła opowiadać. Rose siedząc przy biurku i sortując swoje notatki (w końcu za kilka miesięcy były egzaminy), od czasu do czasu o coś pytała.
Arthemis zaczęła opowiadać o zadaniu z olbrzymami, a potem siląc się na spokojny ton i udając, że, to przez brak skupienia, co chwilę przerywa, kontynuowała. W pewnym też momencie, zrozumiała, że Rose wcale nie przegląda notatek, tylko, wpatruje się w nią z napięciem na twarzy.
-      Arthemis… każdy ma jakąś słabość – powiedziała łagodnie.
Arthemis zaciskając palce na brudnym t-shirtcie, wpatrywała się ponuro w podłogę.
-      Rose… on mógł zginąć, przeze mnie – powiedziała w końcu cicho.
-      Daj spokój! Przecież to nie było aż takie zagrożenie! To tylko turniej! Zwykły konkurs. Nie zagroziliby wam w taki sposób!
-      Nie było cię tam… - odparła Arthemis, odwracając się.
-      Arthemis ty też mogłaś zginąć przez to, że James nie uważał… Sama przecież powiedziałaś, że w pierwszym zadaniu był nieostrożny. To taka sama sytuacja! Tylko, że ty nie masz na to wpływu, a on to robi z własnej głupoty! Witaj wśród normalnych ludzi!! Mam nadzieję, że nie bolało, jak między nas spadałaś!
Arthemis przez chwilę zdezorientowana wpatrywała się w nią, a potem parsknęła śmiechem.
-      Potrafisz człowieka sprowadzić na ziemię – odpowiedziała Arthemis. – Więc może, skoro już na mnie nakrzyczałaś, to teraz mi opowiesz, co się dzieję?
Rose wzruszyła ramionami. Rzuciła się na łóżko i westchnęła głęboko.
-      Cała ta euforia, chyba zaczyna opadać z moich oczu – wyznała. – Coś jest nie tak... Wydaje mi się, jakby było coś fałszywego w tym wszystkim… - potrząsnęła głową. – Sama już
nie wiem. Ale wiesz… nie chodzi o jego… nawet nie jestem pewna, czy mogę to nazwać „uczuciami”.
Rose uniesioną ręką wyobrażała sobie, że wodzi palcem po baldachimie. Wpatrywała się w niego, jakby tam mogła znaleźć odpowiedź.    
-      On jest… skomplikowany. Raz wydaje mi się, że jakby nie miał zamiaru odejść ode mnie na krok, a innym razem zachowuje się, jakby nie mógł się doczekać, kiedy ode mnie odejdzie... – potrząsnęła głową. – Przesadzam! – roześmiała się trochę sztucznie. – Jeszcze nie przestawiłam się zupełnie z trybu „NIE ODZYWAJ SIĘ DO NIEGO!”, na tryb „OCH, WSZYSTKIE MOJE MARZENIA SIĘ SPEŁNIŁY!”.
Arthemis wiedziała swoje. Wahała się, czy powiedzieć o tym Rose, czy nie, i czy dobrze wszystko rozumie. Poza tym… była szczęśliwa, prawda? No i nie była głupia, Scorpius długo nie pociągnie, igrając z nią. Albo sam wysiądzie i nie wytrzyma psychicznie, albo Rose wszystko odkryje i rozpocznie się trzecia wojna czarodziejów.
Otrząsając się z zamyślenia, postanowiła rozładować sytuację.
-      Cóż masz jeszcze trzeci tryb, z którego nigdy nie wychodzisz – powiedziała obojętnie.
Rose uniosła głowę znad poduszki.
-      Niby, jaki?
-      „OCH, ON JEST TAKI CUDOWNY!!” – rzuciła Arthemis, udając wysoki, podniecony głos.
            Rose oburzona otworzyła oczy, a chwilę później Arthemis dostała w brzuch poduszką.
-      Ja wcale tak nie mówię!! – zapiszczała dokładnie w taki sposób, w jakim przed chwilą mówiła Arthemis.
Pokój wypełnił śmiech i oburzone krzyki.


Nazajutrz przy śniadaniu Arthemis i James zaczęli wracać do normalnego trybu bycia. Zwłaszcza, że mieli zaraz zajęcia. Każde z nich oddaliło się w swoją stronę. James z Lucasem, a Arthemis z Albusem i Rose.
Al poinformował ją, że przed obiadem pani Pomfrey ma wybudzić Lily, więc wieczorem mogą ją na chwilę odwiedzić.
-      Pani Pomfrey znowu ją uśpi? – spytała Rose. – Bez niej jest tak dziwnie…
-      Cicho. I smutno. – dodała zamyślona Arthemis i nie zauważyła, że Rose i Albus spojrzeli na nią z przestrachem. Nie należała do osób, które uzewnętrzniają swoje uczucia. A już w ogóle słownie.
-      W każdym bądź razie uśpią ją tym razem czymś lekkim. Będzie się mogła normalnie budzić, jak będzie chciała…
Arthemis siadając w ławce, w klasie obrony przed czarną magią, odwróciła się do Rose.
-      W ogóle to, co my teraz przerabiamy? – zapytała.
-      Jesteś dzisiaj jakaś rozkojarzona, Arthemis – zauważyła Rose.
-      Nie mogłam zasnąć – odparła Arthemis, wyciągając książki.
-      Powinnaś spać, jak dziecko – zauważył Albus. – Chcesz coś na sen? Może lekkiego na rozluźnienie?
-      Nie, dzięki – odparła szybko. – Po prostu to nie takie proste przestawić się ze stanu czuwania – wyjaśniła po raz kolejny szybko. Zbyt szybko. Jakby bardzo szybko chciała zakończyć temat.
-      Ostatnio zajmujemy się zaklęciami ochronnymi przed zjawiskami niematerialnymi – wyjaśniła Rose, rozprostowując pergamin i maczając pióro w kałamarzu.
-      Och…- Arthemis westchnęła.
-      Czyżby nie podobał ci się temat zajęć, Arthemis – rzucił wesoło profesor Forsythe, wchodząc do sali.
-      Jak pana zdaniem zdefiniować zjawiska niematerialne? – odparła po prostu. Kasa powoli się zapełniała. – Całą magię, wszystkie zaklęcia, którymi się posługujemy można uznać za zjawiska niematerialne.
-      Oczywiście – zgodził się z nią. – Jednak dobrze znany jest podział na magię materialną i niematerialną…
-      Materialna może mieć widoczny, fizyczny wpływ –wtrąciła Rose.
-      A niematerialnej niemal nie da się wyczuć – pokiwał głową Forsythe.
-      Jednak jeżeli przykładowo użyjesz zaklęcia odurzającego…
-      Z siódmego poziomu – zauważył niemal kąśliwie Forsythe.
-      … osoba może nie poczuć magii fizycznie, ale będzie miała ona fizyczny skutek – upierała się Arthemis.
-      A oklumencja? Liglimencja?- rzucił Forsythe, patrząc na nią intensywnie, jakby pragnąc wywołać określony skutek.
Arthemis domyśliła się, o co mu chodzi. Jej czytanie w myślach, rozpoznawanie uczuć, widzenie aur. To wszystko można było zakwalifikować do tej grupy.
-      Ale przecież zjawiska niematerialne to nie tylko magia – zauważył Albus. - Duchy, cienie, upiory, zjawy. Są widoczne, ale niematerialne…
-      I właśnie tym się będziemy zajmować przez najbliższe miesiące – zwrócił się Forsythe do całej klasy. Zjawiska niematerialne mają wiele postaci i wiele rodzajów, więc poświęcimy obronie przed nimi, ale i wykorzystywaniu niektórych z nich sporo czasu. Otwórzcie książki na stronie 444.
Arthemis wczytała się w lekturę, analizując każde zdanie. I wcale nie podobały jej się niektóre kwestie. Były zbyt znajome… Z ulgą więc wyszła z Sali godzinę później, jednak wcale nie porzuciła tego tematu intensywnie o nim rozmyślając, przez następne lekcje, a także w czasie przerwy w bibliotece, gdzie dorwała się do specjalistycznych książek z zakresu magii niematerialnej, na razie korzystając z działu ogólnodostępnego.
Tak się zagapiła, że gdy Rose po nią przyszła było już długo po szóstej.
-      Albus mówi, że jak chcesz pogadać z Lily to masz piętnaście minut zanim pani Pomfrey ją znowu uśpi. My wszyscy już u niej byliśmy…
Arthemis zerwała się na równe nogi.
-      O kurcze zupełnie zapomniałam!! Już do niej biegnę… Jak się czuję? – zapytała pakując książki do torby.
-      Całkiem nieźle. Jest bardzo słaba. No, ale jaki ma być człowiek, który nie jadł od dwóch tygodni…
Arthemis pobiegła po schodach w górę i miała dziwne wrażenie, że ktoś ją śledzi. Było to niemożliwe, więc otrząsnęła się i weszła do skrzydła szpitalnego.
Lily była przeraźliwie blada, przez co jej włosy, rozrzucone na jeszcze bielszej poduszce, wydawały się być ogniście czerwone. Uśmiechnęła się do niej lekko.
-      Arthemis!
-      Myślałaś, że nie przyjdę? – zapytała Arthemis, siadając na brzegu łóżka.
-      Słyszałam, że dostaliście nowe zadanie. Och, jak chciałabym pojechać! To takie niesprawiedliwe, że właśnie teraz leżę w szpitalu!
-      Jeszcze będziesz miała okazje – uspokoiła ją Arthemis.
-      Opowiedz mi, co mieliście do zrobienia – poprosiła cicho.
-      A inni ci jeszcze nie opowiedzieli?
-      Pani Pomfrey ich wygoniła. Twierdziła, że za dużo ludzi mnie zmęczy. Co za bzdura. Męczy mnie, gdy jestem sama. Od razu chce mi się spać. Może ciebie nie wyrzuci… - dodała z nadzieją.
Arthemis zaczęła cicho opowiadać, co się działo, nie pomijając niczego, bo wiedziała, że Lily należał się cały obraz całości, tak jak pozostałym. A skoro nie była z porcelany, mogła usłyszeć wszystko, jak każdy inny członek ich paczki.
W końcu jednak pani Pomfrey kazała jej się zbierać, więc Arthemis doszła raptem do połowy opowieści. Jednak Lily z podniecenia wróciły kolory.
-      Wyglądasz już trochę lepiej – zaśmiała się Arthemis, kładąc rękę na jej dłoni.
-      I czuję się lepiej – przyznała Lily. – Ale wydaje mi się, że Lucas jest jakiś taki… osowiały. Nie wydaje ci się, że jest chory?
-      Martwi się o ciebie – odpowiedziała po prostu Arthemis.
-      Przecież do następnego meczu, jeszcze dużo czasu. Zdążę wyzdrowieć – powiedziała Lily zaskoczona.
Arthemis wstając, spojrzała na nią z niewyraźną miną.
-      Lily… myślisz, że Lucasa naprawdę obchodzi fakt, że jesteś szukającą w momencie, gdy leżysz w śpiączce? – rzuciła z niedowierzaniem. – On siedział tutaj częściej niż którekolwiek z nas. I to nie dlatego, że jesteś członkiem drużyny quidditcha…
Patrząc w wielkie, zdezorientowane oczy Lily, z podkrążonymi ciemnymi sińcami, Arthemis zdała sobie sprawę, że chyba trochę przesadziła, a raczej wybrała zły moment, żeby coś takiego powiedzieć.
-      Ale… to on zawsze powtarza, że nic nie może się stać, jego szukającej – otrzeźwiała nagle Lily.
Arthemis po namyśle zgodziła się z nią. Lucas sam sprowadzał swoje zainteresowanie nią do szukające. Jedynym wyjątkiem była tamta rozmowa w Pokoju Wspólnym.
Nic dziwnego, że Lily myślała, co myślała.
-      W każdym bądź razie, zjedz i prześpij się teraz. Dzięki temu szybciej wyzdrowiejesz…
Skierowała się do wyjścia, ale Lily ją zatrzymała.
-      Arthemis… co się stało z Flintem? Nikt nie chce mi powiedzieć, ale ja wiem, że to on. Ale ty mi powiesz, prawda?
Arthemis spojrzała na nią przez ramię.
-      Można cię chronić do pewnego stopnia. Ale nie da się wiecznie cię pod kloszem. Jesteś jedną z nas. Oczywiście, że ci powiem… jak tylko wyzdrowiejesz – obiecała.
Lily spojrzała na nią z taką wdzięcznością i przywiązaniem, że Arthemis mało się nie zarumieniła. Chciałaby być, chociaż w połowie tak otwarta, tak cudownie szczera jak ona.
Pomachała jej i skierowała się do Wielkiej Sali.


Wszyscy usiedli razem do kolacji, bardzo ożywieni. Głównym w sumie tematem rozmów były ferie świąteczne, które zbliżały się wielkimi krokami. Siedziała z nimi Valentine, która razem z Fredem wymyślała motyw przewodni jego przyjęcia pożegnalnego. Owszem. Fred urządzał przyjęcie pożegnalne.
Arthemis wolała nie znać szczegółów.
Zostało im w sumie półtora tygodnia do wyjazdu na ferie. James uśmiechnął się do niej. Walentynki w tym roku prawdopodobnie będą obchodzić osobno. Nie przeszkadzało im to. Żadne z nich nie specjalnie pozytywnie kojarzyło tę datę. Mieli własne daty, który były dla nich świętem zakochanych.
Arthemis poruszyła mięśniami karku. Miała dziwne wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Jednocześnie nie wyczuwała zagrożenia, dlatego to ignorowała. Po prostu jakiś zawzięty palant się gapił. Dobrze by było dla niego, żeby James się o tym nie dowiedział.
Arthemis zachichotała w duchu, przypominając sobie, jak zareagował na jej krótką pogawędkę z Amerykanami.
Wyszli z Wielkiej Sali niemal ostatni. Chyba tylko Wielki Bert – chłopak z Hufflepuffu, który zajmował dwa siedzenia, był niezwykle sympatyczny i wszyscy go lubili, został dłużej.
James, Arthemis i Albus zamykali pochód. Na przedzie szli Gillian z Maxem i Justinem, dalej Luke, Fred, Valentine i Rose.
Arthemis śmiała się z czegoś, co powiedział Albus swoim mentorskim tonem, popierana przez kpiącą minę Jamesa.
-      Arthemis?
Arthemis akurat wsunęła rękę w dłoń Jamesa, odwracając się z ripostą do Albusa.
-      Arthemis North?
Albus się zatrzymał. Arthemis i James odwrócili się do niego zdziwieni.
-      Zapomniałeś czegoś? – zapytał go James.
-      Ktoś cię woła – powiedział do Arthemis.
Arthemis zamrugała zdziwiona i rozejrzała się. W końcu spojrzała na półpiętro, gdzie stał jakiś chudy wysoki ciemnowłosy chłopak.
-      Arthemis. Prawda? – powiedział, gdy zeszła kilka stopni w dół.
-      Tak. A kto pyta? – zapytała podejrzliwie, a jej ręką wyczuła schowaną w rękawie różdżkę. Zeszła jeszcze trochę niżej. Na razie nie wyczuwała napięcia u swoich towarzyszy. Nawet u Jamesa. Jednak ona sama, czuła ostrzeżenie w całym ciele.
-      To naprawdę ty! – powiedział, a na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech, połączony z głębokim niedowierzaniem. – Naprawdę nie wierzyłem, że jeszcze kiedyś cię spotkam…
Arthemis stanęła naprzeciwko niego, przyglądając mu się uważnie. Dostrzegła kątem oka, że James, zszedł kilka kroków w dół, a Albus patrzy na nich z góry. Reszta znikła.
Chłopak mógł być z rok starszy od niej. Ubrany był w szaty Ravenclawu. Miał gęste brązowe włosy i niebieskie oczy. Nie był tak wysoki jak James, ale do niskich nie należał.
Arthemis go nie znała.
-      Nie znam cię – oświadczyła spokojnie. – Masz do mnie jakąś sprawę?
James już się z nią zrównał. Pozostał jednak kilka kroków za nią.
-      Chcę porozmawiać. Tak długo na to czekałem. Jestem Alan…
-      Nie znam cię – powtórzyła Arthemis. – Słuchaj, nie mam teraz czasu ok.? Może kiedyś pogadamy.
Chciała się odwrócić.
-      Nie pamiętasz mnie? Ja pamiętam cię tak dobrze! Wyglądałaś wtedy zupełnie inaczej, ale teraz cię poznaję. To na pewno ty! – zrobił krok w jej kierunku, jednak w tym samym momencie James zrobił krok w jego kierunku.
~     Spokojnie, James – mruknęła Arthemis łagodnie w jego umyśle.
-      Nigdy nie znałam żadnego Alana – powiedziała spokojnie.
-      Byłaś dzieckiem! Zalanym krwią! Ten obraz nie opuszczał mnie przez wiele lat!
Arthemis powoli pokręciła z niedowierzaniem głową.
-      To niemożliwe – powiedziała szybko, a serce podjechało jej do gardła. – Chodźmy James – dodała, wchodząc na pierwszy stopień.
Usłyszała szybkie kroki i desperackie słowa:
-      Ja też cię najpierw nie poznałem!! Byliśmy dziećmi! Stałaś na schodach i uśmiechałaś się, a potem nagle… - gdy nie reagowała, wyciągnął rękę – Chcę tylko porozmawiać! – szarpnął ją za nadgarstek.
Arthemis nie wiedziała jak to możliwe, ale gdy ich skóra się zetknęła, poczuła elektryczny wstrząs w całym ciele. Jednak to było nic w porównaniu z tym, co stało się chwilę potem.
Chłopak poleciał na ścianę korytarza, a Arthemis odrzuciło na schody, a z nosa trysnęła krew.
-      Arthemis!! – krzyknęli jednocześnie James i Albus.
Arthemis miała źrenice wielkości główki od szpilki, z nosa ciekła jej stróżka czerwonej posoki. Oddychała pośpieszenie, jakby nie mogła złapać oddechu. Poczuła dotyk dłoni na czole.
-      Ma lekką gorączkę – powiedział Albus.
Mój umysł go zaatakował, pomyślała ze zgrozą. Bez żadnego powodu. I nie miałam na to wpływu…
-      Nie dotykajcie mnie! – powiedziała szybko i starała się wstać. – Nie dotykajcie!
James pomógł jej wstać, ale się wyrwała, złapała poręczy i chciała wejść do góry.
-      Nie zbliżajcie się! – powiedziała histerycznie. – Mogę wam zrobić krzywdę!
James stał zdezorientowany, wpatrując się w rękę, którą odepchnęła, a potem zmrużył oczy i spojrzał na nią.
Dogonił ją, złapał za ramie i warknął:
-      Przestań, pieprzyć!
-      James, ja go zaatakowałam – powiedziała spanikowana. – Umysłem. Rozumiesz?
Twarz w połowie zalana krwią, rozbiegane oczy, przyśpieszony oddech. Arthemis w ogóle nie kontaktowała.
-      Więc spróbuj to zrobić teraz. No  już! – powiedział ostro.
Gdy wpatrywała się w niego oszołomiona, zacisnął usta i wziął ją na ręce.
-      Odepchnij mnie jeszcze raz i zrobię ci krzywdę – oświadczył, wchodząc z nią po schodach.
Albus patrzył przez chwilę za nimi, a potem rozumiejąc się z bratem bez słów. Zszedł na dół schodów i stanął nad chłopakiem.
Chłopak trzymał się za głowę, jakby miał gigantyczną migrenę. Jednak oprócz tego, że trochę się poobijał, nie miał większych zranień.
Ze schodów, na których znikli Arthemis i James, przeniósł wzrok na górującego nad nim Albusa.
-      Trzymaj się od niej z daleka – rzucił tylko spokojnie.
-      Ona… jest z nim? – zapytał sponiewierany Krukom.
-      Gdzieś ty był przez ostatnie dwa lata? – rzucił. – Bo na pewno nie w Hogwarcie.
Potem odwrócił się i odszedł.


Gdy wszedł do Pokoju Wspólnego podszedł do niego Lucas.
-      Arthemis jest w naszym dormitorium. Kiepsko wygląda… - dodał zaniepokojony.
-      Ale i tak kłóci się z Jamesem – dodał Max, zza jego ramienia.
Albus poszedł najpierw do swojego dormitorium, potem do sypialni Jamesa.
James właśnie zmieniał okład na czole Arthemis.
-      Nic mi nie jest – upierała się.
-      Siedź cicho! – ofuknął ją tylko gniewnie.
-      Al! Powiedz mu, że nic mi nie jest!
Arthemis może i mówiła gniewnie, ale nie tak energicznie jak zwykle. Poza tym była blada jak ściana, miała twarz pokrytą potem, a krew pozostawiła pod nosem, różowy ślad.
-      Powinnaś iść spać. I wziąć eliksir na ból głowy – dodał, dostrzegając mrużenie oczu. Najlepszą oznakę, że łeb jej pękał. – Przyniosłem trochę ze sobą.
Arthemis pokręciła głową, James zacisnął zęby.
-      Weźmiesz go! – zażądał.
-      Nie… - powiedziała spokojnie.
-      Arthemis, ostrzegam cię, że…
-      Nie rozumiecie, że jestem przez to mniej odporna na ten ból. Kiedyś mogłam znieść o wiele większe jego nasilenie niż teraz. Mój organizm oduczył się sam go zwalczać! To bardziej niebezpieczne niż to, że trochę poboli mnie głowa! – oznajmiła stanowczo. Chciała się podnieść z łóżka. – Muszę z nim porozmawiać…
-      Po moim trupie – oświadczył spokojnie James. – Najdalej gdzie cię puszczę to do twojej własnej sypialni. Musisz się położyć.
-      Może masz rację – skapitulowała nieoczekiwanie. – Dzisiaj byłoby to zbyt niebezpieczne… Mogłabym mu zrobić poważną krzywdę…
-      Co on cię obchodzi? – zapytał zirytowany James.
-      Nie wiem. Ale jest w nim… coś znajomego – szepnęła do siebie, wpatrzona  w ścianę. Wstała powoli. – Pójdę do siebie – powiedziała nadal zamyślona. – Nie martw się – dodała łagodnie i uśmiechnęła się lekko do Jamesa. Przeszła bardzo powoli obok niego.
-      Masz gorączkę – przypomniał James zaniepokojony jej zachowaniem.
-      Zrobię kompres – obiecała, znikając za drzwiami.
Wpatrywał się w nie, czując jak narasta w nim zbyt wiele uczuć. W końcu zirytowany odwrócił się do Albusa.
-      Kim do cholery jest ten koleś?!
Albus wzruszył ramionami.
-      Wygląda na to, że sama Arthemis tego nie wie.
Ten fakt wcale nie uspokoił Jamesa.


Arthemis przekręciła się na plecy i na w pół świadomie podciągnęła koszulkę nad pępek. Miała rozgrzaną skórę, na czole perlił się pot, a w ustach miała niemal piasek.
Dlaczego gorączka nie spadała?
-      Arthemis, przestań o tym myśleć – usłyszała.
Stwierdziła, że głos miał rację. Ona spała, ale jej umysł nie. Przeszukiwał zamek, jak wtedy gdy szukała sprawcy snów. To dlatego gorączka nie spadała. Ciągle dorzucała coś nowego do jej ogniska.
Podniosła się z wilgotnej pościeli i spojrzała w kąt pokoju.
James siedział przy zapalonej naftowej lampie i przeglądał jakąś książkę.
-      Co ty tu robisz? – zapytała wstając z łóżka.
-      Pilnuję cię. A przy okazji robię te idiotyczne zadania na obronę przed czarną magią – powiedział niezadowolonym tonem, nie podnosząc głowy znad pergaminu.
-      Powinieneś iść spać – powiedziała cicho.
-      Jest jeszcze wcześnie. Dochodzi pierwsza – rzucił, nie patrząc na nią. – A Rose powiedziała, że skoro będę robił zadania, równie dobrze, mogę je robić tutaj…
-      James… nic mi nie jest…
Pióro Jamesa zamarło.
-      Chodzi mi o to, że nie musisz… tu siedzieć…
James wolno odłożył pióro.
-      Jestem… zmęczona, ale przecież nie możesz czuć się odpowiedzialny za…
James wstał od krzesła z hukiem. Arthemis niemal przestraszyła się, że obudził Rose.
-      Świetnie! – powiedział ostro, chwycił pelerynę niewidkę i skierował się do drzwi. Nim do nich dotarł jego skrzydlate tenisówki uniosły go wyżej. – Dobranoc! – warknął i zamknął drzwi, chyba w ostatniej chwili powstrzymując się przed trzaśnięciem.
Arthemis była skołowana i patrząc na zamknięte drzwi poczuła się też winna. Zwlokła się z łóżka i spojrzała na wilgotną od potu pościel i swoją piżamę. Miała rozgrzaną skórę i kręciło jej się w głowie.
Zdjęła poszewki z pościeli i wymieniła je na nowe. Potem poszła bardzo powoli do łazienki z naręczem nowych piżam i otulona szlafrokiem.
Puściła chłodną wodę, od której zrobiła jej się gęsia skórka. Długo pod nią stała, zastanawiając się, co zrobić. Jak po raz kolejny przeprosić go za dokładnie to samo, co zawsze. Jak wytłumaczyć mu, że… Och, Boże już mu to tłumaczyła. On też jej wytłumaczył. Tyle, że on to zrozumiał, a ona nie.
Cholera! To ona w tym związku była słabym ogniwem. A bardzo tego nie lubiła.
Ubrała się w piżamy, czując się już lepiej. Na pewno spadła jej gorączka i ból głowy. To dobrze. Będzie mogła spokojnie pomyśleć, bez ryzyka.
Chwyciła za klamkę do swojej sypialni, jednocześnie słysząc poruszenie za nimi. Popchnęła je w tym samym momencie, w którym ktoś je pociągnął.
Zaskoczona wpatrywała się w Jamesa, który wypuścił ze świstem powietrze. Potem jego twarz znowu zamieniła się w kamienną maskę. Gin za jego plecami zamiauczał żałośnie.
-      Chciałem tylko…
-      Sprawdzić – dokończyła za niego łagodnie.
Weszła do sypialni i zamknęła za sobą drzwi.
-      Byłam się wykąpać. Gorączka już spadła. Głowa mnie nie boli – oznajmiła cicho, odwracając się do niego.
-      Dobrze – powiedział sztywno. – Wspaniale. Już idę…
Zrobił krok w stronę drzwi, a ona celowo się z nim zderzyła. Objęła go w pasie.
-      Zostań – poprosiła, przytulając policzek do jego piersi. – Zirytowałam cię, ale jestem skołowana tym wszystkim… Muszę to przemyśleć…
James się nie odzywał. Odsunął się od niej i rzucił na jej łóżko. Wpatrywał się na baldachim i miał taki wyraz twarzy, jakby w ustach mielił brzydkie słowa.
Arthemis podeszła bliżej.
-      Myślałem, że poszłaś do niego! – powiedział w końcu z wyrzutem. Było tym bardziej wzmocnione, że krzyczał szepcząc.
Arthemis otworzyła usta ze zdziwienia.
-      No, wiesz ty, co?! – rzuciła z wyrzutem. – Pierwszy raz w życiu go widziałam na oczy!!
-      Wyrzuciłaś mnie stąd…
-      Bo czułam się winna, kretynie! – syknęła.
-      … a gdy wróciłem nie było cię tu! – kontynuował.
Arthemis wściekła wypuściła powietrze, a potem rzuciła się na James. Złapała go za ramiona i zaczęła potrząsać nim, tak, że jego głowa uderzała o poduszkę.
-      Ty kretynie!! Ty nadęty, bezmózgi idioto!!
James zamiast cierpieć, zaczął się śmiać. Pewnie wynikało to z miękkiego podłoża. Palant!
Usłyszeli poruszenie obok. Arthemis tym razem się tym nie przejęła.
-      Arthemis, co ty robisz? – zapytał zaspany głos. Rose uniosła się na łokciu.
-      Mam zamiar go zabić! – odpowiedziała przez zaciśnięte zęby.
-      Oooch… czyli nic nowego – mruknęła Rose i odwróciła się na drugi bok.
James zaśmiewający się do łez, miał pewne trudności z koordynacją rąk, bo Arthemis klęcząc nad nim ze wściekłą twarzą, z zaangażowaniem waliła jego głową o poduszkę. W końcu jednak udało mu się złapać jej ramiona, popchnąć ją i unieruchomić pod sobą, chociaż kopała i wyrywała się, zarzekając, że urwie mu głowę.
-      Przecież twierdziłaś, że lubisz, kiedy jestem zazdrosny – powiedział.
-      Bo twoja irracjonalna zazdrość jest zabawna, ale ta prawdziwa wkurza mnie, jak nic innego! – rzuciła.
James przestał się uśmiechać. Spojrzał jej głęboko w oczy i westchnął.
-      Po prostu… spojrzałaś na niego tak… - Jak na mnie, dokończył w myślach. Przełknął ślinę. – Jakbyś go rozpoznała…
Arthemis zmarszczyła brwi.
-      Kiedy?
-      W tamtym momencie, gdy cię dotknął – powiedział przez zaciśnięte zęby.
Arthemis zamyślona podniosła się, więc James nadal ponury, pozwolił jej na to.
-      Rozpoznanie… Miałam jakiś przebłysk… Na chwilę zanim posłałam go na ścianę…
James niemal widział, jak jej myśli krążą po jej umyśle z prędkością światła.
-      Tamten chłopiec...- powiedziała w końcu z niedowierzaniem. – Ucieszyłam się jak dziecko na jego widok…
-      Zauważyłem – burknął James, podnosząc się.
Zatrzymała go rękę.
-      Nie rozumiesz – powiedziała powoli. – Dosłownie, - zaakcentowała, - ucieszyłam się jak dziecko. Bo mój umysł zareagował na wcześniejsze doświadczenie. Przez sekundę patrzyłam na niego jak ośmiolatka na ośmiolatka. Potem mój umysł rozpoznał go jako zagrożenie i zaatakował… - dodała szybko, jakby nagle wszystko zrozumiała.
-      Ale dlaczego? – zapytał zaintrygowany i odrobinę uspokojony James.
-      Dostałam wtedy ataku, gdy go zobaczyłam… To była reakcja obronna. Tak samo jak podczas snu, gdy goniłam sprawcę… To znaczy, że jeżeli nie będę czuć się zagrożona, nie będę nikomu zagrażać… - dodała z niespodziewanym westchnieniem ulgi.
James pokręcił głową.
-      Przestań się tym przejmować – powiedział, gładząc ją po plecach. – Zostało nam jeszcze trochę nocy. Powinniśmy iść spać.
Arthemis uśmiechnęła się do niego i wsunęła się pod kołdrę.
James zgasił lampę, zaciągnął zasłony łóżka i położył się obok niej. Po chwili całkowitej ciszy, James z jękiem zgiął się w pół. Zaciśnięta pięść Arthemis walnęła go prosto w rozluźniony żołądek.
Arthemis odwróciła się do niego plecami.
-      Jesteś kretynem – oznajmiła na dobranoc.
James obrażony też się od niej odwrócił, roztrząsając w duchu, czy zasłużył na to. Gdy stwierdził, że trochę tak, złośliwie ściągnął z niej kołdrę.
Parsknęła śmiechem.
Po chwili oboje zapadli w sen.


-      James?! James! Wstawaj i idź dobie stąd!
James z trudem uniósł powieki. Z założonymi na piersiach ramionami stała nad nim Rose.
-      Jestem tolerancyjna, ale bez przesady! Każdy może cię tu zobaczyć! – oznajmiła oburzona.
James ją zignorował i wyciągnął rękę, a potem podniósł się zdezorientowany, gdy nie znalazł w łóżku Arthemis.
-      Gdzie jest Arthemis?
-      Nie wiem. Jak wstałam już jej nie było. I ciebie też nie powinno tu być! – dorzuciła ostro.
James zamyślony, niespodziewanie szybko wstał, a potem znalazł pelerynę niewidkę i narzucił ją na siebie, zanim Rose zdążyła krzyknąć jeszcze raz.


Arthemis weszła do Wielkiej Sali, gdy było w niej zaledwie kilku rannych ptaszków. Przeszła obok stołów Ślizgonów, Gryfonów i Puchonów, i stanęła w połowie stołu Ravenclawu.
-      Już wiem, kim jesteś – oznajmiła.
Chłopak zerwał się na równe nogi z oczami błyszczącymi jak gwiazdy. Potem na jego twarzy pojawił się niepokój.
-      Nic ci nie jest? Wczoraj krwawiłaś. Dokładnie tak jak wtedy…
Arthemis poczuła, jak sztywnieje. Jej wzrok pociemniał, jednak nadal patrzyła spokojnie.
-      Masz na imię Alan, prawda? – Gdy skinął głową, ciągnęła: - Alanie, nie wiem skąd się wziąłeś. Co cię nagle do mnie przywiało, nie obchodzi mnie to za bardzo. Nie znam cię i ostrzegam, że dla własnego dobra, powinieneś trzymać się ode mnie z daleka…
-      Zaczekaj! Myślałem o tobie przez tyle lat! Nie wiedziałem co się wtedy stało! Rodzice nie chcieli mi powiedzieć! Myślałem, że umarłaś!
Przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu.
-      To nie mój problem – oznajmiła w końcu, odwróciła się i poszła w kierunku własnego stołu.
Alan obiegł stół i próbował ją dogonić. Ludzie zaczęli się na nich oglądać.
Arthemis nie zwracała na niego uwagę.
-      Boże, tak trudno ci ze mną porozmawiać?! – krzyknął, doganiając ją i chwycił za rękę.
Arthemis przezornie wzmocniła blokadę, fala uderzeniowa odbiła się od jej bariery i nie przeszła na nią.
No, pięknie… czyli odpowiednio wcześnie mogła to zatrzymać. Ciekawe, czy da się też to kontrolować?
Arthemis patrzyła na Alana spokojnie, niemal obojętnie. Jej uniesioną rękę przytrzymywała jego dłoń. Arthemis niespodziewanie otoczona znajomą falą spojrzała w kierunku drzwi do Wielkiej Sali.
James wpatrywał się najpierw w nią, potem w Alana. Chwilę później w jego ręku znalazła się różdżka.
Arthemis błyskawicznie popchnęła Alana na ziemię, wyszarpnęła różdżkę i odbiła zaklęcie Jamesa, swoim zaklęciem.
James wskazał na nią różdżką, w jego oczach błyszczały wściekłe ogniki.
-      Z tobą porozmawiam później!
-      Porozmawiasz ze mną teraz! – poprawiła go.
-      Nie chroń go! – rzucił wściekle, idąc w ich stronę.
-      Odbiło ci!? – Arthemis czuła, że zaraz będzie krzyczeć.
-      Mnie odbiło?! To ty wałęsasz się od rana w poszukiwaniu tego…
-      Ty idioto! Wiedziałam, że tak zareagujesz, dlatego cię nie budziłam!
Gdy James też zaczął krzyczeć, skupiając całą uwagę na Arthemis, Alan cichaczem podniósł się z podłogi. Pomylił się jednak mając nadzieję, że James go nie widzi, bo natychmiast znowu posłało go na ziemię.
-      Może więc wyjaśnisz mi łaskawie, co robisz razem z nim?!
-      Chciałam mu tylko powiedzieć, żeby trzymał się ode mnie z daleka!
-      Oooch! Właśnie widzę jak cię posłuchał!! – krzyknął ironicznie James.
Ludzie w Wielkiej Sali zaczęli na nich patrzeć i chichotać pod nosem. Chyba już trochę zirytowany Alan, wstał i przypomniał sobie, że też ma różdżkę.
-      Na Merlina o co wam chodzi!? – krzyknął, stając między nimi.
Oboje zbaranieli. James zmrużył oczy i podniósł różdżkę. Arthemis również uniosła swoją mówiąc:
-      Ani się waż!
-      Odbiło wam? – rzucił Alan. Zwrócił się do Jamesa. – Jesteś chory, koleś? Chciałem z nią tylko porozmawiać! Chwilę! Czy to tak dużo? A oboje zachowujecie się tak, jakbym miał zamiar cię porwać i zamknąć w lochach! – odwrócił się do Arthemis.
Arthemis i James niespodziewanie poczuli się zakłopotani. Każde z nich zaczęło w myślach szukać wytłumaczenia. Alan w tym czasie otrzepał szatę i schował różdżkę.
Było jednak już trochę za późno, bo przedarła się do nich profesor Vector. Cała trójka jednocześnie się skrzywiła.
-      Potter! North! Fairchild? A co, ty, tu z nimi robisz?
-      To tylko taka, mała różnica zdań, pani profesor – wyjaśnił szybko James.
-      Jak dla mnie to może być i minimalna, ale to nie usprawiedliwia zakłócania innym śniadania. Szczególnie o tak wczesnej porze. Proszę natychmiast się rozejść i macie szlaban!
Arthemis i James próbowali oponować, natomiast Alan natychmiast się poddał. Skinął tylko głową.
-      A następnym  razem osobiste problemu proszę rozwiązywać w prywatnym miejscu – dodała zwracając się do Jamesa i Arthemis. Ponuro skinęli głowami.
Alan ze złością spojrzał najpierw na jedno, potem na drugie.
-      Przebywanie z wami jest niebezpieczne! – oznajmił. – A ty i tak ze mną porozmawiasz – zapowiedział, pod adresem Arthemis. – Na szlabanie!
Odwrócił się ostentacyjnie i odszedł.
-      Jest trochę… - zaczęła Arthemis.
-      … napuszony? – dokończył James.
Najpierw skinęła głową, a potem zmrużyła oczy i spojrzała na niego.
-      Powiedz, czy coś z wczorajsze rozmowy utkwiło ci w mózgu, czy wleciało jednym, a wyleciało drugim uchem? – zasyczała. Wbiła mu palec w pierś. – Nie odzywam się do ciebie!
Odmaszerowała w kierunku stołu Puchonów i usiadła obok zaspanej Valentine, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem.
James zacisnął wargi. Podejrzliwie zerknął na stół Krukonów, gdzie Alan rozmasowywał ramię, w które uderzył się przy upadku, z nieszczęśliwą miną.
Może rzeczywiście trochę przesadził…


Lily odzyskiwała kolory i pani Pomfrey obiecała, że na weekend wypuści ją już do dormitorium. Rose jednak już teraz dostarczała jej w małych dawkach rzeczy do nadrobienia w szkole.
Lily śmiała się z niej, ale potulnie przez pół godziny wypełniała zadania, a potem sprytnie udawała, że jest już znowu śpiąca, więc pani Pomfrey wyrzucała Rose bez skrupułów, zanim ta zdążyła wytłumaczyć, że jej kuzynka udaje.
Arthemis tymczasem odkryła schemat znikania Rose i dziwiła się, że nikt inny go nie widzi. Po raz trzeci od jej powrotu z Indii Rose w przerwie obiadowej i przed kolacją przepadała jak kamień w wodę. Oczywiście Arthemis łatwo było ją znaleźć, jednak nie robiła tego, ze względu na prywatność przyjaciółki.
Po wybudzeniu Lily również Lucas, jakoś pełen był sprzecznych uczuć. Z jednej strony cieszył się, że Lily wyjdzie ze szpitala, chyba najbardziej z nich wszystkich, a z drugiej, przestał ją odwiedzać. Arthemis uważała, że robi to jak najbardziej celowo, żeby ktoś nie dojrzał czegoś podejrzanego w jego zainteresowaniu zdrowiem siostry przyjaciela.
Poza tymi drobnymi szczególikami Arthemis cały dzień spędziła, zastanawiając się, czemu Alan Fairchild tak bardzo chce z nią rozmawiać i czemu pojawił się na horyzoncie tak nagle.
Fakt, że uparcie nie odzywała się nawet podczas kolacji, do Jamesa, wcale nie pomagał jej przestać o tym myśleć.
Profesor Vector ze szlabanem nie czekała. Wieczorem dostali wiadomości przekazane przez jednego z pierwszoklasistów, w których napisane było, że ich szlaban odbędzie się w wieży astronomicznej jutro po obiedzie.
Arthemis przyjęła to ze stoickim spokojem. W końcu zasłużyli…
Gdy kładła się spać, Rose jeszcze nie było w sypialni. Miała nadzieję, że przyjaciółka, nie da się przyłapać Filchowi, Pani Norris czy Krentzowi.


Obudziła się w środku nocy, stwierdzając, że jest jej stanowczo za ciepło. Z początku przestraszyła się, czy aby znowu nie ma gorączki, jednak uspokoił ją fakt, że było to raczej mało prawdopodobne.
Potem stwierdziła, że jej łóżku jest dziwnie ciasne. Chciała ostentacyjnie wyrzuć Gina z łóżka, gdy stwierdziła, że to nie Gin zalega na drugiej jego połowie.
Arthemis zmrużyła oczy.
Podciągnęła kolana, zgięła ręce, po czym jednocześnie je wypchnęła, bezlitośnie zwalając osobę obok na twardą, zimną ziemię.
Zdezorientowany James, najpierw zaplątał się w kotary łóżka, a potem spadł, uderzając głową o podłogę.
Arthemis poczuła głęboką satysfakcję, słysząc jego zaspany, bolesny jęk.
-      Czego chcesz? – rzuciła.
-      Przekonać cię, żebyś już się nie gniewała – odpowiedział cicho.
-      W środku nocy?
-      Przyszedłem wcześniej, ale już spałaś. Więc stwierdziłem, że też pójdę spać, a rano z tobą pogadam… - znowu wczołgał się na łóżko.
-      I ze wszystkich łóżek wybrałeś akurat to? – zapytała ironicznie.
-      Było ciepłe – odpowiedział z rozbrajającym uśmiechem.
Arthemis wyjęła spod poduszki różdżkę i wskazała na niego.
-      Idź… sobie… stąd…. – powiedziała wyraźnie akcentując każde słowo.
-      Och, daj spokój. Obudzę, Rose  - odpowiedział, kładąc się na  brzuchu i przykrywając kołdrą. – Nawet nie zauważysz, że tu jestem – dodał, zapadając w sen, z twarzą wtuloną w poduszkę.
            Arthemis najpierw zirytowana zacisnęła zęby. Potem jednak przyglądała mu się przez chwilę i westchnęła. Schowała różdżkę i ułożyła się twarzą w jego stronę.
Zamknęła oczy.
Chwilę później je otworzyła, gdy dłoń James, bardzo subtelnie błądziła po jej nodze w kierunku biodra. Złapała jego rękę i wbiła w nią paznokcie.
James syknął i zabrał dłoń. Po chwili usłyszała jego stłumiony śmiech.
Wtuliła twarz w poduszkę, żeby broń cię panie Boże nie zobaczył jej uśmiechu.
Co za kretyn…


Gdy rano wstała, po raz kolejny zrzuciła Jamesa z łóżka. Spojrzał na nią jednym okiem z podłogi, odwrócił się i spał dalej.
-      James, już rano. Idziemy na zajęcia itd.
-      Nikt nie wstaje o tak barbarzyńskiej porze – oświadczył z głębokim przekonaniem, nawet nie otwierając oczu.
Arthemis stłumiła śmiech, tylko zerknęła na kota zezem patrzącego na przedstawiciela innego gatunku zajmującego jego miejsce na podłodze.
Gin spojrzał na Arthemis i zamiauczał przeciągle. Potem z ogonem sterczącym w górę, wojskowym krokiem podreptał w stronę Jamesa. Stanął tuż przed jego twarzą i otworzył pyszczek, jakby chciał zamiauczeć, a zamiast tego rozległ się taki ryk, jakby w pomieszczeniu znalazł się tygrys. James zerwał się z miejsca w sekundę i z szokiem w oczach spojrzał na szmaragdowozielonego tygrysa, który sięgał mu do kolan.
Wskazał go palcem.
-      To nie było uczciwe – zarzucił kotu.
Na ich oczach Gin usiadł i zaczął lizać łapę, a w trakcie tej czynności, zamienił się znowu w kota.
Arthemis stojąc obok niego, starała się nie roześmiać.
-      Idziesz już? – napomknęła.
-      Owszem – oświadczył wyniośle James. Wziął z łóżka Lily pelerynę niewidkę i ruszył do drzwi.
W tym samym momencie, gdy je za sobą zamknął, rozsunęły się kotary łóżka Rose.
-      Jego w końcu ktoś złapie!
Arthemis uniosła brew i spojrzała na nią.
-      Módl się, żeby ciebie nie złapali, jak włóczysz się nocą po zamku. Jakby to wyglądało, panno Prefekt?
Rose zmrużyła oczy.
-      To nie jest śmieszne…
-      Ależ oczywiście, że nie jest! – rzuciła Arthemis, szczerząc zęby.
Rose pokazała jej język i wstała z łóżka, żeby nakarmić Gina.


Wieczorem stawili się na szlabanie w wieży astronomicznej. Alan już tam był.
-      Mamy wyczyścić, wszystkie teleskopy. Ten największy też – wyjaśnił.
Arthemis stwierdziła, że ten chłopak jest mocno gadatliwy.
-      Posłuchaj – zwrócił się do Arthemis. – Mam traumę. Po tamtym wydarzeniu… rodzice mnie odcięli. Moja matka nie chciała mnie zabrać do ciebie, mówiąc, że jesteś chora. Byłem przekonany, że w końcu ta choroba cię zabiła!
-      Nie wiem, po co mi to mówisz – burknęła Arthemis, biorąc się za czyszczenie soczewki pierwszego mikroskopu. – Przecież ja cię nawet nie znam.
-      Ja też ciebie nie znam. Mam jakieś dwa twoje wyobrażenia. Jedno z dzieciństwa – jakąś zamazaną wizję nieszczęśliwego dziecka. A drugie to jakaś legendarna szkolna bohaterka, walki z krwawymi diabłami. Reprezentantka szkoły i naprawdę seksowna i groźna laska! To coś odlotowego! Że jesteś jedną i tą samą osobą. – Westchnął. – Fakt. Trochę się zawiodłem, gdy okazało się, że naprawdę jesteście razem. Myślałem, że to tylko taki… medialny szum…
James posłał Alanowi mordercze spojrzenie.
-      No, ale nic straconego, prawda? W końcu jak zauważyłaś prawie cię nie znam, a marzenie to nie to samo, co rzeczywistość…
James odchrząknął.
-      Więc czemu ci tak zależało, żeby ze mną pogadać? – zapytała Arthemis.
Alan przerwał czyszczenie i spojrzał na nią poważnie.
-      Bo moja matka mnie okłamał i nie rozumiem czemu to zrobiła…
-      Fairchild… Nie pamiętam takiego nazwiska… - mruknęła do siebie Arthemis. – Ojciec też nigdy go nie wypowiadał…
-      Och, to łatwo wyjaśnić – powiedział beztrosko. – Moja matka wcześniej nazywała się Adams. Demetria Adams. Przed moim urodzeniem pracowała razem z twoją matką w jakimś szpitalu. Zaprzyjaźniły się, bo obie pasjonowały się nauką. Dopiero później mama wyszła za mąż, zmieniła nazwisko i wyjechała na jakiś czas do Australii. Wróciliśmy do Anglii gdy miałem siedem lat i wtedy właśnie do was przyjechaliśmy, a ty… - w jego oczach pojawiło się pytanie. – Co się właściwie wtedy stało?
-      Zachorowałam – powiedziała po prostu Arthemis, wymieniając spojrzenie z Jamesem.
-      Dlaczego dopiero teraz odezwałeś się do Arthemis? – zapytał James.
-      Bo nie wiedziałem, że to ona! – Alan zaśmiał się. – Nigdy nie poznałem jej imienia. Wiedziałem tylko, że nazywa się North, a przecież każdy może się tak nazywać!
-      Skąd się dowiedziałeś? – zapytał podejrzliwie.
-      Podczas świąt pokazałem matce wasze zdjęcia z gazety, żeby powiedzieć, że widuje was w szkole. A ona krzyknęła: Boże, przecież to Arthemis!! Wtedy właśnie skojarzyłem, że nazywasz się North. Zarzuciłem matce, że mnie okłamała, a ona potwierdziła, ale powiedziała, że to nie ważne i nie mam do tego wracać. Powiedziała też, że to cud, że jeszcze żyjesz i biorąc pod uwagę reakcję chemiczną, która zaszła w twoim organizmie, jesteś całkiem normalna. Więcej nie chciała mi powiedzieć. Ale jestem z natury dociekliwy, wiec zastanawiam się, o czym mówiła…
Arthemis jednak go nie słuchała. Miała dziwne wrażenie, że Demetria Fairchild ma jakiś klucz do rozwiązania zagadki jej przeszłości. I czemu niemal dziesięć lat temu ja uśmierciła? Przed czym, chciała chronić Alana?
-      Coś się stało? – zagadnął ją Alan.
-      Nie… Próbuję sobie tylko przypomnieć twoją mamę – zmyśliła od razu Arthemis, czując jak mocno bije jej serce.
-      Och, nie ma to wielkiego sensu – wyjaśnił Alan, machając dłonią. – Zmienia kolor włosów, co dwa miesiące... - Spojrzał poważnie na Arthemis. - Chciałem tylko przekonać się, że żyjesz. To mną naprawdę wstrząsnęło. Tak samo, jak to, że twój ojciec od razu cię zabrał, a twoja matka wpadła w taką histerię, że mój ojciec musiał ją uspokajać. Pamiętam też, że było mi smutno, gdy patrzyłem na nią. W pewnym momencie spojrzała na moją matkę i powiedziała: ja nie chciałam! I zaczęła płakać. Wtedy właśnie moja matka mnie stamtąd wyprowadziła. Była zdenerwowana przez wiele dni i przyglądała mi się uważnie. Zabroniła mi o ciebie pytać i powiedziała, że umarłaś. Chyba to mnie najbardziej przestraszyło… Dlatego chciałem ci powiedzieć… nawet po tylu latach, że cieszę się, że żyjesz – powiedział prostolinijnie Alan.
Arthemis poczuła sympatię i wdzięczność do tego spokojnego, gadatliwego chłopca, który mógłby być jej przyjacielem, gdyby wydarzenia potoczyły się inaczej.
-      To mi się od czasu do czasu zdarza – wyjaśniła spokojnie. – Ale bardzo szybko mija. Ostatnio, coraz szybciej… - Arthemis przelotnie spojrzała na Jamesa.
Alan błysnął uśmiechem i wrócił do polerowania szkieł.
-      To może opowiecie mi o tym, co się działo, podczas ostatniego zadania dziesięcioboju? Jeszcze nie ma żadnych doniesień! – dodał oburzony.
James wyczuwając, że Arthemis potrzebuje dłuższego namysłu, zajął Alana opowieścią.
Alan, jego matka, sprawca snów, profesor Forsythe, jej matka… kto jeszcze był w to zamieszany? Arthemis musiała znaleźć ostatni z pamiętników matki. To brakujące ogniwo, między urodzeniem Arthemis, a skończeniem szkoły. Gdzie matka mogła je ukryć? Albo kto je miał?
A jeżeli… - Arthemis zerknęła kątem oka na Alana. – jego matka?
Zawsze warto spróbować. Musi się z  nią skontaktować. Ale nie przez Alana. Skoro matka już raz chciała go przed nią chronić, mogła to zrobić po raz drugi. Nie, ten chłopiec o niczym nie mógł się dowiedzieć.
Westchnęła głęboko i dołączyła do opowieść, nie mogąc się doczekać, aż będzie mogła stąd wyjść.


Profesor Vector zwolniła ja tuż przed kolacją. Przeszli na siódme piętro.
Arthemis wyciągnęła rękę do Alana.
-      Dzięki – powiedziała. – Za wszystko… - dodała kulawo.
-      Och, nie ma za co! -  Alan się uśmiechnął. – Miło by było, gdyby żadne z was już mnie nie atakowało – dodał ze śmiechem w kierunku Jamesa. – Ja naprawdę jestem niegroźny. Najwyżej mogę zagadać na śmierć...
James też wyciągnął do niego rękę, mówiąc:
-      Sorry, za wczoraj…
-      Cóż, pewnie gdybyś się tak nie zachowywał to Arthemis nie mogłaby się odgonić od napalonych facetów, wiec w sumie jest to zrozumiałe – stwierdził z namysłem, całkiem zwyczajnie Alan.
James przez chwilę się w niego wpatrywał, jakby zastanawiał się, czy robi sobie z niego jaja. Gdy stwierdził, że nie, mruknął:
-      Całkiem mądry z ciebie gość. Spróbuj to wytłumaczyć Arthemis…- podsunął.
-      James, gdybym tego nie akceptowała, to nie wiem, czy miałbyś nadal wszystkie kończyny – oznajmiła spokojnie Arthemis.
Alan się zaśmiał.
-      Zabawni jesteście! Bo żartujecie, prawda? – chciał się upewnić, niespodziewanie poważniejąc.
Arthemis i James przez dłuższą chwilę się w niego wpatrywali z poważnymi minami.
-      Aha… - mruknął Alan. Uciekł spojrzeniem w bok. – Słuchajcie, ja musze lecieć! – oznajmił nagle. – Jeszcze kiedyś pogadamy! – zawołał jeszcze, szybko się oddalając.
Dopiero wtedy parsknęli śmiechem.
-      Muszę wysłać listy – powiedziała niemal natychmiast Arthemis. – Zaraz przyjdę – zapewniła James i odwróciła się w stronę sowiarni.
Złapał ją za łokieć.
-      Wszystko w porządku?
Przez chwilę na niego patrzyła. Zamyślona i trochę nieobecna.
-      Musze kilka rzeczy sprawdzić – oznajmiła. – Potem ci wytłumaczę.
James skinął głową i puścił ją. On też musiał kilka rzeczy przemyśleć.


Arthemis wyjęła z torby pióro, atrament i pergamin i przedarła go na dwie części.
Najpierwszej z nich napisała:

Tato!
Mam nadzieję, że nie zdenerwowało cię zbytnio oglądanie zadania.
Nigdy nie wiadomo, co nam tam wyskoczy. Turniej jest nieprzewidywalny, ale zawsze jakoś dajemy sobie radę.
Mam pytanie: czy mama przyjaźniła się z Demetrią Adams? Obecnie Demetrią Fairchild?
Poznałam jej syna, więc jestem ciekawa.
Ściskam!
Arthemis

Zwinęła pergamin, przywołała do siebie jedną ze szkolnych sów i przytwierdziła pergamin do jej nogi. Chwilę później sowa wyleciała przez okno, w sowiarni.
Arthemis spojrzała na drugi kawałek pergaminu. Przyłożyła do niego pióro i zaczęła pisać.

Szanowana, Pani Fairchild!
Nazywam się Arthemis North. Jestem pewna, że to nazwisko jest Pani znane, pomimo tego, że nie mogę powiedzieć tego samego.
Rozmawiałam z Pani synem, Alanem. Dowiedziałam się kilku intrygujących rzeczy. Z niewiadomych mi powodów nie pozwoliła Pani Alanowi, kontaktować się ze mną, co więcej w dzieciństwie nawet mnie Pani uśmierciła. Nie mam tego Pani absolutnie za złe. Domyśliłam się, że chodziło o utrzymanie w niewiedzy Alana. Zastanawia mnie jednak, dlaczego tak, Pani na tym zależało.
Alan nie wie, że do Pani napisałam i nie dowie się, jeżeli przystanie Pani na moją propozycję. Spotkajmy się w najbliższą sobotę w Hogsmead, przy drodze do Wrzeszczącej Chaty. Jestem pewna, że znajdę Panią bez problemu.
Przykro mi, że mój list musiał przybrać taką formę, ale wątpię, żeby spotkała się Pani ze mną dobrowolnie…
Z wyrazami szacunku,
Arthemis North

Arthemis przeleciała wzrokiem tekst i westchnęła. Jak zwykle po trupach do celu… No, ale pani Demetria Fairchild również nie była krystalicznie czysta, rozgrzeszyła się Arthemis i przywołała do siebie sowę Jamesa – Merkuriusza. Był to sporych rozmiarów puchacz i ciemnobrązowym upierzeniu. Podobnie jak jego właściciel był bardzo towarzyski, więc od razu wsunął łebek po dłoń Arthemis, żeby go pogłaskała, a potem odleciał w ciemne niebo.
Arthemis spojrzała na zarysy miasteczka widoczne na horyzoncie. Jeszcze tylko 4 dni. Miała dziwne przeczucie, że Demetria przystanie na propozycję…


Arthemis była zaskoczona. Naprawdę zaskoczona, gdy dostała odpowiedź następnego rana. Merkuriusz, zapukał do jej okna o czwartej nad ranem. Obudziła się chyba po raz sześćdziesiąty tej nocy. Zapadała w krótkie, pozbawione snów sny i nie mogła się rozluźnić, nie mogła znaleźć wygodnej pozycji. Pod kołdrą było jej chłodno, poduszka była źle ułożona, nogi ją wkurzały. Budziła się co chwilę, więc nawet się nie zirytowała, gdy sowa przerwała jej sen po raz kolejny.
Gin zerknął na ptaka znudzonym wzrokiem, przekręcił się do niego tyłem i dalej spał. Arthemis dała Merkuriuszowi do dziobania batonik zbożowy i odczepiła pergamin od jego nóżki.
Nie było wiele do czytania. Jedno słowo.

Zgoda.
D.F.

Arthemis nie poczuła satysfakcji. Za to zastanawiała się, czemu Demetria Fairchild tak bardzo chce zachować wszystko w tajemnicy przed synem?
Wypuściła sowę i ponownie położyła się do łóżka.


Zanim jednak minęły dni oddzielające Arthemis od soboty, zdarzyło się kilka innych istotnych rzeczy.
Przede wszystkim Lily została wypuszczona ze szpitala. Mogła już spokojnie przebywać wśród ludzi, chociaż pani Pomfrey zapowiedziała, że na zajęcia może iść dopiero w poniedziałek. Lily zapewniła ją, że absolutnie się z nią zgadza.
Lucas oczywiście śmiał się, że zaraz zabierze ją na boisko, ale Arthemis i tak zauważyła, że wodzi za nią uważnym, troskliwym spojrzeniem.
Inną sprawą była impreza Freda, która miała się odbyć za zamkniętymi drzwiami, otoczonymi zaklęciami maskującymi.
Oczywiście zaproszona była połowa Hogwartu…
To wydarzenie według Arthemis przyniosło jak na razie więcej kłopotów niż pożytku. Uważała, że Rose oczywiście uzna to, za sprzeczne z zasadami i będzie się zamartwiać. I rzeczywiście siedziała zamyślona i milcząca przez wszystkie lekcje.
Rose nie zauważyła, że Arthemis ją obserwuje. Była pochłonięta myślami. Miała się spotkać jak zwykle na ćwiczeniach w Sali zaklęć ze Scorpius. Zapewne przez pierwszą godzinę będzie im towarzyszyć profesor Alexander, ale później zostaną sami, więc będzie miała okazję go zapytać, czy przyjdzie na imprezę do Freda.
Cztery godziny później usłyszała natychmiastową i szorstką odpowiedź:
-      Nie.
Rose zamrugała zdziwiona jego twardym tonem.
-      Dlaczego?
Spojrzał na nią jak na totalną idiotkę. Zirytowało ją to i zabolało.
-      Nie domyślasz się? – prychnął. Wziął z biurka szklaną kulkę i zaczął ją przekładać z ręki do ręki.
-      Nie, nie domyślam się – odpowiedziała swoim „urzędowym” tonem. Skoro chce rozmawiać z nią, jak z wrogiem, to proszę bardzo, ona stanie na wysokości zadanie.
Scorpius rzucił jej zirytowane, chłodne spojrzenie, jakby wkurzało go, że zaczyna drążyć temat.
-      Nie lubię takich wieśniackich imprez.
Tym razem to ona prychnęła.
-      Może ich nie lubisz, ale to nie jest główny powód…
-      Jezu, naprawdę, chcesz wpakować się w tłum ograniczonych, rozbrykanych ludzi, gdzie nie można powiedzieć słowa, a tym bardziej porozmawiać? I po, co? Żeby się uraczyć tym, co tam zgotuje twój nieodpowiedzialny kuzyn? Czy po prostu nie wypaść w oczach swoich koleżków na sztywniarę?
Rose zrobiła krok do tyłu, gdy usłyszała jego agresywne słowa.
-      Wiesz, ludzie czasami po prostu się bawią… - oznajmiła spokojnie, nie rozumiejąc, o co może mu tak naprawdę chodzić.
-      Więc się baw – powiedział niemal jadowicie, przez zaciśnięte zęby, - ale mnie w to nie mieszaj…
Rose zbita z tropu, przez chwilę nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Po raz pierwszy od tamtego dnia w bibliotece wprawił ją w zakłopotanie i niepewność. Odwróciła się więc w stronę drzwi, mówiąc:
-      W porządku. Nie będę cię zmuszała, żebyś przebywał wśród ograniczonych, rozbrykanych ludzi…
Scorpius ucisnął nasadę nosa, słysząc jej cichy, stłamszony ton. Skarcił się w myślach, a jednocześnie doskonale przecież wiedział, czemu przyjął postawę obronną. Opuścił ręce.
-      Rose… - zatrzymał ją, gdy była za drzwiami. – Niby czemu miałbym się tam pojawić? – zapytał niemal łagodnie.
-      Dałeś już mi wyraźnie do zrozumienia, że nie chcesz tam iść – prychnęła cicho, chociaż nie mógł nie słyszeć żalu w jej głosie.
-      Powiedz mi, co na imprezie Gryfona miałby robić prefekt Slytherinu? Przecież od razu wezmą mnie za wtyczkę – Arthemis od razu zrozumiałaby, że kłamie. Nawet gdyby oskarżyli go o bycie kablem samego Voldemorta, Scorpius by się nie przejął. Źle się czuł z tym, że po raz kolejny wykorzystuje całkowite zaufanie i łatwowierność Rose.
-      Przecież znasz Freda – powiedziała uparcie.
-      A powiedz mi kto o tym wie? I niby czemu Fred miałby mnie zaprosić na imprezę?
-      Ja cię zapraszam…
-      I to właśnie jest dziwne – uzmysłowił jej. – Przecież ustaliliśmy, że nikt nie powinien się dowiedzieć, że… się spotykamy – powiedział delikatnie po chwili namysłu.
To ty ustaliłeś, gorzka myśl, przemknęła Rose przez głowę.
-      Czyli jak zwykle chodzi o moje kuzynostwo…
-      Chodzi o podejrzaną sytuację Rose – odpowiedział natychmiast. – Ślizgon na imprezie Gryfonów to nie jest dobry pomysł.
Przez chwilę go obserwowała, aż w końcu pomyślała, że po części ma racje… Westchnęła głęboko i wzruszyła ramionami.
-      Rób jak chcesz Scorpius. Jeżeli zmienisz zdanie zawsze możesz wpaść – dodała łagodnie, uśmiechnęła się lekko i wyszła.
Scorpius zgniótł w dłoni szklaną kulę, którą się bawił. Wolałby, że Rose była zła, wściekła. Wtedy, jakoś atakiem odpowiedziałby na atak. Gdy była taka łagodna, wyrozumiała i akceptująca, mógł się czuć tylko bardziej winny.


Arthemis spojrzała przez stół w Pokoju Wspólnym dokładnie w tak samo zmęczone oczy Jamesa. Widocznie on też nie mógł zasnąć w nocy. Uśmiechnęła się.
-      Czyżbyś nadrabiał zaległości? – rzuciła słodko.
James zmrużył oczy.
-      Nie cierpię cię i tego, że zawsze masz wszystko na czas – burknął.
-      Oj, daj spokój… Może po prostu w siódmej klasie masz więcej zajęć – zaśmiała się.
James odchylił się na krześle i przetarł oczy.
-      Niech już będzie weekend – mruknął do siebie.
Arthemis niespodziewanie zainteresowała się jakimś zdaniem w książce, więc James jak zwykle nad wyraz podejrzliwy, nachylił się do niej.
-      W sobotę jest wyjście do Hogsmead – powiedział.
Obojętnie skinęła głowę i syknęła, gdy kopnął ją pod stołem.
-      Ej! – zaprotestowała.
-      Gdzie poszłaś wczoraj po szlabanie i co kombinujesz? – rzucił groźnie. – Bo jeżeli się spotkałaś, z tym…
-      Na Merlina, James!! – syknęła. – Co cię ugryzło na punkcie tego chłopaka?!
-      No, to powiedz, że to nie miało z nim nic wspólnego – zażądał.
Arthemis zacisnęła usta. Cóż… mogłaby skłamać, ale wtedy wściekłby się jeszcze bardziej, a w jego szowinistycznej, męskiej głowie zrodziłoby się nie wiadomo co.
Jej milczenie, chyba jednak potwierdziło urojenia Jamesa, bo wstał ze złością i odszedł. Arthemis patrzyła na jego wyprostowane sztywne plecy i wojskowy krok i westchnęła, a potem wolno poszła za nim, zatrzymując się tylko na chwilę przy głośnej kłótni przed kominkiem.
-      Lucas, nie jesteś moim ojcem! – warknęła Lily.
-      Twój ojciec powinien się dowiedzieć, że dwa dni po wyjściu ze szpitala, chcesz spędzić noc na imprezie – odwarknął.
-      No i co z tego? Zaatakuje mnie tam godzilla?! – prychnęła Lily.
-      Możesz zasłabnąć i…
-      I co? Wśród setki osób, nikt tego nie zauważy? – przerwała mu drwiąco.
Przez dłuższą chwilę Luke wpatrywał się w Lily pociemniałymi oczami, które jak Arthemis dobrze wiedziała, oznaczały gniew. Lily wydawała się trochę zdezorientowana, gdy też to zauważyła. Lucas odwrócił się, jak niedawno James i pomaszerował w kierunku wyjścia z Pokoju Wspólnego.
-      Co mu jest? – rzuciła Lily, trochę z poczuciem winy, trochę ze złością. – Nikt tak nie świruje jak on. Nawet Rose – burknęła do Arthemis.
Bo Rose nie było z nimi, gdy uświadomili sobie, że Flinta nic nie zmieni. Zawsze będzie stanowił dla nich zagrożenie. Lucas nie mógł tego znieść – pomyślała Arthemis. – Poza tym… przy niezależnej postawie Lily musiał czuć się jeszcze gorzej. Jeżeli ona o siebie nie dbała, to ktoś musiał to robić za nią.
-      Daj mu spokój, Lily. Musi odreagować – powiedziała tylko Arthemis.
-      To on powinien dać spokój mnie – odparła cicho Lily.
Arthemis wzruszyła ramionami i ruszyła w kierunku dormitorium chłopców. Przy dziurze za portretem Grubej Damy wpadła na Rose. Przyjaciółka miała niewyraźną zasmuconą minę.
-      Co się stało? – rzuciła Arthemis.
Rose tylko pokręciła zniechęcona głową.
-      Nie wiem, o co mu chodzi. Z jednej strony to, co mówi ma sens, a z drugiej przecież wiem, że w sumie nie ma to dla niego żadnego znaczenia…
Arthemis pomyślała, że Scorpius robi sobie coraz bardziej pod górkę. Na dłuższą metę nawet zauroczona Rose nie mogła udawać, że to ich całe ukrywanie się ma jakiś logiczny powód.
Przez chwilę zastanawiała się, jakby tu odwrócić jej uwagę. W duchu uśmiechnęła się złośliwie.
Wzruszyła ramionami.
-      To z nim zerwij – rzuciła obojętnie. – Tego kwiatu jest pół światu!
Rose posłała jej oburzone spojrzenie.
-      Nie zamierzam kończyć… - zawahała się.
-      Tej sytuacji – podsunęła usłużnie przymilnym tonem Arthemis, a potem pod nosem, jednak tak by Rose słyszała, dodała: - Bo trudno to nazwać związkiem…
-      … tego związku! – powiedziała z naciskiem Rose. – Przez jedną nieistotną różnicę zdań!
Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała do Lily, Arthemis tylko krzyknęła za nią:
-      Nie ma za, co! – i pobiegła w kierunku dormitorium chłopców, zająć się drobnymi nieporozumieniami własnego związku. Otworzyła drzwi do sypialni Jamesa i sprawdziła, czy nie ma tu któregoś z chłopaków.
James spojrzał ostro w jej kierunku ze swojego łóżka. Siedział, oparty o poduszki z założonymi na piersi rękoma i zapewne użalał się nad sobą.
-      Czego chcesz? – burknął.
Pokręciła głową rozbawiona. Jak z dzieckiem…
Wgramoliła się na jego łóżko, a potem na jego kolana. Usiadła do niego przodem i odgarnęła sobie włosy za ucho. Położyła mu ręce na ramiona.
-      Naucz mnie gwizdać – powiedziała.
James zbaraniał i spojrzał na nią, jak na niepoczytalną.
-      Nie uważasz, że mamy ważniejsze sprawy…?
-      Tak, ale w międzyczasie możesz mnie nauczyć gwizdać – przerwała mu.
James zacisnął usta w wąską kreskę. Był zły, że Arthemis unika tematu, który go gnębił. Patrzyła na niego spokojnie, potem nachyliła się łagodnie i musnęła wargami jego usta.
-      Proszę…
James wydął usta i wypuścił powietrze ze świstem. Kurcze, była rozbrajająca. I nie wiedział, czy bardziej rozbrajało go wspomnienie tego, że zawsze patrzyła na niego z radosnym zachwytem, gdy gwizdał, nawet wtedy, gdy jeszcze nawet nie myślał o związku. (Nigdy nie sądził, że taka prozaiczna czynność może kogoś zachwycać). Czy to, że teraz wpatrywała się w niego siedząc na wyciągnięcie ręki. Przebyli naprawdę długo drogę…
-      Gdybym umiała gwizdać, nie musiałabym wysadzać Pokoju Wspólnego w powietrze – rzuciła przekornie.
James przewrócił oczami. Wziął jej rękę, właściwie ułożył palec wskazujący i kciuk, a potem otworzył usta i pokazał jej jak zawinąć język.
-      Teraz przytrzymaj język palcami i dmuchnij…
Arthemis spróbowała, ale nic to nie dało. Spojrzała na niego z powątpieniem.
-      To wszystko?
Wzruszył ramionami.
-      Musisz ćwiczyć – oznajmił.
Arthemis filozoficznie pokiwała głową i ponownie włożyła palce do usta.
James zaśmiał się, gdy po raz kolejny jej nie wyszło. Posłała mu rozeźlone spojrzenie.
-      Więc o co chodziło? – rzucił James, obserwując jej wysiłki.
-      Wysłałam list do ojca i do Demetrii Fairchild. Spotka się ze mną w sobotę – oznajmiła Arthemis.
-      Ojciec?
-      Nie. Matka Alana – posłała mu zaniepokojone spojrzenie.
-      A nie chciałaś mi o tym powiedzieć, bo… - rzucił pytanie zirytowanym głosem.
Arthemis po kolejnej nieudanej próbie gwizdanie, odparła:
-      Bo nie możesz iść ze mną…
James otworzył szeroko oczy.
-      Że, co?
-      Przy tobie mi nic nie powie! – broniła swojego Arthemis.
-      I myślisz, że puszczę cię samą?
-      A co mi się może stać? Nie zachowuj się jak Lucas, w stosunku do Lily – ostrzegła go. - Ta kobieta wyraźnie nie chce mieć kłopotów, a ja jej zadam tylko kilka pytań. Poza tym, chciałabym zaznaczyć, ze ty też coś kombinujesz, a ja nie wyciągam z ciebie na siłę, co to takiego! – dodała wojowniczo.
James uciekł wzrokiem, więc uznała, że trafiła w sedno.
-      Widzisz! – upierała się.
-      Po prostu jeszcze tego do końca nie przemyślałem… - burknął.
-      I dobrze. Ale ja przynajmniej wiem, że mi to powiesz, a ty interpretujesz, każdą moją czynność, jako atak na nasz związek! – prychnęła i zirytowana po raz kolejny raz dmuchnęła w palce z marnym rezultatem. – Nie wychodzi mi! – poskarżyła się, wytarła palce od jeansy.
James roześmiał się słysząc jej ton, odgarnął jej z twarzy.
-      Odpuść sobie. Będę gwizdał za ciebie…
-      Ale to takie seksowne, kiedy ty to robisz – burknęła, zakładając ręce na piersi.
James wyszczerzył zęby.
-      W moim przypadku jest seksowne… Ty wyglądasz głupio.
-      Ale ja chce gwizdać! – uparła się.
-      Nic na to nie poradzę – jesteś beztalenciem! – roześmiał się.
Oburzona, popchnęła go, on natomiast przyciągnął ją bliżej do siebie, tak, że ich twarze dzieliły milimetry. James poczuł uderzenie gorąca.
Nastrój w sekundę ze swawolnego zmienił się w nasycone erotyzmem i napięciem wyładowania elektryczne. Przeciągnął ręką po jej udzie, więc przytulając się do niego, oplotła go nogami w pasie. Przylegali do siebie całkowicie.
-      Uwielbiam kiedy to robisz – szepnął James, prosto w usta Arthemis i przejechał dłońmi  po jej plecach. – Wydaje mi się wtedy, że chcesz być jeszcze bliżej…
Splotła palce z jego palcami i musnęła wargami jego usta.
-      Nie mogłem spać w nocy…
-      Ja też – szepnęła. - Pocałuj mnie, James…

Bo nikt nigdy nie całował jej tak jak James i już nikt nigdy nie będzie.

1 komentarz:

  1. Kolejny rozdział, kolejna zagadka. Nagłe pojawienie się Alana troche zaskoczyło, zgadzam się z Albusem: gdzie on był przez ostatnie 2 lata?! 😂

    OdpowiedzUsuń