Przechodząc przez portret Grubej Damy nie
spodziewali się, że zostaną ogłuszeni.
Wśród poklepywań, uścisków, krzyków
i słów podziwu, zostali rozdzieleni. James w końcu uratowany przez Maxa,
Justina i Lucasa, którzy chcieli mieć go na wyłączność, wylądował w
dormitorium.
Rzucił się na łóżko i jęknął z
zachwytu na miękkim znanym materacem, gdy jego ciało się wyciągnęło, a mięśnie
dopiero zaczęły dawać znać, jak bardzo obrażone są na niego za kilka ostatnich
dni.
Zaczął chłopakom właśnie opowiadać ze
szczegółami pierwsze zadanie, zręcznie pomijając swoje nierozważne zachowanie,
gdy do dormitorium trzymając się za brzuch i śmiejąc do rozpuku wpadł Fred.
- Twoja
dziewczyna… wysadziła Pokój Wspólny w powietrze…
James uniósł się na łokciu i spojrzał na niego.
Posłał Fredowi spokojne spojrzenie.
- Nie
trzeba było jej wkurzać. Nie lubi być otoczona…
Reakcja Jamesa z jakiegoś powodu jeszcze
bardziej rozbawiła Freda.
- W
każdym bądź razie Rose wysłała ją do dormitorium, twierdząc, że to stres
pourazowy i potrzebuje spokoju. Arthemis się to nie podobało, ale ponieważ Rose
zaczęła za nią sprzątać, to skapitulowała…
Jamesowi zaburczało w brzuchu.
- To
wszystko przez to, że jesteśmy głodni. I wyczerpani. Musimy porządnie naładować
baterie… - dodał, przymykając oczy.
- Słuchaj
James… - powiedział Fred, siadając na jego łóżku. – Obserwowałem całe to
zadanie. Trzy dni siedziałem na tyłku! Stwierdziłem, że jesteście masochistami
i samobójcami, ale oprócz tego zastanawia mnie jedna rzecz…
- Co?-
burknął James.
- Spałeś
z Arthemis w jednym śpiworze?
James uchylił powiekę, żeby sprawdzić, czy kuzyn
żartuje, ale nie. Miał prawdziwie zaciekawioną minę.
James go zignorował. Nie miał zamiaru wdawać się
w tę dyskusję…
Ziewnął szeroko.
- Nie
wiem, czy bardziej chce mi się spać, czy jeść – westchnął, przewrócił się na
brzuch i objął poduszkę. – Obudźcie mnie na kolację. Zabije czekanie snem…
- Ale
miałeś nam opowiedzieć!! – zaprotestował Max.
- Daj
spokój – prychnął Lucas. – Przecież on już zasnął…
Arthemis
poczuła się, jak lew w klatce, więc wystrzeliła jedno maleńkie zaklęcie
rozpraszające. Nic wielkiego… trochę tynku spadło z sufitu – wielkie mi co!
Tak sobie mówiła krążąc po dormitorium od
walizki do szafy, a obok rósł stos brudnych ubrań do zaniesienia do pralni.
Weszła Rose z ustami zaciśniętymi jak wieloletni
belfer.
- Oj,
daj spokój! – żachnęła się Arthemis.
- Zniszczyłaś
sufit – powiedziała, jakby nie mieściło jej się to w głowie.
- Och,
po co robisz tę minę, skoro i tak już go naprawiłaś?
- Bo
jestem w szoku, że byłaś zdolna zrobić coś takiego!
Arthemis uniosła głowę i spojrzała na nią
kpiąco.
- Wysadziłabym
Wielką Salę, gdybym uznała to za konieczne.
- To
było konieczne!!? – krzyknęła z niedowierzaniem Rose.
Arthemis wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
- Wolałabyś,
bym ich wszystkich spetryfikowała?
Rose westchnęła głęboko, a chwilę potem zaczęła
jej się uważnie przyglądać.
- Co?
- Nie widzę,
żadnych ran…
- Łataliśmy
je na bieżąco – wyjaśniła Arthemis, przechodząc ponownie od torby do szafy,
z naręczem… gadżetów. Uprzęży, noży itd.
z naręczem… gadżetów. Uprzęży, noży itd.
Rose w końcu nie wytrzymała.
- Przestań
już krążyć, w tę i z powrotem i zacznij opowiadać mi, co się działo!
- Och,
spytaj Albusa, Freda… Jamesa… kogokolwiek!
- Pytam
ciebie – stwierdziła Rose spokojnie, więc Arthemis przewróciła oczami i nie
przestając się rozpakowywać, zaczęła opowiadać. Rose siedząc przy biurku i
sortując swoje notatki (w końcu za kilka miesięcy były egzaminy), od czasu do
czasu o coś pytała.
Arthemis zaczęła opowiadać o zadaniu z
olbrzymami, a potem siląc się na spokojny ton i udając, że, to przez brak
skupienia, co chwilę przerywa, kontynuowała. W pewnym też momencie, zrozumiała,
że Rose wcale nie przegląda notatek, tylko, wpatruje się w nią z napięciem na
twarzy.
- Arthemis…
każdy ma jakąś słabość – powiedziała łagodnie.
Arthemis zaciskając palce na brudnym t-shirtcie,
wpatrywała się ponuro w podłogę.
- Rose…
on mógł zginąć, przeze mnie – powiedziała w końcu cicho.
- Daj
spokój! Przecież to nie było aż takie zagrożenie! To tylko turniej! Zwykły
konkurs. Nie zagroziliby wam w taki sposób!
- Nie
było cię tam… - odparła Arthemis, odwracając się.
- Arthemis
ty też mogłaś zginąć przez to, że James nie uważał… Sama przecież powiedziałaś,
że w pierwszym zadaniu był nieostrożny. To taka sama sytuacja! Tylko, że ty nie
masz na to wpływu, a on to robi z własnej głupoty! Witaj wśród normalnych
ludzi!! Mam nadzieję, że nie bolało, jak między nas spadałaś!
Arthemis przez chwilę zdezorientowana wpatrywała
się w nią, a potem parsknęła śmiechem.
- Potrafisz
człowieka sprowadzić na ziemię – odpowiedziała Arthemis. – Więc może, skoro już
na mnie nakrzyczałaś, to teraz mi opowiesz, co się dzieję?
Rose wzruszyła ramionami. Rzuciła się na łóżko i
westchnęła głęboko.
- Cała
ta euforia, chyba zaczyna opadać z moich oczu – wyznała. – Coś jest nie tak...
Wydaje mi się, jakby było coś fałszywego w tym wszystkim… - potrząsnęła głową.
– Sama już
nie wiem. Ale wiesz… nie chodzi o jego… nawet nie jestem pewna, czy mogę to nazwać „uczuciami”.
nie wiem. Ale wiesz… nie chodzi o jego… nawet nie jestem pewna, czy mogę to nazwać „uczuciami”.
Rose uniesioną ręką wyobrażała sobie, że wodzi
palcem po baldachimie. Wpatrywała się w niego, jakby tam mogła znaleźć
odpowiedź.
- On
jest… skomplikowany. Raz wydaje mi się, że jakby nie miał zamiaru odejść ode
mnie na krok, a innym razem zachowuje się, jakby nie mógł się doczekać, kiedy
ode mnie odejdzie... – potrząsnęła głową. – Przesadzam! – roześmiała się trochę
sztucznie. – Jeszcze nie przestawiłam się zupełnie z trybu „NIE ODZYWAJ SIĘ DO
NIEGO!”, na tryb „OCH, WSZYSTKIE MOJE MARZENIA SIĘ SPEŁNIŁY!”.
Arthemis wiedziała swoje. Wahała się, czy
powiedzieć o tym Rose, czy nie, i czy dobrze wszystko rozumie. Poza tym… była
szczęśliwa, prawda? No i nie była głupia, Scorpius długo nie pociągnie, igrając
z nią. Albo sam wysiądzie i nie wytrzyma psychicznie, albo Rose wszystko
odkryje i rozpocznie się trzecia wojna czarodziejów.
Otrząsając się z zamyślenia, postanowiła
rozładować sytuację.
- Cóż
masz jeszcze trzeci tryb, z którego nigdy nie wychodzisz – powiedziała
obojętnie.
Rose uniosła głowę znad poduszki.
- Niby,
jaki?
- „OCH,
ON JEST TAKI CUDOWNY!!” – rzuciła Arthemis, udając wysoki, podniecony głos.
Rose oburzona otworzyła oczy, a chwilę później Arthemis dostała w brzuch poduszką.
Rose oburzona otworzyła oczy, a chwilę później Arthemis dostała w brzuch poduszką.
- Ja
wcale tak nie mówię!! – zapiszczała dokładnie w taki sposób, w jakim przed
chwilą mówiła Arthemis.
Pokój wypełnił śmiech i oburzone krzyki.
Nazajutrz
przy śniadaniu Arthemis i James zaczęli wracać do normalnego trybu bycia.
Zwłaszcza, że mieli zaraz zajęcia. Każde z nich oddaliło się w swoją stronę.
James z Lucasem, a Arthemis z Albusem i Rose.
Al poinformował ją, że przed obiadem pani
Pomfrey ma wybudzić Lily, więc wieczorem mogą ją na chwilę odwiedzić.
- Pani
Pomfrey znowu ją uśpi? – spytała Rose. – Bez niej jest tak dziwnie…
- Cicho.
I smutno. – dodała zamyślona Arthemis i nie zauważyła, że Rose i Albus spojrzeli
na nią z przestrachem. Nie należała do osób, które uzewnętrzniają swoje
uczucia. A już w ogóle słownie.
- W
każdym bądź razie uśpią ją tym razem czymś lekkim. Będzie się mogła normalnie
budzić, jak będzie chciała…
Arthemis siadając w ławce, w klasie obrony przed
czarną magią, odwróciła się do Rose.
- W
ogóle to, co my teraz przerabiamy? – zapytała.
- Jesteś
dzisiaj jakaś rozkojarzona, Arthemis – zauważyła Rose.
- Nie
mogłam zasnąć – odparła Arthemis, wyciągając książki.
- Powinnaś
spać, jak dziecko – zauważył Albus. – Chcesz coś na sen? Może lekkiego na
rozluźnienie?
- Nie,
dzięki – odparła szybko. – Po prostu to nie takie proste przestawić się ze
stanu czuwania – wyjaśniła po raz kolejny szybko. Zbyt szybko. Jakby bardzo
szybko chciała zakończyć temat.
- Ostatnio
zajmujemy się zaklęciami ochronnymi przed zjawiskami niematerialnymi –
wyjaśniła Rose, rozprostowując pergamin i maczając pióro w kałamarzu.
- Och…-
Arthemis westchnęła.
- Czyżby
nie podobał ci się temat zajęć, Arthemis – rzucił wesoło profesor Forsythe,
wchodząc do sali.
- Jak
pana zdaniem zdefiniować zjawiska niematerialne? – odparła po prostu. Kasa
powoli się zapełniała. – Całą magię, wszystkie zaklęcia, którymi się
posługujemy można uznać za zjawiska niematerialne.
- Oczywiście
– zgodził się z nią. – Jednak dobrze znany jest podział na magię materialną i
niematerialną…
- Materialna
może mieć widoczny, fizyczny wpływ –wtrąciła Rose.
- A niematerialnej
niemal nie da się wyczuć – pokiwał głową Forsythe.
- Jednak
jeżeli przykładowo użyjesz zaklęcia odurzającego…
- Z
siódmego poziomu – zauważył niemal kąśliwie Forsythe.
- …
osoba może nie poczuć magii fizycznie, ale będzie miała ona fizyczny skutek –
upierała się Arthemis.
- A
oklumencja? Liglimencja?- rzucił Forsythe, patrząc na nią intensywnie, jakby
pragnąc wywołać określony skutek.
Arthemis domyśliła się, o co mu chodzi. Jej
czytanie w myślach, rozpoznawanie uczuć, widzenie aur. To wszystko można było
zakwalifikować do tej grupy.
- Ale
przecież zjawiska niematerialne to nie tylko magia – zauważył Albus. - Duchy,
cienie, upiory, zjawy. Są widoczne, ale niematerialne…
- I
właśnie tym się będziemy zajmować przez najbliższe miesiące – zwrócił się
Forsythe do całej klasy. Zjawiska niematerialne mają wiele postaci i wiele
rodzajów, więc poświęcimy obronie przed nimi, ale i wykorzystywaniu niektórych
z nich sporo czasu. Otwórzcie książki na stronie 444.
Arthemis wczytała się w lekturę, analizując
każde zdanie. I wcale nie podobały jej się niektóre kwestie. Były zbyt znajome…
Z ulgą więc wyszła z Sali godzinę później, jednak wcale nie porzuciła tego
tematu intensywnie o nim rozmyślając, przez następne lekcje, a także w czasie
przerwy w bibliotece, gdzie dorwała się do specjalistycznych książek z zakresu
magii niematerialnej, na razie korzystając z działu ogólnodostępnego.
Tak się zagapiła, że gdy Rose po nią przyszła
było już długo po szóstej.
- Albus
mówi, że jak chcesz pogadać z Lily to masz piętnaście minut zanim pani Pomfrey
ją znowu uśpi. My wszyscy już u niej byliśmy…
Arthemis zerwała się na równe nogi.
- O
kurcze zupełnie zapomniałam!! Już do niej biegnę… Jak się czuję? – zapytała
pakując książki do torby.
- Całkiem
nieźle. Jest bardzo słaba. No, ale jaki ma być człowiek, który nie jadł od
dwóch tygodni…
Arthemis pobiegła po schodach w górę i miała
dziwne wrażenie, że ktoś ją śledzi. Było to niemożliwe, więc otrząsnęła się i
weszła do skrzydła szpitalnego.
Lily była przeraźliwie blada, przez co jej
włosy, rozrzucone na jeszcze bielszej poduszce, wydawały się być ogniście
czerwone. Uśmiechnęła się do niej lekko.
- Arthemis!
- Myślałaś,
że nie przyjdę? – zapytała Arthemis, siadając na brzegu łóżka.
- Słyszałam,
że dostaliście nowe zadanie. Och, jak chciałabym pojechać! To takie
niesprawiedliwe, że właśnie teraz leżę w szpitalu!
- Jeszcze
będziesz miała okazje – uspokoiła ją Arthemis.
- Opowiedz
mi, co mieliście do zrobienia – poprosiła cicho.
- A
inni ci jeszcze nie opowiedzieli?
- Pani
Pomfrey ich wygoniła. Twierdziła, że za dużo ludzi mnie zmęczy. Co za bzdura.
Męczy mnie, gdy jestem sama. Od razu chce mi się spać. Może ciebie nie wyrzuci…
- dodała z nadzieją.
Arthemis zaczęła cicho opowiadać, co się działo,
nie pomijając niczego, bo wiedziała, że Lily należał się cały obraz całości,
tak jak pozostałym. A skoro nie była z porcelany, mogła usłyszeć wszystko, jak
każdy inny członek ich paczki.
W końcu jednak pani Pomfrey kazała jej się
zbierać, więc Arthemis doszła raptem do połowy opowieści. Jednak Lily z
podniecenia wróciły kolory.
- Wyglądasz
już trochę lepiej – zaśmiała się Arthemis, kładąc rękę na jej dłoni.
- I
czuję się lepiej – przyznała Lily. – Ale wydaje mi się, że Lucas jest jakiś
taki… osowiały. Nie wydaje ci się, że jest chory?
- Martwi
się o ciebie – odpowiedziała po prostu Arthemis.
- Przecież
do następnego meczu, jeszcze dużo czasu. Zdążę wyzdrowieć – powiedziała Lily
zaskoczona.
Arthemis wstając, spojrzała na nią z niewyraźną
miną.
- Lily…
myślisz, że Lucasa naprawdę obchodzi fakt, że jesteś szukającą w momencie, gdy
leżysz w śpiączce? – rzuciła z niedowierzaniem. – On siedział tutaj częściej
niż którekolwiek z nas. I to nie dlatego, że jesteś członkiem drużyny
quidditcha…
Patrząc w wielkie, zdezorientowane oczy Lily, z
podkrążonymi ciemnymi sińcami, Arthemis zdała sobie sprawę, że chyba trochę
przesadziła, a raczej wybrała zły moment, żeby coś takiego powiedzieć.
- Ale…
to on zawsze powtarza, że nic nie może się stać, jego szukającej – otrzeźwiała
nagle Lily.
Arthemis po namyśle zgodziła się z nią. Lucas
sam sprowadzał swoje zainteresowanie nią do szukające. Jedynym wyjątkiem była
tamta rozmowa w Pokoju Wspólnym.
Nic dziwnego, że Lily myślała, co myślała.
- W
każdym bądź razie, zjedz i prześpij się teraz. Dzięki temu szybciej
wyzdrowiejesz…
Skierowała się do wyjścia, ale Lily ją
zatrzymała.
- Arthemis…
co się stało z Flintem? Nikt nie chce mi powiedzieć, ale ja wiem, że to on. Ale
ty mi powiesz, prawda?
Arthemis spojrzała na nią przez ramię.
- Można
cię chronić do pewnego stopnia. Ale nie da się wiecznie cię pod kloszem. Jesteś
jedną z nas. Oczywiście, że ci powiem… jak tylko wyzdrowiejesz – obiecała.
Lily spojrzała na nią z taką wdzięcznością i
przywiązaniem, że Arthemis mało się nie zarumieniła. Chciałaby być, chociaż w
połowie tak otwarta, tak cudownie szczera jak ona.
Pomachała jej i skierowała się do Wielkiej Sali.
Wszyscy
usiedli razem do kolacji, bardzo ożywieni. Głównym w sumie tematem rozmów były
ferie świąteczne, które zbliżały się wielkimi krokami. Siedziała z nimi
Valentine, która razem z Fredem wymyślała motyw przewodni jego przyjęcia
pożegnalnego. Owszem. Fred urządzał przyjęcie pożegnalne.
Arthemis wolała nie znać szczegółów.
Zostało im w sumie półtora tygodnia do wyjazdu
na ferie. James uśmiechnął się do niej. Walentynki w tym roku prawdopodobnie będą
obchodzić osobno. Nie przeszkadzało im to. Żadne z nich nie specjalnie
pozytywnie kojarzyło tę datę. Mieli własne daty, który były dla nich świętem
zakochanych.
Arthemis poruszyła mięśniami karku. Miała dziwne
wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Jednocześnie nie wyczuwała zagrożenia, dlatego
to ignorowała. Po prostu jakiś zawzięty palant się gapił. Dobrze by było dla
niego, żeby James się o tym nie dowiedział.
Arthemis zachichotała w duchu, przypominając
sobie, jak zareagował na jej krótką pogawędkę z Amerykanami.
Wyszli z Wielkiej Sali niemal ostatni. Chyba
tylko Wielki Bert – chłopak z Hufflepuffu, który zajmował dwa siedzenia, był
niezwykle sympatyczny i wszyscy go lubili, został dłużej.
James, Arthemis i Albus zamykali pochód. Na
przedzie szli Gillian z Maxem i Justinem, dalej Luke, Fred, Valentine i Rose.
Arthemis śmiała się z czegoś, co powiedział
Albus swoim mentorskim tonem, popierana przez kpiącą minę Jamesa.
- Arthemis?
Arthemis akurat wsunęła rękę w dłoń Jamesa,
odwracając się z ripostą do Albusa.
- Arthemis
North?
Albus się zatrzymał. Arthemis i James odwrócili
się do niego zdziwieni.
- Zapomniałeś
czegoś? – zapytał go James.
- Ktoś
cię woła – powiedział do Arthemis.
Arthemis zamrugała zdziwiona i rozejrzała się. W
końcu spojrzała na półpiętro, gdzie stał jakiś chudy wysoki ciemnowłosy
chłopak.
- Arthemis.
Prawda? – powiedział, gdy zeszła kilka stopni w dół.
- Tak.
A kto pyta? – zapytała podejrzliwie, a jej ręką wyczuła schowaną w rękawie
różdżkę. Zeszła jeszcze trochę niżej. Na razie nie wyczuwała napięcia u swoich
towarzyszy. Nawet u Jamesa. Jednak ona sama, czuła ostrzeżenie w całym ciele.
- To
naprawdę ty! – powiedział, a na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech,
połączony z głębokim niedowierzaniem. – Naprawdę nie wierzyłem, że jeszcze
kiedyś cię spotkam…
Arthemis stanęła naprzeciwko niego, przyglądając
mu się uważnie. Dostrzegła kątem oka, że James, zszedł kilka kroków w dół, a
Albus patrzy na nich z góry. Reszta znikła.
Chłopak mógł być z rok starszy od niej. Ubrany
był w szaty Ravenclawu. Miał gęste brązowe włosy i niebieskie oczy. Nie był tak
wysoki jak James, ale do niskich nie należał.
Arthemis go nie znała.
- Nie
znam cię – oświadczyła spokojnie. – Masz do mnie jakąś sprawę?
James już się z nią zrównał. Pozostał jednak
kilka kroków za nią.
- Chcę
porozmawiać. Tak długo na to czekałem. Jestem Alan…
- Nie
znam cię – powtórzyła Arthemis. – Słuchaj, nie mam teraz czasu ok.? Może kiedyś
pogadamy.
Chciała się odwrócić.
- Nie
pamiętasz mnie? Ja pamiętam cię tak dobrze! Wyglądałaś wtedy zupełnie inaczej,
ale teraz cię poznaję. To na pewno ty! – zrobił krok w jej kierunku, jednak w
tym samym momencie James zrobił krok w jego kierunku.
~ Spokojnie, James – mruknęła Arthemis
łagodnie w jego umyśle.
- Nigdy
nie znałam żadnego Alana – powiedziała spokojnie.
- Byłaś
dzieckiem! Zalanym krwią! Ten obraz nie opuszczał mnie przez wiele lat!
Arthemis powoli pokręciła z niedowierzaniem
głową.
- To
niemożliwe – powiedziała szybko, a serce podjechało jej do gardła. – Chodźmy
James – dodała, wchodząc na pierwszy stopień.
Usłyszała szybkie kroki i desperackie słowa:
- Ja
też cię najpierw nie poznałem!! Byliśmy dziećmi! Stałaś na schodach i
uśmiechałaś się, a potem nagle… - gdy nie reagowała, wyciągnął rękę – Chcę tylko
porozmawiać! – szarpnął ją za nadgarstek.
Arthemis nie wiedziała jak to możliwe, ale gdy
ich skóra się zetknęła, poczuła elektryczny wstrząs w całym ciele. Jednak to
było nic w porównaniu z tym, co stało się chwilę potem.
Chłopak poleciał na ścianę korytarza, a Arthemis
odrzuciło na schody, a z nosa trysnęła krew.
- Arthemis!!
– krzyknęli jednocześnie James i Albus.
Arthemis miała źrenice wielkości główki od
szpilki, z nosa ciekła jej stróżka czerwonej posoki. Oddychała pośpieszenie,
jakby nie mogła złapać oddechu. Poczuła dotyk dłoni na czole.
- Ma
lekką gorączkę – powiedział Albus.
Mój umysł go zaatakował, pomyślała ze zgrozą.
Bez żadnego powodu. I nie miałam na to wpływu…
- Nie
dotykajcie mnie! – powiedziała szybko i starała się wstać. – Nie dotykajcie!
James pomógł jej wstać, ale się wyrwała, złapała
poręczy i chciała wejść do góry.
- Nie
zbliżajcie się! – powiedziała histerycznie. – Mogę wam zrobić krzywdę!
James stał zdezorientowany, wpatrując się w
rękę, którą odepchnęła, a potem zmrużył oczy i spojrzał na nią.
Dogonił ją, złapał za ramie i warknął:
- Przestań,
pieprzyć!
- James,
ja go zaatakowałam – powiedziała spanikowana. – Umysłem. Rozumiesz?
Twarz w połowie zalana krwią, rozbiegane oczy,
przyśpieszony oddech. Arthemis w ogóle nie kontaktowała.
- Więc
spróbuj to zrobić teraz. No już! –
powiedział ostro.
Gdy wpatrywała się w niego oszołomiona, zacisnął
usta i wziął ją na ręce.
- Odepchnij
mnie jeszcze raz i zrobię ci krzywdę – oświadczył, wchodząc z nią po schodach.
Albus patrzył przez chwilę za nimi, a potem
rozumiejąc się z bratem bez słów. Zszedł na dół schodów i stanął nad
chłopakiem.
Chłopak trzymał się za głowę, jakby miał
gigantyczną migrenę. Jednak oprócz tego, że trochę się poobijał, nie miał
większych zranień.
Ze schodów, na których znikli Arthemis i James,
przeniósł wzrok na górującego nad nim Albusa.
- Trzymaj
się od niej z daleka – rzucił tylko spokojnie.
- Ona…
jest z nim? – zapytał sponiewierany Krukom.
- Gdzieś
ty był przez ostatnie dwa lata? – rzucił. – Bo na pewno nie w Hogwarcie.
Potem odwrócił się i odszedł.
Gdy
wszedł do Pokoju Wspólnego podszedł do niego Lucas.
- Arthemis
jest w naszym dormitorium. Kiepsko wygląda… - dodał zaniepokojony.
- Ale
i tak kłóci się z Jamesem – dodał Max, zza jego ramienia.
Albus poszedł najpierw do swojego dormitorium,
potem do sypialni Jamesa.
James właśnie zmieniał okład na czole Arthemis.
- Nic
mi nie jest – upierała się.
- Siedź
cicho! – ofuknął ją tylko gniewnie.
- Al!
Powiedz mu, że nic mi nie jest!
Arthemis może i mówiła gniewnie, ale nie tak
energicznie jak zwykle. Poza tym była blada jak ściana, miała twarz pokrytą
potem, a krew pozostawiła pod nosem, różowy ślad.
- Powinnaś
iść spać. I wziąć eliksir na ból głowy – dodał, dostrzegając mrużenie oczu.
Najlepszą oznakę, że łeb jej pękał. – Przyniosłem trochę ze sobą.
Arthemis pokręciła głową, James zacisnął zęby.
- Weźmiesz
go! – zażądał.
- Nie…
- powiedziała spokojnie.
- Arthemis,
ostrzegam cię, że…
- Nie
rozumiecie, że jestem przez to mniej odporna na ten ból. Kiedyś mogłam znieść o
wiele większe jego nasilenie niż teraz. Mój organizm oduczył się sam go
zwalczać! To bardziej niebezpieczne niż to, że trochę poboli mnie głowa! –
oznajmiła stanowczo. Chciała się podnieść z łóżka. – Muszę z nim porozmawiać…
- Po
moim trupie – oświadczył spokojnie James. – Najdalej gdzie cię puszczę to do twojej
własnej sypialni. Musisz się położyć.
- Może
masz rację – skapitulowała nieoczekiwanie. – Dzisiaj byłoby to zbyt
niebezpieczne… Mogłabym mu zrobić poważną krzywdę…
- Co
on cię obchodzi? – zapytał zirytowany James.
- Nie
wiem. Ale jest w nim… coś znajomego – szepnęła do siebie, wpatrzona w ścianę. Wstała powoli. – Pójdę do siebie –
powiedziała nadal zamyślona. – Nie martw się – dodała łagodnie i uśmiechnęła
się lekko do Jamesa. Przeszła bardzo powoli obok niego.
- Masz
gorączkę – przypomniał James zaniepokojony jej zachowaniem.
- Zrobię
kompres – obiecała, znikając za drzwiami.
Wpatrywał się w nie, czując jak narasta w nim
zbyt wiele uczuć. W końcu zirytowany odwrócił się do Albusa.
- Kim
do cholery jest ten koleś?!
Albus wzruszył ramionami.
- Wygląda
na to, że sama Arthemis tego nie wie.
Ten fakt wcale nie uspokoił Jamesa.
Arthemis
przekręciła się na plecy i na w pół świadomie podciągnęła koszulkę nad pępek.
Miała rozgrzaną skórę, na czole perlił się pot, a w ustach miała niemal piasek.
Dlaczego gorączka nie spadała?
- Arthemis,
przestań o tym myśleć – usłyszała.
Stwierdziła, że głos miał rację. Ona spała, ale
jej umysł nie. Przeszukiwał zamek, jak wtedy gdy szukała sprawcy snów. To
dlatego gorączka nie spadała. Ciągle dorzucała coś nowego do jej ogniska.
Podniosła się z wilgotnej pościeli i spojrzała w
kąt pokoju.
James siedział przy zapalonej naftowej lampie i
przeglądał jakąś książkę.
- Co
ty tu robisz? – zapytała wstając z łóżka.
- Pilnuję
cię. A przy okazji robię te idiotyczne zadania na obronę przed czarną magią –
powiedział niezadowolonym tonem, nie podnosząc głowy znad pergaminu.
- Powinieneś
iść spać – powiedziała cicho.
- Jest
jeszcze wcześnie. Dochodzi pierwsza – rzucił, nie patrząc na nią. – A Rose
powiedziała, że skoro będę robił zadania, równie dobrze, mogę je robić tutaj…
- James…
nic mi nie jest…
Pióro Jamesa zamarło.
- Chodzi
mi o to, że nie musisz… tu siedzieć…
James wolno odłożył pióro.
- Jestem…
zmęczona, ale przecież nie możesz czuć się odpowiedzialny za…
James wstał od krzesła z hukiem. Arthemis niemal
przestraszyła się, że obudził Rose.
- Świetnie!
– powiedział ostro, chwycił pelerynę niewidkę i skierował się do drzwi. Nim do
nich dotarł jego skrzydlate tenisówki uniosły go wyżej. – Dobranoc! – warknął i
zamknął drzwi, chyba w ostatniej chwili powstrzymując się przed trzaśnięciem.
Arthemis była skołowana i patrząc na zamknięte
drzwi poczuła się też winna. Zwlokła się z łóżka i spojrzała na wilgotną od
potu pościel i swoją piżamę. Miała rozgrzaną skórę i kręciło jej się w głowie.
Zdjęła poszewki z pościeli i wymieniła je na
nowe. Potem poszła bardzo powoli do łazienki z naręczem nowych piżam i otulona
szlafrokiem.
Puściła chłodną wodę, od której zrobiła jej się
gęsia skórka. Długo pod nią stała, zastanawiając się, co zrobić. Jak po raz
kolejny przeprosić go za dokładnie to samo, co zawsze. Jak wytłumaczyć mu, że…
Och, Boże już mu to tłumaczyła. On też jej wytłumaczył. Tyle, że on to
zrozumiał, a ona nie.
Cholera! To ona w tym związku była słabym
ogniwem. A bardzo tego nie lubiła.
Ubrała się w piżamy, czując się już lepiej. Na
pewno spadła jej gorączka i ból głowy. To dobrze. Będzie mogła spokojnie
pomyśleć, bez ryzyka.
Chwyciła za klamkę do swojej sypialni, jednocześnie
słysząc poruszenie za nimi. Popchnęła je w tym samym momencie, w którym ktoś je
pociągnął.
Zaskoczona wpatrywała się w Jamesa, który
wypuścił ze świstem powietrze. Potem jego twarz znowu zamieniła się w kamienną
maskę. Gin za jego plecami zamiauczał żałośnie.
- Chciałem
tylko…
- Sprawdzić
– dokończyła za niego łagodnie.
Weszła do sypialni i zamknęła za sobą drzwi.
- Byłam
się wykąpać. Gorączka już spadła. Głowa mnie nie boli – oznajmiła cicho,
odwracając się do niego.
- Dobrze
– powiedział sztywno. – Wspaniale. Już idę…
Zrobił krok w stronę drzwi, a ona celowo się z
nim zderzyła. Objęła go w pasie.
- Zostań
– poprosiła, przytulając policzek do jego piersi. – Zirytowałam cię, ale jestem
skołowana tym wszystkim… Muszę to przemyśleć…
James się nie odzywał. Odsunął się od niej i
rzucił na jej łóżko. Wpatrywał się na baldachim i miał taki wyraz twarzy, jakby
w ustach mielił brzydkie słowa.
Arthemis podeszła bliżej.
- Myślałem,
że poszłaś do niego! – powiedział w końcu z wyrzutem. Było tym bardziej
wzmocnione, że krzyczał szepcząc.
Arthemis otworzyła usta ze zdziwienia.
- No,
wiesz ty, co?! – rzuciła z wyrzutem. – Pierwszy raz w życiu go widziałam na
oczy!!
- Wyrzuciłaś
mnie stąd…
- Bo
czułam się winna, kretynie! – syknęła.
- … a
gdy wróciłem nie było cię tu! – kontynuował.
Arthemis wściekła wypuściła powietrze, a potem
rzuciła się na James. Złapała go za ramiona i zaczęła potrząsać nim, tak, że
jego głowa uderzała o poduszkę.
- Ty
kretynie!! Ty nadęty, bezmózgi idioto!!
James zamiast cierpieć, zaczął się śmiać. Pewnie
wynikało to z miękkiego podłoża. Palant!
Usłyszeli poruszenie obok. Arthemis tym razem
się tym nie przejęła.
- Arthemis,
co ty robisz? – zapytał zaspany głos. Rose uniosła się na łokciu.
- Mam
zamiar go zabić! – odpowiedziała przez zaciśnięte zęby.
- Oooch…
czyli nic nowego – mruknęła Rose i odwróciła się na drugi bok.
James zaśmiewający się do łez, miał pewne
trudności z koordynacją rąk, bo Arthemis klęcząc nad nim ze wściekłą twarzą, z
zaangażowaniem waliła jego głową o poduszkę. W końcu jednak udało mu się złapać
jej ramiona, popchnąć ją i unieruchomić pod sobą, chociaż kopała i wyrywała
się, zarzekając, że urwie mu głowę.
- Przecież
twierdziłaś, że lubisz, kiedy jestem zazdrosny – powiedział.
- Bo
twoja irracjonalna zazdrość jest zabawna, ale ta prawdziwa wkurza mnie, jak nic
innego! – rzuciła.
James przestał się uśmiechać. Spojrzał jej
głęboko w oczy i westchnął.
- Po
prostu… spojrzałaś na niego tak… - Jak na mnie, dokończył w myślach. Przełknął
ślinę. – Jakbyś go rozpoznała…
Arthemis zmarszczyła brwi.
- Kiedy?
- W
tamtym momencie, gdy cię dotknął – powiedział przez zaciśnięte zęby.
Arthemis zamyślona podniosła się, więc James
nadal ponury, pozwolił jej na to.
- Rozpoznanie…
Miałam jakiś przebłysk… Na chwilę zanim posłałam go na ścianę…
James niemal widział, jak jej myśli krążą po jej
umyśle z prędkością światła.
- Tamten
chłopiec...- powiedziała w końcu z niedowierzaniem. – Ucieszyłam się jak
dziecko na jego widok…
- Zauważyłem
– burknął James, podnosząc się.
Zatrzymała go rękę.
- Nie
rozumiesz – powiedziała powoli. – Dosłownie, - zaakcentowała, - ucieszyłam się
jak dziecko. Bo mój umysł zareagował na wcześniejsze doświadczenie. Przez
sekundę patrzyłam na niego jak ośmiolatka na ośmiolatka. Potem mój umysł
rozpoznał go jako zagrożenie i zaatakował… - dodała szybko, jakby nagle
wszystko zrozumiała.
- Ale
dlaczego? – zapytał zaintrygowany i odrobinę uspokojony James.
- Dostałam
wtedy ataku, gdy go zobaczyłam… To była reakcja obronna. Tak samo jak podczas
snu, gdy goniłam sprawcę… To znaczy, że jeżeli nie będę czuć się zagrożona, nie
będę nikomu zagrażać… - dodała z niespodziewanym westchnieniem ulgi.
James pokręcił głową.
- Przestań
się tym przejmować – powiedział, gładząc ją po plecach. – Zostało nam jeszcze
trochę nocy. Powinniśmy iść spać.
Arthemis uśmiechnęła się do niego i wsunęła się
pod kołdrę.
James zgasił lampę, zaciągnął zasłony łóżka i
położył się obok niej. Po chwili całkowitej ciszy, James z jękiem zgiął się w
pół. Zaciśnięta pięść Arthemis walnęła go prosto w rozluźniony żołądek.
Arthemis odwróciła się do niego plecami.
- Jesteś
kretynem – oznajmiła na dobranoc.
James obrażony też się od niej odwrócił,
roztrząsając w duchu, czy zasłużył na to. Gdy stwierdził, że trochę tak,
złośliwie ściągnął z niej kołdrę.
Parsknęła śmiechem.
Po chwili oboje zapadli w sen.
- James?!
James! Wstawaj i idź dobie stąd!
James z trudem uniósł powieki. Z założonymi na
piersiach ramionami stała nad nim Rose.
- Jestem
tolerancyjna, ale bez przesady! Każdy może cię tu zobaczyć! – oznajmiła
oburzona.
James ją zignorował i wyciągnął rękę, a potem
podniósł się zdezorientowany, gdy nie znalazł w łóżku Arthemis.
- Gdzie
jest Arthemis?
- Nie
wiem. Jak wstałam już jej nie było. I ciebie też nie powinno tu być! –
dorzuciła ostro.
James zamyślony, niespodziewanie szybko wstał, a
potem znalazł pelerynę niewidkę i narzucił ją na siebie, zanim Rose zdążyła
krzyknąć jeszcze raz.
Arthemis
weszła do Wielkiej Sali, gdy było w niej zaledwie kilku rannych ptaszków. Przeszła
obok stołów Ślizgonów, Gryfonów i Puchonów, i stanęła w połowie stołu
Ravenclawu.
- Już
wiem, kim jesteś – oznajmiła.
Chłopak zerwał się na równe nogi z oczami
błyszczącymi jak gwiazdy. Potem na jego twarzy pojawił się niepokój.
- Nic
ci nie jest? Wczoraj krwawiłaś. Dokładnie tak jak wtedy…
Arthemis poczuła, jak sztywnieje. Jej wzrok
pociemniał, jednak nadal patrzyła spokojnie.
- Masz
na imię Alan, prawda? – Gdy skinął głową, ciągnęła: - Alanie, nie wiem skąd się
wziąłeś. Co cię nagle do mnie przywiało, nie obchodzi mnie to za bardzo. Nie
znam cię i ostrzegam, że dla własnego dobra, powinieneś trzymać się ode mnie z
daleka…
- Zaczekaj!
Myślałem o tobie przez tyle lat! Nie wiedziałem co się wtedy stało! Rodzice nie
chcieli mi powiedzieć! Myślałem, że umarłaś!
Przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu.
- To
nie mój problem – oznajmiła w końcu, odwróciła się i poszła w kierunku własnego
stołu.
Alan obiegł stół i próbował ją dogonić. Ludzie
zaczęli się na nich oglądać.
Arthemis nie zwracała na niego uwagę.
- Boże,
tak trudno ci ze mną porozmawiać?! – krzyknął, doganiając ją i chwycił za rękę.
Arthemis przezornie wzmocniła blokadę, fala
uderzeniowa odbiła się od jej bariery i nie przeszła na nią.
No, pięknie… czyli odpowiednio wcześnie mogła to
zatrzymać. Ciekawe, czy da się też to kontrolować?
Arthemis patrzyła na Alana spokojnie, niemal obojętnie.
Jej uniesioną rękę przytrzymywała jego dłoń. Arthemis niespodziewanie otoczona
znajomą falą spojrzała w kierunku drzwi do Wielkiej Sali.
James wpatrywał się najpierw w nią, potem w
Alana. Chwilę później w jego ręku znalazła się różdżka.
Arthemis błyskawicznie popchnęła Alana na
ziemię, wyszarpnęła różdżkę i odbiła zaklęcie Jamesa, swoim zaklęciem.
James wskazał na nią różdżką, w jego oczach
błyszczały wściekłe ogniki.
- Z
tobą porozmawiam później!
- Porozmawiasz
ze mną teraz! – poprawiła go.
- Nie
chroń go! – rzucił wściekle, idąc w ich stronę.
- Odbiło
ci!? – Arthemis czuła, że zaraz będzie krzyczeć.
- Mnie
odbiło?! To ty wałęsasz się od rana w poszukiwaniu tego…
- Ty
idioto! Wiedziałam, że tak zareagujesz, dlatego cię nie budziłam!
Gdy James też zaczął krzyczeć, skupiając całą
uwagę na Arthemis, Alan cichaczem podniósł się z podłogi. Pomylił się jednak
mając nadzieję, że James go nie widzi, bo natychmiast znowu posłało go na
ziemię.
- Może
więc wyjaśnisz mi łaskawie, co robisz razem z nim?!
- Chciałam
mu tylko powiedzieć, żeby trzymał się ode mnie z daleka!
- Oooch!
Właśnie widzę jak cię posłuchał!! – krzyknął ironicznie James.
Ludzie w Wielkiej Sali zaczęli na nich patrzeć i
chichotać pod nosem. Chyba już trochę zirytowany Alan, wstał i przypomniał
sobie, że też ma różdżkę.
- Na
Merlina o co wam chodzi!? – krzyknął, stając między nimi.
Oboje zbaranieli. James zmrużył oczy i podniósł
różdżkę. Arthemis również uniosła swoją mówiąc:
- Ani
się waż!
- Odbiło
wam? – rzucił Alan. Zwrócił się do Jamesa. – Jesteś chory, koleś? Chciałem z
nią tylko porozmawiać! Chwilę! Czy to tak dużo? A oboje zachowujecie się tak,
jakbym miał zamiar cię porwać i zamknąć w lochach! – odwrócił się do Arthemis.
Arthemis i James niespodziewanie poczuli się zakłopotani.
Każde z nich zaczęło w myślach szukać wytłumaczenia. Alan w tym czasie otrzepał
szatę i schował różdżkę.
Było jednak już trochę za późno, bo przedarła
się do nich profesor Vector. Cała trójka jednocześnie się skrzywiła.
- Potter!
North! Fairchild? A co, ty, tu z nimi robisz?
- To
tylko taka, mała różnica zdań, pani profesor – wyjaśnił szybko James.
- Jak
dla mnie to może być i minimalna, ale to nie usprawiedliwia zakłócania innym
śniadania. Szczególnie o tak wczesnej porze. Proszę natychmiast się rozejść i
macie szlaban!
Arthemis i James próbowali oponować, natomiast
Alan natychmiast się poddał. Skinął tylko głową.
- A
następnym razem osobiste problemu proszę
rozwiązywać w prywatnym miejscu – dodała zwracając się do Jamesa i Arthemis.
Ponuro skinęli głowami.
Alan ze złością spojrzał najpierw na jedno,
potem na drugie.
- Przebywanie
z wami jest niebezpieczne! – oznajmił. – A ty i tak ze mną porozmawiasz –
zapowiedział, pod adresem Arthemis. – Na szlabanie!
Odwrócił się ostentacyjnie i odszedł.
- Jest
trochę… - zaczęła Arthemis.
- …
napuszony? – dokończył James.
Najpierw skinęła głową, a potem zmrużyła oczy i
spojrzała na niego.
- Powiedz,
czy coś z wczorajsze rozmowy utkwiło ci w mózgu, czy wleciało jednym, a
wyleciało drugim uchem? – zasyczała. Wbiła mu palec w pierś. – Nie odzywam się
do ciebie!
Odmaszerowała w kierunku stołu Puchonów i
usiadła obok zaspanej Valentine, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem.
James zacisnął wargi. Podejrzliwie zerknął na
stół Krukonów, gdzie Alan rozmasowywał ramię, w które uderzył się przy upadku,
z nieszczęśliwą miną.
Może rzeczywiście trochę przesadził…
Lily
odzyskiwała kolory i pani Pomfrey obiecała, że na weekend wypuści ją już do
dormitorium. Rose jednak już teraz dostarczała jej w małych dawkach rzeczy do
nadrobienia w szkole.
Lily śmiała się z niej, ale potulnie przez pół
godziny wypełniała zadania, a potem sprytnie udawała, że jest już znowu śpiąca,
więc pani Pomfrey wyrzucała Rose bez skrupułów, zanim ta zdążyła wytłumaczyć,
że jej kuzynka udaje.
Arthemis tymczasem odkryła schemat znikania Rose
i dziwiła się, że nikt inny go nie widzi. Po raz trzeci od jej powrotu z Indii
Rose w przerwie obiadowej i przed kolacją przepadała jak kamień w wodę.
Oczywiście Arthemis łatwo było ją znaleźć, jednak nie robiła tego, ze względu
na prywatność przyjaciółki.
Po wybudzeniu Lily również Lucas, jakoś pełen
był sprzecznych uczuć. Z jednej strony cieszył się, że Lily wyjdzie ze
szpitala, chyba najbardziej z nich wszystkich, a z drugiej, przestał ją
odwiedzać. Arthemis uważała, że robi to jak najbardziej celowo, żeby ktoś nie
dojrzał czegoś podejrzanego w jego zainteresowaniu zdrowiem siostry
przyjaciela.
Poza tymi drobnymi szczególikami Arthemis cały
dzień spędziła, zastanawiając się, czemu Alan Fairchild tak bardzo chce z nią
rozmawiać i czemu pojawił się na horyzoncie tak nagle.
Fakt, że uparcie nie odzywała się nawet podczas
kolacji, do Jamesa, wcale nie pomagał jej przestać o tym myśleć.
Profesor Vector ze szlabanem nie czekała.
Wieczorem dostali wiadomości przekazane przez jednego z pierwszoklasistów, w
których napisane było, że ich szlaban odbędzie się w wieży astronomicznej jutro
po obiedzie.
Arthemis przyjęła to ze stoickim spokojem. W
końcu zasłużyli…
Gdy kładła się spać, Rose jeszcze nie było w
sypialni. Miała nadzieję, że przyjaciółka, nie da się przyłapać Filchowi, Pani
Norris czy Krentzowi.
Obudziła
się w środku nocy, stwierdzając, że jest jej stanowczo za ciepło. Z początku
przestraszyła się, czy aby znowu nie ma gorączki, jednak uspokoił ją fakt, że
było to raczej mało prawdopodobne.
Potem stwierdziła, że jej łóżku jest dziwnie
ciasne. Chciała ostentacyjnie wyrzuć Gina z łóżka, gdy stwierdziła, że to nie
Gin zalega na drugiej jego połowie.
Arthemis zmrużyła oczy.
Podciągnęła kolana, zgięła ręce, po czym jednocześnie
je wypchnęła, bezlitośnie zwalając osobę obok na twardą, zimną ziemię.
Zdezorientowany James, najpierw zaplątał się w
kotary łóżka, a potem spadł, uderzając głową o podłogę.
Arthemis poczuła głęboką satysfakcję, słysząc
jego zaspany, bolesny jęk.
- Czego
chcesz? – rzuciła.
- Przekonać
cię, żebyś już się nie gniewała – odpowiedział cicho.
- W
środku nocy?
- Przyszedłem
wcześniej, ale już spałaś. Więc stwierdziłem, że też pójdę spać, a rano z tobą
pogadam… - znowu wczołgał się na łóżko.
- I ze
wszystkich łóżek wybrałeś akurat to? – zapytała ironicznie.
- Było
ciepłe – odpowiedział z rozbrajającym uśmiechem.
Arthemis wyjęła spod poduszki różdżkę i wskazała
na niego.
- Idź…
sobie… stąd…. – powiedziała wyraźnie akcentując każde słowo.
- Och,
daj spokój. Obudzę, Rose - odpowiedział,
kładąc się na brzuchu i przykrywając
kołdrą. – Nawet nie zauważysz, że tu jestem – dodał, zapadając w sen, z twarzą
wtuloną w poduszkę.
Arthemis najpierw zirytowana zacisnęła zęby. Potem jednak przyglądała mu się przez chwilę i westchnęła. Schowała różdżkę i ułożyła się twarzą w jego stronę.
Arthemis najpierw zirytowana zacisnęła zęby. Potem jednak przyglądała mu się przez chwilę i westchnęła. Schowała różdżkę i ułożyła się twarzą w jego stronę.
Zamknęła oczy.
Chwilę później je otworzyła, gdy dłoń James,
bardzo subtelnie błądziła po jej nodze w kierunku biodra. Złapała jego rękę i
wbiła w nią paznokcie.
James syknął i zabrał dłoń. Po chwili usłyszała
jego stłumiony śmiech.
Wtuliła twarz w poduszkę, żeby broń cię panie
Boże nie zobaczył jej uśmiechu.
Co za kretyn…
Gdy
rano wstała, po raz kolejny zrzuciła Jamesa z łóżka. Spojrzał na nią jednym
okiem z podłogi, odwrócił się i spał dalej.
- James,
już rano. Idziemy na zajęcia itd.
- Nikt
nie wstaje o tak barbarzyńskiej porze – oświadczył z głębokim przekonaniem,
nawet nie otwierając oczu.
Arthemis stłumiła śmiech, tylko zerknęła na kota
zezem patrzącego na przedstawiciela innego gatunku zajmującego jego miejsce na
podłodze.
Gin spojrzał na Arthemis i zamiauczał
przeciągle. Potem z ogonem sterczącym w górę, wojskowym krokiem podreptał w
stronę Jamesa. Stanął tuż przed jego twarzą i otworzył pyszczek, jakby chciał
zamiauczeć, a zamiast tego rozległ się taki ryk, jakby w pomieszczeniu znalazł
się tygrys. James zerwał się z miejsca w sekundę i z szokiem w oczach spojrzał
na szmaragdowozielonego tygrysa, który sięgał mu do kolan.
Wskazał go palcem.
- To
nie było uczciwe – zarzucił kotu.
Na ich oczach Gin usiadł i zaczął lizać łapę, a
w trakcie tej czynności, zamienił się znowu w kota.
Arthemis stojąc obok niego, starała się nie
roześmiać.
- Idziesz
już? – napomknęła.
- Owszem
– oświadczył wyniośle James. Wziął z łóżka Lily pelerynę niewidkę i ruszył do
drzwi.
W tym samym momencie, gdy je za sobą zamknął,
rozsunęły się kotary łóżka Rose.
- Jego
w końcu ktoś złapie!
Arthemis uniosła brew i spojrzała na nią.
- Módl
się, żeby ciebie nie złapali, jak włóczysz się nocą po zamku. Jakby to wyglądało,
panno Prefekt?
Rose zmrużyła oczy.
- To
nie jest śmieszne…
- Ależ
oczywiście, że nie jest! – rzuciła Arthemis, szczerząc zęby.
Rose pokazała jej język i wstała z łóżka, żeby
nakarmić Gina.
Wieczorem stawili się na
szlabanie w wieży astronomicznej. Alan już tam był.
- Mamy wyczyścić, wszystkie teleskopy. Ten
największy też – wyjaśnił.
Arthemis
stwierdziła, że ten chłopak jest mocno gadatliwy.
- Posłuchaj – zwrócił się do Arthemis. – Mam
traumę. Po tamtym wydarzeniu… rodzice mnie odcięli. Moja matka nie chciała mnie
zabrać do ciebie, mówiąc, że jesteś chora. Byłem przekonany, że w końcu ta
choroba cię zabiła!
- Nie wiem, po co mi to mówisz – burknęła
Arthemis, biorąc się za czyszczenie soczewki pierwszego mikroskopu. – Przecież
ja cię nawet nie znam.
- Ja też ciebie nie znam. Mam jakieś dwa
twoje wyobrażenia. Jedno z dzieciństwa – jakąś zamazaną wizję nieszczęśliwego
dziecka. A drugie to jakaś legendarna szkolna bohaterka, walki z krwawymi
diabłami. Reprezentantka szkoły i naprawdę seksowna i groźna laska! To coś
odlotowego! Że jesteś jedną i tą samą osobą. – Westchnął. – Fakt. Trochę się
zawiodłem, gdy okazało się, że naprawdę jesteście razem. Myślałem, że to tylko
taki… medialny szum…
James posłał
Alanowi mordercze spojrzenie.
- No, ale nic straconego, prawda? W końcu
jak zauważyłaś prawie cię nie znam, a marzenie to nie to samo, co
rzeczywistość…
James
odchrząknął.
- Więc czemu ci tak zależało, żeby ze mną
pogadać? – zapytała Arthemis.
Alan przerwał
czyszczenie i spojrzał na nią poważnie.
- Bo moja matka mnie okłamał i nie rozumiem
czemu to zrobiła…
- Fairchild… Nie pamiętam takiego nazwiska…
- mruknęła do siebie Arthemis. – Ojciec też nigdy go nie wypowiadał…
- Och, to łatwo wyjaśnić – powiedział
beztrosko. – Moja matka wcześniej nazywała się Adams. Demetria Adams. Przed
moim urodzeniem pracowała razem z twoją matką w jakimś szpitalu. Zaprzyjaźniły
się, bo obie pasjonowały się nauką. Dopiero później mama wyszła za mąż,
zmieniła nazwisko i wyjechała na jakiś czas do Australii. Wróciliśmy do Anglii
gdy miałem siedem lat i wtedy właśnie do was przyjechaliśmy, a ty… - w jego
oczach pojawiło się pytanie. – Co się właściwie wtedy stało?
- Zachorowałam – powiedziała po prostu
Arthemis, wymieniając spojrzenie z Jamesem.
- Dlaczego dopiero teraz odezwałeś się do
Arthemis? – zapytał James.
- Bo nie wiedziałem, że to ona! – Alan
zaśmiał się. – Nigdy nie poznałem jej imienia. Wiedziałem tylko, że nazywa się
North, a przecież każdy może się tak nazywać!
- Skąd się dowiedziałeś? – zapytał
podejrzliwie.
- Podczas świąt pokazałem matce wasze
zdjęcia z gazety, żeby powiedzieć, że widuje was w szkole. A ona krzyknęła:
Boże, przecież to Arthemis!! Wtedy właśnie skojarzyłem, że nazywasz się North.
Zarzuciłem matce, że mnie okłamała, a ona potwierdziła, ale powiedziała, że to
nie ważne i nie mam do tego wracać. Powiedziała też, że to cud, że jeszcze
żyjesz i biorąc pod uwagę reakcję chemiczną, która zaszła w twoim organizmie,
jesteś całkiem normalna. Więcej nie chciała mi powiedzieć. Ale jestem z natury
dociekliwy, wiec zastanawiam się, o czym mówiła…
Arthemis
jednak go nie słuchała. Miała dziwne wrażenie, że Demetria Fairchild ma jakiś
klucz do rozwiązania zagadki jej przeszłości. I czemu niemal dziesięć lat temu
ja uśmierciła? Przed czym, chciała chronić Alana?
- Coś się stało? – zagadnął ją Alan.
- Nie… Próbuję sobie tylko przypomnieć twoją
mamę – zmyśliła od razu Arthemis, czując jak mocno bije jej serce.
- Och, nie ma to wielkiego sensu – wyjaśnił
Alan, machając dłonią. – Zmienia kolor włosów, co dwa miesiące... - Spojrzał
poważnie na Arthemis. - Chciałem tylko przekonać się, że żyjesz. To mną
naprawdę wstrząsnęło. Tak samo, jak to, że twój ojciec od razu cię zabrał, a
twoja matka wpadła w taką histerię, że mój ojciec musiał ją uspokajać. Pamiętam
też, że było mi smutno, gdy patrzyłem na nią. W pewnym momencie spojrzała na
moją matkę i powiedziała: ja nie chciałam! I zaczęła płakać. Wtedy właśnie moja
matka mnie stamtąd wyprowadziła. Była zdenerwowana przez wiele dni i
przyglądała mi się uważnie. Zabroniła mi o ciebie pytać i powiedziała, że
umarłaś. Chyba to mnie najbardziej przestraszyło… Dlatego chciałem ci
powiedzieć… nawet po tylu latach, że cieszę się, że żyjesz – powiedział
prostolinijnie Alan.
Arthemis
poczuła sympatię i wdzięczność do tego spokojnego, gadatliwego chłopca, który
mógłby być jej przyjacielem, gdyby wydarzenia potoczyły się inaczej.
- To mi się od czasu do czasu zdarza –
wyjaśniła spokojnie. – Ale bardzo szybko mija. Ostatnio, coraz szybciej… -
Arthemis przelotnie spojrzała na Jamesa.
Alan błysnął uśmiechem
i wrócił do polerowania szkieł.
- To może opowiecie mi o tym, co się działo,
podczas ostatniego zadania dziesięcioboju? Jeszcze nie ma żadnych doniesień! –
dodał oburzony.
James
wyczuwając, że Arthemis potrzebuje dłuższego namysłu, zajął Alana opowieścią.
Alan, jego
matka, sprawca snów, profesor Forsythe, jej matka… kto jeszcze był w to
zamieszany? Arthemis musiała znaleźć ostatni z pamiętników matki. To brakujące
ogniwo, między urodzeniem Arthemis, a skończeniem szkoły. Gdzie matka mogła je
ukryć? Albo kto je miał?
A jeżeli… -
Arthemis zerknęła kątem oka na Alana. – jego matka?
Zawsze warto
spróbować. Musi się z nią skontaktować.
Ale nie przez Alana. Skoro matka już raz chciała go przed nią chronić, mogła to
zrobić po raz drugi. Nie, ten chłopiec o niczym nie mógł się dowiedzieć.
Westchnęła
głęboko i dołączyła do opowieść, nie mogąc się doczekać, aż będzie mogła stąd
wyjść.
Profesor Vector zwolniła ja tuż
przed kolacją. Przeszli na siódme piętro.
Arthemis
wyciągnęła rękę do Alana.
- Dzięki – powiedziała. – Za wszystko… -
dodała kulawo.
- Och, nie ma za co! - Alan się uśmiechnął. – Miło by było, gdyby
żadne z was już mnie nie atakowało – dodał ze śmiechem w kierunku Jamesa. – Ja
naprawdę jestem niegroźny. Najwyżej mogę zagadać na śmierć...
James też
wyciągnął do niego rękę, mówiąc:
- Sorry, za wczoraj…
- Cóż, pewnie gdybyś się tak nie zachowywał
to Arthemis nie mogłaby się odgonić od napalonych facetów, wiec w sumie jest to
zrozumiałe – stwierdził z namysłem, całkiem zwyczajnie Alan.
James przez
chwilę się w niego wpatrywał, jakby zastanawiał się, czy robi sobie z niego
jaja. Gdy stwierdził, że nie, mruknął:
- Całkiem mądry z ciebie gość. Spróbuj to
wytłumaczyć Arthemis…- podsunął.
- James, gdybym tego nie akceptowała, to nie
wiem, czy miałbyś nadal wszystkie kończyny – oznajmiła spokojnie Arthemis.
Alan się
zaśmiał.
- Zabawni jesteście! Bo żartujecie, prawda?
– chciał się upewnić, niespodziewanie poważniejąc.
Arthemis i
James przez dłuższą chwilę się w niego wpatrywali z poważnymi minami.
- Aha… - mruknął Alan. Uciekł spojrzeniem w
bok. – Słuchajcie, ja musze lecieć! – oznajmił nagle. – Jeszcze kiedyś
pogadamy! – zawołał jeszcze, szybko się oddalając.
Dopiero wtedy
parsknęli śmiechem.
- Muszę wysłać listy – powiedziała niemal
natychmiast Arthemis. – Zaraz przyjdę – zapewniła James i odwróciła się w
stronę sowiarni.
Złapał ją za
łokieć.
- Wszystko w porządku?
Przez chwilę
na niego patrzyła. Zamyślona i trochę nieobecna.
- Musze kilka rzeczy sprawdzić – oznajmiła.
– Potem ci wytłumaczę.
James skinął
głową i puścił ją. On też musiał kilka rzeczy przemyśleć.
Arthemis wyjęła z torby pióro,
atrament i pergamin i przedarła go na dwie części.
Najpierwszej z
nich napisała:
Tato!
Mam nadzieję, że nie zdenerwowało cię
zbytnio oglądanie zadania.
Nigdy nie wiadomo, co nam tam wyskoczy.
Turniej jest nieprzewidywalny, ale zawsze jakoś dajemy sobie radę.
Mam pytanie: czy mama przyjaźniła się z
Demetrią Adams? Obecnie Demetrią Fairchild?
Poznałam jej syna, więc jestem ciekawa.
Ściskam!
Arthemis
Zwinęła pergamin,
przywołała do siebie jedną ze szkolnych sów i przytwierdziła pergamin do jej
nogi. Chwilę później sowa wyleciała przez okno, w sowiarni.
Arthemis
spojrzała na drugi kawałek pergaminu. Przyłożyła do niego pióro i zaczęła
pisać.
Szanowana, Pani Fairchild!
Nazywam się Arthemis North.
Jestem pewna, że to nazwisko jest Pani znane, pomimo tego, że nie mogę
powiedzieć tego samego.
Rozmawiałam z Pani synem,
Alanem. Dowiedziałam się kilku intrygujących rzeczy. Z niewiadomych mi powodów
nie pozwoliła Pani Alanowi, kontaktować się ze mną, co więcej w dzieciństwie
nawet mnie Pani uśmierciła. Nie mam tego Pani absolutnie za złe. Domyśliłam
się, że chodziło o utrzymanie w niewiedzy Alana. Zastanawia mnie jednak,
dlaczego tak, Pani na tym zależało.
Alan nie wie, że do Pani
napisałam i nie dowie się, jeżeli przystanie Pani na moją propozycję. Spotkajmy
się w najbliższą sobotę w Hogsmead, przy drodze do Wrzeszczącej Chaty. Jestem
pewna, że znajdę Panią bez problemu.
Przykro mi, że mój list musiał
przybrać taką formę, ale wątpię, żeby spotkała się Pani ze mną dobrowolnie…
Z wyrazami szacunku,
Arthemis North
Arthemis
przeleciała wzrokiem tekst i westchnęła. Jak zwykle po trupach do celu… No, ale
pani Demetria Fairchild również nie była krystalicznie czysta, rozgrzeszyła się
Arthemis i przywołała do siebie sowę Jamesa – Merkuriusza. Był to sporych
rozmiarów puchacz i ciemnobrązowym upierzeniu. Podobnie jak jego właściciel był
bardzo towarzyski, więc od razu wsunął łebek po dłoń Arthemis, żeby go
pogłaskała, a potem odleciał w ciemne niebo.
Arthemis spojrzała na zarysy
miasteczka widoczne na horyzoncie. Jeszcze tylko 4 dni. Miała dziwne
przeczucie, że Demetria przystanie na propozycję…
Arthemis była zaskoczona.
Naprawdę zaskoczona, gdy dostała odpowiedź następnego rana. Merkuriusz, zapukał
do jej okna o czwartej nad ranem. Obudziła się chyba po raz sześćdziesiąty tej
nocy. Zapadała w krótkie, pozbawione snów sny i nie mogła się rozluźnić, nie
mogła znaleźć wygodnej pozycji. Pod kołdrą było jej chłodno, poduszka była źle
ułożona, nogi ją wkurzały. Budziła się co chwilę, więc nawet się nie
zirytowała, gdy sowa przerwała jej sen po raz kolejny.
Gin zerknął na ptaka znudzonym
wzrokiem, przekręcił się do niego tyłem i dalej spał. Arthemis dała
Merkuriuszowi do dziobania batonik zbożowy i odczepiła pergamin od jego nóżki.
Nie było wiele
do czytania. Jedno słowo.
Zgoda.
D.F.
Arthemis nie
poczuła satysfakcji. Za to zastanawiała się, czemu Demetria Fairchild tak
bardzo chce zachować wszystko w tajemnicy przed synem?
Wypuściła sowę
i ponownie położyła się do łóżka.
Zanim jednak minęły dni
oddzielające Arthemis od soboty, zdarzyło się kilka innych istotnych rzeczy.
Przede
wszystkim Lily została wypuszczona ze szpitala. Mogła już spokojnie przebywać
wśród ludzi, chociaż pani Pomfrey zapowiedziała, że na zajęcia może iść dopiero
w poniedziałek. Lily zapewniła ją, że absolutnie się z nią zgadza.
Lucas
oczywiście śmiał się, że zaraz zabierze ją na boisko, ale Arthemis i tak
zauważyła, że wodzi za nią uważnym, troskliwym spojrzeniem.
Inną sprawą
była impreza Freda, która miała się odbyć za zamkniętymi drzwiami, otoczonymi
zaklęciami maskującymi.
Oczywiście
zaproszona była połowa Hogwartu…
To wydarzenie
według Arthemis przyniosło jak na razie więcej kłopotów niż pożytku. Uważała, że
Rose oczywiście uzna to, za sprzeczne z zasadami i będzie się zamartwiać. I
rzeczywiście siedziała zamyślona i milcząca przez wszystkie lekcje.
Rose nie
zauważyła, że Arthemis ją obserwuje. Była pochłonięta myślami. Miała się
spotkać jak zwykle na ćwiczeniach w Sali zaklęć ze Scorpius. Zapewne przez
pierwszą godzinę będzie im towarzyszyć profesor Alexander, ale później zostaną
sami, więc będzie miała okazję go zapytać, czy przyjdzie na imprezę do Freda.
Cztery godziny
później usłyszała natychmiastową i szorstką odpowiedź:
- Nie.
Rose zamrugała
zdziwiona jego twardym tonem.
- Dlaczego?
Spojrzał na
nią jak na totalną idiotkę. Zirytowało ją to i zabolało.
- Nie domyślasz się? – prychnął. Wziął z
biurka szklaną kulkę i zaczął ją przekładać z ręki do ręki.
- Nie, nie domyślam się – odpowiedziała
swoim „urzędowym” tonem. Skoro chce rozmawiać z nią, jak z wrogiem, to proszę
bardzo, ona stanie na wysokości zadanie.
Scorpius
rzucił jej zirytowane, chłodne spojrzenie, jakby wkurzało go, że zaczyna drążyć
temat.
- Nie lubię takich wieśniackich imprez.
Tym razem to
ona prychnęła.
- Może ich nie lubisz, ale to nie jest
główny powód…
- Jezu, naprawdę, chcesz wpakować się w tłum
ograniczonych, rozbrykanych ludzi, gdzie nie można powiedzieć słowa, a tym
bardziej porozmawiać? I po, co? Żeby się uraczyć tym, co tam zgotuje twój
nieodpowiedzialny kuzyn? Czy po prostu nie wypaść w oczach swoich koleżków na
sztywniarę?
Rose zrobiła
krok do tyłu, gdy usłyszała jego agresywne słowa.
- Wiesz, ludzie czasami po prostu się bawią…
- oznajmiła spokojnie, nie rozumiejąc, o co może mu tak naprawdę chodzić.
- Więc się baw – powiedział niemal
jadowicie, przez zaciśnięte zęby, - ale mnie w to nie mieszaj…
Rose zbita z
tropu, przez chwilę nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Po raz pierwszy od
tamtego dnia w bibliotece wprawił ją w zakłopotanie i niepewność. Odwróciła się
więc w stronę drzwi, mówiąc:
- W porządku. Nie będę cię zmuszała, żebyś
przebywał wśród ograniczonych, rozbrykanych ludzi…
Scorpius
ucisnął nasadę nosa, słysząc jej cichy, stłamszony ton. Skarcił się w myślach,
a jednocześnie doskonale przecież wiedział, czemu przyjął postawę obronną.
Opuścił ręce.
- Rose… - zatrzymał ją, gdy była za
drzwiami. – Niby czemu miałbym się tam pojawić? – zapytał niemal łagodnie.
- Dałeś już mi wyraźnie do zrozumienia, że
nie chcesz tam iść – prychnęła cicho, chociaż nie mógł nie słyszeć żalu w jej
głosie.
- Powiedz mi, co na imprezie Gryfona miałby
robić prefekt Slytherinu? Przecież od razu wezmą mnie za wtyczkę – Arthemis od
razu zrozumiałaby, że kłamie. Nawet gdyby oskarżyli go o bycie kablem samego
Voldemorta, Scorpius by się nie przejął. Źle się czuł z tym, że po raz kolejny
wykorzystuje całkowite zaufanie i łatwowierność Rose.
- Przecież znasz Freda – powiedziała
uparcie.
- A powiedz mi kto o tym wie? I niby czemu
Fred miałby mnie zaprosić na imprezę?
- Ja cię zapraszam…
- I to właśnie jest dziwne – uzmysłowił jej.
– Przecież ustaliliśmy, że nikt nie powinien się dowiedzieć, że… się spotykamy
– powiedział delikatnie po chwili namysłu.
To ty ustaliłeś,
gorzka myśl, przemknęła Rose przez głowę.
- Czyli jak zwykle chodzi o moje kuzynostwo…
- Chodzi o podejrzaną sytuację Rose –
odpowiedział natychmiast. – Ślizgon na imprezie Gryfonów to nie jest dobry
pomysł.
Przez chwilę
go obserwowała, aż w końcu pomyślała, że po części ma racje… Westchnęła głęboko
i wzruszyła ramionami.
- Rób jak chcesz Scorpius. Jeżeli zmienisz
zdanie zawsze możesz wpaść – dodała łagodnie, uśmiechnęła się lekko i wyszła.
Scorpius
zgniótł w dłoni szklaną kulę, którą się bawił. Wolałby, że Rose była zła,
wściekła. Wtedy, jakoś atakiem odpowiedziałby na atak. Gdy była taka łagodna,
wyrozumiała i akceptująca, mógł się czuć tylko bardziej winny.
Arthemis spojrzała przez stół w
Pokoju Wspólnym dokładnie w tak samo zmęczone oczy Jamesa. Widocznie on też nie
mógł zasnąć w nocy. Uśmiechnęła się.
- Czyżbyś nadrabiał zaległości? – rzuciła
słodko.
James zmrużył
oczy.
- Nie cierpię cię i tego, że zawsze masz
wszystko na czas – burknął.
- Oj, daj spokój… Może po prostu w siódmej
klasie masz więcej zajęć – zaśmiała się.
James odchylił
się na krześle i przetarł oczy.
- Niech już będzie weekend – mruknął do
siebie.
Arthemis
niespodziewanie zainteresowała się jakimś zdaniem w książce, więc James jak
zwykle nad wyraz podejrzliwy, nachylił się do niej.
- W sobotę jest wyjście do Hogsmead –
powiedział.
Obojętnie
skinęła głowę i syknęła, gdy kopnął ją pod stołem.
- Ej! – zaprotestowała.
- Gdzie poszłaś wczoraj po szlabanie i co
kombinujesz? – rzucił groźnie. – Bo jeżeli się spotkałaś, z tym…
- Na Merlina, James!! – syknęła. – Co cię
ugryzło na punkcie tego chłopaka?!
- No, to powiedz, że to nie miało z nim nic
wspólnego – zażądał.
Arthemis
zacisnęła usta. Cóż… mogłaby skłamać, ale wtedy wściekłby się jeszcze bardziej,
a w jego szowinistycznej, męskiej głowie zrodziłoby się nie wiadomo co.
Jej milczenie,
chyba jednak potwierdziło urojenia Jamesa, bo wstał ze złością i odszedł.
Arthemis patrzyła na jego wyprostowane sztywne plecy i wojskowy krok i
westchnęła, a potem wolno poszła za nim, zatrzymując się tylko na chwilę przy
głośnej kłótni przed kominkiem.
- Lucas, nie jesteś moim ojcem! – warknęła
Lily.
- Twój ojciec powinien się dowiedzieć, że
dwa dni po wyjściu ze szpitala, chcesz spędzić noc na imprezie – odwarknął.
- No i co z tego? Zaatakuje mnie tam godzilla?!
– prychnęła Lily.
- Możesz zasłabnąć i…
- I co? Wśród setki osób, nikt tego nie
zauważy? – przerwała mu drwiąco.
Przez dłuższą
chwilę Luke wpatrywał się w Lily pociemniałymi oczami, które jak Arthemis
dobrze wiedziała, oznaczały gniew. Lily wydawała się trochę zdezorientowana,
gdy też to zauważyła. Lucas odwrócił się, jak niedawno James i pomaszerował w
kierunku wyjścia z Pokoju Wspólnego.
- Co mu jest? – rzuciła Lily, trochę z
poczuciem winy, trochę ze złością. – Nikt tak nie świruje jak on. Nawet Rose –
burknęła do Arthemis.
Bo Rose nie
było z nimi, gdy uświadomili sobie, że Flinta nic nie zmieni. Zawsze będzie
stanowił dla nich zagrożenie. Lucas nie mógł tego znieść – pomyślała Arthemis.
– Poza tym… przy niezależnej postawie Lily musiał czuć się jeszcze gorzej.
Jeżeli ona o siebie nie dbała, to ktoś musiał to robić za nią.
- Daj mu spokój, Lily. Musi odreagować –
powiedziała tylko Arthemis.
- To on powinien dać spokój mnie – odparła
cicho Lily.
Arthemis
wzruszyła ramionami i ruszyła w kierunku dormitorium chłopców. Przy dziurze za
portretem Grubej Damy wpadła na Rose. Przyjaciółka miała niewyraźną zasmuconą
minę.
- Co się stało? – rzuciła Arthemis.
Rose tylko
pokręciła zniechęcona głową.
- Nie wiem, o co mu chodzi. Z jednej strony
to, co mówi ma sens, a z drugiej przecież wiem, że w sumie nie ma to dla niego
żadnego znaczenia…
Arthemis
pomyślała, że Scorpius robi sobie coraz bardziej pod górkę. Na dłuższą metę
nawet zauroczona Rose nie mogła udawać, że to ich całe ukrywanie się ma jakiś
logiczny powód.
Przez chwilę
zastanawiała się, jakby tu odwrócić jej uwagę. W duchu uśmiechnęła się
złośliwie.
Wzruszyła
ramionami.
- To z nim zerwij – rzuciła obojętnie. –
Tego kwiatu jest pół światu!
Rose posłała
jej oburzone spojrzenie.
- Nie zamierzam kończyć… - zawahała się.
- Tej sytuacji – podsunęła usłużnie
przymilnym tonem Arthemis, a potem pod nosem, jednak tak by Rose słyszała,
dodała: - Bo trudno to nazwać związkiem…
- … tego związku! – powiedziała z naciskiem
Rose. – Przez jedną nieistotną różnicę zdań!
Odwróciła się
na pięcie i pomaszerowała do Lily, Arthemis tylko krzyknęła za nią:
- Nie ma za, co! – i pobiegła w kierunku
dormitorium chłopców, zająć się drobnymi nieporozumieniami własnego związku. Otworzyła
drzwi do sypialni Jamesa i sprawdziła, czy nie ma tu któregoś z chłopaków.
James spojrzał
ostro w jej kierunku ze swojego łóżka. Siedział, oparty o poduszki z założonymi
na piersi rękoma i zapewne użalał się nad sobą.
- Czego chcesz? – burknął.
Pokręciła
głową rozbawiona. Jak z dzieckiem…
Wgramoliła się
na jego łóżko, a potem na jego kolana. Usiadła do niego przodem i odgarnęła
sobie włosy za ucho. Położyła mu ręce na ramiona.
- Naucz mnie gwizdać – powiedziała.
James
zbaraniał i spojrzał na nią, jak na niepoczytalną.
- Nie uważasz, że mamy ważniejsze sprawy…?
- Tak, ale w międzyczasie możesz mnie
nauczyć gwizdać – przerwała mu.
James zacisnął
usta w wąską kreskę. Był zły, że Arthemis unika tematu, który go gnębił.
Patrzyła na niego spokojnie, potem nachyliła się łagodnie i musnęła wargami
jego usta.
- Proszę…
James wydął
usta i wypuścił powietrze ze świstem. Kurcze, była rozbrajająca. I nie
wiedział, czy bardziej rozbrajało go wspomnienie tego, że zawsze patrzyła na
niego z radosnym zachwytem, gdy gwizdał, nawet wtedy, gdy jeszcze nawet nie
myślał o związku. (Nigdy nie sądził, że taka prozaiczna czynność może kogoś
zachwycać). Czy to, że teraz wpatrywała się w niego siedząc na wyciągnięcie
ręki. Przebyli naprawdę długo drogę…
- Gdybym umiała gwizdać, nie musiałabym
wysadzać Pokoju Wspólnego w powietrze – rzuciła przekornie.
James
przewrócił oczami. Wziął jej rękę, właściwie ułożył palec wskazujący i kciuk, a
potem otworzył usta i pokazał jej jak zawinąć język.
- Teraz przytrzymaj język palcami i
dmuchnij…
Arthemis
spróbowała, ale nic to nie dało. Spojrzała na niego z powątpieniem.
- To wszystko?
Wzruszył
ramionami.
- Musisz ćwiczyć – oznajmił.
Arthemis
filozoficznie pokiwała głową i ponownie włożyła palce do usta.
James zaśmiał
się, gdy po raz kolejny jej nie wyszło. Posłała mu rozeźlone spojrzenie.
- Więc o co chodziło? – rzucił James,
obserwując jej wysiłki.
- Wysłałam list do ojca i do Demetrii
Fairchild. Spotka się ze mną w sobotę – oznajmiła Arthemis.
- Ojciec?
- Nie. Matka Alana – posłała mu
zaniepokojone spojrzenie.
- A nie chciałaś mi o tym powiedzieć, bo… -
rzucił pytanie zirytowanym głosem.
Arthemis po
kolejnej nieudanej próbie gwizdanie, odparła:
- Bo nie możesz iść ze mną…
James otworzył
szeroko oczy.
- Że, co?
- Przy tobie mi nic nie powie! – broniła
swojego Arthemis.
- I myślisz, że puszczę cię samą?
- A co mi się może stać? Nie zachowuj się
jak Lucas, w stosunku do Lily – ostrzegła go. - Ta kobieta wyraźnie nie chce
mieć kłopotów, a ja jej zadam tylko kilka pytań. Poza tym, chciałabym
zaznaczyć, ze ty też coś kombinujesz, a ja nie wyciągam z ciebie na siłę, co to
takiego! – dodała wojowniczo.
James uciekł
wzrokiem, więc uznała, że trafiła w sedno.
- Widzisz! – upierała się.
- Po prostu jeszcze tego do końca nie
przemyślałem… - burknął.
- I dobrze. Ale ja przynajmniej wiem, że mi
to powiesz, a ty interpretujesz, każdą moją czynność, jako atak na nasz
związek! – prychnęła i zirytowana po raz kolejny raz dmuchnęła w palce z marnym
rezultatem. – Nie wychodzi mi! – poskarżyła się, wytarła palce od jeansy.
James
roześmiał się słysząc jej ton, odgarnął jej z twarzy.
- Odpuść sobie. Będę gwizdał za ciebie…
- Ale to takie seksowne, kiedy ty to robisz
– burknęła, zakładając ręce na piersi.
James
wyszczerzył zęby.
- W moim przypadku jest seksowne… Ty
wyglądasz głupio.
- Ale ja chce gwizdać! – uparła się.
- Nic na to nie poradzę – jesteś
beztalenciem! – roześmiał się.
Oburzona,
popchnęła go, on natomiast przyciągnął ją bliżej do siebie, tak, że ich twarze
dzieliły milimetry. James poczuł uderzenie gorąca.
Nastrój w
sekundę ze swawolnego zmienił się w nasycone erotyzmem i napięciem wyładowania
elektryczne. Przeciągnął ręką po jej udzie, więc przytulając się do niego,
oplotła go nogami w pasie. Przylegali do siebie całkowicie.
- Uwielbiam kiedy to robisz – szepnął James,
prosto w usta Arthemis i przejechał dłońmi
po jej plecach. – Wydaje mi się wtedy, że chcesz być jeszcze bliżej…
Splotła palce
z jego palcami i musnęła wargami jego usta.
- Nie mogłem spać w nocy…
- Ja też – szepnęła. - Pocałuj mnie, James…
Bo nikt nigdy
nie całował jej tak jak James i już nikt nigdy nie będzie.
Kolejny rozdział, kolejna zagadka. Nagłe pojawienie się Alana troche zaskoczyło, zgadzam się z Albusem: gdzie on był przez ostatnie 2 lata?! 😂
OdpowiedzUsuń