Arthemsi miała zamiar znaleźć
sprawcę jeszcze przed weekendem. Był to ostatni weekend maja, a ona miała do
zrobienia kilka rzeczy. Przede wszystkim, za tydzień miał być mecz, a Lucas
mimo wszystko nie miał zamiaru im odpuszczać.
Po drugie
widmo olimpiady powiększało się z każdym dniem. Więc trzeba było się śpieszyć.
Podlewała
właśnie magiczne nasionko, które uratowało Jamesowi życie. Rosło sobie
spokojnie w doniczce, a ona starannie je pielęgnowała. W końcu zawdzięczała mu
najważniejszą rzecz w jej życiu.
- Chyba pierwszy raz, tak cię interesuje
roślina – zauważyła Rose.
Arthemis
uśmiechnęła się. Miała raczej podejście do zwierząt niż do roślin.
- Pierwszy raz mam roślinę, która ocaliła
to, co dla mnie najcenniejsze. Jestem jej coś winna...
- To, co czuję do Scorpiusa jest przerażając
i obezwładniające – szepnęła Rose. – Jest tak silne, że nigdy nie zniknie. Ale
czasami gdy na was patrzęc, to wydaje mi się, że wasze uczucie, jest...
mordercze. Że by was zabiło, gdyby się skończyło... On cię zmienił. Ty
zmieniłaś jego. Gdy w dwa lata dowiedzieliśmy się o tobie prawdy, zawsze ci
współczułam tej samotności, tego, że nigdy nikogo do siebie dopuszczasz. A
potem... on wpadł i... poddałaś się. Tak się cieszę, że się poddałaś. Że jesteś
szczęśliwa...
Arthemis
uśmiechnęła się nostalgicznie i zapatrzyła się na las za oknem.
- Nawet patrzenie na niego boli – pomyślała,
nawet nie zdajac sobie sprawy, że mówi to na głos. – To boli tym, niezwykłym
słodkim bólem serca, jak wtedy gdy patrzysz na zachód słońca i nie możesz
zatrzymać tej chwili. Masz tylko sekundę żeby się nim napawać, bo tylka ta
sekunda się liczy. Bo nigdy więcej to się nie powtórzy. Albo usłyszysz ukochaną
melodię i masz taki nastrój, że chce ci się ryczeć... Uwielbiam ten ból...
Zatyka ci dech w piersiach i musisz dać sobie chwilę, żeby się nim napawać. Śpię
w jego koszulkach, żeby móc zasnąć. Jego zapach musi mnie otaczać, żebym była
spokojna...
- Twój zapach go ukoił wtedy... To dlatego
chciał cie przytulić, prawda?
- Wszystkim...- Arthemis odwróciła się do
Rose. – On jest wszystkim, Rose...
Rose już
otwierała usta, żeby jej odpowiedzieć, kiedy drzwi nagle się otworzyły i wpadła
przez nie zdenerwowana Lily. Włosy miała w nieładzie, jakby je rozczochrała w
pośpiechu, albo w natłoku myśli.
- Nie wytrzymam tego dłużej!! - pisnęła sfrustrowana. Drapieżnie spojrzała
na Arthemis. – Ty też tak masz?! – Arthemis już otworzyła usta, żeby jej odpowiedzieć,
kiedy Lily zmieniła zdanie i machnęła na nią ręką. – Kogo ja pytam!? Toć wy nie
możecie rąk od siebie zdala utrzymać! – Zwróciła się do Rose, żeby zadać to
samo pytanie, ale Rose ją ubiegła i rzuciła spokojnie:
- Może nam najpierw wytłumaczysz, o co
chodzi?
- Jest mi gorąco i cała sztywnieje, a moje
serce chyba ma zamiar połamać mi klatkę piersiową – wyrzuciła z siebie. –
Przechodzi mi dreszcz, aż do palców u stóp i ręce aż mnie swędzą od gęsiej
skórki. A gdy stanę za blisko aż mi się kręci w głowie i mam ochotę tak stać,
jak idiotka i wdychać ten zapach, aż mi w płucach kwiaty wyrosną! – Lily
wyglądała, jakby miała wyskoczyć przez te uczucia z wieży.
Arthemis i
Rose uśmiechnęły się do siebie porozumiewawczo.
- Co się stało? – zapytała łagodnie Arthemis.
- Nic się nie stało! – odparła z rozmachem
Lily. – Właśnie o to chodzi, że nic się nie stało, a ja reaguje jak napalony
królik ciotki Audrey! Przelotnie dotknął mojej szyi! Chyba nawet przez
przypadek, bo odganiał muchę, a ja miałam ochotę rzucić mu się na szyję!
Przecież ja zejdę na zawał i zrobię z siebie idiotkę przed Lucasem! Przecież on
jest tylko miły! Taka małolata jak ja, pewnie by go tylko wkurzyła i
zawstydziła! Ale co ja poradzę na to, że mi kolana miękną, gdy czuję jego
zapach?! On się chyba w tym kąpie!
Arthemis
zachichotała.
- Lily... spokojnie...
- Łatwo powiedzieć! – Lily sfrustrowana
rzuciła się na łóżko. – Ty przynajmniej masz na kim się wyładować, jak najdzie
cię ochota!
- Przestań! – krzyknęła Arthemis, z
policzkami zaczerwienionymi jak buraki.
Rose
chichotała cichutko, nie chcąc, żeby ich zainteresowanie nie przeniosło się na
nią. Jednak nie za bardzo jej się to udało.
- A ty jak sobie z tym radzisz? – zapytała
ożywiona Lily.
- Ja? Cóż... normalnie... unikam go...
- Unikasz? – zrobiła smutną minę. – Ale ja
nie chcę unikać Lucasa. Jest moim przyjacielem i moim kapitanem... Ale przecież
masz razem ze Scorpiusem zajęcia, prawda? Jak wytrzymujesz?
- Nie wytrzymuję – mruknęła Rose, mając
nadzieję, że Lily jej nie usłyszy. Wzruszyła ramionami, jakby trudno to było
wytłumaczyć. – Zazwyczaj doprowadzam do zbliżenia, a potem się odpychamy, albo
kłócimy. A to boli, więc czasem rozsądniej jest zagryźć zęby...
Lily patrzyła
na nią współczująco, a potem westchnęła ciężko i pokiwała smętnie głową.
- Może masz rację... Będę musiała zacisnać
zęby... – spojrzała na Arthemis. – A jak tam sprawa Głosozmieniacza?
- Tasya powiedziała mi tylko, że tamtego
wieczoru kiedy zachorowała, było tam dużo dziewczyn i każda coś ze sobą
przyniosła. Obiecała, że jeszcze popyta... Jutro się z nią rozmówię. A ty coś
wiesz?
Lily
westchnęła i potrząsnęła głową.
- Nie wiem kto to, ale ludzie szepczą po
kątach, że Weasleyowie trują ludzi... Że ten głosozmieniacz jest niebezpieczny
i nie powinno się go tykać...
- To bzdura! – zatrząsła się Rose.
- No wiem – mruknęła Lily. – Ale ludzie
gadają i coraz więcej w to wierzy.
- Musimy to szybko załatwić, bo Fred będzie
musiał wycofać swój pierwszy projekt – powiedziała zaniepokojona Arthemis.
Dziewczyny
pokiwały głowami. Co jednak mogli zrobić? Co im jeszcze pozostało?
Wracając z biblioteki następnego
dnia Rose rozmyślała o tym, co mogą zrobić. Nie miała żadnego pomysłu. Przechodziła
właśnie obok schodów, gdy niedaleko dosłyszała niebezpieczne głosy.
- ... niebezpieczne.
- Oczywiście, że tak. Weasleyom sie już w
głowie poprzewracało! Myślą, że są nietykalni i mogą truć ludzi!
- Ale myślisz, że to jakiś żart?
- Jeżeli tak, to jakiś nie śmieszny! Mówię
wam, powinniśmy ich zaskarżyć... Przecież komuś może się coś stać...
Rose zeszła z
pierwszego stopnia i ruszyła w tamtym kierunku.
- Wiecie, że to był pomysł tego Freda
Weasleya... On też lubił robić takie niewesołe żarty...
Rose zatrzesła
się ze złości w duchu i cicho podchodziła do dziewcząt w korytarzu.
Arthemis ślęczała nad książką.
Miała już niemal trzy czwarte przeczytane, więc wkrótce powinna wiedzieć co się
dzieje. Właśnie chciała przetłumaczyć, jakieś bardzo długie słowo, kiedy do jej
stolika przybiegła Tasya.
- Arthemis – syknęła konspiracyjnie. – Już
wiem! Już wiem kto tam był!
Arthemis
odłożyła książkę.
- Kto?
- Spytałam jedną z koleżanek wprost, czy wie
kto mi podał Głosozmieniacz. Wysłała mnie do innej koleżanki, a ta też nie
wiedziała, ale w końcu moja trzecia współlokatorka powiedziała: Jasne. Skończył ci się napój, więc Matilde,
poprosiła, żebym podała ci następny.
- Matilde? Capshaw? – zapytała Arthemis,
wstając.
- Wiedziałam, że ta szmata ma z tym coś
wspólnego! – Tasya i Matilde, tak, jak Lily i Matilde raczej za sobą nie
przepadały.
- Dzięki, Tasya. Bardzo mi pomogłaś.
Obiecuję ci, że ona dostanie za swoje... – Arthemis nie czekając na odpowiedź
zgarnęła książki i pognała do stolika Albusa. Zostawiła mu je do pilnowanie i
pobiegła do dormitorium Jamesa. James jakoś ostatnio jej unikał, ale nie miała
czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Jeżeli potrzebował trochę dystansu to ok.
Ona mogła się dostosować. Trochę chłodu, sprawia, że sie bardziej docenia
płomień.
Ale nie
zmieniało to faktu, że w każdej chwili był gotów jej pomóc
Gdy Tasya przybiegła Arthemis do,
Rose już wiedziała, kto stoi za plotkami. Nie wiedziała jednak, że może się to
dla niej źle skończyć.
Wyszła zza
załomu korytarza i stanęła na przeciw Matilde, jakiejś młodej Krukonki i
starszej Puchonki.
- Mówię wam, powinni iść za to do
więzienia...
- A masz jakieś dowody?! – zapytała ostro,
mocno wkurzona Rose.
Dwie
dziewczyny się zmieszały, natomiast Matilde wydawała się wręcz uradowana jej
widokiem.
- Tylko oni mogą sprzedawać ten napój, to
chyba oczywiste. I gdyby się nie bali, to już dawno by poprosili, żeby magiczna
policja to zbadała, co nie? – rzuciła przemądrzale Matilde.
- Niczemu nie jesteśmy winni! To nie my
zatruwamy głosozmieniacz! Większość butelek jest całkowicie zdrowa! Tylko
niektóre ktoś podmienił!
- Ach, tak?
- zaćwierkała Matilde i wyjęła z torby jedną z butelek. – No to może nam
to udowodnisz?
Może gdyby to
była tylko Matilde, Rose nigdy nie wzięłaby niczego z jej ręki. Ale dwie
dziewczyny wpatrywały się w nią wyczekująco. Jeżeli teraz się zawaha to
reputacja Magicznych Dowcipów Weasleyów legnie w gruzach. Nie mówiąc już o tym,
że ktoś ich w końcu oskarży.
Wyrwała z rąk
Matilde butelkę, odkorkowała ją, poczekała chwilę aż się wygazuje, żeby nie
narazić się na zmianę głosu i wypiła kilka łyków, wyzywająco patrząc na
dziewczyny.
Wpatrywały się
w nią, jakby z miejsca miała paść trupem na kafelki.
- No i co? – rzuciła ostro. – Zadowolone?
Dziewczyny z
wahaniem pokiwały głowami.
- To może zostawicie nas same z Matilde?
Mamy coś do omówienia...
Dziewczyny
ulotniły się czym prędzej, widząc odznakę na piersi Rose i różdżkę w jej ręku.
Matilde nie wydawała się być tym przejęta. Przez chwilę obserwowała Rose, a
potem zaczęła się oddalać.
- Zaczekaj! – warknęła na nią Rose i zrobiła
krok w jej stronę, ale tylko uśmiechnęła się przez ramię, widząc jak Rose łapie
się za gardło, gdy próbowała złapać głębszy oddech.
- Coś ty zrobiła?! – wychrypiała Rose,
próbując oddychać, ale tlen dochodził do jej płuc, przez maleńką dziurkę, przy
okazji sprawiajac jej nieznośny ból. Wnętrze jej gardła skurczyło się do
rozmiarów szpilki.
- Och, mój przyjaciel na pewno się
zainteresuje tą sytuacją... Zostań tu przez chwilę, a ja go znajdę...
- Oszalałaś? – wyszeptała Rose, ale padła na
kolana, cała sina.
- Bądź grzeczną dziewczynką, a ja pójdę po
Denisa...
Na dźwięk imienia
Flinta serce Rose zabiło mocniej z przerażenia, potrzebując jeszcze więcej
tlenu. Uspokój się, nakazała sobie ostro. Oddychaj, jakbyś chciałą zasnąć.
Byle nie na
wieki.
Arthemis znalazła Jamesa leżącego
na łóżku i czytającego jakąś książkę.
- Znajdź mi Matilde Capshaw! – rzuciła w
biegu.
James podniósł
się na łokciu.
- Po, co? – zapytał, wyciągając Mapę
Huncwotów.
- To ona zamieniała twoje butelki
głosozmieniacza na te złe i to ona rozprowadza to świństwo w Gryffindorze...
Oczy Jamesa
zapłonęły ze złości i chęci odwetu.
- Ona nie jest aż tak cwana... – powiedział
z pewnością.
- Wiem. Ale żeby się dowiedzieć z kim
działa, musimy ją znaleźć.
- Dobra – mruknął James, wyskakując z łóżka.
– Jest na piątym piętrze i ... – zaklął tak, że Arthemis się skrzywiła. -...
właśnie skończyła rozmawiać z Flintem.
Wybiegli z
Pokoju Wspólnego, cały czas kontrolując mapę. Szli tak energicznie przez
korytarz, że ludzie się rozstępowali. W końcu dostrzegła ich też Matilde i od
razu poznała, że ma poważne kłopoty. Popchnęła, jakiegoś rosłego Puchona prosto
na Jamesa i zaczęła uciekać, ale nie pomyślała, że Arthemis też jest szybko,
jak diabli.
Udało jej się
uciekać przez dobre dziesięć minut, po drodze rozwalając pomniki i rzeźby, byle
tylko zatarasować drogę goniącym ją, wściekłym Gryfonom. Prawie mieli ją w
głównym holu, ale przebiegła zbyt blisko profesor Vector, więc nie mogli jej
obezwładnić. Dopieli jednak swego, gdy tylko próbowała wbiec do lochów.
- Incarserus! – krzyknął James, wiążąc jej
nogi.
Zamiast jednak
być przestraszonym ona się zaśmiała.
Spojrzała na
Arthemis.
- No, i co mi zrobicie? Już i tak dość czasu
na mnie zmarnowaliście, podczas gdy wasza kochana kujonka tak bardzo potrzebuje
pomocy...
- Rose – szepnęła Arthemis.
- Flint! – warknął James, w przypływie
gniewu oszołomił małą Gryfonkę i pognał za Arthemis.
Rose czuła słabość w mięśniach, w
których brakowało tlenu. Płuca paliły ją żywym ogniem, a serce pracowało coraz
ciężej i wolniej. Wiedziała, że nie może umrzeć. Ale to wszystko tak bardzo
bolało, że może by wolała. Poczuła, jak jej palce rozkurczają się i wypada z
nich różdżka. Potoczyła się po podłodze i zatrzymała pod czyimś butem.
- Dość żałośnie skończyłaś, nie uważasz? –
zapytał głos, od którego jej serce załkało z przerażenia. Jej włosy. Tylko nie
znowu one. Tym razem nie miała nawet jak się bronić, bo jej ciało również
walczyło o każdy oddech i nie miało siły na nic innego. Zsiniałe, opuchnięte
palce i fioletowe zimne usta.
James i Arthemis gnali przez
zamek jak dwa demony. Prowadziła Arthemis, bo tylko ona wiedziała, gdzie jest
Rose. Gdzieś w połowie drogi, przeszkodził im Malfoy.
- Co się stało? – zarządał odpowiedzi.
- Flint ma Rose! – odparł James.
To
wystarczyło. Dalej biegli już w trójkę.
Rose zastanawiała sie nawet, czy
może sobie pozwolić na to, żeby się bać.
Z każdym
krokiem Flinta jej oczy robiły się coraz większe. Mimowolnie zakwiliła i
próbowała się cofnąć.
- Spokojnie kochanie... zabiorę cię w
miejsce, w którym nikt nam nie przeszkodzi – Flint przykucnął. – Będziemy mogli
sobie spokojnie porozmawiac i wytłumaczyć sobie wzajemne pretensje, a
właściwie... moje pretensje... – wyciągnął rękę, Rose starała cofnąć głowę, ale
nie była w stanie. Jego palce były już o centymetr od jej twarzy, gdy oboje
usłyszeli, ze spokojem wypowiedziane:
- Radziłbym ci jej nie dotykać...
Leżąca na ziemi Rose zauważyła tylko zielony brzeg
czarnej szaty, który przeszedł obok niej, gdy Flint się podniósł. Ale to nie
był Scorpius. To nie był jego głos.
- A ty co tu
robisz Chatham? Nie masz innych zajęć? Nie musisz się zaszyć w bibliotece?
- Może gdybyś
się tak nie skradał, to bym za tobą nie poszedł, ale nawet własnej matce
wydałbyś się podejrzany...
- No, to czego
chcesz?
- Żebyś sobie
stąd poszedł – odparł głos.
- A może ty
sobie stąd pójdziesz? Jakoś się dogadamy... – mruknął Flint.
- Nie sądzę.
Znasz mnie. Lubię od razu skarżyć się nauczycielom. A ta panienka wygląda jakby
miała dużo do powiedzenia, na twój temat. Chcesz, żeby ci złamali różdżkę, na
miesiąc przed zakończeniem szkoły? Twoi bracia jakoś dotrwali, do jej końca,
mimo wszystko... – głos Ślizgona był niewiarygodnie kpiący. Nawet na w pół
przytomna Rose, zdawała sobie z tego sprawę.
- Ty! – Flint
zrobił krok w stronę chłopaka, ale ten zacmokał.
- Dobrze się
zastanów zanim to zrobisz... Możesz odejść stąd spokojnie i spróbować to
zrobić, gdy nie będę patrzył, albo pomaszerować prosto w ręce komisji
dyscyplinarnej Rady Szkoły... Poczekaj... niech sobie przypomnę kto jest
przewodniczącym? Ach, tak... matka tej oto panienki... – Rose niemal wyobraziła
sobie prześmiewczy uśmiech, który chłopak posłał Flintowi. Kto to był?
Próbowała unieść głowę, ale dostrzegła tylko różdżkę w
ręku chłopaka.
- Zapłacisz mi
za to! – warknął Flint, a po chwili rozległy się jego szybkie, oddalające się
kroki.
Rose usłyszała wypuszczane powietrze.
- No, to
całkiem nieźle mi poszło. Zawsze się zastanawiam, czemu robicie wszystko sami,
skoro dyrektor załatwiłby go jednym papierkiem... – chłopak ukląkł przy Rose. –
No, to, co, płomyczku? Zabierzemy cię do skrzydła szpitalnego zanim ci sie
pogorszy, co nie?
Rose z trudem rozchyliła ociężałe powieki i zobaczyła nad
sobą zatroskaną twarz, którą widywała zawsze jedynie z daleka. Próbowała
otworzyć usta.
- Nic nie mówi.
Nie dam cię skrzywdzić.
Christer wsunął pod nią ręce i wziął ją na ramiona.
- W kwesti
drobnego wyjaśnienia. Mówię o tobie „płomyczek”, bo Scorpius zabronił mi używać
twojego imienia, żeby nikt go nie skojarzył, a poza tym, wkurza go, że ja mogę
używać pieszczotliwego słowa ile mi się podoba, a on sobie tego zabrania... –
Rose rzęziła, coraz mocniej, próbując złapać oddech. – Chyba będę musiał się
pośpieszyć...
Przeszedł już dobre pół korytarza, gdy usłyszał kroki i
krzyki.
- Puść ją!
- Tym razem po
tobie Flint!
- Chyba
nadeszła gwardia – rzucił ze śmiechem Christer do Rose.
Scorpius
już wyciągnął różdżkę, żeby zmieść
Flinta z powierzchni ziemi, kiedy chłopak trzymający Rose na rękach nieznacznie
przechylił głowę i Scorpius poznał jego profil.
W ostatniej chwili stanął na przeciw Arthemis i Jamesa,
którzy już zaatakowali Ślizgona. Stworzył tarczę, ale poleciał na ścianę, gdy
uderzyły w nią zaklęcia.
Osunął się po niej, ale wyciągnął rękę.
- Zaczekajcie!
– wychrypiał.
Arthemis zerknęła na Scorpiusa i na chłopaka, który
zdążył się odwrócić i zatrzymała Jamesa.
Scorpius wstał na nogi z trudem, ale od razu pobiegł do
Rose. Chłopak zaczął ją opuszczać na ziemię.
- Co jest? –
zapytał James.
- Daj mu chwilę
– odparła Arthemis.
Scorpius wymienił szybkie spojrzenie z Christerem, a
potem całkowicie skupił się na Rose. Była nieprzytomna, ale oddychała. Dotknął
jej czoła i twarzy, i nie mógł opanować drżenia ręki.
- Trzeba ją
zabrać do skrzydła szpitalnego – powiedział cicho Christer, obserwując
przyjaciela.
Scorpius skinął głową, a potem wziął ją od niego
delikatnie. Wciągnął w płuca powietrze.
- Nie bądź
idiotą, Scorp – mruknął Christer. – Po, co to sobie robisz?
Scorpius nie odpowiedział, tylko odwrócił się w stronę
Arthemis i Jamesa. Zrobienie tych kilku kroków sprawiło mu niemal fizyczny
bólu, szczególnie, że drobne ciało Rose leciało mu przez ręce, a jej długie
włosy, miękko dotykały jego policzka. Miał wrażenie, że oddycha z każdym
momentem lepiej, od chwili gdy wziął ją w ramiona. Równo z nim. Jeden wdech,
jeden wydech. Nie mógł nad tym zapanować. Jego ręce ścislej ją objęły. Stanął
przed Potterem i nie patrząc na niego, powiedział cicho:
- Zaopiekuj się
nią...
Rose rozpaczliwie wzięła powietrze w płuca.
James zacisnął szczęki. Idiota. Skończony idiota. Jak
można współczuć takiemu idiocie? A mimo wszystko James mu współczuł. Może nawet
go trochę lubił... Ale był idiotą, więc nie miało to żadnego znaczenia.
James ząłożył ręce na piersiach.
- Nie –
powiedział.
Scorpius podniósł na niego wściekły wzrok. Pewnie
zacząłby go przeklinać, gdyby nie to, że Arthemis dotknęła ramienia Jamesa i
cicho powiedział:
- Przestań. To
nic nie da – smutno patrzyła na Scorpiusa, a James w myślach dokończył jej
zdanie:
Bo to idiota.
James prychnął i wyciągnął ręce. Przez jedną chwilę
wydawało mu się, że Malfoy jednak mu Rose odda. Że sprawia mu taką trudność, że
nie jest w stanie wykonać tego jednego ruchu.
Scorpius odepchnął od siebie nieprzytomną Rose i
natychmiast się obrócił, chowając trzęsące się dłonie do kieszeni. O Boże...
nie mógł oddychać, tak jak Rose. I sprawiało mu to taki ból... Ruszył w stronę
Christera, nie oglądając się za siebie. Jego zęby niemal pękły, tak mocno je
ściskął.
- Szybko,
zabierzmy ją do szpitala – usłyszał głos Arthemis i chyba tylko Christer, który
szedł od strony okien, powstrzymał go, od wyskoczenia przez nie.
- On jest jakimś kosmitą! Z innej
planety! Co, ja mówię! Z innej galaktyki! – James był tak oburzony, że nawet
Arthemis nie mogła go powstrzymać od maszerowania w tę i spowrotem przed
skrzydłem szpitalnym i wymyślania na
Scorpiusa. – Chciał mi ją oddać! Oddał mi ją! Jest zwykłą babą! Żaden facet by
tak nie postąpił!
Arthemis tylko odchrząknęła.
- Nie mam na
myśli ciebie, kochanie – powiedział szybko i kontynuował swoją tyradę. –
Nawet jego kumpel wie, że to nienormalne. Arthemis, nie wiem, jakim słabeuszem musiałbym
być, żeby dobrowolnie cię oddać. Nigdy! Nikomu! Albo oddałbym cię, jakbyś tego
chciała i od razu popełnił samobójstwo...
- Przestań! – zganiła go Arthemis. Dostawała
dreszczy na samą myśl o tym. – On się boi, James...
- Nie wiem, jak trzeba się bać, żeby oddać
dobrowolnie kogoś, kogo się kocha! – fuknął James.
- Ja też tego nie rozumiem, tak jak Rose.
Próbowałam z nim rozmawiać, tak jak ona. I Lily też. Ale do niego nie dociera.
Został wychowany w przekonaniu, że dzieli was gruby, wysoki mur. Coś takiego
trudno jest przezwyciężyć...
- Jeszcze chyba nikt pożądnie mu głowy nie
zmył – odparł James. – Paniczyk się znalazł! I to w takim momencie! – James
opadł na krzesło obok Arthemis. – Co z nią? – zapytał zmartwionym głosem.
- Pani Pomfrey powiedziała, że to może
potrwać dzień, czy dwa, zanim jej gardło i płuca zaczną normalnie pracować, ale
będzie z nią wszystko dobrze.
James był
wściekły i oburzony, ale zdawał sobie sprawę, że teraz powinni się zająć tym,
co naprawdę istotne. Flintem i Capshaw.
- To nie może tak dłużej trwać, Arthemis –
powiedział cicho. – Tym razem potruli połowę szkoły, żeby tylko dotrzeć do
nas... To jest ciężkie przestępstwo...
- To, co robimy?
- Został miesiąc do końca szkoły. Jeżeli on
trafi do społeczeństwa czarodziejów, niejedni ludzi mogą ponieść krzywdę...
- Chcesz iść do dyrektora?
- Tak. Ale musimy najpierw zebrać dowody,
żeby się nie wywinął. To nie zajmie nam dużo czasu...
- Większość zeznań i tak będzie pochodzić od
nas. Jedno od Colina, jedno od Matilde i od przyjaciela Scorpiusa.
- A jeżeli Flint się wygada o tym, co
zrobiliśmy? – zaniepokoiła się.
- Będzie siedział cicho – powiedział James.
– Wie, że zaprzeczymy. Możemy powiedzieć, że chcieliśmy pogadać, poprosić go,
żeby przestał, a on się na nas rzucił, więc się broniliśmy.
- W sumie to prawda... – westchnęła
Arthemis. – Musimy uprzedzić resztę...
James skinął
głową, objął ją ramieniem i pocałował w skroń. Nigdy by jej nie oddał. Umarłby
z bólu, który sprawiłaby mu już sama decyzja o tym...
Zajęło im to dwa dni, bo musieli
czekać na to, aż Rose będzie mogła swobodnie mówić. Spisała wszystkie zeznania,
bez słowa skargi. Opowiedziała o Matilde i o wszystkich spotkaniach z Flintem.
Wiedziała, że
Arthemis i James zaniosą wszystki papiery do dyrektora i pozostawią mu decyzję,
co z tym zrobić.
Nie wiedziała
jednak, że nie tylko tym zajmował się ostatnimi czasy James. Nie posłuchał
Arthemis i nie zostawił Scorpiusa w spokoju. Napisał mu liścik, że Rose się
pogorszyło i chyba ją zabiorą do świętego Munga. Miał mu przekazać list od niej
na jednej z wież.
Scorpius
zjawił się, a James uśmiechnał się z satysfakcją.
- A jednak ci zależy – rzucił kpiąco.
- Gdzie to masz? – odpowiedział zimno Malfoy.
- Niby co? Rose dzisiaj wieczorem wyjdzie ze
szpitala, a wątpię, że chciałaby napisać do ciebie cokolwiek, po tym, jak
Arthemis opowiedziała jej co się stało po jej utracie przytomności. Napisała za
to, list z podziękowaniem dla Christera Chathama. Możesz mu go przekazać?
Scorpius
patrzył na Jamesa morderczym wzrokiem.
- Odczep się ode mnie... – zażądał ostro.
- Cóż, teraz to raczej cię posłucham...
Dopóki Rose się nie obudziła, nie miałem takiego zamiaru, ale po je ostatnich
słowach, postanowiłem dostosować się do twojego życzenia...
Scorpius
wyglądał, jakby walczył ze sobą. Nie mógł sie zdecydować, czy zapytać Jamesa,
czy nie. W końcu odwrócił się na pięcie.
- Powiedziała, że jej nie chcesz. I będzie
musiała się z tym pogodzić...
- I dobrze! – syknął Malfoy.
- Czyżby? Widzisz, Rose może takie rzeczy
mówić, ale nigdy się z tym nie pogodzi, tak jak ty. Będziecie do siebie ciągnąć
i bez sensu się ranić...
- Czemu w ogóle się w to wtrącasz? Nie
powinieneś być zadowolony, że stoczyłem się na samo dno?! – ryknął w końcu
Scorpius, niemal z pianą na ustach.
James przez
chwilę mu się przypatrywał, równie chłodnym wzrokiem. Nie emocjonował się.
Stwierdził, że nie ma czym, jeżeli ma się do czynienia z idiotą.
- No, proszę – mruknął. – A już myślałem, że
masz bryłę lodu zamiast serca. Zmieniłem zdanie. Masz bryłę lodu zamiast mózgu.
- Odpierdol się! – warknął Malfoy, łapiąc
Jamesa za klapy. Zupełnie stracił nad sobą panowanie. James jednak nie
odpowiedział na zaczepkę. Widział, że Malfoy rwie się do bójki, z której nic
nie wyniknie.
- Zrobiłbym to, ale nie mieści mi się w
głowie, że ją oddałeś...
Malfoy go
puścił i zrobił kilka kroków w tył.
- Nie twoja sprawa...
- Na okrągło to powtarzasz. Na początku
miałem ochotę ci przypieprzyć, więc masz szczęście, że zmieniłem koncepcję –
zacmokał James, a potem jego twarz stała się poważna. – Ona o ciebie walczyła.
Twoi rodzice stali jej na drodze. Chcieli ją powstrzymać, zabronić się do
ciebie zbliżyć. Ale ona o to nie dbała.
Chociażby miałą ich wszystkich powalić, dotarłaby do ciebie. Ryzykowała życie,
żeby cię z tego wyciągnąć... A kiedy cię potrzebowała, kiedy jej życie było
zagrożone, ty bez namysłu... po prostu ją oddałeś... – powiedział cicho.
Scorpius sie
odwrócił i spojrzał przed siebie, na rozciągające się przed nim góry.
- A ty co byś zrobił? Oddzieliłbyś ją od
korzeni? Od rodziny i przyjaciół?
- Walczyłbym – odparł James. – Miałbym
wszystko w nosie. Jej, moją rodzinę. Liczyłoby się tylko to, co jest nasze.
Bylibyśmy rodziną dla siebie, gdyby nasi krewni okazali się idiotami. Według
mnie nie ma nic prostszego. Zasada pierwsza: walcz, żeby z nią być. Zasada
druga: zostań z nią, jeżeli nie poprosi cię, żebyś odszedł. Zasada trzecia:
nawet jeżeli poprosi cię, żebyś odszedł, to upewnij się, że naprawdę chce, żeby
odszedł, a nie, żebyś ją objął. Niezbyt skomplikowane, prawda? Ona chce ciebie,
ty chcesz ją. Więc, po prostu ją weź...
Scorpius
zacisnął dłonie w pięści.
- A zagwarantujesz mi, Potter, że mi ją
oddacie? – zapytał wściekłym głosem.
- Bądź realistą, Malfoy – rzucił James,
zakładając ręce na piersi. – Oczywiście, że ci jej nie oddamy...
- Idź do diabła! – warknął Scorpius i
skierował się do schodów.
- Może ci jej nie oddamy... – dokończył
James, -... ale nikt nie powiedział, że nie przyjmiemy ciebie. Mogę ci obiecać,
że jeżeli ona będzie ciebie chciała, to nikt nie stanie na drodze jej
szczęścia. Na tym polega rodzina...
Tym razem
James skierował się do schodów.
- Ostatecznie... ona i tak już do ciebie
należy. Czy tego chcesz, czy nie... – dodał na odchodnym i zostawił Scorpiusa
Malfoya, rozdartego na dwoje, na środku wschodniej baszty, z sercem tłukącym
się o ścianki klatki piersiowej, jak zrozpaczony ptak.
Arthemis
coraz bardziej zagłębiała się w księgę i miała coraz gorsze przeczucia. Raz w
środku nocy wstała i otworzyła okono, żeby wpuścić świeże majowe powietrze. Wpatrywała
się w płonące tysiącem gwiazd niebo, wodę błyszczącą od księżyca i zarys
masywnych gór. Słyszała nocne życie zwierząt w lesie.
Rozbłyski świateł na wodzie, przypominały jej niezwykłe
światła Zorzy Polarnej. Chciałaby jeszcze raz zobaczyć dzikie piekno Alaski.
Rozgwieżdżone niebo, szum lodowatego strumienia i... cisza.
Arthemis siedząc na parapecie, zerknęła na las.
Już wtedy ją to zaniepokoiło, ale zupełnie o tym
zapomniała. Na Alasce na ich drodze nie stanęły żadne magiczne zwierzęta. A
przecież Alaska była dla nich rajem. Żyły na niej jednorożce i dwurożce, a
takżer trytony w strumieniach i mnóstwo innych stworzeń, których nazw pewnie
nigdy nie pozna.
Ale nie spotkali żadnego z nich. Żadnego.
To było podejrzane. Jeżeli usunęli im z drogi magiczne
zwierzęta, żeby mogli swobodnie dotrzeć do zorzy, to co z nimi zrobili? Cóż.
Był jeden sposób.
Jeżeli gdzieś je więzili, Arthemis miała zamiar je
uwolnić. Więzić jednorożca? Przecież to było niedorzeczne!
Ubrała dresy i adidasy, włożyła letnią kurtkę, spakowała
kilka rzeczy do plecaka i wyszła. Najpierw odwiedziła dormitorium chłopców.
Usiadła na brzegu łóżka Jamesa. Przeciągnęła ręką po jego włosach.
- Obudź się,
śpiący książę...
Otworzył oczy i zamrugał na jej widok. Nie uśmiechnął
się. Nie rzucił jakiejś seksualnej uwagi.
- Co tu robisz?
– zapytał.
Arthemis postanowiła mu później przetrzepać skórę i
wyciągnąć z niego jego problem.
- Idę do
Zakazanego Lasu. Mówię, żebyś się potem nie gniewał, że nie wiedziałeś –
powiedziała, wstała i skierowała do drzwi.
Za sobą słyszała jego gwałtowne zaspane przekleństwa, a
po chwili dźwięk uderzania o podłogę.
- Zaczekaj! –
syknął na nią.
Arthemis jednak wyszła z dormitorium i oparła się o
ścianę przy wejściu na klatkę schodową i czekała. Dosłownie trzy minuty później
zleciał z góry James, pośpiesznie zapinając bluzę.
- A jednak masz
ochotę na moje towarzystwo? Jestem zadziwiona...
- O co ci
chodzi? – zapytał.
Wzruszyła ramionami.
- Idziesz, czy
nie?
- Idę –
burknął. – Ale gdzie i po, co?
- Do Zakazanego
Lasu. Złapać jednorożca...
James stanął jak wryty.
- Że, co?!
- Muszę się
czegoś dowiedzieć. Ale jak nie chcesz, to nikt ci nie każe ze mną przebywać...
A teraz cicho! – nakazała mu, gdy wychodzili z Pokoju Wspólnego.
James szedł za nią z niezadowolonym milczeniem na ustach,
aż do skraju lasu. Gdy tylko się w nim znaleźli, wyrzucił z siebie:
- O co ci
chodzi?!
- Cicho –
odparła i wsłuchała się w otaczający ją las. Może wychwyci coś na kształt
uczuć. Jednorożce powinny emanować jakąś aurą... Po chwili poczuła coś, więc
skierowała się w tę stronę.
- Masz zamiar
się na mnie obrażać, czy wyjaśnisz mi, o co biega?
Arthemis przez chwilę szła przed siebie, wpatrując się w
plamy księżcowego światła. W końcu jednak wykrztusiła:
- Znudziłeś
się? Czy stwierdziłeś, że poznałeś już wszystko, co było to poznania? Czy może
to, że nie jestem przestraszoną, niewinną dziewicą zaczęło ci przeszkadzać?
Jamesa wmurowało w miękkie podłoże.
- O czym ty
bredzisz? – zapytał zszokowany, widząc, że mówi serio.
Arthemis stanęła i zmusiła się, żeby spojrzeć mu w oczy.
- Powiedz, że
mnie nie unikasz, przez ostatnie półtora tygodnia... – rzuciła wyzywająco.
- Oszalałaś?
Cały czas coś razem robimy...
- Pozwól, że
uściślę – przerwała mu Arthemis. – Spójrz mi w oczy i powiedz, że nie unikasz
dotykania mnie. Że nie unikasz mojego dotyku. Że nie unikasz wszystkiego, co ma
chociaż erotyczny podtekst.
James przez długą chwilę patrzył jej prosto w oczy, ale
nic nie powiedział. Nawet słówka.
Arthemis spojrzała w górę i zmarugała szybko, a potem się
odwróciła:
- Tak myślałam
– powiedziała cicho i poszła przed siebie.
James westchnął ciężko i poszedł za nią. To nie było
miejsce, żeby jej to wytłumaczyć... Po pół godzinie milczenia przypomniał sobie
zadanie na Alasce. Wtedy też byli pokłóceni i nie odzywali się do siebie robiąc
coś niebezpiecznego. James wzdrygnął sie na myśl o skutkach takiego zachowania.
Odchrząknął.
- Dlaczego to
robisz?
- Chcę się
dowiedzieć, co się stało ze zwierzętami na Alasce...
- I chodzisz po
to po lesie w Północnej Szkocji?
- Jednorożce
mają pamięć gatunku – wyjaśniła Arthemis. Ich umysły są mentalnie połączone,
więc wiedząc, co się dzieje z istotami ich rodzaju na całym świecie. Jeżeli to,
co się stało na Alasce było złe, będą mogła to odkryć. Tylko muszę się do niego
zbliżyć...
- Do kogo? –
zapytał James.
Arthemis wskazała brodą przed siebie.
Na polanie stał najprawdziwszy jednorożec. Spokojnie
skubał sobie trawę. Wokół niego ziemia była rozświetlona delikatnym blaskiem,
który wydzielał.
- Zostań tu...
One nie lubią mężczyzn – szepnęła Arthemis, zdejmując plecak.
James złapał ją za nadgarstek. Ale puścił ją natychmiast,
gdy przeszedł ją dreszcz.
- Uważaj na
siebie – szepnął.
Ponieważ miała grudkę w gardle, skinęła tylko głową i
weszła na planę. Jednorożec natychmias na nią spojrzał. Arthemis stanęła w
miejscu i nawet nie drgnęła. James był przekonany, że nawiązuję kontakt z
myślami jednorożca. Było to wspaniałe i inteligentne stworzenie. Przez dłuższą
chwilę patrzyło na Arthemis nieufnie, ale w końcu parsknęło i potrząsnęło
śnieżnobiałą grzywą. Powoli dreptał w jej kierunku.
Arthemis wyciągnęła rękę, szeroko uśmiechnięta i
zafascynowana. James wiedział, że kocha zwierzęta. Uwielbiała je i szanowała
ich siłę. Roześmiała się cicho, gdy jednorożec pozwolił jej się dotknąć. James
wsłuchał się w jej śmiech i poczuł, jak na samą myśl o tym dźwięku wilgotnieją
mu usta.
Arthemis przez chwilę pieściła grzywę zwierzęcia, a potem
objęła je za szyję. Jednorożec zarżał cicho.
Spokojnie, malutki – przekazała mu w myślach. – Po prostu
pozwól mi to zobaczyć...
Po chwili zobaczyła cudowne krajobrazy i przestrzenie
Alaski, i znajomy szczyt, który tak źle jej się kojarzył. Zobaczyła dolinę,
przez którą razem z Jamesem szli, a która zapełniona była śnieżnobiałymi,
czarnymi, różowymi, brązowymi, srebrnymi i złotymi jednorożcami i dwurożcami.
Była pewna, że widziała nawet kilka pegazów. Był to piękny obrazek. Gdyby
umiała, to by to narysowała...
Jej dłoń zataczałą kręgi na białej sierści zwierzęcia,
gdy niespokojnie zadreptał w miejscu. Arthemis zacmokała, żeby go uspokoić.
A potem to zobaczyła.
Rzeź. Połamane nogi. Maleństwa próbujące chwiejnie wstać
na pogruchotanych pęcinach. Krew bryzgajaca na białe ciała. Połamane rogi.
Śmiertelne rżenie, brzmiące jak krzyk.
Arthemis zadrżała i mocniej ścisnęła szyję wierzchowca.
Jej ciałem wstrząsnął szloch. Próbowała się uspokoić, ale jednorożec
zaniepokojony, zaczął się wycofywać. Zerwał połączenie i Arthemis była mu
niemal wdzięczna, że tak się stało. Już jej wystarczyło. Opadła na kolana.
- Arthemis? –
zaniepokojony James wypadł zza krzaków.
Jednorożec zarżał gniewnie na jego widok i zaczął się
cofać między drzewa, ale pozostał na skraju polany, jakby się lękał o Arthemis.
Arthemis zakryła twarz dłońmi i płakała. I płakała.
James pogłaskał ją po włosach, ale wiedział, że to nie
wystarczy, więc objął ją mocno. Nie pytał. Nie musiał. Płakała, to wystarczyło,
żeby wiedział, że wydarzyło się coś tragicznego.
- Pozabijali
je, James! – wyłkała spazmatycznie. – Wymordowali je, żeby oczyścić pole.
Wywieźli je do kanionu i tam je zabili! One nigdy nie robią nikomu krzywdy,
unikają ludzi! Czemu to zrobili? Nie wolno im było! Nie wolno... – zakrztusiła
się, łykając łzy.
James miał złamane serce, jak na nią patrzył. Obejmował
ją mocno, kołysząc jak małą dziewczynkę.
- Nie chcę,
żeby tak było... Nie chcę...
James też nie chciał. Gdyby mógł to by to cofnął, albo
temu zapobiegł. Zrobiłby cokolwiek. Nie tylko bolało go serce. Ale był też
wściekły, że ktoś posunął się do takiego bezsensownego okrucieństwa na tych
pięknych, dumnych i niewinnych stworzeniach.
Pogładził ją po włosach.
- Zapłacą za
to, Arthemis. Znam cię i wiem, że zapłacą za to, co zrobili...
Pokiwała głową, a z jej oczu spłynęły nowe łzy.
- Jesteś
zmęczona. Chodźmy już... – pocałował ją w czoło i trzymając za rękę, skierował
się w stronę zamku.
Arthemis szła za nim posłusznie, jeszcze długo zanosząc
się bezgłośnym szlochem. W końcu jednak wzięła kilka głębokich oddechów i
ścisnęła jego rękę.
- Dziękuję –
powiedziała cicho.
- Zawsze do
usług... – odpowiedział.
- Anglestone mi
za to zapłaci... Zapłaci za każde życie, które poświęcił...
- Wiem. Będzie
potępiony na wieki... Popełnił straszną zbrodnię.
- Jak można
zrobić coś takiego? – zapytała, starając się nie rozkleić po raz kolejny. – Jak
można spojrzeć na coś tak pięknego, mądrego i niewinnego i potraktować to jak
świniaka na obiad? – jej głos się załamał.
Więcej już się nie odezwała, bojąc się, że głos znowu ją
zawiedzie. James w milczeniu przeprowadził ją przez zamek, aż do Pokoju
Wspólnego. Powyciągał jej kilka listków z włosów. Spojrzała na niego
błyszczącymi, zaczerwienionymi oczami.
- Dziękuję za
to, że przy mnie byłeś – powiedziała na chwilę się do niego przytulając, ale
zanim James zdążył ją objąć, zaśmiała się nerwowo i odsunęła. – Przepraszam...
Tak był zdziwiony jej przeprosinami, że zanim jej
odpowiedział, już była na schodach do dromitorium. Spojrzał na swoje zwykłe
adidasy i zaklął. Nie miał zamiaru dzisiaj jej zostawiać, a poza tym, za co go
do cholery przepraszała?!
Pobiegł do swojego dormitorium, przebrał się w piżamy,
założył skrzydlate trampki i pobiegł do sypialni dziewczyn.
Gdy wszedł tylko przy łóżku Arthemis paliła się wątła
świeczka, a ona sama siedziała w na łóżku w jego zbyt długiej koszulce i
ocierała oczy z kolejnych łez.
Gdy go zobaczyła, odwróciła wzrok. James się spiął, ale
podszedł do niej.
- Nie pozwolę
ci już dzisiaj płakać... – szepnął.
Podniosła na niego zaszklone oczy.
- Zostaniesz ze
mną? – zapytała cicho.
Zasada druga: zostań z nią jeżeli nie poprosi cię, żebyś
wyszedł. Ależ był idiotą, że odsunął się od niej przez ostatni tydzień.
Uniósł jej podbródek i pocałował wilgotne, słone od łez
usta.
- Oczywiście,
że zostanę...
Arthemis ułożyła się przodem do niego. Leżeli na
przeciwko siebie, ale się nie dotykali.
- Bałem się, że
cię skrzywdziłem – szepnął w końcu James. – Że będziesz się bała mojego
dotyku...
Arthemis się przysunęła.
- Zwariowałeś
James? Gdybym chociaż przez chwilę myślała, że możesz mnie skrzywdzić, nie
przyszłabym... – mruknęła.
James uśmiechnął się czule.
- Przeszłabyś –
odpowiedział domyślnie.
Arthemis westchnęła i przytknęła czoło do jego piersi.
- Gdybym była
melodią, ty byłbyś najważniejszą nutą... – wyszeptała. – To było trudne -
wytrzymać bez ciebie... Nie wiedziałam,
co się dzieje... Po tamtej nocy pragnęłam cię jeszcze bardziej. A ty się odsunąłeś...
- Wzdrygnęłaś
sie, kiedy cię dotknąłem – szepnął z pretensją.
Arthemis uśmeichnęła się nieznacznie.
- Bo dawno mnie
nie dotykałeś... To był przyjemny dreszcz.
- Przepraszam,
że byłem idiotą...
- Wybaczam. Ale
nie mogłam przez ciebie spać, więc musisz mi to wynagrodzić...
- Jak tylko
sobie zażyczysz – szepnął, przygarniajac ją do siebie i ułożył ją do snu, w
jedynym właściwym miejscu. W jego ramionach.
Arthemis następnego dnia rano
dokończyłac czytać stronę księgi i zbiegła na śniadanie, ciesząc się, że
właśnie legalnie omijają ją zajęcia z profesorem Lashlo. Zdążyła dojść na
drugie piętro kiedy przybiegł po nią zdenerwowany profesor Longbottom.
- Szukałem cię, Arthemis. Wiesz, gdzie jest
James?
Zawsze
wiedziała, gdzie jest James...
- W dormitorium u siebie.
- Dobrze. Pobiegnę po niego, a ty idź już do
dyrektora...
- Coś zrobiliśmy? – Wezwanie? Kara? Szlaban?
Dowiedzieli się o wyprawie do lasu?
Neville przez
chwilę patrzył jej w oczy, a potem odpowiedział:
- To się okaże...
To
zdenerwowało Arthemis. Postanowiła szybko się dowiedzieć, o co chodzi.
Wpadła do
gabinetu dyrektora jak burza. Byli tam już Albus, Rose, Lily, Lucas, Scorpius,
Christer i o dziwo Tasya i Colin.
- Co się stało? – zapytała.
- Zaczekamy na drugiego pana Pottera –
odpowiedział chłodno dyrektor.
Arthemis
spojrzała na pozostałych. Rose tylko wzruszyła ramionami, a Lucas pokręcił
głową, na znak, że też nie wie, co się dzieje.
James wszedł
wraz z Nevillem. I nie był zbyt szczęśliwy, że pozbawili go szansy na
śniadanie.
- O co chodzi? – zapytał.
Dyrektor rzucił
na stół stos papierów.
- Czy to, co tu jest napisane, to prawda? –
zagrzmiał.
Arthemsi
wymieniła spojrzenie z Rose. Ta odchrząknęła i powiedziała:
- Tak.
Dyrektor
wstał. Mieli poważne kłopoty.
- Chcecie mi powiedzieć, że od co najmniej
trzech lat po mojej szkole biega socjopata? – zapytał niezwykle spokojnym
głosem.
Rose
przełknęła ślinę, zanim odpowiedziała:
- Tak...
Dyrektor
spojrzał jednak z jakiegoś powodu na Arthemis i Jamesa. Jakby to oni byli
głównymi sprawcami, jego niewiedzy.
- Tak trudno było mi o tym powiedzieć? –
zapytał złowieszczym tonem.
- Radziliśmy sobie... – odpowiedział James.
- Radziliście?! – warknął. – Radziliście?!
Rozwalona czaszka, fizyczne i psychiczne znęcanie się, kilkakrotne zatrucie i
pobicia... To nazywacie radzeniem sobie?! A jakby padło na kogoś innego?! Czy
też byście mówili, że sobie radzicie?!
Zapadła
śmiertelna cisza. Jamesa zalała fala poczucia winy, jakby to wszystko było jego
winą.
~ Nie
waż się – powiedziała mu w myślach.
~ On
ma racje, Arthemis – odpowiedział James.
~ Wiedzieliśmy
co robimy. Godziliśmy się na to. Nie ty za nas decydujesz. I nie Flint.
Dyrektor
spojrzał na Krukona i Christera.
- Czy wasze zeznania są prawdziwe?
- Tak. Rose, znalazła mnie, jak Flint brał
odwet za źle napisaną pracę. Przerwała mu, a on przyrzekł, że się zemści –
potwierdził Colin.
Dyrektor
przeniósł wzrok na Christera.
- Jest dokładnie tak, jak napisałem. Nie
mogę tego udowodnić, ale chciał zrobić Rose krzywdę...
Przez chwilę
patrzył na nich, a potem wskazał drzwi.
- Możecie odejść.
Chłopacy
wyszli. Dyrektor wyszedł zza biurka. Arthemis i James napięli się, jakby mieli
zamiar wyjąć różdżki i się bronić.
- Nie denerwujcie mnie – zapowiedział ostro.
– Stała banda! Stały skład! Może mam tu jeszcze zaprosić pana Weasleya,
żebyście byli w komplecie?! – syknął, chodząc w tę i z powrotem. – Nie mogę
uwierzyć, że tak ryzykowaliście! A jakby to nie
były tylko niegroźne zatrucia? Jakby postanowił któregoś z was naprawdę
otruć!?
Skręciły im
się żołądki na samą myśl o tym.
- Nie jesteśmy niczemu winni. My się tylko
broniliśmy - powiedziała w końcu cicho
Lily.
Dyrektor na
nią spojrzał.
- To nie jest tak, że zdawaliśmy sobie
sprawę, do czego on jest zdolny, dopóki tego nie zrobił! – kontynuowała Lily. –
Jesteśmy w szkole. Jesteśmy jeszcze dziećmi! Nie mamy powodów podejrzewać, że
jakiś inny dzieciak chce nas zabić! Traktowaliśmy to jak normalne szkole
porachunki.
- Tylko, że teraz szkoła się dla niego
kończy, a on z tego nie wyrósł... – dodała cicho Rose. – I wciąga w to
innych...
- Dopóki nie zaatakował mnie, a potem
Rose... nie robił nic dziwnego – opowiadała Lily. – Pojedynkował się z Jamesem,
doprowadzał do konfrontacji z Arthemis... A potem, zdał sobie sprawę, że nie ma
z nimi szans i skupił się na nas...
- Nie ulega się przestępcom – odezwał się
niespodziewanie Scorpius. – To ich tylko bardziej rajcuje...
- Cieszę się, że pan użył tego słowa, panie
Malfoy. „Przestępca”. Tym właśnie jest. I waszym obowiązkiem, było
poinformowanie o tym!
- Czy to jest naprawdę takie istotne? –
zapytała Arthemis cicho. – Powiedzieliśmy, niepowiedzieliśmy... Mówimy teraz. Do
tej pory skupiał się na nas, właśnie dlatego, że byliśmy od niego lepsi i
silniejsi. Jednak wciągnął w to innych ludzi i to już jest niebezpieczne, więc
przyszliśmy do pana i powiedzialiśmy wszystko. Owszem mogło się to źle
skończyć, ale się nie skończyło. A my chcemy to teraz zakończyć raz na zawsze,
więc albo nam pan w tym pomoże, albo nie...
- Macie więcej szczęścia niż rozumu! –
warknął Deveraux, a potem wziął głęboki oddech. – Denis Flint zostanie
postawiony przed sądem. Będziecie poddani testowi prawdomówności. Jeżeli go
skażą, odbiorą mu różdżkę i zamkną w Azkabanie. Jeżeli nie... niech was Bóg
strzeże... Panno Weasley, panno Potter, możecie odejść...
- Ale... – zaczęła Rose.
- Natychmiast!
Dziewczęta
posłusznie wyszły.
Dyrektor
usiadł za biurkiem i wlepił wzrok w pozostałe osoby.
- Jest tu coś, co nie stawia was w zbyt
pozytywnym świetle.
- Bo nie jesteśmy ofiarami? – powiedział
wyzywająco Malfoy.
- Bo byliście w większości – odparł
spokojnie dyrektor. – Bo było was więcej...
- Zaatakował nas. My się tylko broniliśmy...
– powiedziała Arthemis. – Nie rzuciliśmy się na niego... Tylko on na nas.
- Cóż... może to przejść... – westchnął
dyrektor. – Szczególnie jeżeli zaatakował ciebie – wskazał głową Arthemis.
- Zaatakował – przyznała Arthemis. – James
chciał mnie bronić.
- Próbowałem go przytrzymać, kiedy
zaatakował Jamesa – dodał szybko Lucas.
- Obraził moją rodzinę – mruknął Scorpius.
- A mnie puściły nerwy, bo zagroził, że
zrobi to drugi raz Lily – przyznał się Luke.
- Cóż... czyli chcieliście z nim tylko
porozmawiać?
Wszyscy
zgodnie pokiwali głowami.
- A on was zaatakował, obraził i groził?
- Tak
- odparła Arthemis.
- I rozumiem, że to usłyszy od was komisja,
kiedy zbada wasze wspomnienia?
- To prawda – powiedział z naciskiem James.
- Naciągane, ale dostatecznie, żeby wam
uwierzyli. Po waszej stronie jest też to, że tego nie ukrywaliście – westchnął
Deveraux. – Dobrze, że nigdy wcześniej nikogo z was nie przyłapano na bójce i
macie znanych rodziców. Dopilnuje, żeby was w to za bardzo nie mieszali. Przy
odrobinie szczęścia i zbadaniu wspomnień Flinta, wystarczą im wasze zeznania...
Spojrzeli po
sobie z niepokojem.
- Gdzie teraz jest Flint? – zapytała cicho
Arthemis.
- Aurorzy dyskretnie wyprowadzą go zaraz po
zajęciach – powiedział Deveraux, patrząc w okno. – Natomiast panna Capshaw...
cóż... myślę, że jeszcze nie dorosła do posiadania różdżki. Zostanie zawieszona
na dwa lata, z nakazem odbycia kuracji psychologicznej w Klinice Św. Munga...
Wolałbym, żebyście mieli do mnie więcej zaufania... – dodał zamyślony z żalem.
Chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, że powiedział to na głos.
- Panie dyrektorze... – zwróciła się do
niego Arthemis. – Chcieliśmy panu powiedzieć... Ale po tym, co zrobił Rose. Do
czego nas doprowadził... nie mogliśmy wtedy się do tego przyznać...
Dyrektor
pokiwał głową.
- Mam nadzieję, że to się więcej nie
powtórzy... Nigdy. A teraz idźcie już... Ten turniej... gdybyście byli
rozsądni, zrezygnowalibyście z niego...
- To nie kwestia rozsądku – odpowiedział
James. – Ani honoru, czy dumy. To kwestia życia i śmierci. Chciał pan, żebyśmy
okazali panu zaufanie, więc zdradzę, że wczoraj w nocy byliśmy z Arthemis w
Zakazanym Lesie. I dowiedzieliśmy się, że Anglestone popełnił, albo zlecił
popełnienie okropnej zbrodni...
Deveraux, na
początku wyglądał na zagniewanego, ale potem pobladł.
- Jakiej?
James spojrzał
na Arthemis, która się wzdrygnęła, ale podeszła do dyrektora i po chwili
majstrowania różdżką, dała mu fiolkę wypełnioną wspomnieniem.
- Niech pan to zobaczy – powiedziała cicho.
– Ale dopóki nie zakończymy turnieju i tak mamy związane ręce w tej sprawie...
Nie mamy dowodów, że to on...
Deveraux
wpatrywał się w fiolkę, obracając ją w palcach. Zerknał w zasmucone oczy
Arthemis i stojących za nią murem młodych mężczyzn. Kto by powiedział, że
Potter będzie stał ramię w ramię z Malfoyem...
- Możecie odejść – powiedział. – Uważajcie
na siebie... Chociaż i tak ktoś tam w górze musi nad wami czuwać, bo macie cholerne
szczęście.
Reszta wcale nie poszła na
zajęcia, tylko koczowała na dole przy chimerze.
- Co? Co on zrobi? – zapytała natychmiast
mocno zaniepokojona Lily.
- Załatwi to – odparła Arthemis. – Nie ma co
gdybyć. Jeżeli Flint będzie miał proces to i tak nas wezwą.
- A co z wami? – przestraszyła się Rose.
Arthemis
spojrzała przez ramię na stojacych za nią mężczyzn i uśmiechnęła się szeroko.
- A my odegramy rolę swojego życia, głównie
dlatego, że dziewięćdziesiąt procent z naszej wersji to prawda...
- Może w ogóle nie będą nas potrzebować –
powiedział spokojnie Lucas. – Założę się o co chcecie, że jego rodzina to
wszystko wyciszy i nie będzie nas w to mieszać, byle tylko to się za bardzo nie
rozprzestrzeniło...
- Bardzo możliwe – poparł go Malfoy.
- Chodźmy na zajęcia. Bo zaraz dostaniemy
szlaban za jakąś błahostkę – mruknął James.
- Widzimy się na stadionie – rzucił Lucas.
Wszyscy się
rozeszli. Wszyscy oprócz Arthemis i Jamesa.
- To na razie – mruknął James i odwrócił
się, żeby odejść, ale Arthemis staneła mu na drodze.
- Nie bądź kretynem! – powiedziała ostro.
Złapała jego twarz w dłonie niezbyt delikatne. – To nie ty nas w to wplątałeś.
To on się na ciebie uwziął! Co innego mogłeś zrobić?! Nie jesteś mordecą James!
Bo tylko takie było wyjście. Obojętnie ile razy dawałeś mu manto, i tak by
wracał! Dobrze o tym wiesz! Jeżeli będziesz miał chociaż minimalne poczucie
winy skopię ci tyłek i wyślę na terapię! Dokładnie w tej kolejności! –
warknęła, puściła go i ruszyła zezłoszczona korytarzem.
James przez
chwilę wpstrywał się w miejsce, w którym przed chwilą stała.
- A jaką terapię?! – krzyknął za nią,
rozbawiony.
- Przywiążę cię do łóżka i nażrę się
afrodyzjaku!
Szczęka mu
opadła, ale wykazał się refleksem, bo krzyknął:
- Od razu czuję się bardziej winny!
Chyba dopiero
jej śmiech, odbijający się od sufitu, zdjąć ciężar winy z jego żołądka.
Następnego ranka Arthemis
wpatrywała się w uśpioną twarz Jamesa, ani przez chwilę nie zamierzając go
budzić. Przyszedł do niej w nocy, szukając zapewnienia, że nie musi czuć się
winny. Zmyła mu głowę, bo stwierdziła, że to poskutkuje lepiej niż głaskanie go
po niej. Teraz jednak mogła mu się z czułością przyglądać, gdy odpoczywał wolny
od zmartwień.
Wysunęła się z
łóżka i ponownie zaciągnęła kotary wokół niego.
Przeciągnęła
się i zaskoczona spojrzała prosto w oczy Lily. Dziewczyna patrzyła na jej łóżko
z mieszaniną czułości, zazdrości, rozrzewnienia i rozbawienia. Westchnęła
ciężko i unosząc brew, zerknęła na Arthemis.
- Czyżby znowu ci się zwalił na głowę?
- Raczej ja jemu. To działa w dwie strony –
uśmiechnęła się Arthemis.
- Serio? – zapytał niemal smutno, zamyślona.
A potem też się przeciągnęła. – Dzisiaj po zajęciach trening. Za dwa dni mecz.
Nie zapomnijce, bo spełni się wasze życzenie i Lucas wspólnie was pogrzebie...
Lucas... –
pomyślała Arthemis. – Co ty wyprawiasz? Albo z czego nie zdajesz sobie sprawy?
- Będziemy, będziemy – obiecała. – A ty nie
masz na oku jakiegoś przystojniaka?
- Co? – Lily spłoszonym wzrokiem rozglądała
się na boki. – Nie skąd?
- On jest beznadziejny, prawda? – rzuciła
Arthemis, a Lily westchnęła ciężko.
- Jestem dla niego całkowitcie platoniczną
znajomością – wzruszyła ramionami. – Trudno go winić... Praktycznie mnie
wychował... Ale wiesz, wkurza się, jak mnie z kimś widzi, co jest w sumie zabawne.
- Może powinnaś to wykorzystąć? – podsunęła
jej Arthemis. – W końcu, co ci szkodzi? Za miesiąc opuszcza Hogwart...
- Nie poprawia mi to nastroju. Będę za nim
tęskniła jak głupia. I pewnie zrobię z siebie idiotkę na peronie...
Arthemis
poklepała ją przyjacielsko po ramieniu. Lily spojrzała na nią.
- Coś się zmieniło rozumiesz? – wykrztusiła
z siebie. – Ja już go nie tylko lubię... Robi mi się gorąco na sam jego
widok...
Arthemis ją
objęła.
- Gratuluję – szepnęła jej na ucho.
Zdezorientowana
Lily odpowiedziała uściskiem.
- Zakochałaś się... – dodała Arthemis i
zostawiła Lily wrośniętą w podłoże ich sypialni.
Arthemis doszła do wniosku, że
wtrącanie się jest instynktem silniejszym od niej. Po prostu lubiła popychać
sprawy do przodu. W tym wypadku zamierzała popchnąć do przodu zacofany mózg
Lucasa.
W sumie
chodziło o jedno. Znając Lily, w końcu ona weźmie sprawy w swoje ręce, i
zepsuje zapewne wszelkie koncepcje Lucasa. Z jednej strony należało mu się, za
to, że był głąbem, ale z drugiej, czemu Lily ma tracić niesamowite przeżycia, z
powodu własnej nadgorliwości? A za pewne idąc po trupach do celu, jej
przyjaciółka pewnie po prostu rzuciłaby się na Lucasa, w najmniej sprzyjających
okolicznościach. Lucas by ją odepchnął, żeby się nie zdradzić, a ta zraniona,
nigdy więcej by się do niego nie odezwała...
Arthemis
przeanalizowała już w głowie wszystkie tego typu scenariusze, czekając aż James
się obudzi. Siedziała przy biurku czytając książkę, kiedy dosłownie poczuła, że
otworzył oczy. To było, jakby otoczyły ją jego ramiona, jego świadomość.
Po chwili
wynurzył się z łóżku i podszedł do niej.
- Cudowny obrazek – szepnął, całując ją w
policzek.
- Musisz się sprężać, jeżeli nie chcesz się
spóźnić na zajęcia...
James się
przeciągnął, aż strzyknęły mu kości. Po wczorajszym treningu bolały go
wszystkie mięśnie. Od A do Z.
- Wiem, wiem... – ziewnął. – Już idę...
Zabiję Lucasa, jak już się rozbudzę...
Złapał
pelerynę niewidkę i wyszedł z dormitorium.
Lucas,
pomyślała Arthemis. Chyba by wolał śmierć z ręki Jamesa, niż rozmowę z nią, ale
cóż... nie można mieć wszystkiego.
Dorwała go wieczorem, jak się
tego nie spodziewał i wracał po kolacji do Pokoju Wspólnego.
- Musimy pogadać – rzuciła, łapiąc go pod
ramię.
- Powinienem się bać? – zapytał ze śmiechem.
- Chyba tak...
Na jego twarzy
odmalowała się chwilowa panika.
- Ale nic ci nie jest? Wystąpisz w
jutrzejszym meczu.
- Tak, tak – odparła szybko, wciągając
Luke’a do jakiegoś tajnego przejścia.
- No, to o co chodzi? – zapytał uspokojony.
Chwilę później
Arthemis trzepnęła go w ucho.
- Co ty wyprawiasz? – zapytała.
- Że, słucham?!
- Chcesz doprowadzić do tego, że rzuci się w
ramiona pierwszego lepszego i zepsuje sobie wrażenia na resztę życia?
- Ale kto?! – zapytał zirytowany.
- A kogo dotykasz przelotnie, kiedy wydaje
ci się, że nikt tego nie widzi i nie zauważa, łącznie z nią?
Lucas odwrócił
wzrok.
- Luke! – złapała go za ramiona i
potrząsnęła nim. – Naprawdę chcesz zmarnować te ostatnie chwile?! Chcesz tego
potem żałować?! Chcesz, zastanawiać się, później, czy dobrze zrobiłeś?
- Ona musi dorosnać Arthemis! Ona musi
poznać tą całą gamę uczuć. Nie chcę, żeby potem żałowała, że nie spróbowała
życia...
- Rozumiem. I naprawdę podziwiam to
poświęcenie, do którego jesteś zdolny. Ale chcę, żebyś mnie posłuchał. Daj jej
nadzieję, że coś może między wami być...
- Nadzieję? Arthemis, ona nawet nie
rozumiem... AUAA! – krzyknął, gdy po raz kolejny dostał w ucho.
- Rozumie, więcej niż ci się zdaje. Patrzy
na Jamesa i na mnie i nam zazdrości... – przez chwilę się zawahała, ale
katagorycznie zabroniła sobie mówić mu, że Lily jest zakochana. – Co więcej
Lucas... ona cię pragnie... Może to tylko reakcja jej ciała. A może nie...
Lucas
wyglądał, jakby mu powiedziała właśnie, że został ojcem. Był przerażony,
spanikowany i szczęśliwy.
- Daj jej coś od siebie Luke – poradziła mu
cicho. - Coś tylko dla niej. Coś co sprawi, że na skraju jej umysłu zawsze
będzie majaczyła twoja postać. Że każdy inny będzie niewystarczający. Na jedną
chwilę wstrząśnij jej światem...
Zostawiła go
wmurowanego w podłogę. Pogrążonego w nadzieji, radości, odrobinie strachu i
słodkiego bólu serca, które człowiek czuje, gdy wie, że jego drobne marzenie,
spełni się, zostawi go cudownie oszołomionego.
Flint tym razem kategorycznie przesadził, wmieszał w swoja zemstę niewinnych uczniów. Dobrze, że poszli z tym do dyrektora, dostanie za swoje.
OdpowiedzUsuń