sobota, 27 stycznia 2018

Wtrącanie się jest silniejsze ode mnie... (Rok VI, Rozdział 75)

Arthemsi miała zamiar znaleźć sprawcę jeszcze przed weekendem. Był to ostatni weekend maja, a ona miała do zrobienia kilka rzeczy. Przede wszystkim, za tydzień miał być mecz, a Lucas mimo wszystko nie miał zamiaru im odpuszczać.
Po drugie widmo olimpiady powiększało się z każdym dniem. Więc trzeba było się śpieszyć.
Podlewała właśnie magiczne nasionko, które uratowało Jamesowi życie. Rosło sobie spokojnie w doniczce, a ona starannie je pielęgnowała. W końcu zawdzięczała mu najważniejszą rzecz w jej życiu.
-      Chyba pierwszy raz, tak cię interesuje roślina – zauważyła Rose.
Arthemis uśmiechnęła się. Miała raczej podejście do zwierząt niż do roślin.
-      Pierwszy raz mam roślinę, która ocaliła to, co dla mnie najcenniejsze. Jestem jej coś winna...
-      To, co czuję do Scorpiusa jest przerażając i obezwładniające – szepnęła Rose. – Jest tak silne, że nigdy nie zniknie. Ale czasami gdy na was patrzęc, to wydaje mi się, że wasze uczucie, jest... mordercze. Że by was zabiło, gdyby się skończyło... On cię zmienił. Ty zmieniłaś jego. Gdy w dwa lata dowiedzieliśmy się o tobie prawdy, zawsze ci współczułam tej samotności, tego, że nigdy nikogo do siebie dopuszczasz. A potem... on wpadł i... poddałaś się. Tak się cieszę, że się poddałaś. Że jesteś szczęśliwa...
Arthemis uśmiechnęła się nostalgicznie i zapatrzyła się na las za oknem.
-      Nawet patrzenie na niego boli – pomyślała, nawet nie zdajac sobie sprawy, że mówi to na głos. – To boli tym, niezwykłym słodkim bólem serca, jak wtedy gdy patrzysz na zachód słońca i nie możesz zatrzymać tej chwili. Masz tylko sekundę żeby się nim napawać, bo tylka ta sekunda się liczy. Bo nigdy więcej to się nie powtórzy. Albo usłyszysz ukochaną melodię i masz taki nastrój, że chce ci się ryczeć... Uwielbiam ten ból... Zatyka ci dech w piersiach i musisz dać sobie chwilę, żeby się nim napawać. Śpię w jego koszulkach, żeby móc zasnąć. Jego zapach musi mnie otaczać, żebym była spokojna...
-      Twój zapach go ukoił wtedy... To dlatego chciał cie przytulić, prawda?
-      Wszystkim...- Arthemis odwróciła się do Rose. – On jest wszystkim, Rose...
Rose już otwierała usta, żeby jej odpowiedzieć, kiedy drzwi nagle się otworzyły i wpadła przez nie zdenerwowana Lily. Włosy miała w nieładzie, jakby je rozczochrała w pośpiechu, albo w natłoku myśli.
-      Nie wytrzymam tego dłużej!!  - pisnęła sfrustrowana. Drapieżnie spojrzała na Arthemis. – Ty też tak masz?! – Arthemis już otworzyła usta, żeby jej odpowiedzieć, kiedy Lily zmieniła zdanie i machnęła na nią ręką. – Kogo ja pytam!? Toć wy nie możecie rąk od siebie zdala utrzymać! – Zwróciła się do Rose, żeby zadać to samo pytanie, ale Rose ją ubiegła i rzuciła spokojnie:
-      Może nam najpierw wytłumaczysz, o co chodzi?
-      Jest mi gorąco i cała sztywnieje, a moje serce chyba ma zamiar połamać mi klatkę piersiową – wyrzuciła z siebie. – Przechodzi mi dreszcz, aż do palców u stóp i ręce aż mnie swędzą od gęsiej skórki. A gdy stanę za blisko aż mi się kręci w głowie i mam ochotę tak stać, jak idiotka i wdychać ten zapach, aż mi w płucach kwiaty wyrosną! – Lily wyglądała, jakby miała wyskoczyć przez te uczucia z wieży.
Arthemis i Rose uśmiechnęły się do siebie porozumiewawczo.
-      Co się stało? – zapytała łagodnie Arthemis.
-      Nic się nie stało! – odparła z rozmachem Lily. – Właśnie o to chodzi, że nic się nie stało, a ja reaguje jak napalony królik ciotki Audrey! Przelotnie dotknął mojej szyi! Chyba nawet przez przypadek, bo odganiał muchę, a ja miałam ochotę rzucić mu się na szyję! Przecież ja zejdę na zawał i zrobię z siebie idiotkę przed Lucasem! Przecież on jest tylko miły! Taka małolata jak ja, pewnie by go tylko wkurzyła i zawstydziła! Ale co ja poradzę na to, że mi kolana miękną, gdy czuję jego zapach?! On się chyba w tym kąpie!
Arthemis zachichotała.
-      Lily... spokojnie...
-      Łatwo powiedzieć! – Lily sfrustrowana rzuciła się na łóżko. – Ty przynajmniej masz na kim się wyładować, jak najdzie cię ochota!
-      Przestań! – krzyknęła Arthemis, z policzkami zaczerwienionymi jak buraki.
Rose chichotała cichutko, nie chcąc, żeby ich zainteresowanie nie przeniosło się na nią. Jednak nie za bardzo jej się to udało.
-      A ty jak sobie z tym radzisz? – zapytała ożywiona Lily.
-      Ja? Cóż... normalnie... unikam go...
-      Unikasz? – zrobiła smutną minę. – Ale ja nie chcę unikać Lucasa. Jest moim przyjacielem i moim kapitanem... Ale przecież masz razem ze Scorpiusem zajęcia, prawda? Jak wytrzymujesz?
-      Nie wytrzymuję – mruknęła Rose, mając nadzieję, że Lily jej nie usłyszy. Wzruszyła ramionami, jakby trudno to było wytłumaczyć. – Zazwyczaj doprowadzam do zbliżenia, a potem się odpychamy, albo kłócimy. A to boli, więc czasem rozsądniej jest zagryźć zęby...
Lily patrzyła na nią współczująco, a potem westchnęła ciężko i pokiwała smętnie głową.
-      Może masz rację... Będę musiała zacisnać zęby... – spojrzała na Arthemis. – A jak tam sprawa Głosozmieniacza?
-      Tasya powiedziała mi tylko, że tamtego wieczoru kiedy zachorowała, było tam dużo dziewczyn i każda coś ze sobą przyniosła. Obiecała, że jeszcze popyta... Jutro się z nią rozmówię. A ty coś wiesz?
Lily westchnęła i potrząsnęła głową.
-      Nie wiem kto to, ale ludzie szepczą po kątach, że Weasleyowie trują ludzi... Że ten głosozmieniacz jest niebezpieczny i nie powinno się go tykać...
-      To bzdura! – zatrząsła się Rose.
-      No wiem – mruknęła Lily. – Ale ludzie gadają i coraz więcej w to wierzy.
-      Musimy to szybko załatwić, bo Fred będzie musiał wycofać swój pierwszy projekt – powiedziała zaniepokojona Arthemis.
Dziewczyny pokiwały głowami. Co jednak mogli zrobić? Co im jeszcze pozostało?


Wracając z biblioteki następnego dnia Rose rozmyślała o tym, co mogą zrobić. Nie miała żadnego pomysłu. Przechodziła właśnie obok schodów, gdy niedaleko dosłyszała niebezpieczne głosy.
-      ... niebezpieczne.
-      Oczywiście, że tak. Weasleyom sie już w głowie poprzewracało! Myślą, że są nietykalni i mogą truć ludzi!
-      Ale myślisz, że to jakiś żart?
-      Jeżeli tak, to jakiś nie śmieszny! Mówię wam, powinniśmy ich zaskarżyć... Przecież komuś może się coś stać...
Rose zeszła z pierwszego stopnia i ruszyła w tamtym kierunku.
-      Wiecie, że to był pomysł tego Freda Weasleya... On też lubił robić takie niewesołe żarty...
Rose zatrzesła się ze złości w duchu i cicho podchodziła do dziewcząt w korytarzu.


Arthemis ślęczała nad książką. Miała już niemal trzy czwarte przeczytane, więc wkrótce powinna wiedzieć co się dzieje. Właśnie chciała przetłumaczyć, jakieś bardzo długie słowo, kiedy do jej stolika przybiegła Tasya.
-      Arthemis – syknęła konspiracyjnie. – Już wiem! Już wiem kto tam był!
Arthemis odłożyła książkę.
-      Kto?
-      Spytałam jedną z koleżanek wprost, czy wie kto mi podał Głosozmieniacz. Wysłała mnie do innej koleżanki, a ta też nie wiedziała, ale w końcu moja trzecia współlokatorka powiedziała: Jasne. Skończył ci się napój, więc Matilde, poprosiła, żebym podała ci następny.
-      Matilde? Capshaw? – zapytała Arthemis, wstając.
-      Wiedziałam, że ta szmata ma z tym coś wspólnego! – Tasya i Matilde, tak, jak Lily i Matilde raczej za sobą nie przepadały.
-      Dzięki, Tasya. Bardzo mi pomogłaś. Obiecuję ci, że ona dostanie za swoje... – Arthemis nie czekając na odpowiedź zgarnęła książki i pognała do stolika Albusa. Zostawiła mu je do pilnowanie i pobiegła do dormitorium Jamesa. James jakoś ostatnio jej unikał, ale nie miała czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Jeżeli potrzebował trochę dystansu to ok. Ona mogła się dostosować. Trochę chłodu, sprawia, że sie bardziej docenia płomień.
Ale nie zmieniało to faktu, że w każdej chwili był gotów jej pomóc


Gdy Tasya przybiegła Arthemis do, Rose już wiedziała, kto stoi za plotkami. Nie wiedziała jednak, że może się to dla niej źle skończyć.
Wyszła zza załomu korytarza i stanęła na przeciw Matilde, jakiejś młodej Krukonki i starszej Puchonki.
-      Mówię wam, powinni iść za to do więzienia...
-      A masz jakieś dowody?! – zapytała ostro, mocno wkurzona Rose.
Dwie dziewczyny się zmieszały, natomiast Matilde wydawała się wręcz uradowana jej widokiem.
-      Tylko oni mogą sprzedawać ten napój, to chyba oczywiste. I gdyby się nie bali, to już dawno by poprosili, żeby magiczna policja to zbadała, co nie? – rzuciła przemądrzale Matilde.
-      Niczemu nie jesteśmy winni! To nie my zatruwamy głosozmieniacz! Większość butelek jest całkowicie zdrowa! Tylko niektóre ktoś podmienił!
-      Ach, tak?  - zaćwierkała Matilde i wyjęła z torby jedną z butelek. – No to może nam to udowodnisz?
Może gdyby to była tylko Matilde, Rose nigdy nie wzięłaby niczego z jej ręki. Ale dwie dziewczyny wpatrywały się w nią wyczekująco. Jeżeli teraz się zawaha to reputacja Magicznych Dowcipów Weasleyów legnie w gruzach. Nie mówiąc już o tym, że ktoś ich w końcu oskarży.
Wyrwała z rąk Matilde butelkę, odkorkowała ją, poczekała chwilę aż się wygazuje, żeby nie narazić się na zmianę głosu i wypiła kilka łyków, wyzywająco patrząc na dziewczyny.
Wpatrywały się w nią, jakby z miejsca miała paść trupem na kafelki.
-      No i co? – rzuciła ostro. – Zadowolone?
Dziewczyny z wahaniem pokiwały głowami.
-      To może zostawicie nas same z Matilde? Mamy coś do omówienia...
Dziewczyny ulotniły się czym prędzej, widząc odznakę na piersi Rose i różdżkę w jej ręku. Matilde nie wydawała się być tym przejęta. Przez chwilę obserwowała Rose, a potem zaczęła się oddalać.
-      Zaczekaj! – warknęła na nią Rose i zrobiła krok w jej stronę, ale tylko uśmiechnęła się przez ramię, widząc jak Rose łapie się za gardło, gdy próbowała złapać głębszy oddech.
-      Coś ty zrobiła?! – wychrypiała Rose, próbując oddychać, ale tlen dochodził do jej płuc, przez maleńką dziurkę, przy okazji sprawiajac jej nieznośny ból. Wnętrze jej gardła skurczyło się do rozmiarów szpilki.
-      Och, mój przyjaciel na pewno się zainteresuje tą sytuacją... Zostań tu przez chwilę, a ja go znajdę...
-      Oszalałaś? – wyszeptała Rose, ale padła na kolana, cała sina.
-      Bądź grzeczną dziewczynką, a ja pójdę po Denisa...
Na dźwięk imienia Flinta serce Rose zabiło mocniej z przerażenia, potrzebując jeszcze więcej tlenu. Uspokój się, nakazała sobie ostro. Oddychaj, jakbyś chciałą zasnąć.
Byle nie na wieki.


Arthemis znalazła Jamesa leżącego na łóżku i czytającego jakąś książkę.
-      Znajdź mi Matilde Capshaw! – rzuciła w biegu.
James podniósł się na łokciu.
-      Po, co? – zapytał, wyciągając Mapę Huncwotów.
-      To ona zamieniała twoje butelki głosozmieniacza na te złe i to ona rozprowadza to świństwo w Gryffindorze...
Oczy Jamesa zapłonęły ze złości i chęci odwetu.
-      Ona nie jest aż tak cwana... – powiedział z pewnością.
-      Wiem. Ale żeby się dowiedzieć z kim działa, musimy ją znaleźć.
-      Dobra – mruknął James, wyskakując z łóżka. – Jest na piątym piętrze i ... – zaklął tak, że Arthemis się skrzywiła. -... właśnie skończyła rozmawiać z Flintem.
Wybiegli z Pokoju Wspólnego, cały czas kontrolując mapę. Szli tak energicznie przez korytarz, że ludzie się rozstępowali. W końcu dostrzegła ich też Matilde i od razu poznała, że ma poważne kłopoty. Popchnęła, jakiegoś rosłego Puchona prosto na Jamesa i zaczęła uciekać, ale nie pomyślała, że Arthemis też jest szybko, jak diabli.
Udało jej się uciekać przez dobre dziesięć minut, po drodze rozwalając pomniki i rzeźby, byle tylko zatarasować drogę goniącym ją, wściekłym Gryfonom. Prawie mieli ją w głównym holu, ale przebiegła zbyt blisko profesor Vector, więc nie mogli jej obezwładnić. Dopieli jednak swego, gdy tylko próbowała wbiec do lochów.
-      Incarserus! – krzyknął James, wiążąc jej nogi.
Zamiast jednak być przestraszonym ona się zaśmiała.
Spojrzała na Arthemis.
-      No, i co mi zrobicie? Już i tak dość czasu na mnie zmarnowaliście, podczas gdy wasza kochana kujonka tak bardzo potrzebuje pomocy...
-      Rose – szepnęła Arthemis.
-      Flint! – warknął James, w przypływie gniewu oszołomił małą Gryfonkę i pognał za Arthemis.


Rose czuła słabość w mięśniach, w których brakowało tlenu. Płuca paliły ją żywym ogniem, a serce pracowało coraz ciężej i wolniej. Wiedziała, że nie może umrzeć. Ale to wszystko tak bardzo bolało, że może by wolała. Poczuła, jak jej palce rozkurczają się i wypada z nich różdżka. Potoczyła się po podłodze i zatrzymała pod czyimś butem.
-      Dość żałośnie skończyłaś, nie uważasz? – zapytał głos, od którego jej serce załkało z przerażenia. Jej włosy. Tylko nie znowu one. Tym razem nie miała nawet jak się bronić, bo jej ciało również walczyło o każdy oddech i nie miało siły na nic innego. Zsiniałe, opuchnięte palce i fioletowe zimne usta.


James i Arthemis gnali przez zamek jak dwa demony. Prowadziła Arthemis, bo tylko ona wiedziała, gdzie jest Rose. Gdzieś w połowie drogi, przeszkodził im Malfoy.
-      Co się stało? – zarządał odpowiedzi.
-      Flint ma Rose! – odparł James.
To wystarczyło. Dalej biegli już w trójkę.


Rose zastanawiała sie nawet, czy może sobie pozwolić na to, żeby się bać.
Z każdym krokiem Flinta jej oczy robiły się coraz większe. Mimowolnie zakwiliła i próbowała się cofnąć.
-      Spokojnie kochanie... zabiorę cię w miejsce, w którym nikt nam nie przeszkodzi – Flint przykucnął. – Będziemy mogli sobie spokojnie porozmawiac i wytłumaczyć sobie wzajemne pretensje, a właściwie... moje pretensje... – wyciągnął rękę, Rose starała cofnąć głowę, ale nie była w stanie. Jego palce były już o centymetr od jej twarzy, gdy oboje usłyszeli, ze spokojem wypowiedziane:
-      Radziłbym ci jej nie dotykać...
Leżąca na ziemi Rose zauważyła tylko zielony brzeg czarnej szaty, który przeszedł obok niej, gdy Flint się podniósł. Ale to nie był Scorpius. To nie był jego głos.
-      A ty co tu robisz Chatham? Nie masz innych zajęć? Nie musisz się zaszyć w bibliotece?
-      Może gdybyś się tak nie skradał, to bym za tobą nie poszedł, ale nawet własnej matce wydałbyś się podejrzany...
-      No, to czego chcesz? 
-      Żebyś sobie stąd poszedł – odparł głos.
-      A może ty sobie stąd pójdziesz? Jakoś się dogadamy... – mruknął Flint.
-      Nie sądzę. Znasz mnie. Lubię od razu skarżyć się nauczycielom. A ta panienka wygląda jakby miała dużo do powiedzenia, na twój temat. Chcesz, żeby ci złamali różdżkę, na miesiąc przed zakończeniem szkoły? Twoi bracia jakoś dotrwali, do jej końca, mimo wszystko... – głos Ślizgona był niewiarygodnie kpiący. Nawet na w pół przytomna Rose, zdawała sobie z tego sprawę.
-      Ty! – Flint zrobił krok w stronę chłopaka, ale ten zacmokał.
-      Dobrze się zastanów zanim to zrobisz... Możesz odejść stąd spokojnie i spróbować to zrobić, gdy nie będę patrzył, albo pomaszerować prosto w ręce komisji dyscyplinarnej Rady Szkoły... Poczekaj... niech sobie przypomnę kto jest przewodniczącym? Ach, tak... matka tej oto panienki... – Rose niemal wyobraziła sobie prześmiewczy uśmiech, który chłopak posłał Flintowi. Kto to był?
Próbowała unieść głowę, ale dostrzegła tylko różdżkę w ręku chłopaka.
-      Zapłacisz mi za to! – warknął Flint, a po chwili rozległy się jego szybkie, oddalające się kroki.
Rose usłyszała wypuszczane powietrze.
-      No, to całkiem nieźle mi poszło. Zawsze się zastanawiam, czemu robicie wszystko sami, skoro dyrektor załatwiłby go jednym papierkiem... – chłopak ukląkł przy Rose. – No, to, co, płomyczku? Zabierzemy cię do skrzydła szpitalnego zanim ci sie pogorszy, co nie?
Rose z trudem rozchyliła ociężałe powieki i zobaczyła nad sobą zatroskaną twarz, którą widywała zawsze jedynie z daleka. Próbowała otworzyć usta.
-      Nic nie mówi. Nie dam cię skrzywdzić.
Christer wsunął pod nią ręce i wziął ją na ramiona.
-      W kwesti drobnego wyjaśnienia. Mówię o tobie „płomyczek”, bo Scorpius zabronił mi używać twojego imienia, żeby nikt go nie skojarzył, a poza tym, wkurza go, że ja mogę używać pieszczotliwego słowa ile mi się podoba, a on sobie tego zabrania... – Rose rzęziła, coraz mocniej, próbując złapać oddech. – Chyba będę musiał się pośpieszyć...
Przeszedł już dobre pół korytarza, gdy usłyszał kroki i krzyki.
-      Puść ją!
-      Tym razem po tobie Flint!
-      Chyba nadeszła gwardia – rzucił ze śmiechem Christer do Rose.


Scorpius już wyciągnął różdżkę, żeby  zmieść Flinta z powierzchni ziemi, kiedy chłopak trzymający Rose na rękach nieznacznie przechylił głowę i Scorpius poznał jego profil.
W ostatniej chwili stanął na przeciw Arthemis i Jamesa, którzy już zaatakowali Ślizgona. Stworzył tarczę, ale poleciał na ścianę, gdy uderzyły w nią zaklęcia.
Osunął się po niej, ale wyciągnął rękę.
-      Zaczekajcie! – wychrypiał.
Arthemis zerknęła na Scorpiusa i na chłopaka, który zdążył się odwrócić i zatrzymała Jamesa.
Scorpius wstał na nogi z trudem, ale od razu pobiegł do Rose. Chłopak zaczął ją opuszczać na ziemię.
-      Co jest? – zapytał James.
-      Daj mu chwilę – odparła Arthemis.
Scorpius wymienił szybkie spojrzenie z Christerem, a potem całkowicie skupił się na Rose. Była nieprzytomna, ale oddychała. Dotknął jej czoła i twarzy, i nie mógł opanować drżenia ręki.
-      Trzeba ją zabrać do skrzydła szpitalnego – powiedział cicho Christer, obserwując przyjaciela.
Scorpius skinął głową, a potem wziął ją od niego delikatnie. Wciągnął w płuca powietrze.
-      Nie bądź idiotą, Scorp – mruknął Christer. – Po, co to sobie robisz?
Scorpius nie odpowiedział, tylko odwrócił się w stronę Arthemis i Jamesa. Zrobienie tych kilku kroków sprawiło mu niemal fizyczny bólu, szczególnie, że drobne ciało Rose leciało mu przez ręce, a jej długie włosy, miękko dotykały jego policzka. Miał wrażenie, że oddycha z każdym momentem lepiej, od chwili gdy wziął ją w ramiona. Równo z nim. Jeden wdech, jeden wydech. Nie mógł nad tym zapanować. Jego ręce ścislej ją objęły. Stanął przed Potterem i nie patrząc na niego, powiedział cicho:
-      Zaopiekuj się nią...
Rose rozpaczliwie wzięła powietrze w płuca.
James zacisnął szczęki. Idiota. Skończony idiota. Jak można współczuć takiemu idiocie? A mimo wszystko James mu współczuł. Może nawet go trochę lubił... Ale był idiotą, więc nie miało to żadnego znaczenia.
James ząłożył ręce na piersiach.
-      Nie – powiedział.
Scorpius podniósł na niego wściekły wzrok. Pewnie zacząłby go przeklinać, gdyby nie to, że Arthemis dotknęła ramienia Jamesa i cicho powiedział:
-      Przestań. To nic nie da – smutno patrzyła na Scorpiusa, a James w myślach dokończył jej zdanie:
Bo to idiota.
James prychnął i wyciągnął ręce. Przez jedną chwilę wydawało mu się, że Malfoy jednak mu Rose odda. Że sprawia mu taką trudność, że nie jest w stanie wykonać tego jednego ruchu.
Scorpius odepchnął od siebie nieprzytomną Rose i natychmiast się obrócił, chowając trzęsące się dłonie do kieszeni. O Boże... nie mógł oddychać, tak jak Rose. I sprawiało mu to taki ból... Ruszył w stronę Christera, nie oglądając się za siebie. Jego zęby niemal pękły, tak mocno je ściskął.
-      Szybko, zabierzmy ją do szpitala – usłyszał głos Arthemis i chyba tylko Christer, który szedł od strony okien, powstrzymał go, od wyskoczenia przez nie.


-           On jest jakimś kosmitą! Z innej planety! Co, ja mówię! Z innej galaktyki! – James był tak oburzony, że nawet Arthemis nie mogła go powstrzymać od maszerowania w tę i spowrotem przed skrzydłem szpitalnym i  wymyślania na Scorpiusa. – Chciał mi ją oddać! Oddał mi ją! Jest zwykłą babą! Żaden facet by tak nie postąpił!
Arthemis tylko odchrząknęła.
-      Nie mam na myśli ciebie, kochanie – powiedział szybko i kontynuował swoją tyradę. – Nawet jego kumpel wie, że to nienormalne. Arthemis, nie wiem, jakim słabeuszem musiałbym być, żeby dobrowolnie cię oddać. Nigdy! Nikomu! Albo oddałbym cię, jakbyś tego chciała i od razu popełnił samobójstwo...
-      Przestań! – zganiła go Arthemis. Dostawała dreszczy na samą myśl o tym. – On się boi, James...
-      Nie wiem, jak trzeba się bać, żeby oddać dobrowolnie kogoś, kogo się kocha! – fuknął James.
-      Ja też tego nie rozumiem, tak jak Rose. Próbowałam z nim rozmawiać, tak jak ona. I Lily też. Ale do niego nie dociera. Został wychowany w przekonaniu, że dzieli was gruby, wysoki mur. Coś takiego trudno jest przezwyciężyć...
-      Jeszcze chyba nikt pożądnie mu głowy nie zmył – odparł James. – Paniczyk się znalazł! I to w takim momencie! – James opadł na krzesło obok Arthemis. – Co z nią? – zapytał zmartwionym głosem.
-      Pani Pomfrey powiedziała, że to może potrwać dzień, czy dwa, zanim jej gardło i płuca zaczną normalnie pracować, ale będzie z nią wszystko dobrze.
James był wściekły i oburzony, ale zdawał sobie sprawę, że teraz powinni się zająć tym, co naprawdę istotne. Flintem i Capshaw.
-      To nie może tak dłużej trwać, Arthemis – powiedział cicho. – Tym razem potruli połowę szkoły, żeby tylko dotrzeć do nas... To jest ciężkie przestępstwo...
-      To, co robimy?
-      Został miesiąc do końca szkoły. Jeżeli on trafi do społeczeństwa czarodziejów, niejedni ludzi mogą ponieść krzywdę...
-      Chcesz iść do dyrektora?
-      Tak. Ale musimy najpierw zebrać dowody, żeby się nie wywinął. To nie zajmie nam dużo czasu...
-      Większość zeznań i tak będzie pochodzić od nas. Jedno od Colina, jedno od Matilde i od przyjaciela Scorpiusa.
-      A jeżeli Flint się wygada o tym, co zrobiliśmy? – zaniepokoiła się.
-      Będzie siedział cicho – powiedział James. – Wie, że zaprzeczymy. Możemy powiedzieć, że chcieliśmy pogadać, poprosić go, żeby przestał, a on się na nas rzucił, więc się broniliśmy.
-      W sumie to prawda... – westchnęła Arthemis. – Musimy uprzedzić resztę...
James skinął głową, objął ją ramieniem i pocałował w skroń. Nigdy by jej nie oddał. Umarłby z bólu, który sprawiłaby mu już sama decyzja o tym...


Zajęło im to dwa dni, bo musieli czekać na to, aż Rose będzie mogła swobodnie mówić. Spisała wszystkie zeznania, bez słowa skargi. Opowiedziała o Matilde i o wszystkich spotkaniach z Flintem.
Wiedziała, że Arthemis i James zaniosą wszystki papiery do dyrektora i pozostawią mu decyzję, co z tym zrobić.
Nie wiedziała jednak, że nie tylko tym zajmował się ostatnimi czasy James. Nie posłuchał Arthemis i nie zostawił Scorpiusa w spokoju. Napisał mu liścik, że Rose się pogorszyło i chyba ją zabiorą do świętego Munga. Miał mu przekazać list od niej na jednej z wież.
Scorpius zjawił się, a James uśmiechnał się z satysfakcją.
-      A jednak ci zależy – rzucił kpiąco.
-      Gdzie to masz? – odpowiedział zimno Malfoy.
-      Niby co? Rose dzisiaj wieczorem wyjdzie ze szpitala, a wątpię, że chciałaby napisać do ciebie cokolwiek, po tym, jak Arthemis opowiedziała jej co się stało po jej utracie przytomności. Napisała za to, list z podziękowaniem dla Christera Chathama. Możesz mu go przekazać?
Scorpius patrzył na Jamesa morderczym wzrokiem.
-      Odczep się ode mnie... – zażądał ostro.
-      Cóż, teraz to raczej cię posłucham... Dopóki Rose się nie obudziła, nie miałem takiego zamiaru, ale po je ostatnich słowach, postanowiłem dostosować się do twojego życzenia...
Scorpius wyglądał, jakby walczył ze sobą. Nie mógł sie zdecydować, czy zapytać Jamesa, czy nie. W końcu odwrócił się na pięcie.
-      Powiedziała, że jej nie chcesz. I będzie musiała się z tym pogodzić...
-      I dobrze! – syknął Malfoy.
-      Czyżby? Widzisz, Rose może takie rzeczy mówić, ale nigdy się z tym nie pogodzi, tak jak ty. Będziecie do siebie ciągnąć i bez sensu się ranić...
-      Czemu w ogóle się w to wtrącasz? Nie powinieneś być zadowolony, że stoczyłem się na samo dno?! – ryknął w końcu Scorpius, niemal z pianą na ustach.
James przez chwilę mu się przypatrywał, równie chłodnym wzrokiem. Nie emocjonował się. Stwierdził, że nie ma czym, jeżeli ma się do czynienia z idiotą.
-      No, proszę – mruknął. – A już myślałem, że masz bryłę lodu zamiast serca. Zmieniłem zdanie. Masz bryłę lodu zamiast mózgu.
-      Odpierdol się! – warknął Malfoy, łapiąc Jamesa za klapy. Zupełnie stracił nad sobą panowanie. James jednak nie odpowiedział na zaczepkę. Widział, że Malfoy rwie się do bójki, z której nic nie wyniknie.
-      Zrobiłbym to, ale nie mieści mi się w głowie, że ją oddałeś...
Malfoy go puścił i zrobił kilka kroków w tył.
-      Nie twoja sprawa...
-      Na okrągło to powtarzasz. Na początku miałem ochotę ci przypieprzyć, więc masz szczęście, że zmieniłem koncepcję – zacmokał James, a potem jego twarz stała się poważna. – Ona o ciebie walczyła. Twoi rodzice stali jej na drodze. Chcieli ją powstrzymać, zabronić się do ciebie  zbliżyć. Ale ona o to nie dbała. Chociażby miałą ich wszystkich powalić, dotarłaby do ciebie. Ryzykowała życie, żeby cię z tego wyciągnąć... A kiedy cię potrzebowała, kiedy jej życie było zagrożone, ty bez namysłu... po prostu ją oddałeś... – powiedział cicho.
Scorpius sie odwrócił i spojrzał przed siebie, na rozciągające się przed nim góry.
-      A ty co byś zrobił? Oddzieliłbyś ją od korzeni? Od rodziny i przyjaciół?
-      Walczyłbym – odparł James. – Miałbym wszystko w nosie. Jej, moją rodzinę. Liczyłoby się tylko to, co jest nasze. Bylibyśmy rodziną dla siebie, gdyby nasi krewni okazali się idiotami. Według mnie nie ma nic prostszego. Zasada pierwsza: walcz, żeby z nią być. Zasada druga: zostań z nią, jeżeli nie poprosi cię, żebyś odszedł. Zasada trzecia: nawet jeżeli poprosi cię, żebyś odszedł, to upewnij się, że naprawdę chce, żeby odszedł, a nie, żebyś ją objął. Niezbyt skomplikowane, prawda? Ona chce ciebie, ty chcesz ją. Więc, po prostu ją weź...
Scorpius zacisnął dłonie w pięści.
-      A zagwarantujesz mi, Potter, że mi ją oddacie? – zapytał wściekłym głosem.
-      Bądź realistą, Malfoy – rzucił James, zakładając ręce na piersi. – Oczywiście, że ci jej nie oddamy...
-      Idź do diabła! – warknął Scorpius i skierował się do schodów.
-      Może ci jej nie oddamy... – dokończył James, -... ale nikt nie powiedział, że nie przyjmiemy ciebie. Mogę ci obiecać, że jeżeli ona będzie ciebie chciała, to nikt nie stanie na drodze jej szczęścia. Na tym polega rodzina...
Tym razem James skierował się do schodów.
-      Ostatecznie... ona i tak już do ciebie należy. Czy tego chcesz, czy nie... – dodał na odchodnym i zostawił Scorpiusa Malfoya, rozdartego na dwoje, na środku wschodniej baszty, z sercem tłukącym się o ścianki klatki piersiowej, jak zrozpaczony ptak.


Arthemis coraz bardziej zagłębiała się w księgę i miała coraz gorsze przeczucia. Raz w środku nocy wstała i otworzyła okono, żeby wpuścić świeże majowe powietrze. Wpatrywała się w płonące tysiącem gwiazd niebo, wodę błyszczącą od księżyca i zarys masywnych gór. Słyszała nocne życie zwierząt w lesie.
Rozbłyski świateł na wodzie, przypominały jej niezwykłe światła Zorzy Polarnej. Chciałaby jeszcze raz zobaczyć dzikie piekno Alaski. Rozgwieżdżone niebo, szum lodowatego strumienia i... cisza.
Arthemis siedząc na parapecie, zerknęła na las.
Już wtedy ją to zaniepokoiło, ale zupełnie o tym zapomniała. Na Alasce na ich drodze nie stanęły żadne magiczne zwierzęta. A przecież Alaska była dla nich rajem. Żyły na niej jednorożce i dwurożce, a takżer trytony w strumieniach i mnóstwo innych stworzeń, których nazw pewnie nigdy nie pozna.
Ale nie spotkali żadnego z nich. Żadnego.
To było podejrzane. Jeżeli usunęli im z drogi magiczne zwierzęta, żeby mogli swobodnie dotrzeć do zorzy, to co z nimi zrobili? Cóż. Był jeden sposób.
Jeżeli gdzieś je więzili, Arthemis miała zamiar je uwolnić. Więzić jednorożca? Przecież to było niedorzeczne!
Ubrała dresy i adidasy, włożyła letnią kurtkę, spakowała kilka rzeczy do plecaka i wyszła. Najpierw odwiedziła dormitorium chłopców. Usiadła na brzegu łóżka Jamesa. Przeciągnęła ręką po jego włosach.
-      Obudź się, śpiący książę...
Otworzył oczy i zamrugał na jej widok. Nie uśmiechnął się. Nie rzucił jakiejś seksualnej uwagi.
-      Co tu robisz? – zapytał.
Arthemis postanowiła mu później przetrzepać skórę i wyciągnąć z niego jego problem.
-      Idę do Zakazanego Lasu. Mówię, żebyś się potem nie gniewał, że nie wiedziałeś – powiedziała, wstała i skierowała do drzwi.
Za sobą słyszała jego gwałtowne zaspane przekleństwa, a po chwili dźwięk uderzania o podłogę.
-      Zaczekaj! – syknął na nią.
Arthemis jednak wyszła z dormitorium i oparła się o ścianę przy wejściu na klatkę schodową i czekała. Dosłownie trzy minuty później zleciał z góry James, pośpiesznie zapinając bluzę.
-      A jednak masz ochotę na moje towarzystwo? Jestem zadziwiona...
-      O co ci chodzi? – zapytał.
Wzruszyła ramionami.
-      Idziesz, czy nie?
-      Idę – burknął. – Ale gdzie i po, co?
-      Do Zakazanego Lasu. Złapać jednorożca...
James stanął jak wryty.
-      Że, co?!
-      Muszę się czegoś dowiedzieć. Ale jak nie chcesz, to nikt ci nie każe ze mną przebywać... A teraz cicho! – nakazała mu, gdy wychodzili z Pokoju Wspólnego.
James szedł za nią z niezadowolonym milczeniem na ustach, aż do skraju lasu. Gdy tylko się w nim znaleźli, wyrzucił z siebie:
-      O co ci chodzi?!
-      Cicho – odparła i wsłuchała się w otaczający ją las. Może wychwyci coś na kształt uczuć. Jednorożce powinny emanować jakąś aurą... Po chwili poczuła coś, więc skierowała się w tę stronę.
-      Masz zamiar się na mnie obrażać, czy wyjaśnisz mi, o co biega?
Arthemis przez chwilę szła przed siebie, wpatrując się w plamy księżcowego światła. W końcu jednak wykrztusiła:
-      Znudziłeś się? Czy stwierdziłeś, że poznałeś już wszystko, co było to poznania? Czy może to, że nie jestem przestraszoną, niewinną dziewicą zaczęło ci przeszkadzać?
Jamesa wmurowało w miękkie podłoże.
-      O czym ty bredzisz? – zapytał zszokowany, widząc, że mówi serio.
Arthemis stanęła i zmusiła się, żeby spojrzeć mu w oczy.
-      Powiedz, że mnie nie unikasz, przez ostatnie półtora tygodnia... – rzuciła wyzywająco.
-      Oszalałaś? Cały czas coś razem robimy...
-      Pozwól, że uściślę – przerwała mu Arthemis. – Spójrz mi w oczy i powiedz, że nie unikasz dotykania mnie. Że nie unikasz mojego dotyku. Że nie unikasz wszystkiego, co ma chociaż erotyczny podtekst.
James przez długą chwilę patrzył jej prosto w oczy, ale nic nie powiedział. Nawet słówka.
Arthemis spojrzała w górę i zmarugała szybko, a potem się odwróciła:
-      Tak myślałam – powiedziała cicho i poszła przed siebie.
James westchnął ciężko i poszedł za nią. To nie było miejsce, żeby jej to wytłumaczyć... Po pół godzinie milczenia przypomniał sobie zadanie na Alasce. Wtedy też byli pokłóceni i nie odzywali się do siebie robiąc coś niebezpiecznego. James wzdrygnął sie na myśl o skutkach takiego zachowania.
Odchrząknął.
-      Dlaczego to robisz?
-      Chcę się dowiedzieć, co się stało ze zwierzętami na Alasce...
-      I chodzisz po to po lesie w Północnej Szkocji?
-      Jednorożce mają pamięć gatunku – wyjaśniła Arthemis. Ich umysły są mentalnie połączone, więc wiedząc, co się dzieje z istotami ich rodzaju na całym świecie. Jeżeli to, co się stało na Alasce było złe, będą mogła to odkryć. Tylko muszę się do niego zbliżyć...
-      Do kogo? – zapytał James.
Arthemis wskazała brodą przed siebie.
Na polanie stał najprawdziwszy jednorożec. Spokojnie skubał sobie trawę. Wokół niego ziemia była rozświetlona delikatnym blaskiem, który wydzielał.
-      Zostań tu... One nie lubią mężczyzn – szepnęła Arthemis, zdejmując plecak.
James złapał ją za nadgarstek. Ale puścił ją natychmiast, gdy przeszedł ją dreszcz.
-      Uważaj na siebie – szepnął.
Ponieważ miała grudkę w gardle, skinęła tylko głową i weszła na planę. Jednorożec natychmias na nią spojrzał. Arthemis stanęła w miejscu i nawet nie drgnęła. James był przekonany, że nawiązuję kontakt z myślami jednorożca. Było to wspaniałe i inteligentne stworzenie. Przez dłuższą chwilę patrzyło na Arthemis nieufnie, ale w końcu parsknęło i potrząsnęło śnieżnobiałą grzywą. Powoli dreptał w jej kierunku.
Arthemis wyciągnęła rękę, szeroko uśmiechnięta i zafascynowana. James wiedział, że kocha zwierzęta. Uwielbiała je i szanowała ich siłę. Roześmiała się cicho, gdy jednorożec pozwolił jej się dotknąć. James wsłuchał się w jej śmiech i poczuł, jak na samą myśl o tym dźwięku wilgotnieją mu usta.
Arthemis przez chwilę pieściła grzywę zwierzęcia, a potem objęła je za szyję. Jednorożec zarżał cicho.
Spokojnie, malutki – przekazała mu w myślach. – Po prostu pozwól mi to zobaczyć...
Po chwili zobaczyła cudowne krajobrazy i przestrzenie Alaski, i znajomy szczyt, który tak źle jej się kojarzył. Zobaczyła dolinę, przez którą razem z Jamesem szli, a która zapełniona była śnieżnobiałymi, czarnymi, różowymi, brązowymi, srebrnymi i złotymi jednorożcami i dwurożcami. Była pewna, że widziała nawet kilka pegazów. Był to piękny obrazek. Gdyby umiała, to by to narysowała...
Jej dłoń zataczałą kręgi na białej sierści zwierzęcia, gdy niespokojnie zadreptał w miejscu. Arthemis zacmokała, żeby go uspokoić.
A potem to zobaczyła.
Rzeź. Połamane nogi. Maleństwa próbujące chwiejnie wstać na pogruchotanych pęcinach. Krew bryzgajaca na białe ciała. Połamane rogi. Śmiertelne rżenie, brzmiące jak krzyk.
Arthemis zadrżała i mocniej ścisnęła szyję wierzchowca. Jej ciałem wstrząsnął szloch. Próbowała się uspokoić, ale jednorożec zaniepokojony, zaczął się wycofywać. Zerwał połączenie i Arthemis była mu niemal wdzięczna, że tak się stało. Już jej wystarczyło. Opadła na kolana.
-      Arthemis? – zaniepokojony James wypadł zza krzaków.
Jednorożec zarżał gniewnie na jego widok i zaczął się cofać między drzewa, ale pozostał na skraju polany, jakby się lękał o Arthemis.
Arthemis zakryła twarz dłońmi i płakała. I płakała.
James pogłaskał ją po włosach, ale wiedział, że to nie wystarczy, więc objął ją mocno. Nie pytał. Nie musiał. Płakała, to wystarczyło, żeby wiedział, że wydarzyło się coś tragicznego.
-      Pozabijali je, James! – wyłkała spazmatycznie. – Wymordowali je, żeby oczyścić pole. Wywieźli je do kanionu i tam je zabili! One nigdy nie robią nikomu krzywdy, unikają ludzi! Czemu to zrobili? Nie wolno im było! Nie wolno... – zakrztusiła się, łykając łzy.
James miał złamane serce, jak na nią patrzył. Obejmował ją mocno, kołysząc jak małą dziewczynkę.
-      Nie chcę, żeby tak było... Nie chcę...
James też nie chciał. Gdyby mógł to by to cofnął, albo temu zapobiegł. Zrobiłby cokolwiek. Nie tylko bolało go serce. Ale był też wściekły, że ktoś posunął się do takiego bezsensownego okrucieństwa na tych pięknych, dumnych i niewinnych stworzeniach.
Pogładził ją po włosach.
-      Zapłacą za to, Arthemis. Znam cię i wiem, że zapłacą za to, co zrobili...
Pokiwała głową, a z jej oczu spłynęły nowe łzy.
-      Jesteś zmęczona. Chodźmy już... – pocałował ją w czoło i trzymając za rękę, skierował się w stronę zamku.
Arthemis szła za nim posłusznie, jeszcze długo zanosząc się bezgłośnym szlochem. W końcu jednak wzięła kilka głębokich oddechów i ścisnęła jego rękę.
-      Dziękuję – powiedziała cicho.
-      Zawsze do usług... – odpowiedział.
-      Anglestone mi za to zapłaci... Zapłaci za każde życie, które poświęcił...
-      Wiem. Będzie potępiony na wieki... Popełnił straszną zbrodnię.
-      Jak można zrobić coś takiego? – zapytała, starając się nie rozkleić po raz kolejny. – Jak można spojrzeć na coś tak pięknego, mądrego i niewinnego i potraktować to jak świniaka na obiad? – jej głos się załamał.
Więcej już się nie odezwała, bojąc się, że głos znowu ją zawiedzie. James w milczeniu przeprowadził ją przez zamek, aż do Pokoju Wspólnego. Powyciągał jej kilka listków z włosów. Spojrzała na niego błyszczącymi, zaczerwienionymi oczami.
-      Dziękuję za to, że przy mnie byłeś – powiedziała na chwilę się do niego przytulając, ale zanim James zdążył ją objąć, zaśmiała się nerwowo i odsunęła. – Przepraszam...
Tak był zdziwiony jej przeprosinami, że zanim jej odpowiedział, już była na schodach do dromitorium. Spojrzał na swoje zwykłe adidasy i zaklął. Nie miał zamiaru dzisiaj jej zostawiać, a poza tym, za co go do cholery przepraszała?!
Pobiegł do swojego dormitorium, przebrał się w piżamy, założył skrzydlate trampki i pobiegł do sypialni dziewczyn.
Gdy wszedł tylko przy łóżku Arthemis paliła się wątła świeczka, a ona sama siedziała w na łóżku w jego zbyt długiej koszulce i ocierała oczy z kolejnych łez.
Gdy go zobaczyła, odwróciła wzrok. James się spiął, ale podszedł do niej.
-      Nie pozwolę ci już dzisiaj płakać... – szepnął.
Podniosła na niego zaszklone oczy.
-      Zostaniesz ze mną? – zapytała cicho.
Zasada druga: zostań z nią jeżeli nie poprosi cię, żebyś wyszedł. Ależ był idiotą, że odsunął się od niej przez ostatni tydzień.
Uniósł jej podbródek i pocałował wilgotne, słone od łez usta.
-      Oczywiście, że zostanę...
Arthemis ułożyła się przodem do niego. Leżeli na przeciwko siebie, ale się nie dotykali.
-      Bałem się, że cię skrzywdziłem – szepnął w końcu James. – Że będziesz się bała mojego dotyku...
Arthemis się przysunęła.
-      Zwariowałeś James? Gdybym chociaż przez chwilę myślała, że możesz mnie skrzywdzić, nie przyszłabym... – mruknęła.
James uśmiechnął się czule.
-      Przeszłabyś – odpowiedział domyślnie.
Arthemis westchnęła i przytknęła czoło do jego piersi.
-      Gdybym była melodią, ty byłbyś najważniejszą nutą... – wyszeptała. – To było trudne - wytrzymać  bez ciebie... Nie wiedziałam, co się dzieje... Po tamtej nocy pragnęłam cię jeszcze bardziej. A ty się odsunąłeś...
-      Wzdrygnęłaś sie, kiedy cię dotknąłem – szepnął z pretensją.
Arthemis uśmeichnęła się nieznacznie.
-      Bo dawno mnie nie dotykałeś... To był przyjemny dreszcz.
-      Przepraszam, że byłem idiotą...
-      Wybaczam. Ale nie mogłam przez ciebie spać, więc musisz mi to wynagrodzić...
-      Jak tylko sobie zażyczysz – szepnął, przygarniajac ją do siebie i ułożył ją do snu, w jedynym właściwym miejscu. W jego ramionach.


Arthemis następnego dnia rano dokończyłac czytać stronę księgi i zbiegła na śniadanie, ciesząc się, że właśnie legalnie omijają ją zajęcia z profesorem Lashlo. Zdążyła dojść na drugie piętro kiedy przybiegł po nią zdenerwowany profesor Longbottom.
-      Szukałem cię, Arthemis. Wiesz, gdzie jest James?
Zawsze wiedziała, gdzie jest James...
-      W dormitorium u siebie.
-      Dobrze. Pobiegnę po niego, a ty idź już do dyrektora...
-      Coś zrobiliśmy? – Wezwanie? Kara? Szlaban? Dowiedzieli się o wyprawie do lasu?
Neville przez chwilę patrzył jej w oczy, a potem odpowiedział:
-      To się okaże...
To zdenerwowało Arthemis. Postanowiła szybko się dowiedzieć,  o co chodzi.
Wpadła do gabinetu dyrektora jak burza. Byli tam już Albus, Rose, Lily, Lucas, Scorpius, Christer i o dziwo Tasya i Colin.
-      Co się stało? – zapytała.
-      Zaczekamy na drugiego pana Pottera – odpowiedział chłodno dyrektor.
Arthemis spojrzała na pozostałych. Rose tylko wzruszyła ramionami, a Lucas pokręcił głową, na znak, że też nie wie, co się dzieje.
James wszedł wraz z Nevillem. I nie był zbyt szczęśliwy, że pozbawili go szansy na śniadanie.
-      O co chodzi? – zapytał.
Dyrektor rzucił na stół stos papierów.
-      Czy to, co tu jest napisane, to prawda? – zagrzmiał.
Arthemsi wymieniła spojrzenie z Rose. Ta odchrząknęła i powiedziała:
-      Tak.
Dyrektor wstał. Mieli poważne kłopoty.
-      Chcecie mi powiedzieć, że od co najmniej trzech lat po mojej szkole biega socjopata? – zapytał niezwykle spokojnym głosem.
Rose przełknęła ślinę, zanim odpowiedziała:
-      Tak...
Dyrektor spojrzał jednak z jakiegoś powodu na Arthemis i Jamesa. Jakby to oni byli głównymi sprawcami, jego niewiedzy.
-      Tak trudno było mi o tym powiedzieć? – zapytał złowieszczym tonem.
-      Radziliśmy sobie... – odpowiedział James.
-      Radziliście?! – warknął. – Radziliście?! Rozwalona czaszka, fizyczne i psychiczne znęcanie się, kilkakrotne zatrucie i pobicia... To nazywacie radzeniem sobie?! A jakby padło na kogoś innego?! Czy też byście mówili, że sobie radzicie?!
Zapadła śmiertelna cisza. Jamesa zalała fala poczucia winy, jakby to wszystko było jego winą.
~     Nie waż się – powiedziała mu w myślach.
~     On ma racje, Arthemis – odpowiedział James.
~     Wiedzieliśmy co robimy. Godziliśmy się na to. Nie ty za nas decydujesz. I nie Flint.
Dyrektor spojrzał na Krukona i Christera.
-      Czy wasze zeznania są prawdziwe?
-      Tak. Rose, znalazła mnie, jak Flint brał odwet za źle napisaną pracę. Przerwała mu, a on przyrzekł, że się zemści – potwierdził Colin.
Dyrektor przeniósł wzrok na Christera.
-      Jest dokładnie tak, jak napisałem. Nie mogę tego udowodnić, ale chciał zrobić Rose krzywdę...
Przez chwilę patrzył na nich, a potem wskazał drzwi.
-      Możecie odejść.
Chłopacy wyszli. Dyrektor wyszedł zza biurka. Arthemis i James napięli się, jakby mieli zamiar wyjąć różdżki i się bronić.
-      Nie denerwujcie mnie – zapowiedział ostro. – Stała banda! Stały skład! Może mam tu jeszcze zaprosić pana Weasleya, żebyście byli w komplecie?! – syknął, chodząc w tę i z powrotem. – Nie mogę uwierzyć, że tak ryzykowaliście! A jakby to nie  były tylko niegroźne zatrucia? Jakby postanowił któregoś z was naprawdę otruć!?
Skręciły im się żołądki na samą myśl o tym.
-      Nie jesteśmy niczemu winni. My się tylko broniliśmy -  powiedziała w końcu cicho Lily.
Dyrektor na nią spojrzał.
-      To nie jest tak, że zdawaliśmy sobie sprawę, do czego on jest zdolny, dopóki tego nie zrobił! – kontynuowała Lily. – Jesteśmy w szkole. Jesteśmy jeszcze dziećmi! Nie mamy powodów podejrzewać, że jakiś inny dzieciak chce nas zabić! Traktowaliśmy to jak normalne szkole porachunki.
-      Tylko, że teraz szkoła się dla niego kończy, a on z tego nie wyrósł... – dodała cicho Rose. – I wciąga w to innych...
-      Dopóki nie zaatakował mnie, a potem Rose... nie robił nic dziwnego – opowiadała Lily. – Pojedynkował się z Jamesem, doprowadzał do konfrontacji z Arthemis... A potem, zdał sobie sprawę, że nie ma z nimi szans i skupił się na nas...
-      Nie ulega się przestępcom – odezwał się niespodziewanie Scorpius. – To ich tylko bardziej rajcuje...
-      Cieszę się, że pan użył tego słowa, panie Malfoy. „Przestępca”. Tym właśnie jest. I waszym obowiązkiem, było poinformowanie o tym!
-      Czy to jest naprawdę takie istotne? – zapytała Arthemis cicho. – Powiedzieliśmy, niepowiedzieliśmy... Mówimy teraz. Do tej pory skupiał się na nas, właśnie dlatego, że byliśmy od niego lepsi i silniejsi. Jednak wciągnął w to innych ludzi i to już jest niebezpieczne, więc przyszliśmy do pana i powiedzialiśmy wszystko. Owszem mogło się to źle skończyć, ale się nie skończyło. A my chcemy to teraz zakończyć raz na zawsze, więc albo nam pan w tym pomoże, albo nie...
-      Macie więcej szczęścia niż rozumu! – warknął Deveraux, a potem wziął głęboki oddech. – Denis Flint zostanie postawiony przed sądem. Będziecie poddani testowi prawdomówności. Jeżeli go skażą, odbiorą mu różdżkę i zamkną w Azkabanie. Jeżeli nie... niech was Bóg strzeże... Panno Weasley, panno Potter, możecie odejść...
-      Ale... – zaczęła Rose.
-      Natychmiast!
Dziewczęta posłusznie wyszły.
Dyrektor usiadł za biurkiem i wlepił wzrok w pozostałe osoby.
-      Jest tu coś, co nie stawia was w zbyt pozytywnym świetle.
-      Bo nie jesteśmy ofiarami? – powiedział wyzywająco Malfoy.
-      Bo byliście w większości – odparł spokojnie dyrektor. – Bo było was więcej...
-      Zaatakował nas. My się tylko broniliśmy... – powiedziała Arthemis. – Nie rzuciliśmy się na niego... Tylko on na nas.
-      Cóż... może to przejść... – westchnął dyrektor. – Szczególnie jeżeli zaatakował ciebie – wskazał głową Arthemis.
-      Zaatakował – przyznała Arthemis. – James chciał mnie bronić.
-      Próbowałem go przytrzymać, kiedy zaatakował Jamesa – dodał szybko Lucas.
-      Obraził moją rodzinę – mruknął Scorpius.
-      A mnie puściły nerwy, bo zagroził, że zrobi to drugi raz Lily – przyznał się Luke.
-      Cóż... czyli chcieliście z nim tylko porozmawiać?
Wszyscy zgodnie pokiwali głowami.
-      A on was zaatakował, obraził i groził?
-      Tak  - odparła Arthemis.
-      I rozumiem, że to usłyszy od was komisja, kiedy zbada wasze wspomnienia?
-      To prawda – powiedział z naciskiem James.
-      Naciągane, ale dostatecznie, żeby wam uwierzyli. Po waszej stronie jest też to, że tego nie ukrywaliście – westchnął Deveraux. – Dobrze, że nigdy wcześniej nikogo z was nie przyłapano na bójce i macie znanych rodziców. Dopilnuje, żeby was w to za bardzo nie mieszali. Przy odrobinie szczęścia i zbadaniu wspomnień Flinta, wystarczą im wasze zeznania...
Spojrzeli po sobie z niepokojem.
-      Gdzie teraz jest Flint? – zapytała cicho Arthemis.
-      Aurorzy dyskretnie wyprowadzą go zaraz po zajęciach – powiedział Deveraux, patrząc w okno. – Natomiast panna Capshaw... cóż... myślę, że jeszcze nie dorosła do posiadania różdżki. Zostanie zawieszona na dwa lata, z nakazem odbycia kuracji psychologicznej w Klinice Św. Munga... Wolałbym, żebyście mieli do mnie więcej zaufania... – dodał zamyślony z żalem. Chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, że powiedział to na głos.
-      Panie dyrektorze... – zwróciła się do niego Arthemis. – Chcieliśmy panu powiedzieć... Ale po tym, co zrobił Rose. Do czego nas doprowadził... nie mogliśmy wtedy się do tego przyznać...
Dyrektor pokiwał głową.
-      Mam nadzieję, że to się więcej nie powtórzy... Nigdy. A teraz idźcie już... Ten turniej... gdybyście byli rozsądni, zrezygnowalibyście z niego...
-      To nie kwestia rozsądku – odpowiedział James. – Ani honoru, czy dumy. To kwestia życia i śmierci. Chciał pan, żebyśmy okazali panu zaufanie, więc zdradzę, że wczoraj w nocy byliśmy z Arthemis w Zakazanym Lesie. I dowiedzieliśmy się, że Anglestone popełnił, albo zlecił popełnienie okropnej zbrodni...
Deveraux, na początku wyglądał na zagniewanego, ale potem pobladł.
-      Jakiej?
James spojrzał na Arthemis, która się wzdrygnęła, ale podeszła do dyrektora i po chwili majstrowania różdżką, dała mu fiolkę wypełnioną wspomnieniem.
-      Niech pan to zobaczy – powiedziała cicho. – Ale dopóki nie zakończymy turnieju i tak mamy związane ręce w tej sprawie... Nie mamy dowodów, że to on...
Deveraux wpatrywał się w fiolkę, obracając ją w palcach. Zerknał w zasmucone oczy Arthemis i stojących za nią murem młodych mężczyzn. Kto by powiedział, że Potter będzie stał ramię w ramię z Malfoyem...
-      Możecie odejść – powiedział. – Uważajcie na siebie... Chociaż i tak ktoś tam w górze musi nad wami czuwać, bo macie cholerne szczęście.


Reszta wcale nie poszła na zajęcia, tylko koczowała na dole przy chimerze.
-      Co? Co on zrobi? – zapytała natychmiast mocno zaniepokojona Lily.
-      Załatwi to – odparła Arthemis. – Nie ma co gdybyć. Jeżeli Flint będzie miał proces to i tak nas wezwą.
-      A co z wami? – przestraszyła się Rose.
Arthemis spojrzała przez ramię na stojacych za nią mężczyzn i uśmiechnęła się szeroko.
-      A my odegramy rolę swojego życia, głównie dlatego, że dziewięćdziesiąt procent z naszej wersji to prawda...
-      Może w ogóle nie będą nas potrzebować – powiedział spokojnie Lucas. – Założę się o co chcecie, że jego rodzina to wszystko wyciszy i nie będzie nas w to mieszać, byle tylko to się za bardzo nie rozprzestrzeniło...
-      Bardzo możliwe – poparł go Malfoy.
-      Chodźmy na zajęcia. Bo zaraz dostaniemy szlaban za jakąś błahostkę – mruknął James.
-      Widzimy się na stadionie – rzucił Lucas.
Wszyscy się rozeszli. Wszyscy oprócz Arthemis i Jamesa.
-      To na razie – mruknął James i odwrócił się, żeby odejść, ale Arthemis staneła mu na drodze.
-      Nie bądź kretynem! – powiedziała ostro. Złapała jego twarz w dłonie niezbyt delikatne. – To nie ty nas w to wplątałeś. To on się na ciebie uwziął! Co innego mogłeś zrobić?! Nie jesteś mordecą James! Bo tylko takie było wyjście. Obojętnie ile razy dawałeś mu manto, i tak by wracał! Dobrze o tym wiesz! Jeżeli będziesz miał chociaż minimalne poczucie winy skopię ci tyłek i wyślę na terapię! Dokładnie w tej kolejności! – warknęła, puściła go i ruszyła zezłoszczona korytarzem.
James przez chwilę wpstrywał się w miejsce, w którym przed chwilą stała.
-      A jaką terapię?! – krzyknął za nią, rozbawiony.
-      Przywiążę cię do łóżka i nażrę się afrodyzjaku!
Szczęka mu opadła, ale wykazał się refleksem, bo krzyknął:
-      Od razu czuję się bardziej winny!
Chyba dopiero jej śmiech, odbijający się od sufitu, zdjąć ciężar winy z jego żołądka.


Następnego ranka Arthemis wpatrywała się w uśpioną twarz Jamesa, ani przez chwilę nie zamierzając go budzić. Przyszedł do niej w nocy, szukając zapewnienia, że nie musi czuć się winny. Zmyła mu głowę, bo stwierdziła, że to poskutkuje lepiej niż głaskanie go po niej. Teraz jednak mogła mu się z czułością przyglądać, gdy odpoczywał wolny od zmartwień.
Wysunęła się z łóżka i ponownie zaciągnęła kotary wokół niego.
Przeciągnęła się i zaskoczona spojrzała prosto w oczy Lily. Dziewczyna patrzyła na jej łóżko z mieszaniną czułości, zazdrości, rozrzewnienia i rozbawienia. Westchnęła ciężko i unosząc brew, zerknęła na Arthemis.
-      Czyżby znowu ci się zwalił na głowę?
-      Raczej ja jemu. To działa w dwie strony – uśmiechnęła się Arthemis.
-      Serio? – zapytał niemal smutno, zamyślona. A potem też się przeciągnęła. – Dzisiaj po zajęciach trening. Za dwa dni mecz. Nie zapomnijce, bo spełni się wasze życzenie i Lucas wspólnie was pogrzebie...
Lucas... – pomyślała Arthemis. – Co ty wyprawiasz? Albo z czego nie zdajesz sobie sprawy?
-      Będziemy, będziemy – obiecała. – A ty nie masz na oku jakiegoś przystojniaka?
-      Co? – Lily spłoszonym wzrokiem rozglądała się na boki. – Nie skąd?
-      On jest beznadziejny, prawda? – rzuciła Arthemis, a Lily westchnęła ciężko.
-      Jestem dla niego całkowitcie platoniczną znajomością – wzruszyła ramionami. – Trudno go winić... Praktycznie mnie wychował... Ale wiesz, wkurza się, jak mnie z kimś widzi, co jest w sumie zabawne.
-      Może powinnaś to wykorzystąć? – podsunęła jej Arthemis. – W końcu, co ci szkodzi? Za miesiąc opuszcza Hogwart...
-      Nie poprawia mi to nastroju. Będę za nim tęskniła jak głupia. I pewnie zrobię z siebie idiotkę na peronie...
Arthemis poklepała ją przyjacielsko po ramieniu. Lily spojrzała na nią.
-      Coś się zmieniło rozumiesz? – wykrztusiła z siebie. – Ja już go nie tylko lubię... Robi mi się gorąco na sam jego widok...
Arthemis ją objęła.
-      Gratuluję – szepnęła jej na ucho.
Zdezorientowana Lily odpowiedziała uściskiem.
-      Zakochałaś się... – dodała Arthemis i zostawiła Lily wrośniętą w podłoże ich sypialni.


Arthemis doszła do wniosku, że wtrącanie się jest instynktem silniejszym od niej. Po prostu lubiła popychać sprawy do przodu. W tym wypadku zamierzała popchnąć do przodu zacofany mózg Lucasa.
W sumie chodziło o jedno. Znając Lily, w końcu ona weźmie sprawy w swoje ręce, i zepsuje zapewne wszelkie koncepcje Lucasa. Z jednej strony należało mu się, za to, że był głąbem, ale z drugiej, czemu Lily ma tracić niesamowite przeżycia, z powodu własnej nadgorliwości? A za pewne idąc po trupach do celu, jej przyjaciółka pewnie po prostu rzuciłaby się na Lucasa, w najmniej sprzyjających okolicznościach. Lucas by ją odepchnął, żeby się nie zdradzić, a ta zraniona, nigdy więcej by się do niego nie odezwała...
Arthemis przeanalizowała już w głowie wszystkie tego typu scenariusze, czekając aż James się obudzi. Siedziała przy biurku czytając książkę, kiedy dosłownie poczuła, że otworzył oczy. To było, jakby otoczyły ją jego ramiona, jego świadomość.
Po chwili wynurzył się z łóżku i podszedł do niej.
-      Cudowny obrazek – szepnął, całując ją w policzek.
-      Musisz się sprężać, jeżeli nie chcesz się spóźnić na zajęcia...
James się przeciągnął, aż strzyknęły mu kości. Po wczorajszym treningu bolały go wszystkie mięśnie. Od A do Z.
-      Wiem, wiem... – ziewnął. – Już idę... Zabiję Lucasa, jak już się rozbudzę...
Złapał pelerynę niewidkę i wyszedł z dormitorium.
Lucas, pomyślała Arthemis. Chyba by wolał śmierć z ręki Jamesa, niż rozmowę z nią, ale cóż... nie można mieć wszystkiego.


Dorwała go wieczorem, jak się tego nie spodziewał i wracał po kolacji do Pokoju Wspólnego.
-      Musimy pogadać – rzuciła, łapiąc go pod ramię.
-      Powinienem się bać? – zapytał ze śmiechem.
-      Chyba tak...
Na jego twarzy odmalowała się chwilowa panika.
-      Ale nic ci nie jest? Wystąpisz w jutrzejszym meczu.
-      Tak, tak – odparła szybko, wciągając Luke’a do jakiegoś tajnego przejścia.
-      No, to o co chodzi? – zapytał uspokojony.
Chwilę później Arthemis trzepnęła go w ucho.
-      Co ty wyprawiasz? – zapytała.
-      Że, słucham?!
-      Chcesz doprowadzić do tego, że rzuci się w ramiona pierwszego lepszego i zepsuje sobie wrażenia na resztę życia?
-      Ale kto?! – zapytał zirytowany.
-      A kogo dotykasz przelotnie, kiedy wydaje ci się, że nikt tego nie widzi i nie zauważa, łącznie z nią?
Lucas odwrócił wzrok.
-      Luke! – złapała go za ramiona i potrząsnęła nim. – Naprawdę chcesz zmarnować te ostatnie chwile?! Chcesz tego potem żałować?! Chcesz, zastanawiać się, później, czy dobrze zrobiłeś?
-      Ona musi dorosnać Arthemis! Ona musi poznać tą całą gamę uczuć. Nie chcę, żeby potem żałowała, że nie spróbowała życia...
-      Rozumiem. I naprawdę podziwiam to poświęcenie, do którego jesteś zdolny. Ale chcę, żebyś mnie posłuchał. Daj jej nadzieję, że coś może między wami być...
-      Nadzieję? Arthemis, ona nawet nie rozumiem... AUAA! – krzyknął, gdy po raz kolejny dostał w ucho.
-      Rozumie, więcej niż ci się zdaje. Patrzy na Jamesa i na mnie i nam zazdrości... – przez chwilę się zawahała, ale katagorycznie zabroniła sobie mówić mu, że Lily jest zakochana. – Co więcej Lucas... ona cię pragnie... Może to tylko reakcja jej ciała. A może nie...
Lucas wyglądał, jakby mu powiedziała właśnie, że został ojcem. Był przerażony, spanikowany i szczęśliwy.
-      Daj jej coś od siebie Luke – poradziła mu cicho. - Coś tylko dla niej. Coś co sprawi, że na skraju jej umysłu zawsze będzie majaczyła twoja postać. Że każdy inny będzie niewystarczający. Na jedną chwilę wstrząśnij jej światem...

Zostawiła go wmurowanego w podłogę. Pogrążonego w nadzieji, radości, odrobinie strachu i słodkiego bólu serca, które człowiek czuje, gdy wie, że jego drobne marzenie, spełni się, zostawi go cudownie oszołomionego.

1 komentarz:

  1. Flint tym razem kategorycznie przesadził, wmieszał w swoja zemstę niewinnych uczniów. Dobrze, że poszli z tym do dyrektora, dostanie za swoje.

    OdpowiedzUsuń