Albus jednym kątem oka obserwował
właśnie Arthemis i Jamesa. Trasa była do tego stopnie powiększona, że wydawało
się, jakby stał dosłowanie dwa piętra nad nimi. Szli już od dwóch godzin i
zaczynał się nudzić. Nie słuchać było
ich słów, ale przeżył kilka ciężkich chwil, obserwując ich kłótnie. Jego ojciec
też, ale teraz gdy szli po śniegu, magiczne buty pozwalały im się utrzymywać na
jego powierzchni, zamiast brodzić pół metra w dół, ze wszystkich opadło cześć
napięcia.
Albus rozejrzał się. Większość osób z trybun
(wypełnionych w 90%) zeszło właśnie do komnat poniżej stadionu. Odwrócił się do
wujka Rona, który był już tutaj od trzech dni, więc już całkiem dobrze zdążył
się odnaleźć.
- Po, co oni tam schodzą? – zapytał
go.
Są tam specjalnie obwarowane sale zaklęciowe.
Można oglądać najważniejsze momenty trasy poprzednich zawodników. Wczoraj
oglądałem tak skrót Zairczyków. Dobrze to zrobili…
- Ja widziałem Egipcjan – pokręcił
głową. - Rozpoczęli walkę przy pierwszym zadaniu i uciekli do wyjścia…
Albus spojrzał trzy rzędy do góry. W zasięgu
jego wzroku siedziało więcej członków jego rodziny – bliższych i dalszych – niż
widział podczas świąt Bożego Narodzenia.
Za nim siedział Fred, Valentine, Teddy i wujek
George. Obok wujka Rona siedział dziadek Weasley, który jak na swoje lata
trzymał się całkiem dobrze. Natomiast po prawej stronie jego ojca siedziała
jego własna rodzona matka. Nie mógł uwierzyć, że wyrwał się tutaj ze szkoły na
wakacje, a trafił prosto pod opiekuńcze skrzydła rodziców. Niech to!!
Gdzieś mignęli mu także ciotka Luna oraz wujek
Bill. Spodziewał się, że zanim Arthemis i James skończą zadanie pojawi się
jeszcze kilku innych.
Przez chwilę obserwował, jak Arthemis i James
w oszałamiająco białym śniegu przedzierając się metr za metrem. Potem zaczął
rozmawiać z dziadkiem, a gdy odwrócił wzrok godzinę później stali już u szczytu
niemal pionowej skały, widocznie odróżniającej się na tle wszechobecnej bieli.
- Zatrzymali się, żeby odpocząć –
usłyszał głos swojego ojca.
Harry Potter ani na chwilę nie
oderwał wzroku od powiększonej trasy zadania Arthemis i Jamesa. Obserwował i
analizował każdy ich krok, każdy grymas twarzy.
- Strasznie nudny ten etap, prawda? –
rzucił Albus, opierając się o kamienną barierkę, obok ojca.
Harry nieznacznie pokręcił głową.
- Tobie się wydaje nudny. Oni muszą
uważać na każdy krok.
Z drugiej strony Harry’ego pojawił
się Teddy, kiwając głową.
- Sprawdzają ich wytrzymałość. Widziałeś
mapę… zanim doszli do miejsca, w którym teraz są musieli przejść 10 km . W śniegu,w minusowej
temperaturze z bagażem – uściślił.
- Miejmy nadzieję, że nie zacznie
wiać wiatr i sypać śnieg – szepnął Harry, wracając wzrokiem do planszy.
Arthemis zrzuciła plecak i zupełnie nie
przejmując się śniegiem położyła się na ziemi, ciężko dysząc.
- Jestem na to za stara – rzuciła
wpatrzona w przybierające odcień szarości i różu niebo.
James osunął się po skalnej ścianie obok niej.
- Znasz jakieś zaklęcie, które
mogłoby nas ocalić przed wspinaczką? – zapytał znużony.
- Avada kedavra – odparła bez
namysłu.
- Hej, nie możemy być mięczakami!! –
próbował podbudować ją i siebie James.
- Za każdym razem przysięgam sobie,
że nie ma po, co się tak męczyć i po prostu pójdę do Deverauxa i zrezygnuję. I
za każdym razem jakimś cudem mój umysł zmienia zdanie i uważam, że wzięcię
udziału w następnym zadaniu, zamiast siedzenie na tyłku przed kominkiem, to
świetny pomysł…
James odkręcił butelkę z wodą.
- Najgorsze jest to – powiedział
popijając, - że tym razem nas obserwują, a my siedzimy tu i użalamy się nad
sobą.
Arthemis westchnęła i się podniosła. Wzięła od
Jamesa wodę, a potem związała od nowa poczochrane włosy niemal na czubku głowy.
Nic nie zasłaniało jej twarzy, nic jej nie przeszkadzało. Zawsze przekładała
praktycyzm nad korzystny wygląd. Co więcej wyglądała w tej fryzurze tak
wojowniczo i pociągająco, że James automatycznie począł falę pożądania.
- No, dobra – powiedziała rzeczowo,
skontrolowała mapę. – Czyli musimy wdrapać się do góry. Za jakieś 2 i pół
kilometra w górę, powinna być jakaś ścieżka, albo… tunel? Nie wiem. To wygląda
tak jakbyśmy mieli przejść przez środek góry…
- Nie ma co zgadywać. Musimy sprawdzić.
Była tylko jedna ścieżka, więc musieliśmy dojść tutaj. Mapa jest dokładna… -
stwierdził James, wyciągając z plecaków sprzęt do wspinaczki.
- Dobrze, że już mamy niejakie
pojęcie, jak tego używać…
Arthemis zaczęła różdżką ustawiać urządzenia,
nastawiać odpowiednio liny. W końcu byli gotowi.
- Do zobaczenia na górze – rzucił
James, zahaczając palce o pierwszy wystającą szczelinę.
Gdy zaczęli się wspinać i naprawdę wolno szło im przesuwanie się w górę
Albus poszedł wraz z Fredem, Teddym i wujkiem Ronem zjeść coś i pooglądać na
dole zmagania poprzednich uczestników.
Oglądali właśnie Brazylijczyków.
Albus z przerażeniem obserwował, co też czeka
jeszcze jego brata i przyjaciółkę.
- Czy wy wiedzie, jak nowoczesna jest
to magia – powiedział Fred z podnieceniem. – Ilu różnych skomplikowanych zaklęć
jest na to nałożonych? Przesyłają i zachowują obraz z miejsc oddalonych nawet o
setki kilometrów!
- No, fajnie, że w końcu, coś można
zobaczyć. Wcześniej trzeba było każdy moment wyciągać z Arthemis, a wiecie,
jakim ona jest skąpiącym w szczegółach, wiecznie zirytowanym opowiadaczem… -
stwierdził Albus.
- To wcale nie było takie proste –
oświecił ich Teddy.
Spojrzeli na niego z większym
zainteresowaniem.
- Ano nie było – dopowiedział Ron Weasley. –
Po tym, jak nasi z ministerstwa wpadli i udało im się wywalczyć zwrot punktów,
inni stwierdzili, że też im coś nie pasuje. Słyszałem, że podobno któryś z
rosyjskich departamentów wpadł tam i domagał się możliwości kibicowania ich
reprezentantów… Delikatnie zasugerowali głównemu organizatorowi, że może coś
ukrywa, skoro nie pozwala obserwować zadań. Tak więc na prędce zorganizowano
cały ten stadion i obłożono go odpowiednimi zaklęciami. Co więcej dopuszczono
tym razem reporterów do zawodników. Po każdym zadaniu o ile zawodnicy są
wstanie w niej uczestniczyć, urządza się konferencję prasową…
- Arthemis nie będzie zbyt zadowolona
– stwierdził Albus z krzywą miną.
Po trzech godzinach wspinaczki ich rękawice ze
smoczej skóry na palcach były już niemal przetarte, każdy kolejny skalny próg
kaleczył im palce, nogi bolały tak, że przez materiał grubych spodni, niemal
widzieli drżenie mięśni.
Dwa razy Arthemis spadłaby w dół i tylko
dzięki przytrzymującym ją linom wisiała jeszcze bezwładnie na wysokości, od
której kręciło jej się w głowie. Tym dwóm razom towarzyszył przerażony krzyk
Jamesa, a potem przekleństwa i wyzwiska, że jeżeli jeszcze raz mu to zrobi, to
zamknie ją jako niewolnicę w jakiejś jaskini zdala od cywilizacji.
Mieli wrażenie, że z zimna odpadły im nosy i
uszy, a końcówki włosów pokrywał szron.
W końcu jednak dotarli do celu. Wdrapali się
ostatkiem sił na krawędź występu skalnego i to było kolejne wyzwanie. Pokryta
śniegiem i lodem płaszczyzna wcale nie chciała pozwolić im się tam wdrapać.
W końcu jednak James zarzekając się, że w
życiu już tego nie będzie robił, czemu towarzyszył stek przeklęstw, wturlał się
na płasko na lodowaty śnieg i pomógł wdrapać się Arthemis.
- Nie idę dalej. Zostanę tu i umrę w
spokoju – stwierdził James, kryjąc spoconą, rozgrzaną twarz w zimnym śniegu.
Arthemis była w bardzo podobnym stanie. Pomimo
mgły zmęczenia, jej umysł wydawał się być skłonny do żartów. Nachyliła się więc
do Jamesa i na wypadek, gdyby widzowie ich jednak słyszeli powiedziała mu
szeptem na ucho:
- Jeżeli tu umrzesz, będę musiała
przeżyć swój pierwszy raz z kim innym…
James natychmiast poderwał głowę, spoglądając
na nią uważnie. Musiała przygryźć język, żeby się nie roześmiać, czy choćby
uśmiechnąć.
- Dobra, idźmy dalej! – rzucił James,
podrywając się na równe nogi, jakby niespodziewanie wróciły mu wszystkie siły,
podparte niespożytą energią.
Arthemis nie wytrzymała siedząc na zimnym
śniegu, podciągnęła do siebie kolana, położyła na nich czoło i zaczęła się
śmiać tak, że pociekły jej po policzkach łzy.
James usiadł obok niej i przeciągnął pomiędzy
palcami pasmo jej włosów. Uśmiechał się lekko.
Byli wykończeni. A musieli jeszcze sporo
przetrwać, jeżeli nie chcieli spać na tej zimnej górze.
- Musimy coś zjeść – powiedziała
Arthemis, ocierając twarz rękawem kurtki. Sięgnęła po plecak.
- Muzyka dla moich uszu… -
odpowiedział James.
Arthemis wyjęła dwa kubki, do których
rozlała zawartość termosu. To był cud, ale gulasz zrobiony przez skrzaty domowe
nadal był gorący.
- Na Merlina, chyba nigdy nie jadłem
nic lepszego – westchnął James, opierając się o kańciastą skałę.
- To złudzenie – odparła Arthemis.
Żeby nie marnować wody z butelek, wyczyściła
kubki śniegiem. Nalała do nich gorącej herbaty z innego termosu.
Dali sobie godzinę, żeby ich mięśnie odpoczęły,
a umysły się uspokoiły. Potem ruszyli wewnątrz przez otwór do wewnątrz. Było
tam tak ciemno, że Arthemis wypuściła z różdżki świetliki, żeby rozjaśniły im
drogę. Latały im nad głowami, brzęcząc tak jak Oczko. Musieli tylko uważać,
żeby im nie wpadły we włosy.
Szli najpierw prosto, potem jednak natrafili
na pierwsze rozwidlenie. Wybrali myśląc, że mapa ich dobrze prowadzi, prostą
drogę. Przeszli kilometr i musieli zawrócić, gdy trafili na ślepy zaułek.
Później wybrali lewą odnogę i szli nią, aż natrafili
na kolejne rozgałęzienie i znowu natrafili na ścianę, blokującą tunel.
- Musimy zacząć znaczyć drogę, zanim
zupełnie zgubimy się w tym cholernym labiryncie – powiedział w końcu James, a
jego głos odbił się echem od nagich skał.
- Kurcze, chyba się zgubili – powiedziała
Valentine, gdy wszyscy z napięciem obserwowali błądzenie Arthemis i Jamesa i
kolejne zaułki.
Albus oglądał już przygody kilku innych
zawodników. Miał pewne przeczucie, co teraz będzie.
- Wierz mi, wcale nie chcą znaleźć
dobrej drogi – zapewnił ją poważnie Ron Weasley z ponurą miną.
Godzina krążenia po korytarzu niezmiernie
zirytowała Jamesa. Arthemis natomiast bała się, że dostanie objawów
klaustrofobii, jeżeli jeszcze chwilę, sufit będzie tak nisko.
Myślała właśnie o tym, gdy James wyciągnął
rękę by ją zatrzymać.
- Co jest?
- Czy to są ślady? – zapytał, patrząc
w ziemię.
Arthemis spojrzała. Na ziemi widniało błoto.
Trochę brudnego szarego śniegu i ziemi. Jednak jakby się przyjrzeć, to dało się
wyznaczyć kształt przypominający ślad ludzkiej stopy. Tyle, że z cztery razy
większej. Mniej więcej podobnej do stopy Hagrida.
- Wygląda na to, że idziemy w dobrym
kierunku – stwierdziła cicho.
James wyjął różdżkę. Arthemis
powtórzyła jego ruch.
Przed oczami pojawiło się jakby światło.
Poblask.Otoczenie stało się odrobinę jaśniejsze.
- Gotowa?
- Wolę to, niż wspinaczkę – odparła
Arthemis, biorąc głęboki oddech.
Korytarz poszerzał się z każdym miejscem
bardziej. W końcu znaleźli się w otwartej pieczarze. Z otworu wylotowego wbijało
się w nich zmierzchające światło. Rozejrzeli się. Było tu pełno jakichś szmat
tworzących legowisko trochę starych, zakrzepłych śladów krwi i porozwalane
kości mniejszych i większych zwierząt. Oprócz tego walały się tu graty od
zardzewiałego rondla do złotego, powyginanego talerza. W górze rzeczy Arthemis
wypatrzyła niemal nietknięty plecak.
- Chyba, któraś z drużyn zgubiła swój
sprzęt… - mruknęła.
- Mamy znaleźć symbol, tak? – szepnął
James.
- I to szybko. Zanim to coś dowie
się, że tu jesteśmy – ponagliła Arthemis.
Problem polegał na tym, że po pierwsze: nie
wiedzieli jak ten symbol wygląda, a po drugie: jaskinia była ogromna i miała o
z wszystkich stron dodatkowe wnęki, przejścia i korytarze, w których też walały
się rozmaite rzeczy.
- Accio?? – rzuciła niepewnie
Arthemis.
- Przecież nawet nie wiemy, co chcemy
przywołać – mruknął ponuro James.
- Dobra, to zabierajmy się do pracy –
zarządziła. - Tylko nie ściągajmy plecaków.
Trzymali się w niedalekiej od siebie odległości
i w rękawicach przeglądali często śmierdzące zmokłym psem i pobrudzone
substancją, o którą woleli nie pytać, przedmioty.
Mijały kolejne minuty ich cennego czasu. Kwadrans, pół godziny, godzina,
a oni nawet nie byli jeszcze w połowie. Ale w pewnym momencie usłyszeli
kłapanie ciężkich łap i dziwny pomruk.
Spojrzeli po sobie przestraszonymi oczyma.
Zerknęli na wejście do pieczary i wzięli głębokie oddechy. Wielki stwór postury
i kształtu człowieka, owłosiony grubym białym jak śnieg futrem, z twarzą
przypominającym pysk goryla, stał na tle zewnętrznego mroku.
Warknięcie sprawiło, że podskoczyli. Wyjęli
różdżki.
- Chyba właśnie znalazłem symbol –
powiedział spokojnie James, wpatrując się w ponad dwu i pół metrowego stwora.
Organizatorzy… no bo któż by inny… zawiesili
drugi symbol niczym wytworną biżuterię na łańcuszku na szyi yetiego.
- Bierzemy go, czy uciekamy? –
zapytała podobnym tonem Arthemis.
- A po, co nam są te symbole?
- Tego nikt nie wie…
- Więc chyba lepiej, jeżeli go
weźmiemy… - zadecydował James, w tym samym momencie poleciała ogromna kamienna
bryła.
James rzucił się na ziemię, łapiąc po drodze
Arthemis i osłaniając ją własnym ciałem.
- Chyba nie jest przyjaźnie
nastawiony – rzucił.
Poderwali się na nogi. Kamień chyba miał
odwrócić ich uwagę, bo yeti z niewiarygodną szybkością, jak na tak potężną
istotę znalazł się przy nich.
Zanim Arthemis zdążyła wymyślić jakieś
zaklęcie, James rzucił trzy. Problem w tym, że żadne nie zadziałało.
- Arthemis!!! – krzyknął James, gdy
potwór rozdzielił ich wielkim cielskiem i zamachnął się na dziewczynę.
Arthemis zdążyła tylko zauważyć długie, ostre
pazury, jak u niedźwiedzia i jak w zwolnionym tempie odchyliła się w ostatniej
chwili do tyłu, dostatecznie, by jej nie zabiły. Ale i tak siła ciosu wykręciła
jej głowę, a końce ostrych szponów rozorały policzek.
James chwycił kawał drewna leżącego na ziemi
rzucił nim w głowę potwora.
Zirytowany yeti odwrócił się do niego. James
myślał gorączkowo. Bluzka Arthemis nasiąkła już krwią kapiącą jej z policzka.
To mu wcale nie pomagało się skupić.
Stwór szedł w jego kierunku, machając długimi
łapami.
Zaklęcia na niego nie działały. Ale ich
skutki? Futro się przecież zapali, prawda?
- Ignis!! – krzyknął strzelając
yetiemu pod nogi. Gdy ten niespodziewanie, zalękniony odskoczył, James kierował
różdżkę na niego.
- Nie! James nie zabijaj go!! –
krzyknęła Arthemis.
Przebiegła przez jaskinie.
- Zwariowałaś?!
- Przecież to nie jego wina! To
czarodzieje go w to wciągnęli! Żadna inna drużyna go nie zabiła!
- A jak inaczej chcesz to z niego zdjąć?! – warknął James.
- A jak inaczej chcesz to z niego zdjąć?! – warknął James.
Stwór zaryczał wściekle i nie mogąc dosięgnąć
Jamesa, ruszył na Arthemis. Schylił się i podniósł kłodę, którą rzucił w niego
James. Zamachnął się na dziewczynę.
Arthemis zrobiła unik, rzucając się na ziemię.
W jej ręku pojawił się jeden z jej sztyletów. Przejechała nim po nodze yetiego
z przykrością i poczuciem winy, ale pocieszając się, że z tego się przynajmniej
wyliże.
Przeturlała się po twardej ziemi, wśród
oszłamiających ryków potwora. Dopadła do Jamesa.
- Albus dał ci eliksir nasenny,
prawda?! – powiedziała.
- Co??! Akurat teraz ci się
przypomniało?! – krzyknął James i znowu strzelił pod nogi stwora, żeby utrzymać
go w bezpiecznej odległości.
- Znajdź go i wymyśl coś, żeby podać
go tej istocie! – wyjaśniła Arthemis.
Ogień utrzymywał yetiego zdala od nich, ale
nie przedmioty, którymi rzucał. W kierunku Jamesa, ponownie poleciał spory
głaz.
- Jest w bocznej kieszeni. Sama go
znajdź, a ja go zajmę – powiedział spokojnie, dotknął jej zakrwawionego
policzka, a potem wziął od niej sztylet i z wyciągniętą różdżką ruszył na
stwora.
Arthemis z bólu ledwo widziała, ale zaczęła
grzebać w torbie Jamesa w poszukiwaniu fiolki z eliksirem nasennym. W końcu ją
znalazła. Tylko jak podać ją potworowi??
Wszyscy otaczający stali przy barierce i z
przerażeniem obserwowali rozgrywającą się na dole scenę. Valentine mocno
ściskała rękę Freda. Gdy Arthemis została ranna, Ginny Potter krzyknęła i
zatkała usta dłonią. Ojciec Albusa był niemal tak blady jak sierść yetiego.
Wszyscy wstrzymywali oddech.
Albus wpatrywał się w Arthemis, jakby mogła
zginąć w momencie, gdy pozwoli sobie na mrugnięcie. Gdy zobaczył co wyciągnęła
z plecaka Jamesa, zaklął pod nosem.
- To nie zadziała – powiedział pod nosem. Błagał w myślach, żeby Arthemis
połączyła się z nim myślami. Wiedział jednak, że jest setki mil od niego. – Za
mała dawka…
- Co? – zapytał jego ojciec,
odwracając się do niego przerażony.
- Ten eliksir nie zadziała – wyjaśnił
cicho. – Może tylko go spowolnić na kilka sekund…
Harry ponownie rozgorączkowanym spojrzeniem
spojrzał na plansze.
Arthemis odkorkowała fiolkę i zerknęła przez
ramię.
James właśnie uniósł różdżkę, gdy wielka łapa
walnęła go w ramię i rozorała kurtkę i skórę pod nią. Różdżka upadła. Arthemis
krzyknęła.
Wyrwała z pochwy na biodrze drugi sztylet i
rzuciła nim. Wbił się idealnie w ramię yetiego aż po rękojeść. Na białym futrze
pojawiły się czerwone plamy.
Potwór ryknął.
Zerwała się na równe nogi. James zdążył
podnieść różdżkę.
- Incarserus!!
Liny wystrzeliły z jego różdżki oplatając
potwora. James pociągnął. Yeti stracił równowagę i padł na ziemię.
- Szybko!! – krzyknął James.
Arthemis chciała wlać zawartość flaszki do
ogromnej, pełnej zębisk głęby stwora, ale jedno kłapnięcie szczęk wystarczyło,
żeby zmieniła zdanie.
Gdy yeti napiął mięśnie, liny zaczęły
puszczać.
Wepchnęła mu całą fiolkę między zęby.
Usłyszała dźwięk miażdżonego szkła. Skoro już tak blisko do niego podeszła to
od razu zerwała z jego szyi ich symbol.
W tym samym czasie pękły liny.
- Uciekaj!! – krzyknęła do Jamesa.
Wyrwała jeszcze swój nóż z ramienia potwora i
ruszyła w stronę wyjścia z pieczary. James trzymając się za ramię był obok
niej.
Ogłuszający ryk wypełnił jaskinię, aż
sklepienie zaczęło drżeć.
- Plecak!! – krzyknął James i
zawrócił.
- James!!! – krzyknęła przerażona
Arthemis.
Yeti wstał wściekły. Rozkładając ręce po raz
kolejny ryknął.
James przemknął obok niego, chwycił plecak.
Arthemis wylewitowała w powietrze stos rzeczy
i zarzuciła nimi potwora.
Yeti zasłaniał Jamesowi drogę, ale oto zachwiał
się. Złapał za głowę, jakby go bolała, a potem zrobił niepewny krok.
James tymczasem do niej dołączył. Uniósł
różdżkę i wyczarował ścianę ognia, która zajęła całe wejście do jaskini.
- Chodźmy! – powiedział i zaczęli
biec, na tyle na ile pozwalał im na to wysoki śnieg. – Zanim zaklęcie straci
swą moc…
Gdy stracili z widoku grotę yetiego zwolnini,
aż w końcu się zatrzymali. Oddychali głęboko. Po raz kolejny tego dnia,
Arthemis wyciągnęła dyptam. Musieli zapobiec upływowi krwi.
James delikatnie opatrzył jej policzek. Robił
się już sinoczarny i trochę spuchł. Gdy skończył na chwilę się do niego
przytuliła, a potem zabandażowała mu ramię.
Było ciemno. Było zimno. Byli wysoko w górach,
a musieli gdzieś rozbić namiot.
James sprawdzał mapę, a Arthemis świeciła mu
różdżką.
- Musimy zejść w dolinę między tymi
szczytami – powiedział ponuro James. A potem jeszcze, będą musieli zejść
poniżej granicy śniegu.
Arthemis skinęła głową. James zawiesił sobie
na szyi drugi z symboli. Uznali, że lepiej nie trzymać ich razem. Tym razem
symbol nie był idealną kulą. Miał kształ stożka i błyszczał się jak diament.
Wiedzieli, że powinni odpocząć, ale nie
chcieli, uznali, że im szybciej zejdą w dół, tym szybciej będą mogli spokojnie
iść spać.
Zaczęli szukać ścieżek i najbezpieczniejszych
przejść prowadząch w dół.
Ginny Potter odetchnęła z ulgą, jej żołądek
bił się o lepsze miejsce z sercem w jej gardle, gdy dzieciaki zaczęły chwiejnie
schodzić szlakami w dolinę.
W duchu uważała, że równie fascynujące jest
oglądanie zmagań syna, co obserwowanie emocji na twarzy męża. Harry teraz
usiadł i ze świstem wypuścił powietrze.
- Nigdy więcej – szepnął. – Niech
tylko dorwę tego chłopaka w swoje ręce, a będzie miał dożywotni szlaban!
Albus się skrzywił. Opadł na miejsce obok
ojca.
- Oni tak zawsze – starał się go
uspokoić. – Myślisz, że już po nich, a oni wychodząc z tego bez szanku i nim
się obejrzyć już są w innym miejscu i znowu ryzykują życie.
Harry spojrzał na niego zmrużonymi oczyma.
- Zamlicz – poradził uprzejmie synowi.
– Po prostu zamilcz.
Zejście w dół, w niemal całkowitych
ciemnościach, gdy tylko świetliki i różdżki dawały im jakieś mdłe światło,
zajęło im więcej czasu niż wdrapanie się na górę. Gdy doszli na niemal płaski
teren mieli ochotę całować ziemię.
Znalezienie miejsca, w którym było płasko, nie
groziła im lawina, zemsta yetiego, zalanie,lub dzikie zwierzęta zajęło im
kolejne dwie godziny.
W sumie plecaki zrzucili dopiero po pięciu
godzinach, od spotkania z yetim. Bali się jednak, że jak raz usiądą to już nie
wstaną. Tak więc, James zaczął rozkładać namiot, a robił to z fachowością
człowieka, który wielokrotnie był na biwaku, a Arthemis zaczęła zabezpieczać
zaklęciami przestrzeń dookoła nich. Wszelkie zaklęcia szpiegowskie, istoty
nadprzyrodzone, zwierzęta, czy ludzie nie mogły się do nich przedrzeć bez ich
wiedzy.
- No, księżniczko, nasz pałac gotowy
– powiedział James.
Mały namiot-igloo sięgał mu zaledwie do
biodra.
- Żeby nie ważył wiele, nie ma w nim
praktycznie nic, ale za to, jest odporny na wszystko grad, śnieg, deszcze…
ogień...
- Nie ważne. Byle było w nim miejsce
do spania – powiedziała Arthemis, trochę niewyraźnie przez spuchnięty policzek.
Rozpaliła niewielki ogień i zaczęła na nim
gotować wodę. Wrzuciła do niej coś z paczuszki, a po chwili zapachniało
pomidorówką.
Zjedli szyblo niewiele mówiąc, umyli się w
wodzie z różdżek na tyle na ile zdołali i wczołgali się do namiotu.
Wszyscy na trybunach odetchnęli z
ulgą, że zawodnicy dotarli bezpiecznie i mogli odpocząć. Zaczęli się rozchodzić
głośno komentując.
Potterowie i Weasleyowie również się podnieśli
i ruszyli wolno w stronę wyjść.
- Myślisz, że zabrali osobne śpiwory?
– zapytał ze śmiechem Fred, Teddy’ego, ale gdy tylko Ginny Potter posłała mu
szybkie wiele mówiące spojrzenie, jakie tylko matka potrafi rzucić, zamilkł i
powlókł się za resztą.
Harry po raz ostatni spojrzał na namiocik
świecący pośród gór i dolin jak maleńki świetlik. Uśmiechnął się pod nosem.
W namiocie Arthemis zamknęła w słoiku kilka
świecących ciepłym blaskiem żarków.
Rozświetliła dzięki temu mrok w namiocie. Wyciągnęła z plecaka kilka rzeczy.
Wypili eliksiry wzmacniające i regenerujące.
Potem James kawałkiem czystego materiały
przemył jej rany na policzku, potem posmarował je maścią.
- Właśnie tak, pierwszy raz cię tak
naprawdę dotykałem…- powiedział cicho.
Wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę,
przypominając sobie tamte chwile ponad dwa lata temu.
- Nigdy nie sądziłam, że to zajdzie
aż tak daleko – mruknęła.
Skupił na niej wzrok, gdy zaczęła dokładnie
opatrywać mu ranę na ramieniu. Założyła czysty bandaż i skończyła.
- Żałujesz? – gdy tylko zadał to
pytanie poczuł się głupio. To było takie niemęskie…
Nie odpowiedziała.
- Odwróć się – powiedziała cicho.
Wykorzystując okazję, żeby uratować się od zakłopotania,
zrobił co kazała. Siedziała za nim, gdy poczuł, jak podciąga mu koszulkę na
plecach.
- Zdejmuj.
Podniósł do góry ręcę. Owiało go lodowate
zimno. Usłyszał jęk stłumiony przez westchnienie Arthemis. Ból na plecach
starał się ignorować cały dzień, ale chyba teraz przyszła na niego pora.
Syknął, gdy zaczęła przemywać rany.
- Mówiłam ci, żebyś uważał – szepnęła
zrezygnowanym, zmartwionym tonem.
Plecy Jamesa pokrywały krwawe siniaki,
krwiaki, a często otwarte rany. Zajęła się nimi cierpliwie. Gdy zaczęła obwijać
go bandażami poczuł wyrzuty sumienia za swoje dziecinne zachowanie i kłótnie z
nią. Przecież to zawsze on miał pretensje, że nie pozwala się o siebie
troszczyć. Gdy przypieła bandaż, przysunęła się do niego bliżej, jej uda
otoczyły jego biodra. Oparła policzek na jego polecach, jej ręce luźno objęły
go w pasie.
- Myślę, że gdyby nie ty, już dawno
bym zamarzła w środku. Zamknęła się… Coś we mnie uruchomiłeś w tamtym momencie…
- chwilę tak siedzieli, walcząc z ogarniającym całe ciało i umysł zmęczeniem. -
Chodźmy spać – dodała, odsuwając się.
Wsunęli się do śpiworów, które ułożyli na
odległość ramienia od siebie.
Gdy zasnęła James przez chwilę jeszcze
wpatrywał się w jej poobijaną twarz. Wyjął rękę i odgarnął jej włosy z czoła.
Zgasił rozżarzone iskierki i zasnął jak
kamień.
Pozostało im 27 kilometrów , 5
symboli i 56 godzin.
Całe szczęście Arthemis w pore uchyliła się od salonów Yetiego. To mogłoby się skonczyc znacznie gorzej, niż tylko rozcietym policzkiem
OdpowiedzUsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, dobrze im poszło z tym Yeti, ale chyba teraz to Harry Potter zorientował sie jak James ryzykuje i jak trudne są to zadania...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza