sobota, 27 stycznia 2018

Indie. Wyzwanie 5: Krajobraz 1 - Jaskinia Kalii (Rok VI, Rozdział 46)

Rose szła na śniadanie, trochę niezadowolona, że nikt jej nie towarzyszy. Arthemis w niezrozumiałym dla niej pośpiechu, ubierała się szybko. Wyglądała na wypoczęta, chociaż Rose widziała, jak wróciła do dormitorium w piżamach. Gdy natomiast zapytała ją o Jamesa, ta spłoniła się, ale chłodnym głosem powiedziała tylko, że to kretyn.
 Rose miała pewne podejrzenia, co do powodów jej nietypowego zachowania. Nie wiedziała tylko czemu najpierw patrzyła na Gina, jakby miała zrobić z niego pasztet, ale w ostetczności podrapała go za uszami i głaskała go z tkliwym uśmiechem.
 Arthemis naprawdę była troche porypana. Ale co tam! Dlatego była taka wyjątkowa…
 Rose zeskoczyła z ostatniego stopnia na drugim piętrze i ruszyła korytarzem, żeby przejść do tajnego przejścia, które prowadziło niedaleko Wielkiej Sali.
 Odsunęła arras, za którym było przejście i wydając z siebie pisk, podskoczyła z dziesięć centymetrów nad ziemię, gdy dostrzegła czającą się w mroku postać.
- Cicho! – rzucił zirytowanym tonem Scorpius.
 Rose wypuściła ze świstem powietrze.
- Musisz przestać mnie straszyć! – powiedziała równie zirytowana. – Inaczej za pół miesiąca będę siwa…
- A tego byśmy nie chcieli… - mruknął, a gdzieś daleko w jego tonie, dało się wyczuć rozbawienie. – Chodź tu – rzucił, wskazując palcem miejsce przed sobą.
 Rose uśmiechała się nieznacznie, robiąc kolejne kroki. Stanęła dokładnie naprzeciw niego. But w but.
- I co teraz? – zapytała niewinnie, a jednocześnie prowokacyjnie.
 Spojrzał na nią na w pół z rozbawieniem, na w pół nieszczęśliwie. Jakby jednocześnie żałował tego, co zrobi i nie miał innego wyboru. Rose nie chciała, żeby był tak rozbity. Chciała, żeby był szczęśliwy. Jak ona.
- Więc? – ponagliła, zbierając się na odwagę i kładąc ręce na jego biodrach.
 Ujął delikatnie jej podbródek. Posmakował jej warg, lekko, zaledwie muśnięciem. Gdy zacisnęła nieświadomie dłonie na jego biodrach, pogłębił pocałunek, aż z jej warg wydobyło się głębokie westchnienie. Pogładził kciukiem jej dolną wargę, gdy spoglądała na niego zamglonymi oczami.
- Dzień dobry! – szepnęła i na chwilę się do niego przytuliła.
 Scorpius pomyślał, że chciałby to słyszeć codziennie. Każdego ranka. Wypowiedziane lekko zdyszanym tonem z zamglonym spojrzeniem.
 Za chwilę skarcił się za to. Takie myśli były niebezpieczne. Jak sekretni zabójcy. Mogły tylko go dobić.
 Odsunął od siebie spontaniczną, ufnie się do niego przytulającą dziewczynę i w jednej chwili naprawdę zapragnął, żeby to wszystko było proste. Chociaż raz…
- Zobaczymy się na ćwiczeniach. Uważaj na to, co robisz – rzucił chłodno, odwracając się.
 Usłyszał jak wzdycha, niemal z politowaniem.
- Jeszcze nie odszedłeś, ale już wcieliłeś się w rolę…
 Miał wielką ochotę obejrzenia się, jednak powstrzymał się i poszedł przed siebie. Powinien chociaż próbować utrzymywać dystans między nimi.
 Patrząc na jego plecy Rose ze smutkiem zastanawiała się, która z jego ról jest tak naprawdę tą prawdziwą.
 


 W czasie przerwy obiadowej okazało się, że Arthemis i James dostali kolejne zadanie.
 Poinformował ją o tym Albus, który dowiedział się o tym od Lucasa, gdy mijali się w skrzydle szpitalnym.
 Lucas powiedział, że tylko sprawdzi, co powie pani Pomfrey.
 Albus chciał mu powiedzieć, co powiedziała, ale Luke nie chciał słuchać, tylko pobiegł przed siebie. Albusa trochę dziwiło jego zachowanie, co przekazał oczywiście Rose.
 Wiedząc, że mają kolejne turniejowe zadanie, Rose nie spodziewała się, że przyjdą na obiad. Ewentualnie James. Oni jednak zjawili się oboje, jakby nigdy nic.
- Nie pakujecie się? - zapytała.
- Ha! Wy też się przyzwyczailiście do tego, że przychodzi wezwanie, masz pół godziny na spakowanie się i jedziesz, co? – rzucił James.
- My też tak myśleliśmy. Jednak tym razem wyjeżdżamy dopiero po jutrze. Dostaliśmy już opis zadania i listę potrzebnych rzeczy, które musimy ze sobą zabrać. Zadanie będzie trwało dłużej niż kilka godzin… - mruknęła z zastanowieniem.
- Sądzę, że nawet kilka dni, skoro mamy zabrać spiowór i namiot – dodał James, patrząc na nią z namysłem.
- A dokąd jedziecie? – zapytał Albus, władając do ust kawałek kotleta.
- Do Indii – odpowiedzieli równocześnie.
- Ty już chyba byłaś w Indiach – zwróciła się Rose do Arthemis.
James spojrzał na swoją dziewczynę z zainteresowaniem.
 Arthemis skinęła głową.
- Tak Jakieś półtora roku temu, byłam z ojcem w Delhi i kilku innych miejscach. Jest tam naprawdę ładnie… bardzo kolorowo.
- Umiesz ich język? – zapytał James.
- Pojedyńcze słowa – przyznała. – Wiesz, jak w słowniku, ale nic ponadto…
 James nachylił się i cmoknął ją w policzek, uśmiechając się szeroko.
 Arthemis walnęła go w ramię, marszcząc gniewnie brwi. Już otwierała usta, żeby powiedzieć mu, co o tym myśli, gdy padł na nich cień.
- Z Lily, ok – oznajmił im Lucas. – Pani Pomfrey mówi, że za dwa dni ją wybudzi, bo już dosyć była na tych mineralnych papkach i powinna zjeść coś pożądniejszego.
- Rzeczywiście jest strasznie blada – przyznała Arthemis. – Zajrzę do niej jeszcze dzisiaj i pojutrze przed wyjazdem…
 Lucas skinął głową i zaczął się dopytywać na temat zadania. James odpowiadał mu dodając co barwniejsze przemyślenia. Rose siedziała trochę rozmarzona, nie zauważając, że zupa już dawno spłynęła jej z łyżki, więc Arthemis dla jej dobra, kopnęła ją lekko pod stołem.
 Albus pewnie robił w myślach jakąś listę eliksirów…
 Dzień jak co dzień.


 Arthemis uważnie przyglądała się wszystkim dokumentom, przysłanym przez komitet olimpiady. Cztery razy dokładnie przeczytała treść zadania, aż w końcu ze zmarszczonymi brwiami poszła do dormitorium Jamesa, gdzie drzwi jego szafy były otwarte na oścież, a James wybierał tysiące rzeczy z niej i rzucał byle jak na plecak.
 Plecak. Hmm. Należy chyba trochę o nim opowiedzieć. Dostali go dosłownie trzy godziny po otrzymaniu wezwania. Od dyrektora, który wezwał ich z zajęć do swojego gabinetu.
- Otrzymałem wiadomość o waszym zadaniu – oznajmił im na wstępie Deveraux, siedząc za biurkiem potężny i władczy.
Arthemis i James lubili go. Może dlatego, że pomimo tego, że często ich karcił, oskarżał o własne siwienie i ryzyko zawału, to on też ich lubił.
- Wiem, że już dużo przeszliście, ale coś takiego zdarza się pierwszy raz. Zastanawiam się nawet, czy organizatorzy trochę nie przesadzają z utrudnianiem wam życia… - westchnął głęboko, spoglądając na nich spod oka. Stali wyprostowani, niemal na baczność przed jego biurkiem. Jakby był generałem, a oni jego najlepszymi żołnierzami. – Kilka dni to ciężka wyprawa… Szczególnie w kraju, którego nie znacie…
- Nie musimy go znać – odezwał się James. – To tylko tor przeszkód. Lokalizacja nie ma znaczenia…
- Tor, który lekką ręką rozciąga się na przestrzeni czterdziestu kilometrów… - uściślił niezadowolonym tonem Deveraux.
- W Grecji też mieliśmy sporo do przejścia – zauważyła Arthemis. Ale nie jesteśmy w tak dobrej kondycji jak wtedy. Nie mieli tyle fizycznych zajęć, odkąd zaczęła się zima, pomyślała zmartwiona. Miała jednak nadzieję, że są na tyle zahartowani, żeby szybko nadgonić stracony czas.
- W każdym bądź razie dałem znać kilku osobom i one też uważają, że potrzebne wam porządne wyposażenie. Departamenty Magicznych Gier i Sportów i Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów dostarczyło wam kilka rzeczy. Wszystkie są w gabinecie Neville’a – odchrząknął. – Macie na siebie uważać, zrozumiano?
 Jak zwykle potulnie pokiwali głowami, chociaż nie uwierzył im ani na jotę, tak jak oni ani na jotę nie starali się go przekonać. Taki ich mały rytuał.
- Który z opiekunów z nami pojedzie? – zapytała jeszcze Arthemis.
 Deveraux potarł dłonią czoło.
- Gaelen bardzo chciałby jechać, ale nie mogę pozbyć się nauczyciela obrony przed czarną magią na kilka dni, szczególnie, że już tak wiele zająć zostało odwołanych. Jednak w takiej sytuacji powinien być z wami ktoś kto się na tym zna, więc sądzę, że profesor Alexander wyrazi chęć towarzyszenia wam.
Pokiwali głowami. James cieszył się, że Forsythe z nimi nie jedzie. Arthemis uważała, że cała ta niechęć między nim a profesorem jest zupełnie niepotrzebna.
Potem zostali wysłani do gabinetu Neville’a, który skakał dookoła nich jak dziecko dookoła choinki. Efektem tego  było przetransportowanie dwóch plecaków wielkości normalnych szkolnych toreb do dormitorium Jamesa.
 Uważali, że mogli sobie darować coś takiego…
 Zmienili zdanie, gdy wysypali ich zawartość, która teraz piętrzyła się tuż przy łóżku Jamesa, który dorzucał do niej swoje rzeczy.
 Arthemis nadal nie mogła się nadziwić, co też im tutaj podesłali. Czy to naprawdę było takie ważne dla kraju, żeby to oni wygrali? – zastanawiała się z rozbawieniem. Potem pomyślała, że na pewno maczali w tym palce: Ginny Potter – zastępca dyrektora Departamentu Magiecznych Gier i Sportów; Hermiona Granger – przewodnicząca Rady Nadzorczej Szkoły, a przy okazji wicedyrektor Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów; Harry Potter – zastępca szefa Biura Aurorów i pewnie kilka innych osób… Potterowie i Weasleyowie mieli kontaktu wszędzie. Nie zdziwiłaby się, gdyby Kingsley Schacklebolt – sam Minister Magii szepnął komu trzeba kilka słów. Dodatkowo przeglądając zawartość plecaków, miała dziwne wrażenie, że duża część sprzętów została ufundowana przez Magiczne Dowcipy Weasleyów…
 Otrząsneła się z zamyślenia i uśmiechnęła do siebie, patrząc na chaotyczne przygotowania Jamesa. Usiadła na jego łóżku, krzyżując nogi.
- Czytałeś to? – zapytała, wymachując papierami.
 James spojrzał na nią pobłażliwie. Potrafiła rozczytać jego spojrzenie. Znaczyło to tyle co: Po, co skoro ty to przeczytasz…
 Przewróciła oczami.
- Z tego, co oni tutaj napisali, wynika, że będziemy musieli przejść z miejsca A do miejsca B… To musi być bardzo skomplikowana trasa, bo chyba nie rzuciliby nas wszystkich razem, co nie?
- Czy ja wiem? W końcu ilu nas jeszcze zostało? – zastanawiał się James.
- Dziesięć drużyn – odparła Arthemis, przypominając sobie ostatnią tabelę. – I wszystkie dziewięć przed nami – dodała ponuro.
- No i co? – rzucił rezolutnie James. – Dogonimy tym razem stawkę i będzie ok…
- Za lekko to traktujesz. Przed nami są Rosjanie, Amerykanie, Japończycy, Egipcjanie… - zaczęła wyliczać.
- A ci z Indii też?
- Tak. Są tuż przed nami – przypomniała sobie Arthemis.
- To kto jeszcze został? – zapytał James, marszcząc brwi. – Rozumiem tych, ale pozostali? To kto?
- Zair. Brazylia… Dość wysoko jest Australia i oczywiście Katar…
- Czyli, że Francuzi i Hiszpanie odpadli? – na jego twarzy zakwitł szeroki uśmiech.
- No… Ale Brazylijczycy są całkiem nieźli, nie? – rzuciła mimochodem, wpatrując się w swoje paznokcie. – Nie powiem… ten Amerykanin też ma coś w sobie…
- Trzymaj się od nich z daleka – zażądał śmiertelnie poważnie. – Nie zbliżaj się do  nich… A jak któryś będzie chciał z tobą rozmawiać, to trzymaj się co najmniej na półtora metra od niego!
 Arthemis prychnęła lekceważąco.
- Arthemis… - powiedział groźnie. – Nie drażnij mnie.
- Oj, James to był przecież tylko żart – żachnęła się.
- Nie interesuje mnie to. Sama zrodziłas tę wizję w mojej głowie, poniesiesz więc tego konsekwencje – powiedział tonem, który przywiódł jej na myśl anioła o czarnych skrzydłach. Z wielkim mieczem u boku. Tak się tą wizją zajęła, że nieświadomie pokiwała głową. Więc dopiero, gdy usatysfakcjonowany James, kontynuował, zdała sobie sprawę, że znowu ograniczył jej wolność w jakiś sposób. Porozmawia z nim o tym później.
- Chodź, sprawdzimy, co też oni nam tutaj dali – mruknął James, kucając przy górze sprzętów i dwóch niewielkich plecakach. – Dwa namioty. Wystarczy nam jeden… - mruknął. – Dwa śpiwory. Wystarczy nam jeden… - Dostał  w głowę szybki cios. Zachichotał. – No, dobra. Dwa śpiwory. Luneta. Termosy. Ochraniacze… Po, co nam ochraniacze? – zapytał, podnosząc na nią wzrok.
- Jak nie chcesz to ich nie bierz – odpowiedziała po prostu.
 James wrzucił je do torby. Tak na wszelki wypadek.
 Było jeszcze tysiące innych rzeczy, łącznie z dużą dozą gadżetów George’a Weasleya. Dołożyli do tego jeszcze swoje najpotrzebniejsze rzeczy, tak, że plecaki mimo zaklęcia zwiększająco-zmniejszającego wydawały im się ciężkie.
- Mogło być gorzej- stwierdził James, sprawdzając ich ciężar.
- Cóż, skoro już jesteśmy spakowani, moglibyśmy się skupić na dokumentach? – zapytała głosem ociekającym uprzejmością.
 James się skrzywił.
- Naprawdę musimy? Wolę działać spontanicznie.
- Nie wątpię, że będziesz miał do tego okazję – odparła mu surowo i rozłożyła mapę toru przeszkód.
 James z głębokim westchnieniem, wziął do ręki jeden z papierów.
- Macie do zebrania siedem symboli – przeczytał. – Jakich symboli?
 Arthemis rzuciła w jego stronę inną kartkę. Obejrzał siedem rysunków na niej.
- Każda znajduje się w jednym z siedmiu obszarów… - spojrzał na nią znad kartki, jakby spodziewał się, że zaraz rzuci w niego kolejnym pergaminem opisującym siedem obszarów. Gdy nic takiego się nie stało, czytał dalej. – W każdym obszarze będziecie musieli sprostać wyzwaniu, żeby ten symbol otrzymać. Że niby co? Każą nam walczyć ze smokiem? – zaśmiał się James, chociaż na samą myśl o tym, poczuł mrowienie pod skórą. Przeczucie? Oby nie.
- To nie musi być smok – odparła Arthemis z nienaturalnym spokojem, co starło uśmiech z jego twarzy.
- Nie wkurzaj mnie – burknął. – Na pokonanie etapów macie trzy dni. Termin dla waszej drużyny rozpoczyna się 27 stycznia. Dla naszej drużyny? – zdziwił się James.
- Pewnie każdy ma inny termin. Znowu chcą wykluczyć jak najwięcej drużyn.
- Znaczy, że będziemy tylko my i to jako ostatni? – skrzywił się James.
- Przynajmniej będziemy wiedzieć, jaki musimy osiągnąć pułap punktowy – odparła spokojnie.
- Czuje się swobodniej na myśl, że Forsythe z nami nie jedzie – powiedział mimochodem James. – Mam wrażenie, że śledzi mój każdy ruch i ma ochotę mnie zabić gdy tylko położę na tobie dłonie…
- Bo zawody to nie miejsce na romans…
- Każde miejsce jest dobre na romans – roześmiał się James, wyciągając rękę w stronę jej włosów. Pacnęła go po dłoni i wstała z łóżka.
- Idę poszukać informacji na temat Indii…
- Wybacz, ale nie będę ci towarzyszył – skrzywił się James.
- Nie spodziewałam się niczego innego – pokazała mu język, a potem ze śmiechem, odsunęła się po za zasięg jego rąk i umknęła do drzwi.


 Arthemis przed wyjazdem następnego dnia zajrzała do Lily. Położyła rękę na jej dłoni i zapytała cicho w myślach:
 Lily?
 Gałki oczne przykryte powiekami, poruszyły się gwałtownie.
 Arthemis… co się dzieję? Czemu cię nie widzę?
 Bo śpisz – odparła ze śmiechem Arthemis.
 Śpię? A dlaczego? – Lily nie mogła się wynurzyć z wywołanego eliksirami snu.
 Kochanie… czy pamiętasz, co się stało? – zapytała z niepokojem Arthemis.
 Nie – w myślach Lily panował lekki rozgardiasz i nerwowość.
Arthemis zastanawiała się, czy dobrze robi rozmawiając z nią.
 Pani Pomfrey niedługo cię obudzi. Za kilka dni – zapewniła ją łagodnie Arthemis. – Pogadamy wtedy. Masz jakieś specjalne życzenia?
 Zjadłabym to coś co robiłas na święta – odparła jej rozmarzona Lily, natychmiast się uspokajając i oddalając w przyjemny niebyt.
 Śpij…- zachęciła ją Arthemis. – Musisz nabrać sił…
 Nie uzyskała odpowiedzi. Lily ponownie spała głębokim spokojnym snem, a Arthemis nabrała przekonania, że pani Pomfrey ma racje, jeszcze utrzymując ją w śpiączce. Miała nadzieję  być tutaj, gdy Lily się obudzi. A poza tym im dłużej bez ruchu leżała na szpitalnym łóżku tym bardziej oderwany od rzeczywistości wydawał się Lucas.
 James wszedł do szpitala.
- Jak ona się czuje?
- Nie kontaktuje. Chyba zaczynam się zgadzać z tym, że im więcej śpi tym lepiej.
- Hej! Wiesz, czego się dowiedziałem? – rzucił James, gdy wstała. Przelotnie spojrzał na siostrę, a gdy uznał, że jest już troche bardziej różowa niż biała, skupił się ponownie na Arthemis. – Że możemy być obserwowani podczas zadania… Albus dostał pozwolenie na towarzyszenie nam, tak samo jak kilku innych uczniów. Jadą jako kibice. Muszą sami pokryć koszty podróży i noclegów. Fred i Valentine też się zastanawiają. Mają czas na podjęcie decyzji do wieczora. My zabieramy się wcześniej…
- Ciekawe co na to Forsythe… - rzuciła Arthemis, wyobrażając sobie niezadowolenie profesora.
- Pojedzie następnym razem – odpowiedział James, wzruszając ramionami. Szczerze mówiąc miał w nosie nastrój profesora.
- Chcesz powiedzieć, że będziemy obserwowani cały czas? – zapytała Arthemis gniewnie.
 James szczerząc zęby pokiwał głową.
- I z czego się cieszysz? – prychnęła. – Chciałabym zaznaczyć, że musimy zapakować drugi namiot.
- Po moim trupie – odpowiedział radośnie. – Chodzi mi o to, że musili dokładnie naznaczyć cały tor, skoro chcą nas obserwować na całej trasie – stwierdził. – A to znaczy, że nie będzie jakiś dziwnych niespodzianek jak w Peru, czy Grecji.
 Arthemis zastanowiła się i musiała przyznać mu rację.
 Złapał ją za rękę, mówiąc:
- Chodź, idziemy zjeść nasz ostatni posiłek...
- I w drogę – dokończyła za niego Arthemis.



 W Delhi wylądowali późnym popołudniem. Powietrze  były wilgotne i ciepłe, ale też nie za ciepłe. Wydawało się jakby w każdej chwili miał spaść ulewny deszcz. Albo co gorsza, nadejść jakaś wichura.
 Jak zwykle zostali powitani przez pana Colina Murphy’ego. Nie wydawała się być zadowolony na ich widok. Co wiecej, skrzywił się wyraźnie.
- Ale żeście zrobili nam kocioł… - burknął z mocnym irlandzkim akcentem. Westchnął i podrapał się po czole.
- Czemu? – zapytała w końcu zdziwiona Arthemis.
Murphy uniósł rudawą brew.
- Wpadło do nas wasze Ministerstwo – wyjaśnił skrzywionymi ustami. – Rzucali paragrafami, grozili Międzynarodową Konferencją Czarodziejów itd.
 Arthemis, James oraz profesor Alexnader wpatrywali się w niego z otwartymi ustami i głupimi wyrazami twarzy.
- Wyszło z tego tyle, że nie mieliśmy prawa wlepić wam karnych punktów – Murphy wzruszył ramionami. – Moimi skromnym zdaniem, skoro dopuszczono was do dalszego udziału w Turnieju, uznając, że nie naruszacie zasad, to niby czemu nagle odbierają wam punkty za wcześniejsze zadania?
 Do Arthemis nie docierało do końca co właśnie przekazał im Murphy. Wpatrywała się w niego podejrzliwie.
- Chwila – powiedział ostrożnie James. – To znaczy, że oddaliście nam punkty?
- Taa… - westchnął Murphy. – Jesteście trzeci. Kiepsko wam poszło ostatnie zadanie…- dodał kąśliwie.
 James już go nie słuchał, odwrócił się do Arthemis, rozkładając ramiona, jakby chciał ją porwać do góry ze szczęścia. Z kamiennym wyrazem twarzy położyła mu rękę na piersi, zanim zdążył zrobić krok.
 Profesor Alexander widząc to parsknęła śmiechem.
- Nasze zadanie – powiedziała chłodno Arthemis, zwracając się do Murphego. – Na czym ma polegać?
 Murphy odwrócił się i machnął ręką, żeby za nim poszli.
Podążając za przewodnikiem James nachylił się do Arthemis, i szepnął:
- To było wredne.
- Więc mnie do tego nie zmuszaj – odpowiedziała mu wesoło.
Murphy zaprowadził ich na jakiś rozległy teren, bardziej brązowy niż zielony, po chwili zaklęcie iluzji opadło i ukazał im się olbrzymi amfiteatr podobny do boiska do quidditcha. Stali na wyższych trybunach i spoglądali w dół. Zamiast trawy na arenie były wyboiste góry, szlaki i masywy, jakby pomniejszono mapę.
- To jest zmniejszona wersja waszej trasy.
- Zmniejszona – prychnął ponuro James. Zajmowała cało boisko i była sama w sobie ogromna.
- Będziemy mogli obserwować wszystkie wasze poczynania, również te w jaskini. Makieta zmienia się wraz z miejscem, którym jesteście… Trybuny teraz są puste, bo godzinę temu zakończyli przejście Rosjanie.
 Arthemis zapamiętywała każdy element trasy, jak tylko mogła. Każdy pagórek każde drzewo, czy zagajnik, wszystko mogło być przydatne.
- Kiedy możemy zacząć? – zapytał James, również wpatrując się w przestrzenie przed nimi.
- Za pół godziny przewieziemy was na miejsce startu. Za godzinę rozpoczynacie…
 Arthemis skinęła głową.
- Jesteśmy gotowi – stwierdził James, wymieniając krótkie spojrzenie z Arthemis.



 Zostawili ich  na jakimś występie skalnym, tuż przy wejściu do groty.
 Beverly Vane chłodnym, obrażonym tonem wypuściła im nad głowy Oczko, mówiąc:
- Etap pierwszy – wskazała na grotę. – Zaczynacie za dwadzieścia minut.
 Arthemis spojrzała w dół stoku góry i niemal zakręciło jej się w głowie. Kawałek kamyczka posypał się spod jej butów. Przestraszyła się, że wywoła to lawinę kamieni, ale na szczęście, potoczyło się tylko kilka większych kamieni.
 James stał za nią i obserwował mapy, analizował każde miejsce, każdy zakręt, który znalazł się na wyrysowanej trasie.
- Co to w ogóle jest za miejsce? – zapytał siebie samego.
 Arthemis podniosła wzrok i zaczęła się zastanawiać, do czego jej pasuje obecny krajobraz. Spojrzała w górujący nad nimi masyw. Pod nimi na hali poniżej góry widać było dwa identyczne, krystalicznie jadeitowe jeziora. 
- To  Jaskinia Ognia – powiedziała Arthemis spokojnie, ale widziała, że Beverly Vane spojrzała na nią podejrzliwie. -  Dawniej była tam sekretna świątynia dusicieli, którzy wyznawali krwiożerczą boginię Kali… Indyjscy czarodzieje uważali, że to właśnie ona obdarowuje ich magią. 
 James wpatrywał się w nią, zastanawiając się, czy żartuje. Gdy uznał, że nie, złożył mapę i wetknął ją w kieszeń jeansów.
- Czyli nie będziemy się nudzić tak jak ostatnim razem – podsumował. – Wyraźnie nie radzimy sobie na prostych zadaniach…
 Beverly Vane przypatrywała im się z chłodnym milczeniem. Arthemis obserwowała przestrzeń jakby chciała z powietrza przewidzieć, co się stanie. James wpatrywał się w organizatorkę zakładając ręce na piersi.
- Ostatnie zadanie było zupełnie nieprzemyślane. Zbyt wiele mogło się w nim nie udać… Rzekłbym, że wręcz była to pełna improwizacja…
- Przekażę twoje uwagi panu Angelstonowi – odparła lodowatym tonem Beverly Vane.
- Ale najbardziej niebezpieczne było wpuszczenie nas na terytorium oread, bez ich wyraźnej zgody. Cudem uniknęliście masowej katastrofy… Dobrze, że były w tym czasie mocno zajęte… - rzucił, wwiercając się w nią chłodnym, orzechowym spojrzeniem.
 Arthemis znała ten ton. Pod pozorną obojętnością, krył się lód i ostrzeżenie. Pomimo tego, że wydawała się zajęta, przysłuchiwała się uważnie każdemu słowu i każdej… emocji. A emocje Beverly były teraz mocno zaniepokojone.
 Patrzyła na James jednak z pozornym spokojem.
- Ten turniej polega właśnie na testowaniu was w każdej sytuacji…
- Czyżby? – odparł uprzejmie James.
- Oczywiście. I w tej chwili zaczyna się wasze nowe zadanie. Gotowi?
Arthemis rozluźniła mięśnie karku i odwróciła się do wejścia do jaskini.
- Radzę wam się postarać. Tym razem wszyscy to oglądają…
- Staramy się nawet jak nikt nas nie ogląda – odpowiedział jej James i wraz z Arthemis wkroczyli w ciemność groty, mając zapalone różdżki.
 Dookoła nich zamknęły się skały. Beverly Vane znikła, nad nimi szumiały skrzydeła Oczka. Szli szerokim, tunelem o wysokim sklepieniu, w milczeniu, aż światło zewnętrzne znikło zupełnie.
- Zaniepokoiła się – powiedziała Arthemis niespodziewanie.
- Zauważyłem. Chyba nie za bardzo jej się podobały moje oskarżenia.
- Skoro już raz nasze Ministerstwo zrobiło aferę, pewnie się boi, że zrobi ją po raz drugi. Olimpiada ma pewne niedociągnięcia, więc mogą ich ukamieniować za nawet najmniejszą skargę…
 W oddali zauważyli czerwonawą poświatę.
 Arthemis sprawdziła, czy wszystkie noże ma na swoim miejscu.
- Zaczynamy zabawę – mruknął James i ponieważ wiedział, że prędzej nabije mu śliwę pod okiem, niż zgodzi się, dać mu całusa, po prostu klepnął ją w pośladek, oczywiście na znak powodzenia…
 Spiorunowała go wzrokiem, ale był niemal pewien, że zagryza od środka policzki, żeby się nie uśmiechnąć.
- Poucinam ci łapy, Potter – zagroziła cicho.
- Och, w życiu nie pozbawiłabyś się tego wszystkiego, co te łapy mogą ci dać – odpowiedział mimochodem wysuwając się przed nią, by jako pierwszy zerknąć na wnętrze groty. – Jaskinia ognia? – rzucił spokojnie.
 Arthemis też się wychyliła.
 Nad wielką rzeką buchającej, pulsującej lawy, wisiał most. Wiszący wysoko nad ich głowami na słowo honoru. Drewna, albo nigdy nie uświadczył, albo już zupełnie spulchniały, były tam tylko grube splecione liny, a i tak część z nich zwisała smętnie i paliła się na końcach tuż nad lawą.
- Widzę schody – mruknął ponuro James.
 Żeby dojść do „schodów” a raczej krótkich stromych stopni wydrążonych w zboczu skały, należało przecisnąć się przez wąską skalną pułkę tuż nad tryskającą lawą.
 To jednak nie wszystko, bo całą drogę do mostu ozdabiały dziury w skale, którymi rzygał ogień.
- To się musi jakoś wyłączać. Albo blokować chociaż…
- Albo znaleźć schemat – odpowiedział James licząc po cichu minuty od jednego ognistego wytrysku do drugiego. W tym czasie Arthemis rzuciła kilka zaklęć, żeby przekonać się, czy nie ma jakiegoś oczywistego zabezpieczenia, które łatwo zdjąć. Nie było. A co więcej, wydawało jej się, że im więcej magii się używa, tym wścieklej płynie lawa u ich stóp.
 - Musi być jakaś dźwignia unieruchamiająca mechanizm – stwierdziła Arthemis, marszcząc brwi.
 - Między wyrzutnikami jest jakiś metr szerokości. Wyrzucają z siebie ogień w sekwencji co dziesięć sekund – mruknął James, nie słuchając jej.
- Rozumiem, że ryzykujemy życiem, żeby nie tracić czasu? – rzuciła Arthemis lekko.
- Nawet nie wiemy, czy znajdziemy ten mechanizm – odpowiedział jej rozsądnie James.
 Arthemis musiała mu przyznać rację. Wyjęła różdżkę i zabezpieczyła ich przed ogniem. Lawa pod nimi zabulgotła złowieszczo.
 Arthemis zastanawiała się, czy część drużyn nie odpadła już czasami tutaj. Większość czarodziejów nie umiała obyć się bez czarów, więc gdy taki ktoś wszedł tutaj używając wymyślnych zaklęć mógł zostać spopielony, zanim zdążył zrozumieć dlaczego…
- Nie powinniśmy już używać czarów. Tak dla bezpieczeństwa – uświadomiła Jamesa.
 Nie kwestionował jej słów. Nie pytał dlaczego. Nie mieli czasu na analizy, skoro jedno było czegoś pewne, to drugie musiało dać mu wiarę.
 Arthemis z lewej ręki zdjęła uprząż i podeszła do James. Założyła mu ją na ramieniu bez słowa.
- Jeżeli różdżka wpadnie ci do tej fosy, będzie po nas – mruknęła, własną różdżkę drugą uprząż przekładając z prawego przedramienia na lewe.
Gdy to zrobiła James zerknął na zegarek, który od niej dostał. Pokręcił kilkoma pokrętłami i nacisnął kilka guziczków.
- Będę odmierzał czas. Ruszaj dwadzieścia sekund po mnie. Gotowa?
- Od dziecka – odparła, przełykając ślinę. Czuła jak pod jej skórą szaleje we krwi adrenalina.
 James ze świstem wypuścił powietrze.
 Co za dziwne uczucie, pomyślała Arthemis, mogę drżeć ze strachu jednocześnie wierząc, że nic mu się nie stanie, bo jest zbyt dobry w tym co robi. Mogę wstrzymywać oddech z niepokoju, jednocześnie podziwiając grę jego mięśni i skupiony wyraz twarzy. Czy to jest normalne?
 Uśmiechnęła do siebie. Owszem, dla nich było to najzupełniej normalne.
 James odczekał aż kolejny schemat ognistej machinerii się rozpocznie i przywierając plecami do kanciastej ostrej skały. Ze świstem wypuścił powietrze i stanął na krawędzi skały, która ledwie mieściła jego stopy. Starał się nie patrzyć poniżej, ale i tak czuł gorącą rzekę lawy na podeszwach adidasów.
 Miał dziesięć sekund, żeby znaleźć się w przestrzeni między dwiema wyrzutniami ognia. Przesunięcie się w tym czasie po tej wąskiej półeczce równało się z samobójstwem, ale zamierzał to zrobić i jeszcze wyjść z tego cało. Co więcej, musiał mieć pewność, że Arthemis też da radę to zrobić.
 Jamesowi pot spływał po twarzy. Plecak założony na piersi ciążył niepomiernie do swojego tematu. Udało mu się jednak ominąć szczęśliwie trzy z dziesięciu rzygaczy ognia.
 Arthemis ruszyła, gdy szykował się do następnej akcji, idealnie odmierzając sekundy. Słyszała pikanie zegarka idealnie, co dziesięć sekund.
 Arthemis uważnie stawiała pierwsze kroki, dopóki jej stopy nie przyzwyczają się do niepewnego gruntu. Była oddzielona od James 3 przęsłami.
 Wspinał się coraz wyżej, już był ponad dwa metry nad Arthemis i wtedy nastąpił na kamień. Arthemis już myślała, że zdoła utrzymać równowagę, ale nie. Runął w dół. Nie wiedziała, że jej ciało jest w stanie poruszać się tak szybko, gdy wyciągnęła lewą rękę i wykonując ruch nadgarstkiem krzyknęła:
- Wingardium Leviosa! – wyszarpując różdżkę, modliła się, żeby zaklęcie zadziałało. – JAMES?!
- Żyję!! Jeszcze… - krzyknął z oddali. – Ale zaraz będę grzanką!
Lewitując bezwładnie James pojawił się w końcu w zasięgu wzroku Arthemis.
- Ty idioto!! Tyle razy mówiłam ci, żebyś patrzał pod nogi!! – warknęła.
- Hej!! A gdzie łzy szczęścia, że żyję?? – zawołał oburzony, próbując ponad plecakiem sięgnąć do różdżki na przedramieniu.
- Gdybyś nie był takim łamagą, nie musiałabym się w ogóle nad tym zastanawiać – odwarknęła.
 Z lawy wytrysnął pióropusz płynnego ognia. Zanim kolejny. Płonąca rzeka się wściekła.
- Zapomniałaś, że mieliśmy nie używać czarów? – rzucił James.
- A nie uważasz, że było to raczej konieczne? – odparła kąśliwie, gorączkowo zastanawiając się co zrobić.
- Jeżeli rzeka z takim zaangażowaniem będzie pluła ogniem, to nasz most spłonie zanim zdążymy do niego dotrzeć – zauważył obojętnie James. Czuł się co bądź niekomfortowo, wisząc bezwładnie nad rzeką lawy.
 Arthemis miała już różdżkę w ręku. Czuła się o wiele lepiej z nią niż bez niej.
- Dobra, James, skup się. Moje zaklęcie utrzyma cię na wysokości mostu, ok? Dasz radę na niego wejść?
- Oczywiście, kochanie – odpowiedział posłusznie James, równocześnie irytując ją i rozśmieszając. – Ale rzeka wścieknie się, jak ty, dowiedziałaś się, że Deanna wysłała mi słodycze.
- Och, ona się wścieknie o wiele bardziej – odparła spokojnie Arthemis. – Dlatego musisz przejść przez most, zanim ja pójdę dalej.
 Przez chwilę panowała cisza, nie licząc głośnych, oburzonych fontann gorącej magmy.
- Nie podoba mi się, to, co mówisz, Arthemis – oświadczył chłodno James.
- Będziesz musiał, to jakoś przełknąć – odparła, oddychając głęboko. – Gotowy?
- Wkurzasz mnie – usłyszała w odpowiedzi.
 Chwilę potem Arthemis różdżką kierując tor jego lotu, a lewą ręką utrzymując zaklęcie lewitacji, sprawiła, że James poruszył się w przestrzeni. Samo zaklęcie nie należało do trudnych, tak jak przemieszanie go w przestrzeni, ale im dłużej Arthemis utrzymywała zaklęcie, tym wścieklej i głośniej płynęła lawa pod jej stopami. Wypluwała z siebie rozżażone wnętrzności. Śliska i gorąca plama ognia pojawiła się tuż przy uchu Arthemis. Czuła na policzku jej ciepło. Rękaw James pod wpływem magmy, zapłonął.
 Żadne nie krzyknęło, nie mieli na to czasu. Nie mogli pozwolić sobie na dekoncentrację. Arthemis przesunęła James tak blisko przeciwnej krawędzi jak tylko się dało. Koniuszkami palców złapał liny tworzące most i przyciągnął je do siebie. Most rozbujał się jak huśtawka.
 Ryzykując jeszcze większe wzburzenie lawy, Arthemis utrzymywała zaklęcie, nawet wtedy gdy James nogami i rękoma trzymał się już ściany mostu i bujał się razem z nim, próbując przerzucić ciężar ciała wewnątrz lin. 
 Arthemis wstrzymała oddech. Przeklinała się w myślach, że nie kazała mu zdjąć plecaka, który wyraźnie mu przeszkadzał. Jednak po kilku minutach pełnych napięcia, w końcu James był w miarę bezpieczny. W przeciwieństwie do Arthemis, która była atakowana gorącymi lawowymi pociskami.
 James chwijnie stanął na ruszającym się moście. O ile te kilka sznurków można było nazwać mostem. Zmusił się, żeby nie spojrzeć na Arthemis. Gdyby to zrobił, nigdy nie postąpiłby do przodu nawet jednego kroku.
 Widząc, że James, ruszył mostem na drugą stronę, zaczęła w myślach obliczać sekundy do następnego wybuchu ognia.
 Lawa w dole szalała. Z przerażeniem Arthemis zauważyła, że jedna zwisająca nisko lina mostu zajęła się ogniem. Ryzykując poparzenie w najlepszym przypadku, a w najgorszym życie, zaczęła skracać czas przechodząc między otworami, wypluwającymi ogień.
 Zanim James dotarł do mostu, przeszła kolejne trzy otwory. Pod stopami czuła, stromą ścianę. Miała nadzieje, że dalej nie zrobi się pionowo.
 Po drugiej stronie Jamesowi zakręciło się w głowie, gdy zobaczył ją przyciśniętą plecami do ściany, a wokół niej tryskały wiązki lawy, a skały zaczynały drżeć. Dopiero teraz zaczął się bać.
 Wyciągnął różdżkę i z całej siły marzył o tym, by jej użyć i zapewnić jej bezpieczeństwo. Nie mógł jednak tego zrobić, dopóki nie była to absolutna konieczność.
  Arthemis z błyszczącą twarzą i oczami szczypiącymi od potu dotarła jednak na most. Przerzuciła na plecy plecak.
- Teraz powoli, Arthemis – krzyknął. – Most będzie się chwiał, ale dasz radę.
- Oczywiście, - powiedziała szybko przesuwając się z jednej grubej liny na drugą, tworzące podłoże mostu. Oczami wyobraźni widziała ogień przesuwający się po zwisającej lianie.
 Krzyknęła, gdy rozchwiany most sprawił, że jej ciało poleciało na jedną z lin zabezpieczających.
- Powoli!! – ryknął James.
- Most zaraz spłonie!! – odkrzyknęła.
 James zmielił w ustach przekleństwo.
 Arthemis dotarła do palącego się miejsca. Wzięła głęboki oddech, widząc nadpalone brzegi i przeskoczyła to miejsce. Podskakiwała jak królik, żeby dotrzeć na drugą stronę. W pewnym momencie poczuła, jak jedna z lin puszcza. Przyśpieszyła, w wyobraźni widząc rozrywające się sploty, pochłaniane przez ogień.
 Wpadła w ramiona Jamesa, który pociągnął ją pod ścianę z daleka od mostów w tym samym momencie, w którym most stał się tylko wspomnieniem.
- Będą musieli to naprawić dla następnych zawodników – stwierdził, wplatając palce w jej włosy i oddychając ciężko.
- Nie obchodzi mnie to – odparła.
 Rozejrzała się na niewielkiej platformie. Był tam okrągły otwór, który prowadził do następnego pomieszczenia w jaskini.
- Ile minęło czasu? – zapytał, niechętnie ją odsuwając.
- Godzina?
- Czyli mamy jeszcze 71 godzin i 40 kilometrów przed sobą.
- Pokaż rękę – zażądała.
- To nic – zaprotestował szybko i niczym dziecko, starał się schować rękę za siebie.
 To tylko bardziej zaniepokoiło Arthemis.
- James! – powiedziała z naganą i chwyciła go za rękaw. Z rękawa pozostały jakieś strzępki, a na zaczerwienionej ręce pokazały się bąble wielkości kciuka Arthemis. W niektórych miejscach gorąca magma przeżarła skórę odsłaniając żywe ciało.
 Arthemis zaklęła.
 Zdjęła szybko plecak i zaczęła w nim grzebać. Wyciągnęła fiolkę z dyptamem i polała nim obficie ranę Jamesa. Widziała jak zaciska szczęki, gdy żrący eliksir leczył tkankę.
 Chwilę później stała przy nim z maścią, na której było wykaligrafowane pismem Albusa: Na oparzenia.
 Cholerny jasnowidz!
 Dziwnie oleista substancja rozlała się po zranionej ręce Jamesa, przylegając do tkanek jak druga skóra. Na końcu Arthemis bez słowa zawinęła wszystko w jałowy bandaż, chociaż James starał się protestować.
 Zarzuciła ponownie plecak na plecy.
- Idziemy dalej – zarządziła, biorąc głęboki oddech.
Z różdżkami w pogotowiu przeszli przez otwór.
 Przed nimi pojawiła się okrągła sala. Pośrodku niej stał posąg. Trudno było powiedzieć, co przedstawia. W przybliżeniu, można  było to uznać za kobietę.
 Jednak było tutaj również coś co dobrze znali. Konkretnie – przeciwnicy.
 Było to dwudziestu jeden czarodziejów w czarnych szatach z turbanami na głowach, którzy stali przodem do posągu kobiety.
 Przez chwilę przyglądali im się z góry, oceniając przeciwników. Praktycznie było to samobójstwo. Nie licząc nie posiadających żadnych zdolności i zbytniej inteligencji krwawych diabłów, nigdy nie walczyli z taką przewagą przeciwników.
- Mamy ich pokonać, czy odpowiedzieć na zagadkę? – zaśmiał się cicho James.
- Ich pokonać skoro dwóch z nich stoi przy drzwiach…- odpowiedziała poważnie.
- Dobra. To zapytajmy. Jak nas zaatakują to będziemy wiedzieć – zadecydował James, a Arthemis nie mogła do końca wyczuć żartu w jego głosie.
 Było tu pełno występów skalnych, wnęk i pęknięć, w których można byłoby się ukryć. Jeżeli będą dostatecznie uważni, może uda im się wyjść z tego cało.
 Zszedł pierwszy, a Arthemis tuż za nim, powoli wyciągając różdżkę z uprzęży.
 Jeden z odzianych na czarno mężczyzn odwrócił się do nich. Arthemis już miała różdżkę w pogotowiu, a James dotykał swojej, gotów w każdej chwili jej użyć.
 A wtedy mężczyzna ukłonił im się.
 Zdziwieni spojrzeli po sobie.
- Podjęliście dobrą decyzję nie atakując nas – powiedział po indyjsku, a człowiek obok niego natychmiast przetłumaczył to na angielski.
- Cóż… byłoby to nie uprzejme – odpowiedział spokojnie James.
 Po szybki tłumaczeniu, przywódca roześmiał się.
- Jesteśmy waszym pierwszym wyzwaniem, dzięki któremu możecie uzyskać jeden z symboli. Musicie pokonać każdego z nas. Wtedy jeden z nas powie wam gdzie jest kamień.
- Czyli jednego musimy zachować przytomnego – stwierdziła sucho Arthemis.
 Gdy tłumacz przetłumaczył jej słowa, rozległ się masowy, gromki śmiech. Według niej nie było tu nic śmiesznego.
- Dzięki waszej dojrzałości nie będziemy was atakować wszyscy naraz. Gdybyście nas zaatakowali od tyłu, dostalibyście się w krzyżowy ogień, ale w ten sposób, możemy tego uniknąć.
- Widzisz… angielska grzeczność – powiedział James, szczerząc się do Arthemis. Zwrócił się do przywódcy. – Czyli dwóch na dwóch?
 Skinął głową.
- Dziesięć pojedynków, jeden po drugim – szepnęła Arthemis. – Musimy oszczędzać siły…
- Eee tam… - prychnął.
 Złapała go za łokieć i szarpnięciem odwróciła do siebie.
- James! To, że są mili, nie znaczy, że będą cię oszczędzać.
- Słuchaj, gdyby naprawdę chcieli nam coś zrobić, to nikt nie przeszedłby dalej…
Zgromiła go wzrokiem.
- Ok., ok. – powiedział, podnosząc obronnie ręce do góry.
- Nie żartuje – powiedziała cicho i poważnie. – Masz na siebie uważać…
- Nie zachowuj się jak moja matka – powiedział zimno.
 Przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu, aż w końcu odwróciła się od niego bez słowa.
 Cholera, przeklął się w myślach, nie powinni się kłócić. Mógł po prostu pokiwać głową i, i tak zrobić co mu się podoba.
 Za chwilę znowu zaklął. Przecież Arthemis i tak by wiedziała, kiedy mówi serio, a kiedy nie.
 Nabuzowany stanął naprzeciw swojego przeciwnika. Arthemis dziwnym trafem walczyła z tłumaczem, który spoglądał na nią pożądliwie i protekcjonalnie. To jeszcze bardziej wkurzyło Jamesa.
 Arthemis bezlitośnie wykorzystywała słabość wszystkich facetów – protekcjonalność. Zrobiła szybko przeskok, zablokowała jego zaklęcie i wykonała płynny ruch nadgarstka, którym go zupełnie spowolniła. Chwilę potem błysnął czerwony promień zaklęcia, a koleś padł obezwładniony.
- Następny!! – krzyknęła, a w jej głosie było trochę złości, co zaniepokoiło Jamesa. Zrozumiał o co jej chodziło. Jeżeli była zła, mogła też być nieuważna.
 Wszystko to stało się, nim do James podszedł jego przeciwnik.
 Pestka, pomyślał, po tym, co zobaczył w wykonaniu Arthemis.
 Wystarczył, jeden jednak ruch, żeby zmienił zdanie. Chciał wykonać pierwszy ruch i to był jego błąd. Chciał zaatakować i przez to nie zdążył się obronić. Poleciał na kanciastą ścianę jaskini. Z bólu go zamroczyło, ale gdy upadł na ziemię, przetoczył się i wycelował niespodziewanie w przeciwnika. Tamtego odrzuciło tuż pod posąg  wielorękiej bogini.
 James zerwał się na równe nogi.
 Arthemis widziała to kątem oka i bezsilnie zaciskała zęby. Mówiła mu!! Chwila dekoncentracji i zapłaciła ostrym bólem ręki. Niemal wytrąciło jej różdżkę z uścisku.
 Uchyliła się przed następnym zaklęciem. Wyczarowała ognistą linę, która zawinęła się wokół kolan przeciwnika i pociągnęła. Z lekkimi wyrzutami sumienia stwierdziła, że chyba dość mocno uderzył się w głowę.
 Gdy wstał zachwiał się lekko. Arthemis chciała go rozbroić, ale ją zaskoczył. Wyczarował tak silną tarczę i to w ostatniej chwili, więc musiała szybko odskoczyć, gdy zaklęcie się od niej odbiło. Upadła na bok i z leżącej pozycji cichym zaklęciem, spetryfikowała przeciwnika.
 Zanim się podniosła, przeleciało nad nią zaklęcie, więc aż krzyknęła z zaskoczenia. Jednym susem była na nogach, z mściwym wyrazem twarzy patrząc na przeciwnika.
 James nadal męczył się z przeciwnikiem numer jeden i uznał, że albo Arthemis ma taryfę ulgową, albo on jest w wyjątkowo kiepskiej formie.
 To go chyba wkurzyło do tego stopnia, że zrobił to co zwykła robić Arthemis. Wybił się zaklęciem i przeskakując nad zdziwionym przeciwnikiem i znokautował go atakiem z powietrza. Dryblas padł na ziemię.
- No, nareszcie!! – ryknął triumfalnie James.
 Zwycięstwo dodało mu sił. Do drugiego przeciwnika podszedł z beztroską charakterystyczną dla samego siebie. Nawet gdy zaklęcie zadrasnęło jego skroń, uśmiechnął się tylko drapieżnie i odpowiedział z taką werwą, że przeciwnik padł.
 Z trzecim przeciwnikiem Arthemis walczyła pół godziny. Nie mogła go wyczuć, nie mogła go przejrzeć. Był szybki i bystry i unikał każdej pułapki, jaką na niego zastawiła. W końcu chyba dało się go zaklęciem przytwierdzić do ściany tylko dlatego, że zaczęło mu się nudzić, podczas gdy ona nadal była skupiona jak tygrys na polowaniu.
 Otarła pot i trochę krwi z twarzy, wzięła głęboki oddech i powiedziała sobie stanowczo, że zostało już tylko siedmiu. A po chwili roześmiała się w duchu gorzko, bo wcale jej to nie pocieszyło.
 Przy piątym przeciwniku obydwoje byli już ciężko wyczerpani. Osoby, z którymi walczyły były świeże, wypoczęte i miały tę przewagę, że obserwowały jak walczą. Oni natomiast byli zmęczeni, zdekoncentrowani i nie znali taktyki rywali.
 Minęła druga godzina walk. Arthemis walczyła z przedostatnim przeciwnikiem, Jamesowi zostało jeszcze dwóch.
 Arthemis dekoncentrowała się myśląc o tym, że James świetnie sobie radził podczas ostatnich trzech pojedynków. Wręcz zbyt dobrze. Znała go. Wiedziała, że zbytnia pewność siebie w takiej sytuacji może mu poważnie zagrozić.
 Myśląc o tym, dała się zepchnąć pod ścianę. Trafiło ją trzy zaklęcia, niemal przewracając jej wnętrzności na drugą stronę. Co więcej oni wyraźnie chcieli ich zmęczyć. Nigdy ich nie obezwładniali. Zawsze używali takich zaklęć, by byli przytomni. Jakby chcieli ich zamęczyć na śmierć, albo sprawić, że stopy pomnika zrosi ich krew.
 Arthemis z przeciętym ramieniem, z którego obficie lała się krew, barwiąc skały na brunatno, stanęła naprzeciw ostatniego przeciwnika. Przywódcy, który uśmiechał się do niej z powagą i poważaniem.
 Pot zalewał jej twarz. Z trudem oddychała.
- Jesteś dzielna i wytrwała. Jak japońscy wojownicy. I rozważna jak ich kapłani…
  Skinęła w podziękowaniu głową, nie spuszczając z niego wzroku.
  Chwilę potem zaatakował, z wytrzeszczonymi oczami i rozwartymi szczękami jak dziki zwierz. Arthemis umknęła pod jego zaklęciem w przeciwną stronę.
 Jej zaklęcie odbiło się od tarczy, następne też, ale trzecie w końcu trafiło do celu i oślepiło go na chwilę.  Pieczarę rozdarł ryk wściekłości. Oddychając ciężko, waliła w niego rozproszonymi zaklęciami ile się dało, ale niestety nie miały takiej siły jaką mieć powinny bo zdążył się otoczyć blokadą.
 Po chwili odzyskał wzrok, a Arthemis szybkim zaklęciem przeorała mu twarz, jak szponami. W pewien sposób znowu go oślepiła. Nie były to do końca zagrania fair, ale musiała jakoś zyskać na czasie.
 Miał zbyt dobrą tarczę. Arthemis musiała mu to przyznać, ale i na to znajdzie się sposób, przynajmniej tak myślała, dopóki zaklęcie nie porwało jej do góry z siłą tajfunu i nie obiło o sklepienie jaskini, po czym gruchnęła o ziemię z taką siłą, że zadzwoniły jej zęby.
 Coś złamałam, pomyślała przerażona, nie ma szans, żeby po czymś takim wszystkie kości były całe.
 Usłyszała jak indyjski czarodziej coś szepcze i poczuła, jak z jej wszelkich otarć wypływa krew. Jakby przyzywana przez niego. Leżała u stóp dziwacznej kobiety, a on się do niej zbliżał. Troiło jej się w oczach, nie mogła w niego wycelować, dopóki nie skoncentruje wzroku.
 - Nakarmisz naszą boginię krwią – powiedział śpiewnie.
 Arthemis w myślach odliczyła jeszcze trzy kroki, a potem wycelowała w strumień energi, którą wyczuwała, bo jego samego nie widziała. Jakby na chwilę straciła wzrok. 
- Sektusempra! – krzyknęła.
 Usłyszała jak niedaleko niej pada bezwładne ciało. Oddychała głęboko i szybko.
- Sam ją sobie nakarm – szepnęła w przestrzeń.
James miał przed sobą ostatniego przeciwnika. Kątem oka widział, jak Arthemis leży na kamieniach, a krew z nienaturalną szybkością ucieka z jej ciała. Widział jak z trudem podnosi się na kolana, a potem dopiero wstaje.
 To doprowadziło go do wściekłości. Już nie chciał być rozważny. Chciał ich wszystkich pozabijać za to, że zrobili jej krzywdę. A przecież ostrzegała go, że nie wolno ich lekceważyć.
 Nagle wszystkie jego rany przestały mieć znaczenie. Przestał je odczuwać, a ból tylko go mobilizował.
 Wypluł krew z ust.
- No, chodź – powiedział wyzywająco do dwa razy starszego czarodzieja, który był pokiereszowany na twarzy, jakby zazwyczaj bił się ze smokami, a nie z nastoletnimi czarodziejami.
 Arthemis w końcu udało się wstać. Oparła się o posąg bogini jednocześnie, próbując znaleźć odpowiednie zaklęcie, które zatamowałoby krwawienie. Przyglądała się Jamesowi, chociaż wiedziała, że jeżeli się wtrąci prędzej ją zabije niż pochwali. Niemniej zamierzała to zrobić, jeżeli sytuacja nie będzie się rozwijać po jej myśli.
 James w bardzo nieczarodziejski sposób, podłożył nogę czarodziejowi, który chciał go zaskoczyć, tak jak to Arthemis zazwyczaj zaskakiwała przeciwników. Zanim jednak James zdążył to wykorzystać, obrócił się i wykonując spiralny ruch różdżką wyczarował liny, które oplotły Jamesa i zaciskały się coraz bardziej.
 Arthemis wyprostowała się gotowa do interwencji.
 James jednak nadal miał różdżkę w dłoni.
 Czarodziej chyba chciał zrobić dokładnie to, co wcześniej jego przywódca z Arthemis, bo zaczął zadawać pojedyńcze cieńcia Jamesowi na nogach, a krew jakimś totalnie niezgodnym z grawitacją ruchem, zaczęła odpływać do posągu bogini.
 Chwilę potem James wykonał minimalny ruch różdżką w lewo i prawo, a wielki głaz przeleciał przez salę i zmiótł indyjskiego czarodzieja. Kolejny ruch, a więzy opadły z Jamesa.
 Powlókł się do Arthemis, której w końcu udało się znaleźć odpowiednie przeciwzaklęcie.
 Nie odezwała się do niego.
 Cofnęła zaklęcia z siebie, potem z niego.
- Zapomniałem, że jednego mieliśmy zostawić przytomnego – powiedział cicho, z zamkniętymi oczyma, całkowicie wyczerpany.
 Arthemis chwiejnie wstała i podeszła do człowieka przywalonego przez głaz. Żył. Miał szczęście, bo wpasował się we wnękę w podłodze i kamień go nie przygniótł.
 Na chwilę przystanęła, oparła ręce na kolanach i głęboko oddychała. Potem potykając się, podeszła do ściany, na której wisiał jeden z jej przeciwników.
 Pstryknęła palcami.
 Podniósł na nią wzrok. Uśmiechnął się szeroko.
- Na szczęście już koniec! – Chyba to znaczyły jego słowa, bo Arthemis tłumaczyła wszystko jak słownik, pojedynczymi wyrazami.
- Symbol! – powiedziała tylko.
- Jesteście piątą grupą, którą tu ugościliśmy, ale jedyną która zdobyła symbol.
- Jak to? – rzuciła Arthemis, próbująca oczyścić umysł.
- Jedni nie przeszli dalej, bo nas zaatakowali bez uprzedzenia. Rzuciliśmy się na nich wszyscy i musieli ich zabrać. Innych przepuściliśmy, ale nie dostali symbolu. Jeszcze inni zaczęli walkę, ale zaczęli przegrywać i uciekli nie zdobywając symbolu…
- Gdzie jest? – ponowiła pytanie.
- W oku Kali…
Arthemis przeszła nad ciałami dwudziesty nieprzytomnych mężczyzn i sięgnęła do twarzy bogini. Wyjęła gałkę oczną, idealną kule z wygrawerowaną cyfrą jeden.
 Zarzuciła na jedno ramię plecak, który teraz gdy była cała poobijana, wydawał się ważyć z tonę i ruszyła do otworu w przeciwległym krańcu jaskini.
- Arthemis! – zawołał za nią James, zrywając się na nogi. Porwał swój plecak i pobiegł za nią. Dopadł do niej, przy otworze. Złapał ją za ramiona.
 Wyrwała się i spojrzała na niego ostro.
- Jeżeli chcesz się zachowywać jak małoletni kretyn, to równie dobrze, możesz iść w drugą stronę – powiedziała.
- Zapomniałaś, że most spłonął? – rzucił, mając nadzieję, że żart rozładuje napięcie.
 Ostentacyjnie odwróciła się od niego.
 Złapał ją za rękę i nie przewidział, że byli zbyt poobijani, zbyt chwiejnie stali na nogach, żeby nie stracić równowagi. Nagle znaleźli się w otworze i zaczęli zjeżdżać jak po wielkiej kamiennej krętej zjeżdżali w dół.
 Arthemis czuła jak oplatają jak niewidzialne liny z różdżki Jamesa. Chyba lepiej znosił tę karuzelę, bo nie stracił zdolności myślenia.
 Chwilę później wylecieli z wielkiego otworu, oślepieni jasnością jaką tylko słońce odbite od śniegu może dać.
 James jedną ręką trzymając różdżkę, a drugą dłoń Arthemis zawisł w wylocie tuż nad szeroką i bezpieczną skalną półką.
- Możesz mnie puścić – powiedziała Arthemis. – To tylko dwa metry…
 James nie odczuwał jej ciężaru. Odpowiednie zaklęcie zadziałało.
- Ok., na trzy – powiedział.
 Arthemis odliczyła. Niechętnie wypuścił jej dłoń.
 Arthemis koślawo opadła na lodowaty śnieg. Owiało ją zimno. Jeszcze nie czuła mrożącego chłodu, ale wiedziała, że i to nadejdzie.
 James wylądował obok niej. Śnieg zabarwił się na czerwono, w miejscu, gdzie kapło kilka kropli ich krwi.
 Arthemis wyciągnęła mapę z kieszeni jeansów Jamesa, zanim ten zdążył się zorientować. Nad nimi bezgłośnie fruwało Oczko.
- Musimy wejść na tę górę – powiedziała Arthemis, podnosząc się na nogi. Przeglądając mapę, zaczęła iść na północ.
- Arthemis! – krzyknął za nią. Złapał ją za rękę i przytrzymał w miejscu. – Wiem, że jesteś zła. Wiem też, że przeze mnie.
- Och, cóż za przenikliwość – powiedziała głosem ociekającym ironią.
- Miałaś racje. Ale teraz to ja ją mam. Musimy odpocząć, zjeść coś, ubrać się cieplej i uspokoić…
 Przez chwilę z zaciśniętymi ustami wpatrywała się w niego, a potem zrzuciła plecak na ziemię.
 James odetchnął głęboko. Udało mu się bez rozlewu krwi zażegnać konflikt. Rozsądkiem… Coś niespotykanego…
 Arthemis walczyła z sobą. Pozwoliła jednak tym razem, by to on się wszystkim zajął.
 James czuł każdy mięsień grzbietu. Uznawał to jednak filozoficznie za pokutę, za zbytnią brawurę. Wyjął dyptam, eliksiry od Albusa i wodę w butelkach. Z plecaka Arthemis wyjął kanapki i kilka jabłek.
 W milczeniu pozakładali na siebie ciuchy i zjedli. Potem z plecaków bez dna wyjęli inne buty i je zmienili. Pozakładali na siebie sprzęt do wspinaczki. Taki ulepszony magicznie. Od Ministerstwa Magii. Mieli nadzieję, że zadziała.
 Po zjedzeniu kanapek i wypiciu wszystkich eliksirów i zadziwiająco orzeźwiającej wody, gdy zaczęła odczuwać zimno, otrzepała ręce z okruszków i zakładając rękawice, oznajmiła:
- Już mi przeszło.
 James siedząc na zimnym śniegu, osłonił oczy przed słońcem i posłał jej szeroki uśmiech. Natychmiast zgasł, gdy usłyszał:

- Mamy do przejścia dziesięć kilometrów pod górę. Pozostało nam jeszcze 68 godzin.

2 komentarze:

  1. Po świątecznym okresie trzeba się wziąć ostro do pracy. To zadanie to juz na pewno nie przelewki

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, zastanawiam się o czym myślą ci którzy obserwowali ich zmagania... och udało i zdobyć pierwszy symbol... a Rose i Scorpius...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń