sobota, 27 stycznia 2018

Burza (Rok VI, Rozdział 81)

Pole turniejowe

James wszedł do olbrzymiego namiotu. Było tu wyjątkowo zimno, jak na tę porę roku i kontynent... Może było to spowodowane wielkością? Był, jak pół stadiony quidditcha. Nawet z zewnątrz nie wydawał się on tak wielki. Sklepienie było wysoko, wysoko w górze, a ścianki i podłoże pokrywały morze miejsca. Na środku była arena. A na środku areny był kamienny krąg o skalnym podłożu. W jednym z nienaturalnie uformawanym głazie, idealnie owalnym, wydrążonym środkiem, wsadzona była laska nauczyciela.
Beverly Vane prowadziła w tamtym kierunku Rose, Scorpiusa i Albusa. James rozejrzał się i zobaczył stojących bez ruchu, jak sparaliżowani prfesora Longbottoma i profesor Alexander. Profesor Vector powłóczając nogami szła w ich kierunku. Pomógł jej dojść do miejsca i oderwał kawałek materiału z własnej koszulki, po czym przycisnął do jej ran na szyi. Oderwał jej rękaw bluzki i zawiązał powyżej łokcia, żeby okaleczenie nie spowodowało większych szkód. Potem wstał i odwrócił się, pewien, że Arthemis odciąga uwagę Anglestone'a na tyle długo, żeby mógł zająć się wicedyrektorką. Tylko, że jej nigdzie nie było.
Serce w nim zamarło. Do cholery! Zostawił ją!
Pobiegł w kierunku mniejszego namiotu, ale poły zamknęły się tuż przed jego nosem.
Anglestone nieśpiesznie podszedł do buchającego wściekłością Jamesa.
-      Nie przejmuj się... tak czy inaczej to by się skończyło w ten sposób. Po prostu nie mogłem sobie pozwolić, żebyście przebywali razem...
James przełknął ślinę. Wściekanie się nic mu nie pomoże, a sprawi, że przestanie myśleć.
-      Gdzie ona jest?
-      Cóż, mogliście się domyśleć, że będę potrzebował zachęty, żeby tamta trójka zrobiła to, co do nich należy. Nie sądzę natomiast, żeby wasi nauczyciele aż tyle dla nich znaczyli. Poza tym... ona jest nadspodziewanie... niepokojącą personą. Postanowiłem, więc trzymać ją w ryzach... - pełnym rozmachu gestem odsłonił przed Jamesem widok, przez który ugieły się pod nim kolana. Dziękował wszelkim bóstwom w myślach, że Anglestone musiał na jakiś czas oszołomić Arthemis, więc teraz spała... Spała i nie musiała...
Przełknął ślinę.
-      To ją zabije... - szepnął.
-      Och, nie sądzę, w każdym bądź razie... jeszcze nie teraz - dodał z namysłem. - Zaraz przeniosą ją w bliższe całej akcji miejsce... Nie chcemy przecież by coś straciła, nieprawdaż? Zapraszam, panie Potter.
James patrzył, jak dwóch ludzi przenosi tron, do którego przywiązana była Arthemis, w kierunku środka areny. Za nimi cicho frunęło czterech dementorów.
Anglestone dobrze ocenił ich słabości. Złapał Arthemis, wiec trzymał za jaja Albusa, Jamesa i Rose. Natomiast mając Rose, miał też Malfoya. Nie wziął tylko jednego pod uwagę... Że wściekły, zakochany facet, który nie ma nic do stracenia, jest nieprzewidywalny. A jego postawiono już pod ścianą i cierpliwość kończyła się w zastraszającym tempie. James oddychał, szukając w sobie opanowania i czekał na swoją okazje...
-      Arthemis! - krzyknął Albus, gdy ją zobaczył. Chciał do niej podbiec, ale dwóch zakapturzonych mężczyzn zagrodziło mu drogę. Kilku następnych przyprowadziło za sobą nauczycieli. - Nie może pan tego zrobić!! Arthemis!
-      Ciekawe zachowanie, jakie ujawniła w Indiach, wskazuje na to, że jest to jedyny właściwy sposób, żeby powstrzymać, ją przed robieniem głupstw. Jeśli wszystko będzie dobrze, dementorzy nie zbliżą się bardziej niż są teraz...
Stali o krok od niej i... na wszelkie moce, jeżeli zbliżą się jeszcze bardziej to...
-      A teraz przejdźmy do rzeczy - powiedział stanowczo. - Pan się nie rusza - upomniał Jamesa niemal wesoło. - A pan - zwrócił się do Albusa. - Niech pan umieści kryształy w odpowiedniej kolejności.
Albus na miękkich nogach podszedł do Laski Nauczyciela.
-      Co mam zrobić?
Beverly podeszła do niego z rzeźbioną skrzynką.
-      Najpier szmaragd - szepnął z namaszczeniem Anglestone. - On wchłonie moc...
Albus drżącą ręką wziął kamień i umieścił go w pierwszej wyciągniętej dłoni, wyrzeźbionej wzdłuż laski.
-      Potem rubin. Wzmocni magię...
Albus włożył szkarłatny kamień nad zielony.
-      I ostatni. Ten najważniejszy... Serce Oceanu.
Ujmując ostatni kryształ Albus, poczuł coś dziwnego. Jego ręka aż do łokcia, jakby omdlała. Musiał walczyć całym sobą, żeby unieść ją i włożyć ostatni z kryształów.
Starożytne drewno laski zalśniło niezdrowym błękitnym blaskiem.
-      Nareszcie - szepnął Anglestone wpatrując się w magię laski.
Potem usłyszeli jęk. Kolejny. Cichy, potem coraz głośniejszy. Ochrypłe, zrozpaczone słowa. James zacisnął zęby, żyły na jego szyi nabrzmiały.
Krzyk. Słyszał dźwięki ocierania się o więzy. Próby uwolnienia się. Krzesło chybotało się gwałtownie od jej ruchów. Próbowała uciec. Ale nie można było zamknąć umysłu przed dementorami.
-      Proszę! - krzyknęła Rose. - Niech pan ją puści! Proszę!!
James podniósł wzrok i napotkał zszokowane spojrzenie Scorpiusa. Nie przejmował się tym, jak wyglądał. Dragały mu powieki, czuł fizyczny ból w całym ciele. Ale i tak był dumny z siebie, że wytrzymał tak długo. To był ułamek sekundy, jak James kopniakiem znokałtował swojego zakapturzonego strażnika, chwilę później posłał na zimię dwóch kolejnych - tych którzy pilnowali Arthemis.
Potem poczuł rozbryzgującą się na twarzy krew i zamarł. Zamarła też reszta. Wszyscy oprócz Arthemis, która wciąż zaplątana we własny umysł, wiła się na krześle. James rzucił tylko okiem, w stronę skąd chlusnęła krew i zobaczył profesor Alexander, która upadła wprost pod nogi Anglestone'a, dzierżącego nóż. Wokół jego butów tworzyła się w zastraszającym tempie kałuża krwi, chociaż profesor Alexander nadal oddychała.
-      Odsuń się, chłopcze...
James spojrzał na profesor Alexander, a potem na Arthemis, która dygotała, jak pod wpływem łaskoczącego zaklęcia, a po jej twarzy spływały łzy. Wyciągnął rękę w kierunku jej twarzy, ale nie dotknął jej, tylko zrobił najtrudniejszy krok w swoim życiu i odsunął się.
-      Teraz stella. Panie Malfoy proszę ją umieścić na samej górze...
Beverly, jak gdyby nigdy nic, podeszła do niego ze złotym niewielkim kuferkiem. Innym niż ten, w którym trzymano kamienie. Bardziej szczelnym...
Scorpius przez sekundę patrzył na znajdującą się w środku stellę, którą sam pomagał stworzyć, a potem znudzonym wzrokiem spojrzał na Anglestone'a.
-      Nie - powiedział spokojnie.
Anglestone przewrócił oczami, jakby zaczynały go nudzić wieczne sprzeciwy. Pstryknął palcami, a dementorzy z radością zbliżyli się do Arthemis, która zaczęła szlochać i wzdrygać się, jak pod wpływem wyładowań elektrycznych.
-      Scorpius - powiedział przerażona Rose. - Proszę...
-      Nie - mruknął ponownie. - Widzi pan, wszystko to sobie pan dobrze zaplanował... ale cóż... ja jestem inni niż oni - wskazał głową na Jamesa, Albusa, Rose i Arthemis. - Mnie to nie rusza. W sumie wcale ich nie lubię i nie może mnie pan maltretować psychicznie, bo widzi pan, mnie nie zależy...
-      Malfoy ty bydlaku! - ryknął Albus.
-      Oj, przestań już grać takiego herosa - prychnął. - Za dużo nie jesteś w stanie zrobić... Widzi pan - zwrócił się do Anglestone'a - tak naprawdę nie mam zamiaru współpracować z panem ani przez chwilę z jednej prostej przyczyny... właśnie zaatakował pan jedyną osobę, dla której mógłbym ruszyć palcem - wskazał głową na profesor Alexander, której ubranie i włosy, były już nasiąknięte krwią. - To nie tylko mój nauczyciel, to też mój opiekun domu, co czyni z nią Ślizgonkę, a Ślizgoni dbają o swoich. Jednak... jeżeli umrze, już nic nie będziem mnie tu trzymać...
James uważnie przypatrywał się Scorpiusowi, którego teraz bardzo mocno nie lubił, bo dementorzy byli jeszcze bliżej Arthemis. On coś kombinował i dobrze było mieć świadomość, że ktoś z nich jeszcze myśli. James zerknął na Albusa i delikatnie skinął głową na znak, że wszystko jest w porządku.
Anglestone przez dłuższą chwilę przypatrywał się Scorpiusowi, a potem powiedział:
-      Możecie ją uzdrowić... Ale ty - wskazał różdżką Scorpiusa - zdejmiesz pułapkę, którą nałożyłeś na stellę.
-      Jeszcze jej nie zdjęliście?! - prychnął Malfoy. - Toć to zaklęcie dla dzieci!
-      Jest zupełnie niepotrzebne! - warknął Anglestone. - Zdejmij je, a wtedy on - wskazał Albusa - będzie mógł się zająć waszą nauczycielką...
Scorpius przewrócił oczami i podszedł do stelli. Wyjął różdżkę i przez chwilę mamrotał coś przy stelli. Wiedział, że nie może to potrwać za długo, więc odsunął się i powiedział:
-      Już. Zadwolony? Bułka z masłem...
Anglestone wskazał głową profesor Alexander. Albus podbiegł do niej szybko i zaczął sprawdzać ranę. Była głębsza niż myślał i bardziej niebezpieczna.
-      Moja torba! - rzucił.
James rozejrzał się i dostrzegł turniejową torbę Ala. Chwycił ją i zaniósł mu. Czuł, jak jego skóra robi się zimna, bo zbliżył się do dementorów. Szybko rzucił okiem na Arthemis. Miała sine usta i już się nie ruszała. Jedynie przyśpieszony oddech świadczył o tym, że jeszcze żyje. Podał torbę Albusowi i mruknął:
-      Ona tego nie wytrzyma...
Al rzucił okiem na Arthemis i zacisnął usta.
-      A teraz się odsuń! - warknął Anglestone do Jamesa.
James wstał, ale się nie odwrócił.
-      Posłuchaj mnie człowieku - powiedział cichym, zimnym głosem. - Jeżeli ona umrze, sprawdzę ci tu taki armagedon, że te twoje duchy, będą sikały w spodnie, rozumiesz?
-      Chłopcze, czasy, kiedy mogłeś komuś grozić, już dawno...
To był ułamek sekundy. Albus rzucił mu różdżkę, z którą James odwrócił się w stronę Anglestone'a, z jego złoty promień uroku i Anglestone padł na ziemię, łapiąc się za klatkę piersiową.
W Jamesa zostały wycelowane różdżki wszystkich zakapturzonych czarodziejów.
-      No, i  co mi zrobicie? Za chwilę on umrze, a ja i tak nie zdejmę klątwy...
-      Nie wziąłeś pod uwagę jednego - warknęła Beverly. - Tylko on może odwołać dementorów.
-      Kochanie, odwołać dementorów może zwykłe zaklęcie patronusa - cmoknął James. Przelotnie spojrzał na Scorpiusa, który nie będąc w centrum uwagi, za plecami Rose, robił coś różdżką.
Anglestone machał rozpaczliwie w kierunku dementorów, a Beverly zacisnęła usta.
-      Odwołajacie ich - powiedziała do zakapturzonych mężczyzn. - Zabezpieczcie przed nimi namiot... Wy będziecie jej pilnować.
Dwóch czarodziejów wyczarowało patronusy, które odpędziły dementorów poza namiot. Utrzymywali je krążące wokół areny.
W tym czasie, Albus nie tracąc głowy, wyszarpnął z torby dyptam i obficie polał go na rany profesor Alexander. Zdążył docisnąć do rany materiał jej szaty, a potem został odciągnięty, nadal z rękami pobrudzonymi jej krwią. Poczuł różdżkę na szyi.
-      Cofnij klątwę - warknęła Vane do Jamesa.
-      Nie zabijecie go, jest wam potrzebny - odpowiedział spokojnie James.
-      Ale oni nie są! - Jej różdżka padła na trójkę profesorów. - Ona też nie - dodała ze złośliwym uśmiechem, głową wskazujac na Arthemis, którą otaczali zakapturzeni mężczyźni.
James machnął różdżką i Anglestone padł na ziemię, łapiąc powietrze, jakby zbyt długo przebywał pod wodą.
-      Brać go - wydyszał ochryple.
James nawet się nie bronił, jedynie rzucił ródżkę do Albusa. Potem kilku czarodziejów złapało go między siebie i dało się słyszeć głuchy odgłos uderzeń. Nie trwało to długo, gdy rzucili Jamesa niedaleko Arthemis. Z zakrwawioną twarzą, zgiętego w pół.
Albus przełknął ślinę i spojrzał na Anglestone'a, podnoszącego się na nogi.
-      To go na chwilę powstrzyma od mieszania... Panie Malfoy! Stella!
Scorpius popatrzył na Rose, a potem podszedł do Laski Nauczyciela i wsunął w jej szczyt owalny czarny kamień. Odrzuciło go do tyłu, gdy od kamiennego podłoża, zasilając kryształy, wzmacniając stellę, wyprysnął słup zielonkawego, jarzącego się światła. Wzbił się aż do sklepienia i przedarł przez nie, tworząc wir zwężający się ku stelli.
Anglestone zaśmiał się radośnie i niemal odtańczył taniec zwyciestwa.
-      Nareszcie!! - wrzasnął.
Rose przykucnęła przy Scorpiusie, pomagając mu wstać. A Albus zerknął na James, żeby się upewnić, że nadal oddycha. Zamrugał zaskoczony, gdy zobaczył delikatny uśmiech, na jego twarzy. Oszalał?
-      Panie Potter! Proszę o eliksir! - szalony w swej wesołości Anglestone, machnął ręką w kierunku jego torby.
Albusowi ręka drżała tak mocno, że przez dłuższą chwilę szukał odpowiedniej butelki, aż w końcu wyciągnął. Anglestone zbliżył się do laski. Wskazał na kamienną misę, w której umieszczona była Laska Nauczyciela.
-      Tutaj, widzisz! Wlej go tutaj... - powiedział gorączkowo.
Skoro sama stella miała taką moc, co się będzie działo za chwilę? Albus przełknął ślinę.
-      Co się stanie jeżeli go dodam? - zapytał cicho.
Anglestone wyprostował się, błyskając zadziwiająco białymi zębami.
-      Cieszę się, że pytasz - zaśmiał się diabolicznie.

Trybuny

Harry Potter przebiegł przez stromy nasyp życząc sobie w duchu znowu mieć dwadzieścia lat... Musiał dotrzeć do Tristana, bo jeżeli był on z Japończykami, a oni się ocknął i nie będą wiedzieli co się dzieje, to mogło dojść do katastrofy. Chociaż modlił się o to, żeby już do niej nie doszło.
Nad jego głową przefrunęło siedem mioteł.
Spojrzał w dal. Dookoła trybun zamykała się ogromna barieram wzrokowa i słuchowa. Wiedział, że to Hermiona nakłada zaklęcia. Znał je aż za dobrze. Przez rok był nimi otoczony, żyjąc w namiocie i już przestał liczyć ile razy uratowały one im życie...
Potem kolejny strumień zaklęć płynął w kierunku bariery Hermiony, ale nie dołączył do niej, tylko kłębił się pod wewnątrz. Miał dziwnie pastelowy kolor... Harry poczuł zapach waty cukrowej i już widział czym jest jedno z zaklęć... Zapewne Luna chciała zapobiec panice, więc użyła zaklęć uspokajających, a co za tym idzie również rozweselających. Miał tylko nadzieję, że ich miotlarze wzieli to pod uwagę. Nie wyszłoby im na dobre zbytnie rozluźnienie w powietrzu...
Harry skupił się na swoim zadaniu. Tristan powinien być w sektorze najbliżej namiotu Anglestone'a. Po drodze będzie zatem trzech jego aurorów.

W powietrzu nad trybunami latała zgraja szaleńców. Przynajmniej tak w myślach oceniała to Ginny. Już nie pamiętała kiedy ostatnio robiło coś równie głupio-ryzykownego. Nie mówiąc już o tym, że od dobrych dziesięciu lat nie siedziała na miotle. Było to jednocześnie miłe i trochę niepokojące. Mogłaby się nawet cieszyć lotem, gdyby nie to, że dwóch jej synów zostało zakładnikami jakiegoś psychopatycznego dupka.
Siedem rzędów, siedem mioteł... Każdy z nich obwiązał się nos i usta chustkami, golafami i czym tam miał pod ręką. Wygladali, jak jacyś tajemni złodzieje... Każdy z nich używał innego barwnika, żeby na siebie nie wpadali. Daleko przed sobą widziała czerwony dym wydobywający się z pojemnika Lily i opadający ciasna mgłą nad widownią. Równiótko z nią podążał zielony dym Lucasa.
Chociaż nigdy by się do tego nie przyznała to zadanie byłoby dość trudne bez Lily i Lucasa. Ron pozostawał za nią i był równo z Valentine, którą pilnował Fred. Teddy niemal ją doganiał.
Lucas i Lily właśnie robili olbrzymie półkole. A robili to tak idealnie równo i spokojnie, jakby mieli cyrklem narysowaną linię. Musiała przyznać, że jej córka... przerosła nawet własnego ojca i dziadka (o ile mogła sądzić na podstawie legend...) w umiejętnościach lotniczych.
Dotarła ledwie do połowy, gdy tamci ukończyli swoją rundę. Dziesięć minut później śmignęli jej nad głową, krzycząc: Zastąpimy wujka Rona i Valentine! Przydadzą się na dole!
-      Spotykamy się w środkowym przejściu! - odkrzyknęła. - I macie tam być!!


Harry w końcu przecisnął się do odpowiedniego sektora. Był to nielada wyczyn, bo wszyscy z każdą chwilą się ożywiali i zachowywali jakby byli na Mistrzostwach Świata w Quidditchu. Wiwatowali, robili falę i ogólnie kibicowali.
Znalazł Tristana. Poznał go tylko po jednej rzeczy... był jedyną osobą, która pomimo zaklęć uspokajających, wyglądała, jakby miała zaraz wyzionąć ducha i próbowała przeskoczyć barierki i wejść na pole turniejowe.
Złapał go za tył zaty w ostatniej chwili.
-      Zaczekaj!
Tristan szybkim ruchem wyrwał się i przytknał mu różdżkę pod żebrami. Potem opuścił ją, gdy go rozpoznał.
-      Harry, co się dzieje? - wydyszał Tristan, pocierając oczy. - Użyłem jakiegoś ogólnego oczyszczacza na zaklęcia, ale nadal coś jest nie tak... Nie wiem, która jest godzina, ale ściemniło się, a ja nawet nie zauważyłem...
-      To czary zobojętniające - wyjaśnił Harry. - A teraz też trochę uspokojenia i rozweselenia. Cała widowani tym dostała...
-      Załatwił nas... Nawet o tym nie pomyśleliśmy - warknął do siebie ojciec Arthemis. - Co z dzieciakami?
-      Jest ich tutaj całkiem sporo. Fred zorganizował całą ich paczkę i teraz trudno się od nich opędzić... Widzieli się z Arthemis, Jamesem, Alem i pozostałymi... Podobno zdobyli kryształ bez żadnych przeszkód, ale odkąd Anglestone zabrał ich do namiotu nie wiemy, co się dzieje... - dodał z ponurym wyrazem twarzy.
-      Damy radę się tam przecisnąć?
-      Może być ciężko... Luke wkradł się pod peleryną niewidką, a Fred użył eliksiru wielosokowego. Co z Japończykami?
-      Było ich tutaj dwunastu... Każdy w innym sektorze. Ze mną było trzech. Wszyscy dostali zaklęciem i teraz nie bardzo wiedzą, co się dzieje.
Harry myślał gorączkowo. Powinni jak najszybciej przekraść się do namiotów Anglestone'a, ale nie wiedzieli, co tam zastaną. Nierozsądnie byłoby iść bez wsparcia, a jego ludzie, pomagali dzieciakom i Ginny wyprowadzać stąd widownię w miarę bez paniki.
-      Dobrze by było, gdyby poszli z nami - zaczął, a potem w pochmurne, ciemne nocne niebo, wystrzelił słup zielonkawoniebieskiego światła, tworzący szalejący wir wzbijający się w przestrzeń daleko poza chmury. Całą widownie oświetliło nieprzyjemne, lepkie światło, a Harry i Tristan zamarli.
Cały rozsądek wziął w łeb. Wsparcie się nie liczyło, gdy równocześnie przeskoczyli barierki i popędzili przez błonia w stronę swoich dzieci.


Ginny właśnie wylądowała na środkowym przejściu i stanęła obok Luny i Hermiony. Fred, Valentine, Victoire, Dominique i Teddy rozeszli się dwójkami między ludźmi i wyprowadzali ich w bezpieczne miejsce skąd mogli się teleportować.
Ron wylądował tuż obok niej.
-      Twoja córa świetnie się spisuje - rzucił, schodząc z miotły.
Ginny podążyła wzrokiem za dwiema postaciami w górze.
-      Tak, całkiem nieźle - przyznała niechętnie, a potem oślepił ją wybuch światła. Przewróciła się razem z połową ludźmi, którzy nie zdołali utrzymać się na nogach podczas niespodziewanego rozbłysku magii.
-      O Boże - usłyszała przerażony szept Hermiony, która gramoliła się już na nogi. Ona sama zerwała się i przeszukiwała niebo.


Lily i Lucas skierowali miotły na ziemię, gdy to się stało. Porwał ich rozbłysk mocy. Miotły zadrżały pod nimi i dały się ponieść w niewałaściwą stronę.
Lily przywarła do trzonka swojej Błyskawicy, utrzymując się chyba samą siłą woli. Czuła się jak tancerka w cyrku wysoko na linie.
Spojrzała w stronę oślapiającego źródła magii i zamarła widząc skąd się wydobyło.
-      Nie... - szepnęła pobielałymi ustami.
Nie myśląć za wiele, skierowało miotłę w stonę dużego czarno-złotego namiotu.
-      Nie! - krzyknął Lucas. - Lily, nie wolno ci!!
Lucas wyprzedził ją i zagrodził jej drogę. Zanurkowała pod nim, nie odpowiadając. Poderwał miotłę do góry, niemal zwalając ją z miotły.
-      Zderzę się z toba, jeżeli będzie trzeba - zagroził. Miał trupiobladą twarz. Lily wiedziała, że gdyby nie ona już byłby w połowie drogi do tamtego namiotu.
-      Tam są moi bracia! - powiedziała. Może gdyby krzyknęła mógłby się z nią kłócić. Ale ona powiedziała to w zadziwiająco dorosły sposób, poważnie, z drżącym z przerażenia głosem. - I siostry... - dodała szeptem.
-      To niebezpieczne...
-      Wiem o tym - odpowiedziała. - Ale nie mogę wisieć tutaj i nie wiedzieć - przełknęła ślinę. - Zejdź mi z drogi, Luke...
-      Niech cię szlag! - warknął na nią, odsunął się z jej drogi. - Masz robić wszystko, co ci powiem i nie odsuwać się ode mnie! - Potem zrównał się z nią i pofrunęli w stronę wiru magii.


-      Lily, wracaj!! - wrzasnęła Ginny, gdy zobaczyła, że dwie miotły odlatują. Serce zamarło jej z przerażenia. - Natychmiast wracaj!! - powtórzyła, robiąc krok w kierunku, w którym polecieli. Zaczęła zeskakiwać po stopniach, aż w końcu ktoś złapał ją za ramię.
-      Ginny! - wydyszał Ron.
-      Tam są moje dzieci! - warknęła, wyrywając się.
-      Moje też - powiedziała spokojnie Hermiona. -          Więc pójdzie razem, ale nie możesz tam wskoczyć nie wiedząc czego się spodziewać...
-      Mogę!
-      Luna, zostań z dzieciakami...
-      Nie ma mowy! - parsknęła Luna, dołączając do nich.
Hermiona zgrzytnęła zębami.
-      Teddy, uważaj na wszystkich! Pośpieszcie się z ewakuacją! Jeżeli zrobi się naprawdę gorąco, zabierz stąd naszych za wszelką cenę, jasne! - krzyknął Ron w ostatniej chwili, zbiegając za szalonymi kobietami.
-      Jasne - odpowiedział Teddy do siebie, wpatrując się, jak sparaliżowany w magię, która miała im ściągnąć na głowę, coś z czym nie bylo gotowi walczyć.

Pole turniejowe

Albus wpatrywał się w szalone oczy Anglestone'a i przez jedną beznadziejną chwilę przemknęło mu przez myśl, że to koniec.
Przełknął ślinę.
-      Gdy dodasz eliksir nic takiego się nie stanie. On służy dwóm rzeczom. Po pierwsze równoważy ochronę laski i kryształów, a po drugie... wyznacza osobę, która będzie władać całą tą armią... czyli mnie - dodał usłużnie, jakby byli zbyt głupi by to zrozumieć.
-      A niby jak? - zapytał Albus.
-      Och, dodam tam kropę swojej krwi - odpowiedział spokojnie. - A teraz dodaj eliksir do misy, bo inaczej nie będę już bawił się z dementorami, tylko osobiście ją zabije - powiedział wskazując różdżką na Arthemis.
Albus przełknął ślinę, a potem wlał zawartość flaszki do miski, tak, że cała wypełniła wgłębienie.
-      Kiedy trzeba dodać Ziele Zorzy Polarnej? - zapytał Anglestone.
-      Na samym końcu zaklęcia - odpowiedział cicho Albus.
-      A więc to zrobisz... Beverly - rzucił tylko, a Beverly przytknęła różdżkę do kręgosłupa Albusa.
-      Jeden niewłaściwy ruch i staniesz się warzywem - zapowiedziała. - Stój dokładnie w tym miejscu i miej przygotowane to, co jest potrzebne do dokończenia eliksiru.
W tym czasie Anglestone patrzył na Rose i Scorpiusa. On wyglądał na trochę zaniepokojonego, ale nie głęboko poruszonego, jak ta dziewczyna, która wydwała się być na skraju załamania psychicznego. Aż promieniowała rozpaczą, strachem i beznadzieją. Zapewne to ona tak nakręcała wcześniej dementorów.
Wpatrywała się w Arthemis, która wyglądała, jak szmaciana lalka. Włosy miałą opuszczone na twarz. Głowa zwisała jej bezwładnie. Wyglądała jakby już ją pozbawili duszy.
Jej wzrok przeniósł się na zakrwawionego Jamesa, leżącego bez ruchu u jej stóp. Potem na Albusa, który trzymał ręce w górze i starał się jak najdalej odchylić od różdżki Vane.

I nieporuszony niczym Scorpius. To ją przerażało niemal jak wszystko inne. Usta jej zadrżały, gdy spojrzała na Anglestone'a.
-      Zastanawiałem się, które z waszej dwójki będzie miało ten zaszczyt, ale niewątpliwie ty będziesz bardziej posłuszna - powiedział, podchodząc do niej bliżej. - A poza tym, taka słodka... - mruknął, obejmując ją ramieniem. - Nic się nie bój, kochanie. Nie będzie bolało... zrobisz tylko to, w czym jesteś najlepsza... wypowiesz zaklęcie - mruczał uspokajająco, prowadząc ją w stronę laski nauczyciela.
Scorpius po raz pierwszy całkowicie zesztywniał, patrząc na to z niepokojem.
Wszyscy byli tak zajęci zesztywaniałą z przerażenia Rose, że nikt nie zwracał uwagi na Jamesa, który nadal uśmiechał się lekko. Nie. Nie była to wina szaleństwa. Bynajmniej. Chociaż wszystko go bolało i miał kilka połamanych żeber i siniaków, to odkąd wyszedł z oceanu, czuł się po raz pierwszy wspaniale. Po tym, jak rzucili go nieprzytomnego na ziemię, obudziło go lekki, jak motyl dotknięcie w umyśle.
~     James... - trudno było uznać to za szept. Było zbyt ciche... Jak echo szeptu. Jednak nie miał wątpliwości.
~     Nic ci nie jest? Tylko nie ściemniaj...
~     Ja... potrzebuję... - odpowiedziała urywanie. - Patronusa...
~     Wiem - powiedział zdesperowany.
~     Ciepła... wspomnień... Nie mogę tego znaleźć... Nie mam ich... Daj mi je... One...
~     ... pomogą - dokończył za nią. - Weź, co potrzebujesz...
To było tylko westchnienie, ale otwierało wszystkie jego bariery, wszystki wspomnienia od najmłodszych lat. Wszystko, co ogrzewało go w trudnych, beznadziejnych chwilach, jego rodzian, przyjaciele, Arthemis... oddał jej wszystko, co w sobie miał. Myślał o tym gorączkowo, przelatywały mu przed oczami sceny z całego życia, wzmacniając nie tylko ją, ale też jego. Czerpała z jego radości życią, otwartości, czułości, podczas gdy on zerkał na jej kostki. Milimetr po milimetrze przesuwał rękę aż dotarł do wiążących ją sznurów. Nikt się nimi nie przemował, byli zbyt zajęci centrum wydarzeń, żeby zwracać uwagę na dwie "nieprzytomne" osoby.
Arthemis poczuła jego dotyk.
~     W prawym bucie mam scyzoryk... - jej głos nadal był odległy. Nadal się trzęsła i nie podnosiła głowa. Za dużo z niej wyssali, a teraz jeszcze korzystała ze swoich zdolności, osłabiając organizm. James modlił się, żeby zdążyć na czas i ją stąd zabrać...
Jeden ze strażników Arthemis, bardziej ciekawski zbliżył się o krok w stronę środka areny, tym samym zasłaniając Jamesa. Który, nadal z zamkniętymi oczami, wolno manewrował palcami, żeby znaleźć scyzoryk.
W tym czasie Anglestone postawił Rose przed laską nauczyciela, a po jej lewej stronie umieścił metalowy stojak z dwiema pożółkłymi stronami zaklęcia.
Skup się, Rose! - powiedziała sobie ostro. - Wykombinuj coś! Tylko najpierw muszę wiedzieć, jak to ma działać... - przyznała w duchu.
-      Jak to ma zadziałać? - zapytała cicho.
-      No, chyba powinnaś to wiedzieć - zacmokał Anglestone. -             Zasada działania całego zaklęcia jest dość prosta. - Wpatrywał się z fascynacją w wir mocy. - W jego wyniku stella ściągnie tutaj dusze martwych czarodziejów z przed wielu wieków, ale też sprzed kilku lat. Będzie ich tutaj cała armia. Zaczerpną esencję życiową z Serca Oceanu, dzięki czemu będą mogli używać zebranej przez szmaragd i wzmocnionej przez rubin magii, nie tracąc przy tym niczego z swojej nieśmiertelności... I każdy z nich będzie słuchał tylko mnie... - dodał rozmarzony.
-      Po moim trupie! - warknął niespodziewanie głos. Anglestone obejrzał się zaskoczony, gdy skoczył na niego Neville. Przez chwilę kotłowali się na podłodze, gdy ocknęli się zakapturzeni strażnicy i w Neville'a poleciało z dziesieć oszałamiaczy. Poleciał wprost na postument laski nauczyciela,  a od odgłosu, gdy jego czaszka uderzyła o kamień, zrobiło się Rose niedobrze. jego włosy nasiąkły krwią. Wokół jego głowy robiła się coraz większa kałuża.
-      Wychodzi na to, że jednak po jego trupie - powiedział Anglestone, wstając i otrzepując się z kurzu.
-      Nie - jęknęła Rose. - NIE! - wrzasnęła rozwścieczona i rzuciła się na Anglestone'a. Pierwsze jej zaklęcie ominęło go o włos, następne trafiło w pierś jednego ze strażników, aż go zatkało. Powaliła czterech zakapturzonych mężczyzn z szybkością atakującej kobry. Unosiła różdżkę po raz kolejny, gdy zamarła, z wytrzeszczonymi, nabiegłymi krwią oczami, słysząc rozdzierające wrzaski Albusa.
-      Klątwa Cruciatus działa wspaniale, prawda? Mogę tak bez końca - powiedziała zimno Vane. -Cofnę ją, jak tylko ponownie staniesz się potulną laleczką...
Ręka Rose zadrżała. Albus leżał na ziemi i wił się, wrzeszcząc jak opętany, błagając, żeby go zabić, prosząc, żeby to się skończyło. Rose opuściłą różdżkę, Albus zwinął się, dygocąc u stóp Beverly o leżąc we krwi Neville'a.
Rose odwróciła się do Scorpiusa z poszarzałą, poznaczoną bruzdami łez twarzą.
-      Dlaczego? - zapytała, nierozumiejąc. Dlaczego nic nie robił? Dlaczego nic go nie ruszało? Czemu jej nie pomógł? Przecież też miał różdżkę... Mógł łątwo rozbroić Beverly. Uwolnić Albusa. A potem... potem zaatakowałoby go jeszcze z dziesięciu innych strażników... No, i co? Mógł zaryzykować, prawda?
Panieważ Scorpius nie odpowiedział, wpatrując się w nią niemal obojętnie, odwróciła się do niezadowolonego Anglestone'a.
-      Po prostu to zrób, tak?! - warknął. - Jak tylko skończysz swoje zaklęcie, oni wszyscy będą wolni. Nie tknę ich palcem - powiedział, kładąc rękę na sercu. - Mogę przysiąc...
Rose spojrzała na niego.
-      To niech pan przysięgnie - powiedziała wyciągając rękę w jego kierunku. - Przysięga Wieczysta. Będą wolni, zostawi ich pan w spokoju, a żaden z pańskich demonów ich nie tknie. W zamian za zaklęcie...
-      Nie - wychrypiał Albus. - Rose, nie...
Ale Rose już podjęła decyzję.
Anglestone złapał ją za rękę i zbliżył swoją twarz do jej twarzy.
-      Zgoda - powiedział, przytykając różdżkę do ich złączonych dłoni.
-      W zamian za życie i wolność w stanie nienaruszonym Arthemis North, Jamesa i Albusa Potterów, Scorpiusa Malfoya oraz Neville'a Longbottoma, Spetimy Vector i Morgany Alexander przysięgasz do końca wypowiedzieć i wypełnić zaklęcie, związujące cię z Sercem Oceanu?
Scorpiusowi serce mało nie wyskoczyło z piersi, gdy to usłyszał i zrozumiał więcej niż było mu do tej pory dane. Nigdy nie pakował się w nic, nie mając wszelkich danych, a teraz je miał...
-      Przysięg... - zaczęła Rose.
Jego różdżka śmignęła raz, wytrącając dłoń Rose z uścisku Anglestone'a.
-      Nie zrobisz tego! - warknął Scorpius. - Nie wypowiesz tego zaklęcia!
-      Odczep się! - syknęła. - Oni długo nie wytrzymają! Nie dam ich wszystkich pozabijać! - ponownie wyciągnęła dłoń do Anglestone'a.
Scorpius zaklął, a potem ponurym głosem warknął:
-      Sama się o to prosisz! - wycelował w nią różdżką. Promień uderzył prosto w jej prawą rękę, aż usłyszała chrzęst łamanej kości. Siła zaklęcia sprawiła, że poleciała na ziemię tuż obok Jamesa, jęcząc z bólu i zdrową ręką, próbując chwycić różdżkę. Spojrzała na Scorpiusa czując jak jego zdrada przenika ją do głębi.
Scorpius spojrzał na nią ponuro i odwrócił się do Anglestone'a.
-      Oni wszyscy wyjdą z tego cali, nienaruszeni i żywi, wolni i żaden z twoich poddanych nieumarłych nigdy nie będzie ich ściagał i nie zrobi im krzywdy. W zamian dostaniesz zaklęcie - powiedział do Anglestone'a.
Anglestone skłonił się mu prześmiewczo.
-      Tylko o to mi chodzi. Przysiega Wieczysta może przypieczętować...
Scorpius różdżką zróbił nacięcie na ręce i chwycił jego dłoń.
-      Przypieczętowane ofiarą krwi - powiedział uroczyście. - Nawet jeżeli będziesz chciał złamać obietnicę... nie będziesz w stanie ich tknąć. - wycedził.
Do otępiałaego z bólu umysłu Rose, wreszcie zaczęło docierać, że coś się dzieje. Jej ręka była cała zesztywniała i opuchnięta od złamania w zbyt wielu miejscach. Cholerny Scorpius!! Musiała się skupić na tym, co mówił. Czy on zamierzał sam rzucić zaklęcie? Nie. Nie mogła mu na to pozwolić...
-      Nie - wychrypiała. - Nie wolno ci... - starała się podnieść, podpierając na zdrowej ręce. - To nie twoja rodzina...
Ty jesteś moja, pomyślał Scorpius uparcie. I nic innego mnie nie obchodzi.
Odwrócił się do niej plecami.
-      Nie! - krzyknęła.
-      Ależ ktoś to zrobić musi - powiedział Anglestone łagodnie jak do dziecka. - A skoro ty chciałaś się poświęcić, a on ci na to nie pozwala, w takim razie musi zająć twoje miejsce, prawda?
-      Poświęcić? - Rose zmarszczyła brwi, jakby nie do końca rozumiała znaczenie tego słowa. Spojrzała na Scorpiusa.
Uśmiechnął się łagodnie.
-      Serce Oceanu jest puste, Rose... - powiedział cicho. - A mimo tego daje esencję życiową i magię nieumarłym. Tak więc trzeba je czymś wypełnić - zakończył, odwracając się od niej w kierunku Laski Nauczyciela.
-      Nie - szepnęła Rose, kręcąc głową.
-      Zaczynaj! - warknęła Beverly, szarpiąc Albusem.
Albus spojrzał na swoją umazaną krwią Neville'a dłoń i przełknął ślinę. Pomodlił się w duchu, żeby zostało mu wybaczone, a potem podniósł się na nogi. Wyjął z kieszeni paczuszkę z Zielem Zorzy Polarnej i  połowę wysypał na swoją dłoń. Listki pobrudziły się czerwoną posoką.
-      Możesz zaczynać - wychrypiał do Malfoya.
-      Nie! - krzyknęła Rose, chcąc wstać, ale zatrzymała ją słaba dłoń Jamesa, chwytająca za szatę na plecach. Spojrzała na jego posiniaczoną, zakrwawioną i zdeterminowaną twarz.
Scorpius uniósł różdżkę i zaczął czytać pierwsze słowa zaklęcia. Albus wrzucił liście do misy, w której umieszczona była Laska Nauczyciela. Eliksir zabulgotał i zminił kolor na szkarałatny, podobnie. Dookoła wiru wystrzelił czerwone linie, wyglądające jak nabrzmiałe żyły.
Scorpius nadal recytował, a Albus skinął głową Anglestone'owi:
-      Kropla pańskiej krwi wystarczy...
Anglestone naciął nożem palec i dwie czerwone krople wpadły do eliksiru, który syknął ponownie niemal gniewnie i wystrzelił jedną wiązką płynu na zewnątrz.
-      Tak powinno być? - spytał Anglestone podnieconym tonem.
-      Oczywiście - mruknął ponuro Albus. Ty kretynie - dodał w myślach.
Albus zerknął w bok na Scorpiusa i rozszerzył oczy ze zdumienia. Wypowiedział może 4 linijkę zaklęcia, a jego cała skóra zrobiła się cieńka, jakby przezroczysta. Widać było przez nią błękitne naczynia krwionośne. Pod oczami miał cienie, jak po długiej chorobie, podczas której nie widział słońca. Wyglądał na śmiertelnie chorego w ostatnim stadium choroby.
Rose wpatrywała się w niego, jakby już widziała ducha. Nadal próbowała zacisnąć palce na różdżce, ale złamana kość odmawiała posłuszeństwa. Al nie mógł na to patrzeć. Wyglądała, jakby rozrywali jej serce i duszę na jej własnych oczach. Była zbyt przerażona i zdruzgotana, żeby płakać. Mogła się tylko wpatrywać.
Albus wyjął z torby kielich i napełnił go wodą.
-      Nie, Al... proszę - załkała Rose.
Zadrżała mu rękę. Wziął głęboki oddech i wysypał z torebki resztę ziela do kielicha.
Scorpius zamilkł po pierwszej części zaklęcia. Rzęził, jakby miał za mało powietrza w płucach.
Albus przytknął mu kielich do ust i przytrzymał.
-      Nie! Nie! Nie rób tego! Al... błagam cię... proszę... przestań - Rose na kolanach upadła czołem na ziemię i w tej rozpaczliwej pozycji płakała. Jej rozpacz przyciągnęła dementorów. Pomimo zakazu krążyli na obrzeżach patronusa strażnika, który blakł coraz bardziej, aż w końcu zniknął.
-      Dalej - zachęcał Malfoya Anglestone. - Nasza umowa może przestać zaraz zobowiązywać...
Scorpius wypił łyk, a potem następny. Albus zabrał mu puchar.
Scorpius wrócił do zaklęcia. Jego głos to była jedyna chyba część jego samego, która nie słabła, przeciwnie, stawała się coraz mocniejsza.
Albus spuścił wzrok na swoje buty. Nie mógł tego widzieć. Było mu coraz zimnej. Neville, profesor Alexander, profesor Vector, torturowana Arthemis, bity James, zrozpaczona Rose... i Scorpius Malfoy, poświęcający się za nich. Wszystko to stawało mu przed oczami, poczuł gorące słone łzy w kącikach oczu. Tak łątwo byłoby się zapaść i zasnąć, tak łatwo...
Nie! - pomyślał ostro. - Nie wszystko stracone! Nie wszystko!
Arthemis, James, Rose - oni żyją. Nic im nie będzie! To przez dementorów słabli... I wtedy Scorpius Malfoy padł na kolana, cała jego postać była, jakby wysuszona i zmalała. Trząsł się jak osika.
Anglestone wcisnął Albusowi strony z zaklęciem.
-      Trzymaj je!
Albus ukląkł obok Malfoya i trzymał strony. I bardzo, bardzo chciał mu powiedzieć, że nie musi kończyć zaklęcia.
Arthemis, która dzięki Jamesowi zaczęła odzyskiwać siły, znowu zapadała się, gdy dementorzy zaczęli krążyć wokół areny i wysysali z niej całe szczęście. Widziała, jak przez mgłę. Albus i Scorpius klęczeli. James, który był coraz bardziej przytomny, patrzył na nią zrozpaczonym wzrokiem, gdy dementorzy i jego zaczęli ograbiać z dobrych uczuć.
~     Nie daj się James - wysłała mu wątłą myśl. - Bez ciebie nie dam rady... Musimy coś zrobić.
James lekko skinął głową i odwrócił się od niej. Jego wzrok padł na różdżkę, przy chorej ręce Rose. Zupełnie o niej zapomniała. Jeden ze strażników, stał tuż obok niej, celując różdżką w jej głowę. Ale na Jamesa nikt nie patrzył. Zaczął się czołgać w kierunku różdżki.

Pole turniejowe

Harry i Tristan dobiegli do namiotu, w którym odbywały się zadania z eliksirów w tym samym czasie, gdy tuż obok wiru przeleciały dwie miotły.
Harry zobaczył z przerażeniem, że jeden z zakapturzonych strażników posyła zaklęcie w kierunku jednej z postaci, ale druga wpadła przed nią  w sekundę i odbiła zaklęcie. Miał wrażenie, że tylko jedna osoba mogła być na tyle niedoświadczona, żeby tu być z własnej woli.
-      Lily! - warknął do siebie.
Zapewne Lucas ściągnął ją teraz na dół. Przelecieli nad głowami Harry'ego, a potem zatrzymali się tuż obok.
-      Co ty tu robisz?! - warknął. - Złaź natychmiast i schowaj się gdzieś!
-      Nie ma mowy - odpowiedziała Lily. - Najbezpieczniejsza będę z Lukiem na miotle.
-      LILY LUNO POTTER!! - wrzask, który rozległ się nad ich głowami zmazał z ust Lily spokojny wyraz. Ginny lecąca na miotle wraz z Luną, wylądowała obok nich, . - Czy ty zdajesz sobie sprawę, co wyprawiasz?!! Czy naprawdę sądzisz, że w jaki sposób pomagasz tutaj, kiedy zamiast ratować twoich braci musimy cię pilnować?!
-      Nie mu...
-      I nie waż się mówić, że nie musimy cię pilnować młoda damo!! Po tym, co zrobiłaś nie wyjdziesz z domu przez miesiąc!!
-      Dziewczyny zostawcie to na później - rzucił do nich Tristan, wyciągając różdżkę w kierunku nadbiegającej grupy zakapturzonych czarodziejów. To jednak nie zaniepokoiło ich aż tak jak sunąca za nimi masa dementorów.
-      Cholera, musieliście być tak głośno? Ściągneliście ich tutaj... - warknął Ron, lądując przy Ginny, za nim siedziała Hermiona.
-      Nie marudź, tylko się przygotuj. Robimy włam na imprezę - odpowiedział Harry. - Naszym celem jest główne wejście czarnego namiotu. Lily siedzisz cicho i się chowasz...
-      A jak któryś z nich mnie znajdzie grzecznie z nim pójdę - prychnęła.
-      Musimy pozbyć się dementorów - zauważył Tristan, patrząc na Harry'ego.
-      Może się pośpieszycie?! - warknął Ron.
Tristan nie spuszczał wzroku z Harry'ego.
-      Też mam córkę - przypomniał. - To nie staje się łatwiejsze, gdy jest starsza...
Harry wypuścił powietrze. Lily miała rację nabezpieczniejsza i najniebezpieczniejsza była na miotle.
-      Lily, umiesz zaklęcie patronusa? Cielesnego?
-      Arthemis mnie nauczyła - odpowiedziała cicho.
Twarz Tristana złagodniała.
-      Wskakuj na miotłę - rzucił. - Luke, Ginny potrzebujemy wsparcia z powietrza. Trzeba wykończyć dementorów, a przynajmniej ich odesparować... Gdy pokonamy tych tutaj dołączymy do was na ziemi... Pośpieszcie się.
-      Przepraszam mamo - mruknęła Lily i odbiła się od ziemi wzlatując w powietrze.
Ginny i Luke polecieli za nią. Ginny zrównała się z Lily.

-      Daj z siebie wszystko i koncentruj się tylko na dobrych rzeczach. Uratujemy ich - powiedziała z pewnością w głosie i spikowała w dół.

1 komentarz:

  1. Rozdział pełen akcji, trzyma w napięciu i nie mozna oderwać się od czytania

    OdpowiedzUsuń