Pole turniejowe
James wszedł
do olbrzymiego namiotu. Było tu wyjątkowo zimno, jak na tę porę roku i
kontynent... Może było to spowodowane wielkością? Był, jak pół stadiony
quidditcha. Nawet z zewnątrz nie wydawał się on tak wielki. Sklepienie było
wysoko, wysoko w górze, a ścianki i podłoże pokrywały morze miejsca. Na środku
była arena. A na środku areny był kamienny krąg o skalnym podłożu. W jednym z
nienaturalnie uformawanym głazie, idealnie owalnym, wydrążonym środkiem,
wsadzona była laska nauczyciela.
Beverly Vane
prowadziła w tamtym kierunku Rose, Scorpiusa i Albusa. James rozejrzał się i
zobaczył stojących bez ruchu, jak sparaliżowani prfesora Longbottoma i profesor
Alexander. Profesor Vector powłóczając nogami szła w ich kierunku. Pomógł jej
dojść do miejsca i oderwał kawałek materiału z własnej koszulki, po czym
przycisnął do jej ran na szyi. Oderwał jej rękaw bluzki i zawiązał powyżej
łokcia, żeby okaleczenie nie spowodowało większych szkód. Potem wstał i
odwrócił się, pewien, że Arthemis odciąga uwagę Anglestone'a na tyle długo,
żeby mógł zająć się wicedyrektorką. Tylko, że jej nigdzie nie było.
Serce w nim zamarło. Do cholery!
Zostawił ją!
Pobiegł w
kierunku mniejszego namiotu, ale poły zamknęły się tuż przed jego nosem.
Anglestone
nieśpiesznie podszedł do buchającego wściekłością Jamesa.
- Nie przejmuj się... tak czy inaczej to by
się skończyło w ten sposób. Po prostu nie mogłem sobie pozwolić, żebyście
przebywali razem...
James
przełknął ślinę. Wściekanie się nic mu nie pomoże, a sprawi, że przestanie
myśleć.
- Gdzie
ona jest?
- Cóż, mogliście się domyśleć, że będę
potrzebował zachęty, żeby tamta trójka zrobiła to, co do nich należy. Nie sądzę
natomiast, żeby wasi nauczyciele aż tyle dla nich znaczyli. Poza tym... ona
jest nadspodziewanie... niepokojącą personą. Postanowiłem, więc trzymać ją w
ryzach... - pełnym rozmachu gestem odsłonił przed Jamesem widok, przez który
ugieły się pod nim kolana. Dziękował wszelkim bóstwom w myślach, że Anglestone
musiał na jakiś czas oszołomić Arthemis, więc teraz spała... Spała i nie
musiała...
Przełknął
ślinę.
- To
ją zabije... - szepnął.
- Och, nie sądzę, w każdym bądź razie... jeszcze
nie teraz - dodał z namysłem. - Zaraz przeniosą ją w bliższe całej akcji
miejsce... Nie chcemy przecież by coś straciła, nieprawdaż? Zapraszam, panie
Potter.
James patrzył,
jak dwóch ludzi przenosi tron, do którego przywiązana była Arthemis, w kierunku
środka areny. Za nimi cicho frunęło czterech dementorów.
Anglestone
dobrze ocenił ich słabości. Złapał Arthemis, wiec trzymał za jaja Albusa,
Jamesa i Rose. Natomiast mając Rose, miał też Malfoya. Nie wziął tylko jednego
pod uwagę... Że wściekły, zakochany facet, który nie ma nic do stracenia, jest nieprzewidywalny.
A jego postawiono już pod ścianą i cierpliwość kończyła się w zastraszającym
tempie. James oddychał, szukając w sobie opanowania i czekał na swoją okazje...
- Arthemis! - krzyknął Albus, gdy ją
zobaczył. Chciał do niej podbiec, ale dwóch zakapturzonych mężczyzn zagrodziło
mu drogę. Kilku następnych przyprowadziło za sobą nauczycieli. - Nie może pan
tego zrobić!! Arthemis!
- Ciekawe zachowanie, jakie ujawniła w
Indiach, wskazuje na to, że jest to jedyny właściwy sposób, żeby powstrzymać,
ją przed robieniem głupstw. Jeśli wszystko będzie dobrze, dementorzy nie zbliżą
się bardziej niż są teraz...
Stali o krok
od niej i... na wszelkie moce, jeżeli zbliżą się jeszcze bardziej to...
- A teraz przejdźmy do rzeczy - powiedział
stanowczo. - Pan się nie rusza - upomniał Jamesa niemal wesoło. - A pan -
zwrócił się do Albusa. - Niech pan umieści kryształy w odpowiedniej kolejności.
Albus na
miękkich nogach podszedł do Laski Nauczyciela.
- Co mam zrobić?
Beverly
podeszła do niego z rzeźbioną skrzynką.
- Najpier szmaragd - szepnął z namaszczeniem
Anglestone. - On wchłonie moc...
Albus drżącą
ręką wziął kamień i umieścił go w pierwszej wyciągniętej dłoni, wyrzeźbionej
wzdłuż laski.
- Potem rubin. Wzmocni magię...
Albus włożył
szkarłatny kamień nad zielony.
- I ostatni. Ten najważniejszy... Serce
Oceanu.
Ujmując
ostatni kryształ Albus, poczuł coś dziwnego. Jego ręka aż do łokcia, jakby
omdlała. Musiał walczyć całym sobą, żeby unieść ją i włożyć ostatni z
kryształów.
Starożytne
drewno laski zalśniło niezdrowym błękitnym blaskiem.
- Nareszcie - szepnął Anglestone wpatrując
się w magię laski.
Potem
usłyszeli jęk. Kolejny. Cichy, potem coraz głośniejszy. Ochrypłe, zrozpaczone
słowa. James zacisnął zęby, żyły na jego szyi nabrzmiały.
Krzyk. Słyszał
dźwięki ocierania się o więzy. Próby uwolnienia się. Krzesło chybotało się
gwałtownie od jej ruchów. Próbowała uciec. Ale nie można było zamknąć umysłu
przed dementorami.
- Proszę! - krzyknęła Rose. - Niech pan ją
puści! Proszę!!
James podniósł
wzrok i napotkał zszokowane spojrzenie Scorpiusa. Nie przejmował się tym, jak
wyglądał. Dragały mu powieki, czuł fizyczny ból w całym ciele. Ale i tak był
dumny z siebie, że wytrzymał tak długo. To był ułamek sekundy, jak James
kopniakiem znokałtował swojego zakapturzonego strażnika, chwilę później posłał
na zimię dwóch kolejnych - tych którzy pilnowali Arthemis.
Potem poczuł
rozbryzgującą się na twarzy krew i zamarł. Zamarła też reszta. Wszyscy oprócz
Arthemis, która wciąż zaplątana we własny umysł, wiła się na krześle. James
rzucił tylko okiem, w stronę skąd chlusnęła krew i zobaczył profesor Alexander,
która upadła wprost pod nogi Anglestone'a, dzierżącego nóż. Wokół jego butów
tworzyła się w zastraszającym tempie kałuża krwi, chociaż profesor Alexander
nadal oddychała.
- Odsuń się, chłopcze...
James spojrzał
na profesor Alexander, a potem na Arthemis, która dygotała, jak pod wpływem
łaskoczącego zaklęcia, a po jej twarzy spływały łzy. Wyciągnął rękę w kierunku
jej twarzy, ale nie dotknął jej, tylko zrobił najtrudniejszy krok w swoim życiu
i odsunął się.
- Teraz stella. Panie Malfoy proszę ją
umieścić na samej górze...
Beverly, jak
gdyby nigdy nic, podeszła do niego ze złotym niewielkim kuferkiem. Innym niż
ten, w którym trzymano kamienie. Bardziej szczelnym...
Scorpius przez
sekundę patrzył na znajdującą się w środku stellę, którą sam pomagał stworzyć,
a potem znudzonym wzrokiem spojrzał na Anglestone'a.
- Nie - powiedział spokojnie.
Anglestone
przewrócił oczami, jakby zaczynały go nudzić wieczne sprzeciwy. Pstryknął
palcami, a dementorzy z radością zbliżyli się do Arthemis, która zaczęła
szlochać i wzdrygać się, jak pod wpływem wyładowań elektrycznych.
- Scorpius - powiedział przerażona Rose. -
Proszę...
- Nie - mruknął ponownie. - Widzi pan,
wszystko to sobie pan dobrze zaplanował... ale cóż... ja jestem inni niż oni -
wskazał głową na Jamesa, Albusa, Rose i Arthemis. - Mnie to nie rusza. W sumie
wcale ich nie lubię i nie może mnie pan maltretować psychicznie, bo widzi pan,
mnie nie zależy...
- Malfoy ty bydlaku! - ryknął Albus.
- Oj, przestań już grać takiego herosa -
prychnął. - Za dużo nie jesteś w stanie zrobić... Widzi pan - zwrócił się do
Anglestone'a - tak naprawdę nie mam zamiaru współpracować z panem ani przez
chwilę z jednej prostej przyczyny... właśnie zaatakował pan jedyną osobę, dla
której mógłbym ruszyć palcem - wskazał głową na profesor Alexander, której
ubranie i włosy, były już nasiąknięte krwią. - To nie tylko mój nauczyciel, to
też mój opiekun domu, co czyni z nią Ślizgonkę, a Ślizgoni dbają o swoich.
Jednak... jeżeli umrze, już nic nie będziem mnie tu trzymać...
James uważnie
przypatrywał się Scorpiusowi, którego teraz bardzo mocno nie lubił, bo
dementorzy byli jeszcze bliżej Arthemis. On coś kombinował i dobrze było mieć
świadomość, że ktoś z nich jeszcze myśli. James zerknął na Albusa i delikatnie
skinął głową na znak, że wszystko jest w porządku.
Anglestone
przez dłuższą chwilę przypatrywał się Scorpiusowi, a potem powiedział:
- Możecie ją uzdrowić... Ale ty - wskazał
różdżką Scorpiusa - zdejmiesz pułapkę, którą nałożyłeś na stellę.
- Jeszcze jej nie zdjęliście?! - prychnął
Malfoy. - Toć to zaklęcie dla dzieci!
- Jest zupełnie niepotrzebne! - warknął
Anglestone. - Zdejmij je, a wtedy on - wskazał Albusa - będzie mógł się zająć
waszą nauczycielką...
Scorpius
przewrócił oczami i podszedł do stelli. Wyjął różdżkę i przez chwilę mamrotał
coś przy stelli. Wiedział, że nie może to potrwać za długo, więc odsunął się i
powiedział:
- Już. Zadwolony? Bułka z masłem...
Anglestone
wskazał głową profesor Alexander. Albus podbiegł do niej szybko i zaczął
sprawdzać ranę. Była głębsza niż myślał i bardziej niebezpieczna.
- Moja torba! - rzucił.
James
rozejrzał się i dostrzegł turniejową torbę Ala. Chwycił ją i zaniósł mu. Czuł,
jak jego skóra robi się zimna, bo zbliżył się do dementorów. Szybko rzucił
okiem na Arthemis. Miała sine usta i już się nie ruszała. Jedynie przyśpieszony
oddech świadczył o tym, że jeszcze żyje. Podał torbę Albusowi i mruknął:
- Ona tego nie wytrzyma...
Al rzucił
okiem na Arthemis i zacisnął usta.
- A teraz się odsuń! - warknął Anglestone do
Jamesa.
James wstał,
ale się nie odwrócił.
- Posłuchaj mnie człowieku - powiedział
cichym, zimnym głosem. - Jeżeli ona umrze, sprawdzę ci tu taki armagedon, że te
twoje duchy, będą sikały w spodnie, rozumiesz?
- Chłopcze, czasy, kiedy mogłeś komuś
grozić, już dawno...
To był ułamek
sekundy. Albus rzucił mu różdżkę, z którą James odwrócił się w stronę
Anglestone'a, z jego złoty promień uroku i Anglestone padł na ziemię, łapiąc
się za klatkę piersiową.
W Jamesa
zostały wycelowane różdżki wszystkich zakapturzonych czarodziejów.
- No, i
co mi zrobicie? Za chwilę on umrze, a ja i tak nie zdejmę klątwy...
- Nie wziąłeś pod uwagę jednego - warknęła
Beverly. - Tylko on może odwołać dementorów.
- Kochanie, odwołać dementorów może zwykłe
zaklęcie patronusa - cmoknął James. Przelotnie spojrzał na Scorpiusa, który nie
będąc w centrum uwagi, za plecami Rose, robił coś różdżką.
Anglestone
machał rozpaczliwie w kierunku dementorów, a Beverly zacisnęła usta.
- Odwołajacie ich - powiedziała do
zakapturzonych mężczyzn. - Zabezpieczcie przed nimi namiot... Wy będziecie jej
pilnować.
Dwóch
czarodziejów wyczarowało patronusy, które odpędziły dementorów poza namiot.
Utrzymywali je krążące wokół areny.
W tym czasie,
Albus nie tracąc głowy, wyszarpnął z torby dyptam i obficie polał go na rany
profesor Alexander. Zdążył docisnąć do rany materiał jej szaty, a potem został
odciągnięty, nadal z rękami pobrudzonymi jej krwią. Poczuł różdżkę na szyi.
- Cofnij klątwę - warknęła Vane do Jamesa.
- Nie zabijecie go, jest wam potrzebny -
odpowiedział spokojnie James.
- Ale oni nie są! - Jej różdżka padła na
trójkę profesorów. - Ona też nie - dodała ze złośliwym uśmiechem, głową
wskazujac na Arthemis, którą otaczali zakapturzeni mężczyźni.
James machnął
różdżką i Anglestone padł na ziemię, łapiąc powietrze, jakby zbyt długo
przebywał pod wodą.
- Brać go - wydyszał ochryple.
James nawet
się nie bronił, jedynie rzucił ródżkę do Albusa. Potem kilku czarodziejów
złapało go między siebie i dało się słyszeć głuchy odgłos uderzeń. Nie trwało
to długo, gdy rzucili Jamesa niedaleko Arthemis. Z zakrwawioną twarzą, zgiętego
w pół.
Albus
przełknął ślinę i spojrzał na Anglestone'a, podnoszącego się na nogi.
- To go na chwilę powstrzyma od mieszania...
Panie Malfoy! Stella!
Scorpius
popatrzył na Rose, a potem podszedł do Laski Nauczyciela i wsunął w jej szczyt
owalny czarny kamień. Odrzuciło go do tyłu, gdy od kamiennego podłoża,
zasilając kryształy, wzmacniając stellę, wyprysnął słup zielonkawego, jarzącego
się światła. Wzbił się aż do sklepienia i przedarł przez nie, tworząc wir
zwężający się ku stelli.
Anglestone
zaśmiał się radośnie i niemal odtańczył taniec zwyciestwa.
- Nareszcie!! - wrzasnął.
Rose
przykucnęła przy Scorpiusie, pomagając mu wstać. A Albus zerknął na James, żeby
się upewnić, że nadal oddycha. Zamrugał zaskoczony, gdy zobaczył delikatny
uśmiech, na jego twarzy. Oszalał?
- Panie
Potter! Proszę o eliksir! - szalony w swej wesołości Anglestone, machnął
ręką w kierunku jego torby.
Albusowi ręka
drżała tak mocno, że przez dłuższą chwilę szukał odpowiedniej butelki, aż w
końcu wyciągnął. Anglestone zbliżył się do laski. Wskazał na kamienną misę, w
której umieszczona była Laska Nauczyciela.
- Tutaj, widzisz! Wlej go tutaj... -
powiedział gorączkowo.
Skoro sama
stella miała taką moc, co się będzie działo za chwilę? Albus przełknął ślinę.
- Co się stanie jeżeli go dodam? - zapytał
cicho.
Anglestone
wyprostował się, błyskając zadziwiająco białymi zębami.
- Cieszę się, że pytasz - zaśmiał się
diabolicznie.
Trybuny
Harry Potter
przebiegł przez stromy nasyp życząc sobie w duchu znowu mieć dwadzieścia lat...
Musiał dotrzeć do Tristana, bo jeżeli był on z Japończykami, a oni się ocknął i
nie będą wiedzieli co się dzieje, to mogło dojść do katastrofy. Chociaż modlił
się o to, żeby już do niej nie doszło.
Nad jego głową
przefrunęło siedem mioteł.
Spojrzał w
dal. Dookoła trybun zamykała się ogromna barieram wzrokowa i słuchowa.
Wiedział, że to Hermiona nakłada zaklęcia. Znał je aż za dobrze. Przez rok był
nimi otoczony, żyjąc w namiocie i już przestał liczyć ile razy uratowały one im
życie...
Potem kolejny
strumień zaklęć płynął w kierunku bariery Hermiony, ale nie dołączył do niej,
tylko kłębił się pod wewnątrz. Miał dziwnie pastelowy kolor... Harry poczuł
zapach waty cukrowej i już widział czym jest jedno z zaklęć... Zapewne Luna
chciała zapobiec panice, więc użyła zaklęć uspokajających, a co za tym idzie
również rozweselających. Miał tylko nadzieję, że ich miotlarze wzieli to pod
uwagę. Nie wyszłoby im na dobre zbytnie rozluźnienie w powietrzu...
Harry skupił
się na swoim zadaniu. Tristan powinien być w sektorze najbliżej namiotu
Anglestone'a. Po drodze będzie zatem trzech jego aurorów.
W powietrzu
nad trybunami latała zgraja szaleńców. Przynajmniej tak w myślach oceniała to
Ginny. Już nie pamiętała kiedy ostatnio robiło coś równie głupio-ryzykownego.
Nie mówiąc już o tym, że od dobrych dziesięciu lat nie siedziała na miotle.
Było to jednocześnie miłe i trochę niepokojące. Mogłaby się nawet cieszyć
lotem, gdyby nie to, że dwóch jej synów zostało zakładnikami jakiegoś
psychopatycznego dupka.
Siedem rzędów,
siedem mioteł... Każdy z nich obwiązał się nos i usta chustkami, golafami i
czym tam miał pod ręką. Wygladali, jak jacyś tajemni złodzieje... Każdy z nich
używał innego barwnika, żeby na siebie nie wpadali. Daleko przed sobą widziała
czerwony dym wydobywający się z pojemnika Lily i opadający ciasna mgłą nad
widownią. Równiótko z nią podążał zielony dym Lucasa.
Chociaż nigdy
by się do tego nie przyznała to zadanie byłoby dość trudne bez Lily i Lucasa.
Ron pozostawał za nią i był równo z Valentine, którą pilnował Fred. Teddy
niemal ją doganiał.
Lucas i Lily
właśnie robili olbrzymie półkole. A robili to tak idealnie równo i spokojnie,
jakby mieli cyrklem narysowaną linię. Musiała przyznać, że jej córka...
przerosła nawet własnego ojca i dziadka (o ile mogła sądzić na podstawie
legend...) w umiejętnościach lotniczych.
Dotarła ledwie
do połowy, gdy tamci ukończyli swoją rundę. Dziesięć minut później śmignęli jej
nad głową, krzycząc: Zastąpimy wujka Rona i Valentine! Przydadzą się na dole!
- Spotykamy się w środkowym przejściu! -
odkrzyknęła. - I macie tam być!!
Harry w końcu
przecisnął się do odpowiedniego sektora. Był to nielada wyczyn, bo wszyscy z
każdą chwilą się ożywiali i zachowywali jakby byli na Mistrzostwach Świata w
Quidditchu. Wiwatowali, robili falę i ogólnie kibicowali.
Znalazł
Tristana. Poznał go tylko po jednej rzeczy... był jedyną osobą, która pomimo
zaklęć uspokajających, wyglądała, jakby miała zaraz wyzionąć ducha i próbowała
przeskoczyć barierki i wejść na pole turniejowe.
Złapał go za
tył zaty w ostatniej chwili.
- Zaczekaj!
Tristan
szybkim ruchem wyrwał się i przytknał mu różdżkę pod żebrami. Potem opuścił ją,
gdy go rozpoznał.
- Harry, co się dzieje? - wydyszał Tristan,
pocierając oczy. - Użyłem jakiegoś ogólnego oczyszczacza na zaklęcia, ale nadal
coś jest nie tak... Nie wiem, która jest godzina, ale ściemniło się, a ja nawet
nie zauważyłem...
- To czary zobojętniające - wyjaśnił Harry.
- A teraz też trochę uspokojenia i rozweselenia. Cała widowani tym dostała...
- Załatwił nas... Nawet o tym nie
pomyśleliśmy - warknął do siebie ojciec Arthemis. - Co z dzieciakami?
- Jest ich tutaj całkiem sporo. Fred
zorganizował całą ich paczkę i teraz trudno się od nich opędzić... Widzieli się
z Arthemis, Jamesem, Alem i pozostałymi... Podobno zdobyli kryształ bez żadnych
przeszkód, ale odkąd Anglestone zabrał ich do namiotu nie wiemy, co się
dzieje... - dodał z ponurym wyrazem twarzy.
- Damy radę się tam przecisnąć?
- Może być ciężko... Luke wkradł się pod
peleryną niewidką, a Fred użył eliksiru wielosokowego. Co z Japończykami?
- Było ich tutaj dwunastu... Każdy w innym
sektorze. Ze mną było trzech. Wszyscy dostali zaklęciem i teraz nie bardzo
wiedzą, co się dzieje.
Harry myślał
gorączkowo. Powinni jak najszybciej przekraść się do namiotów Anglestone'a, ale
nie wiedzieli, co tam zastaną. Nierozsądnie byłoby iść bez wsparcia, a jego
ludzie, pomagali dzieciakom i Ginny wyprowadzać stąd widownię w miarę bez
paniki.
- Dobrze by było, gdyby poszli z nami -
zaczął, a potem w pochmurne, ciemne nocne niebo, wystrzelił słup
zielonkawoniebieskiego światła, tworzący szalejący wir wzbijający się w
przestrzeń daleko poza chmury. Całą widownie oświetliło nieprzyjemne, lepkie
światło, a Harry i Tristan zamarli.
Cały rozsądek
wziął w łeb. Wsparcie się nie liczyło, gdy równocześnie przeskoczyli barierki i
popędzili przez błonia w stronę swoich dzieci.
Ginny właśnie
wylądowała na środkowym przejściu i stanęła obok Luny i Hermiony. Fred,
Valentine, Victoire, Dominique i Teddy rozeszli się dwójkami między ludźmi i
wyprowadzali ich w bezpieczne miejsce skąd mogli się teleportować.
Ron wylądował
tuż obok niej.
- Twoja córa świetnie się spisuje - rzucił,
schodząc z miotły.
Ginny podążyła
wzrokiem za dwiema postaciami w górze.
- Tak, całkiem nieźle - przyznała
niechętnie, a potem oślepił ją wybuch światła. Przewróciła się razem z połową
ludźmi, którzy nie zdołali utrzymać się na nogach podczas niespodziewanego
rozbłysku magii.
- O Boże - usłyszała przerażony szept
Hermiony, która gramoliła się już na nogi. Ona sama zerwała się i przeszukiwała
niebo.
Lily i Lucas
skierowali miotły na ziemię, gdy to się stało. Porwał ich rozbłysk mocy. Miotły
zadrżały pod nimi i dały się ponieść w niewałaściwą stronę.
Lily przywarła
do trzonka swojej Błyskawicy, utrzymując się chyba samą siłą woli. Czuła się
jak tancerka w cyrku wysoko na linie.
Spojrzała w
stronę oślapiającego źródła magii i zamarła widząc skąd się wydobyło.
- Nie... - szepnęła pobielałymi ustami.
Nie myśląć za
wiele, skierowało miotłę w stonę dużego czarno-złotego namiotu.
- Nie! - krzyknął Lucas. - Lily, nie wolno
ci!!
Lucas
wyprzedził ją i zagrodził jej drogę. Zanurkowała pod nim, nie odpowiadając.
Poderwał miotłę do góry, niemal zwalając ją z miotły.
- Zderzę się z toba, jeżeli będzie trzeba -
zagroził. Miał trupiobladą twarz. Lily wiedziała, że gdyby nie ona już byłby w
połowie drogi do tamtego namiotu.
- Tam są moi bracia! - powiedziała. Może
gdyby krzyknęła mógłby się z nią kłócić. Ale ona powiedziała to w zadziwiająco
dorosły sposób, poważnie, z drżącym z przerażenia głosem. - I siostry... -
dodała szeptem.
- To
niebezpieczne...
- Wiem o tym - odpowiedziała. - Ale nie mogę
wisieć tutaj i nie wiedzieć - przełknęła ślinę. - Zejdź mi z drogi, Luke...
- Niech cię szlag! - warknął na nią, odsunął
się z jej drogi. - Masz robić wszystko, co ci powiem i nie odsuwać się ode
mnie! - Potem zrównał się z nią i pofrunęli w stronę wiru magii.
- Lily, wracaj!! - wrzasnęła Ginny, gdy
zobaczyła, że dwie miotły odlatują. Serce zamarło jej z przerażenia. -
Natychmiast wracaj!! - powtórzyła, robiąc krok w kierunku, w którym polecieli.
Zaczęła zeskakiwać po stopniach, aż w końcu ktoś złapał ją za ramię.
- Ginny!
- wydyszał Ron.
- Tam są moje dzieci! - warknęła, wyrywając
się.
- Moje też - powiedziała spokojnie Hermiona.
- Więc pójdzie razem, ale nie
możesz tam wskoczyć nie wiedząc czego się spodziewać...
- Mogę!
- Luna,
zostań z dzieciakami...
- Nie ma mowy! - parsknęła Luna, dołączając
do nich.
Hermiona zgrzytnęła zębami.
- Teddy, uważaj na wszystkich! Pośpieszcie
się z ewakuacją! Jeżeli zrobi się naprawdę gorąco, zabierz stąd naszych za
wszelką cenę, jasne! - krzyknął Ron w ostatniej chwili, zbiegając za szalonymi
kobietami.
- Jasne - odpowiedział Teddy do siebie, wpatrując
się, jak sparaliżowany w magię, która miała im ściągnąć na głowę, coś z czym
nie bylo gotowi walczyć.
Pole turniejowe
Albus
wpatrywał się w szalone oczy Anglestone'a i przez jedną beznadziejną chwilę
przemknęło mu przez myśl, że to koniec.
Przełknął ślinę.
- Gdy dodasz eliksir nic takiego się nie
stanie. On służy dwóm rzeczom. Po pierwsze równoważy ochronę laski i
kryształów, a po drugie... wyznacza osobę, która będzie władać całą tą armią...
czyli mnie - dodał usłużnie, jakby byli zbyt głupi by to zrozumieć.
- A niby jak? - zapytał Albus.
- Och, dodam tam kropę swojej krwi -
odpowiedział spokojnie. - A teraz dodaj eliksir do misy, bo inaczej nie będę
już bawił się z dementorami, tylko osobiście ją zabije - powiedział wskazując
różdżką na Arthemis.
Albus
przełknął ślinę, a potem wlał zawartość flaszki do miski, tak, że cała
wypełniła wgłębienie.
- Kiedy trzeba dodać Ziele Zorzy Polarnej? -
zapytał Anglestone.
- Na samym końcu zaklęcia - odpowiedział
cicho Albus.
- A więc to zrobisz... Beverly - rzucił
tylko, a Beverly przytknęła różdżkę do kręgosłupa Albusa.
- Jeden niewłaściwy ruch i staniesz się
warzywem - zapowiedziała. - Stój dokładnie w tym miejscu i miej przygotowane
to, co jest potrzebne do dokończenia eliksiru.
W tym czasie
Anglestone patrzył na Rose i Scorpiusa. On wyglądał na trochę zaniepokojonego,
ale nie głęboko poruszonego, jak ta dziewczyna, która wydwała się być na skraju
załamania psychicznego. Aż promieniowała rozpaczą, strachem i beznadzieją.
Zapewne to ona tak nakręcała wcześniej dementorów.
Wpatrywała się
w Arthemis, która wyglądała, jak szmaciana lalka. Włosy miałą opuszczone na
twarz. Głowa zwisała jej bezwładnie. Wyglądała jakby już ją pozbawili duszy.
Jej wzrok
przeniósł się na zakrwawionego Jamesa, leżącego bez ruchu u jej stóp. Potem na
Albusa, który trzymał ręce w górze i starał się jak najdalej odchylić od
różdżki Vane.
I nieporuszony
niczym Scorpius. To ją przerażało niemal jak wszystko inne. Usta jej zadrżały,
gdy spojrzała na Anglestone'a.
- Zastanawiałem się, które z waszej dwójki
będzie miało ten zaszczyt, ale niewątpliwie ty będziesz bardziej posłuszna -
powiedział, podchodząc do niej bliżej. - A poza tym, taka słodka... - mruknął,
obejmując ją ramieniem. - Nic się nie bój, kochanie. Nie będzie bolało...
zrobisz tylko to, w czym jesteś najlepsza... wypowiesz zaklęcie - mruczał
uspokajająco, prowadząc ją w stronę laski nauczyciela.
Scorpius po
raz pierwszy całkowicie zesztywniał, patrząc na to z niepokojem.
Wszyscy byli
tak zajęci zesztywaniałą z przerażenia Rose, że nikt nie zwracał uwagi na
Jamesa, który nadal uśmiechał się lekko. Nie. Nie była to wina szaleństwa.
Bynajmniej. Chociaż wszystko go bolało i miał kilka połamanych żeber i
siniaków, to odkąd wyszedł z oceanu, czuł się po raz pierwszy wspaniale. Po
tym, jak rzucili go nieprzytomnego na ziemię, obudziło go lekki, jak motyl
dotknięcie w umyśle.
~ James...
- trudno było uznać to za szept. Było zbyt ciche... Jak echo szeptu. Jednak nie
miał wątpliwości.
~ Nic
ci nie jest? Tylko nie ściemniaj...
~ Ja...
potrzebuję... - odpowiedziała urywanie. - Patronusa...
~ Wiem
- powiedział zdesperowany.
~ Ciepła...
wspomnień... Nie mogę tego znaleźć... Nie mam ich... Daj mi je... One...
~ ...
pomogą - dokończył za nią. - Weź, co potrzebujesz...
To było tylko westchnienie, ale otwierało
wszystkie jego bariery, wszystki wspomnienia od najmłodszych lat. Wszystko, co ogrzewało go w trudnych, beznadziejnych
chwilach, jego rodzian, przyjaciele, Arthemis... oddał jej wszystko, co w sobie
miał. Myślał o tym gorączkowo, przelatywały mu przed oczami sceny z całego
życia, wzmacniając nie tylko ją, ale też jego. Czerpała z jego radości życią,
otwartości, czułości, podczas gdy on zerkał na jej kostki. Milimetr po
milimetrze przesuwał rękę aż dotarł do wiążących ją sznurów. Nikt się nimi nie przemował,
byli zbyt zajęci centrum wydarzeń, żeby zwracać uwagę na dwie
"nieprzytomne" osoby.
Arthemis
poczuła jego dotyk.
~ W
prawym bucie mam scyzoryk... - jej głos nadal był odległy. Nadal się
trzęsła i nie podnosiła głowa. Za dużo z niej wyssali, a teraz jeszcze
korzystała ze swoich zdolności, osłabiając organizm. James modlił się, żeby
zdążyć na czas i ją stąd zabrać...
Jeden ze
strażników Arthemis, bardziej ciekawski zbliżył się o krok w stronę środka
areny, tym samym zasłaniając Jamesa. Który, nadal z zamkniętymi oczami, wolno
manewrował palcami, żeby znaleźć scyzoryk.
W tym czasie
Anglestone postawił Rose przed laską nauczyciela, a po jej lewej stronie
umieścił metalowy stojak z dwiema pożółkłymi stronami zaklęcia.
Skup się,
Rose! - powiedziała sobie ostro. - Wykombinuj coś! Tylko najpierw muszę
wiedzieć, jak to ma działać... - przyznała w duchu.
- Jak to ma zadziałać? - zapytała cicho.
- No, chyba powinnaś to wiedzieć - zacmokał
Anglestone. - Zasada działania
całego zaklęcia jest dość prosta. - Wpatrywał się z fascynacją w wir mocy. - W
jego wyniku stella ściągnie tutaj dusze martwych czarodziejów z przed wielu
wieków, ale też sprzed kilku lat. Będzie ich tutaj cała armia. Zaczerpną
esencję życiową z Serca Oceanu, dzięki czemu będą mogli używać zebranej przez
szmaragd i wzmocnionej przez rubin magii, nie tracąc przy tym niczego z swojej
nieśmiertelności... I każdy z nich będzie słuchał tylko mnie... - dodał
rozmarzony.
- Po moim trupie! - warknął niespodziewanie
głos. Anglestone obejrzał się zaskoczony, gdy skoczył na niego Neville. Przez
chwilę kotłowali się na podłodze, gdy ocknęli się zakapturzeni strażnicy i w
Neville'a poleciało z dziesieć oszałamiaczy. Poleciał wprost na postument laski
nauczyciela, a od odgłosu, gdy jego
czaszka uderzyła o kamień, zrobiło się Rose niedobrze. jego włosy nasiąkły
krwią. Wokół jego głowy robiła się coraz większa kałuża.
- Wychodzi na to, że jednak po jego trupie -
powiedział Anglestone, wstając i otrzepując się z kurzu.
- Nie - jęknęła Rose. - NIE! - wrzasnęła
rozwścieczona i rzuciła się na Anglestone'a. Pierwsze jej zaklęcie ominęło go o
włos, następne trafiło w pierś jednego ze strażników, aż go zatkało. Powaliła
czterech zakapturzonych mężczyzn z szybkością atakującej kobry. Unosiła różdżkę
po raz kolejny, gdy zamarła, z wytrzeszczonymi, nabiegłymi krwią oczami,
słysząc rozdzierające wrzaski Albusa.
- Klątwa Cruciatus działa wspaniale, prawda?
Mogę tak bez końca - powiedziała zimno Vane. -Cofnę ją, jak tylko ponownie
staniesz się potulną laleczką...
Ręka Rose
zadrżała. Albus leżał na ziemi i wił się, wrzeszcząc jak opętany, błagając,
żeby go zabić, prosząc, żeby to się skończyło. Rose opuściłą różdżkę, Albus
zwinął się, dygocąc u stóp Beverly o leżąc we krwi Neville'a.
Rose odwróciła
się do Scorpiusa z poszarzałą, poznaczoną bruzdami łez twarzą.
- Dlaczego? - zapytała, nierozumiejąc.
Dlaczego nic nie robił? Dlaczego nic go nie ruszało? Czemu jej nie pomógł?
Przecież też miał różdżkę... Mógł łątwo rozbroić Beverly. Uwolnić Albusa. A potem... potem
zaatakowałoby go jeszcze z dziesięciu innych strażników... No, i co? Mógł zaryzykować, prawda?
Panieważ
Scorpius nie odpowiedział, wpatrując się w nią niemal obojętnie, odwróciła się
do niezadowolonego Anglestone'a.
- Po prostu to zrób, tak?! - warknął. - Jak
tylko skończysz swoje zaklęcie, oni wszyscy będą wolni. Nie tknę ich palcem -
powiedział, kładąc rękę na sercu. - Mogę przysiąc...
Rose spojrzała na niego.
- To niech pan przysięgnie - powiedziała
wyciągając rękę w jego kierunku. - Przysięga Wieczysta. Będą wolni, zostawi ich
pan w spokoju, a żaden z pańskich demonów ich nie tknie. W zamian za
zaklęcie...
- Nie - wychrypiał Albus. - Rose, nie...
Ale Rose już
podjęła decyzję.
Anglestone
złapał ją za rękę i zbliżył swoją twarz do jej twarzy.
- Zgoda - powiedział, przytykając różdżkę do
ich złączonych dłoni.
- W zamian za życie i wolność w stanie
nienaruszonym Arthemis North, Jamesa i Albusa Potterów, Scorpiusa Malfoya oraz
Neville'a Longbottoma, Spetimy Vector i Morgany Alexander przysięgasz do końca
wypowiedzieć i wypełnić zaklęcie, związujące cię z Sercem Oceanu?
Scorpiusowi
serce mało nie wyskoczyło z piersi, gdy to usłyszał i zrozumiał więcej niż było
mu do tej pory dane. Nigdy nie pakował się w nic, nie mając wszelkich danych, a
teraz je miał...
- Przysięg... - zaczęła Rose.
Jego różdżka
śmignęła raz, wytrącając dłoń Rose z uścisku Anglestone'a.
- Nie zrobisz tego! - warknął Scorpius. -
Nie wypowiesz tego zaklęcia!
- Odczep się! - syknęła. - Oni długo nie
wytrzymają! Nie dam ich wszystkich pozabijać! - ponownie wyciągnęła dłoń do
Anglestone'a.
Scorpius
zaklął, a potem ponurym głosem warknął:
- Sama się o to prosisz! - wycelował w nią
różdżką. Promień uderzył prosto w jej prawą rękę, aż usłyszała chrzęst łamanej
kości. Siła zaklęcia sprawiła, że poleciała na ziemię tuż obok Jamesa, jęcząc z
bólu i zdrową ręką, próbując chwycić różdżkę. Spojrzała na Scorpiusa czując jak
jego zdrada przenika ją do głębi.
Scorpius
spojrzał na nią ponuro i odwrócił się do Anglestone'a.
- Oni wszyscy wyjdą z tego cali,
nienaruszeni i żywi, wolni i żaden z twoich poddanych nieumarłych nigdy nie
będzie ich ściagał i nie zrobi im krzywdy. W zamian dostaniesz zaklęcie -
powiedział do Anglestone'a.
Anglestone
skłonił się mu prześmiewczo.
- Tylko o to mi chodzi. Przysiega Wieczysta
może przypieczętować...
Scorpius
różdżką zróbił nacięcie na ręce i chwycił jego dłoń.
- Przypieczętowane ofiarą krwi - powiedział
uroczyście. - Nawet jeżeli będziesz chciał złamać obietnicę... nie będziesz w
stanie ich tknąć. - wycedził.
Do otępiałaego
z bólu umysłu Rose, wreszcie zaczęło docierać, że coś się dzieje. Jej ręka była
cała zesztywniała i opuchnięta od złamania w zbyt wielu miejscach. Cholerny
Scorpius!! Musiała się skupić na tym, co mówił. Czy on zamierzał sam rzucić
zaklęcie? Nie. Nie mogła mu na to pozwolić...
- Nie - wychrypiała. - Nie wolno ci... -
starała się podnieść, podpierając na zdrowej ręce. - To nie twoja rodzina...
Ty jesteś
moja, pomyślał Scorpius uparcie. I nic innego mnie nie obchodzi.
Odwrócił się
do niej plecami.
- Nie!
- krzyknęła.
- Ależ ktoś to zrobić musi - powiedział
Anglestone łagodnie jak do dziecka. - A skoro ty chciałaś się poświęcić, a on
ci na to nie pozwala, w takim razie musi zająć twoje miejsce, prawda?
- Poświęcić? - Rose zmarszczyła brwi, jakby
nie do końca rozumiała znaczenie tego słowa. Spojrzała na Scorpiusa.
Uśmiechnął się
łagodnie.
- Serce Oceanu jest puste, Rose... -
powiedział cicho. - A mimo tego daje esencję życiową i magię nieumarłym. Tak
więc trzeba je czymś wypełnić - zakończył, odwracając się od niej w kierunku
Laski Nauczyciela.
- Nie - szepnęła Rose, kręcąc głową.
- Zaczynaj! - warknęła Beverly, szarpiąc
Albusem.
Albus spojrzał
na swoją umazaną krwią Neville'a dłoń i przełknął ślinę. Pomodlił się w duchu,
żeby zostało mu wybaczone, a potem podniósł się na nogi. Wyjął z kieszeni
paczuszkę z Zielem Zorzy Polarnej i
połowę wysypał na swoją dłoń. Listki pobrudziły się czerwoną posoką.
- Możesz zaczynać - wychrypiał do Malfoya.
- Nie! - krzyknęła Rose, chcąc wstać, ale
zatrzymała ją słaba dłoń Jamesa, chwytająca za szatę na plecach. Spojrzała na
jego posiniaczoną, zakrwawioną i zdeterminowaną twarz.
Scorpius
uniósł różdżkę i zaczął czytać pierwsze słowa zaklęcia. Albus wrzucił liście do
misy, w której umieszczona była Laska Nauczyciela. Eliksir zabulgotał i zminił
kolor na szkarałatny, podobnie. Dookoła wiru wystrzelił czerwone linie,
wyglądające jak nabrzmiałe żyły.
Scorpius nadal
recytował, a Albus skinął głową Anglestone'owi:
- Kropla pańskiej krwi wystarczy...
Anglestone
naciął nożem palec i dwie czerwone krople wpadły do eliksiru, który syknął
ponownie niemal gniewnie i wystrzelił jedną wiązką płynu na zewnątrz.
- Tak powinno być? - spytał Anglestone
podnieconym tonem.
- Oczywiście - mruknął ponuro Albus. Ty
kretynie - dodał w myślach.
Albus zerknął
w bok na Scorpiusa i rozszerzył oczy ze zdumienia. Wypowiedział może 4 linijkę
zaklęcia, a jego cała skóra zrobiła się cieńka, jakby przezroczysta. Widać było
przez nią błękitne naczynia krwionośne. Pod oczami miał cienie, jak po długiej
chorobie, podczas której nie widział słońca. Wyglądał na śmiertelnie chorego w
ostatnim stadium choroby.
Rose
wpatrywała się w niego, jakby już widziała ducha. Nadal próbowała zacisnąć
palce na różdżce, ale złamana kość odmawiała posłuszeństwa. Al nie mógł na to
patrzeć. Wyglądała, jakby rozrywali jej serce i duszę na jej własnych oczach.
Była zbyt przerażona i zdruzgotana, żeby płakać. Mogła się tylko wpatrywać.
Albus wyjął z
torby kielich i napełnił go wodą.
- Nie, Al... proszę - załkała Rose.
Zadrżała mu
rękę. Wziął głęboki oddech i wysypał z torebki resztę ziela do kielicha.
Scorpius
zamilkł po pierwszej części zaklęcia. Rzęził, jakby miał za mało powietrza w
płucach.
Albus
przytknął mu kielich do ust i przytrzymał.
- Nie!
Nie! Nie rób tego! Al... błagam cię... proszę... przestań - Rose na
kolanach upadła czołem na ziemię i w tej rozpaczliwej pozycji płakała. Jej
rozpacz przyciągnęła dementorów. Pomimo zakazu krążyli na obrzeżach patronusa
strażnika, który blakł coraz bardziej, aż w końcu zniknął.
- Dalej - zachęcał Malfoya Anglestone. - Nasza
umowa może przestać zaraz zobowiązywać...
Scorpius wypił
łyk, a potem następny. Albus zabrał mu puchar.
Scorpius
wrócił do zaklęcia. Jego głos to była jedyna chyba część jego samego, która nie
słabła, przeciwnie, stawała się coraz mocniejsza.
Albus spuścił
wzrok na swoje buty. Nie mógł tego widzieć. Było mu coraz zimnej. Neville,
profesor Alexander, profesor Vector, torturowana Arthemis, bity James,
zrozpaczona Rose... i Scorpius Malfoy, poświęcający się za nich. Wszystko to
stawało mu przed oczami, poczuł gorące słone łzy w kącikach oczu. Tak łątwo
byłoby się zapaść i zasnąć, tak łatwo...
Nie! -
pomyślał ostro. - Nie wszystko stracone! Nie wszystko!
Arthemis, James, Rose - oni żyją. Nic
im nie będzie! To przez dementorów słabli... I wtedy Scorpius Malfoy padł na
kolana, cała jego postać była, jakby wysuszona i zmalała. Trząsł się jak osika.
Anglestone
wcisnął Albusowi strony z zaklęciem.
- Trzymaj je!
Albus ukląkł
obok Malfoya i trzymał strony. I bardzo, bardzo chciał mu powiedzieć, że nie
musi kończyć zaklęcia.
Arthemis,
która dzięki Jamesowi zaczęła odzyskiwać siły, znowu zapadała się, gdy
dementorzy zaczęli krążyć wokół areny i wysysali z niej całe szczęście.
Widziała, jak przez mgłę. Albus i Scorpius klęczeli. James, który był coraz
bardziej przytomny, patrzył na nią zrozpaczonym wzrokiem, gdy dementorzy i jego
zaczęli ograbiać z dobrych uczuć.
~ Nie
daj się James - wysłała mu wątłą myśl. - Bez ciebie nie dam rady... Musimy coś
zrobić.
James lekko
skinął głową i odwrócił się od niej. Jego wzrok padł na różdżkę, przy chorej
ręce Rose. Zupełnie o niej zapomniała. Jeden ze strażników, stał tuż obok niej,
celując różdżką w jej głowę. Ale na Jamesa nikt nie patrzył. Zaczął się czołgać
w kierunku różdżki.
Pole turniejowe
Harry i
Tristan dobiegli do namiotu, w którym odbywały się zadania z eliksirów w tym
samym czasie, gdy tuż obok wiru przeleciały dwie miotły.
Harry zobaczył
z przerażeniem, że jeden z zakapturzonych strażników posyła zaklęcie w kierunku
jednej z postaci, ale druga wpadła przed nią
w sekundę i odbiła zaklęcie. Miał wrażenie, że tylko jedna osoba mogła
być na tyle niedoświadczona, żeby tu być z własnej woli.
- Lily!
- warknął do siebie.
Zapewne Lucas
ściągnął ją teraz na dół. Przelecieli nad głowami Harry'ego, a potem zatrzymali
się tuż obok.
- Co ty tu robisz?! - warknął. - Złaź
natychmiast i schowaj się gdzieś!
- Nie ma mowy - odpowiedziała Lily. -
Najbezpieczniejsza będę z Lukiem na miotle.
- LILY LUNO POTTER!! - wrzask, który rozległ
się nad ich głowami zmazał z ust Lily spokojny wyraz. Ginny lecąca na miotle
wraz z Luną, wylądowała obok nich, . - Czy ty zdajesz sobie sprawę, co
wyprawiasz?!! Czy naprawdę sądzisz, że w jaki sposób pomagasz tutaj, kiedy
zamiast ratować twoich braci musimy cię pilnować?!
- Nie
mu...
- I nie waż się mówić, że nie musimy cię
pilnować młoda damo!! Po tym, co zrobiłaś nie wyjdziesz z domu przez miesiąc!!
- Dziewczyny zostawcie to na później -
rzucił do nich Tristan, wyciągając różdżkę w kierunku nadbiegającej grupy
zakapturzonych czarodziejów. To jednak nie zaniepokoiło ich aż tak jak sunąca
za nimi masa dementorów.
- Cholera, musieliście być tak głośno?
Ściągneliście ich tutaj... - warknął Ron, lądując przy Ginny, za nim siedziała
Hermiona.
- Nie marudź, tylko się przygotuj. Robimy
włam na imprezę - odpowiedział Harry. - Naszym celem jest główne wejście
czarnego namiotu. Lily siedzisz cicho i się chowasz...
- A jak któryś z nich mnie znajdzie
grzecznie z nim pójdę - prychnęła.
- Musimy pozbyć się dementorów - zauważył
Tristan, patrząc na Harry'ego.
- Może się pośpieszycie?! - warknął Ron.
Tristan nie
spuszczał wzroku z Harry'ego.
- Też mam córkę - przypomniał. - To nie
staje się łatwiejsze, gdy jest starsza...
Harry wypuścił
powietrze. Lily miała rację nabezpieczniejsza i najniebezpieczniejsza była na
miotle.
- Lily, umiesz zaklęcie patronusa?
Cielesnego?
- Arthemis mnie nauczyła - odpowiedziała
cicho.
Twarz Tristana
złagodniała.
- Wskakuj na miotłę - rzucił. - Luke, Ginny
potrzebujemy wsparcia z powietrza. Trzeba wykończyć dementorów, a przynajmniej
ich odesparować... Gdy pokonamy tych tutaj dołączymy do was na ziemi...
Pośpieszcie się.
- Przepraszam mamo - mruknęła Lily i odbiła
się od ziemi wzlatując w powietrze.
Ginny i Luke
polecieli za nią. Ginny zrównała się z Lily.
- Daj z siebie wszystko i koncentruj się
tylko na dobrych rzeczach. Uratujemy ich - powiedziała z pewnością w głosie i
spikowała w dół.
Rozdział pełen akcji, trzyma w napięciu i nie mozna oderwać się od czytania
OdpowiedzUsuń