Wylądowali w Egipcie na godzinę
przed rozpoczęciem zadania.
Byli jeszcze w
powietrzu, gdy usłyszeli, podniecone i przerażone krzyki.
James obudził
się i wyglądał tak, jakby wcale nie spał, przez ostatnie dwie godziny, czujny i
gotowy.
- Chyba zaczyna się nasze przedstawienie...
– westchnął Harry i wyciągnął z kieszeni płaszcz jakąś torebkę, która miała
brunatne plamy, nad którymi Arthemis wolała się nie zastanawiać.
W końcu koła
dotknęły ziemi, powodując, że podskoczyli.
Po chwili usłyszeli
przerażony krzyk.
Arthemis
uśmiechnęła się złowieszczo.
- To chyba Beverly.
James wstał,
żeby otworzyć drzwi z godłem Hogwartu i Wielkiej Brytanii. Gdy wysiadł z
poważną, budzącą grozę minę, mało wszystkiego nie zepsuł, parskając na widok
Beverly, szarpiącą się z niewidzialnym tesralem i próbującą mu wyrwać, róg
swojej marynarki. Było dla niej źle jeżeli go nie widziała. A jeżeli go
widziała, było jeszcze gorzej...
Dookoła powozu
było sporo tubylców, pozostałych sześciu zawodników, organizatorzy i ekipa
turnieju.
Beverly
wyrwała się w końcu i spojrzała na Jamesa z oburzeniem, które zamarło, gdy
zobaczyła jego chłodną twarz, kiedy akurat wyciągał dłoń, żeby pomóc Arthemis
wysiąść.
Wszyscy
wstrzymali oddechy, jakby sie spodziewali, że ujrzą kalekę, mumię, albo
potwora. James był pewien, że właśnie tego oczekiwali, po tym, jak większość z
nich była świadkiem upadku Arthemis i stanu w jakim była.
Arthemis ujęła
jego dłoń, ściskając ją mocno, a potem wyprostowana, wysportowana, zdrowa,
sprawna, nieustępliwa i piękna, jak zwykle stanęła obok niego, patrząc na
wszystko uważnymi, chłodnymi niebieskimi oczyma.
W nagłej
ciszy, usłyszeli dwa pojedyńcze klaśnięcia i śmiech.
James odwrócił
się zgrzytając zębami.
Wayne
uśmiechnął się szeroko.
- Nie mogłem się powstrzymać – rzucił ze śmiechem.
– Ty chyba jednak jesteś nieśmiertelna!
- Proszę państwa – dodał Greg. – Oto nasza
królowa...
Arthemis nie
mogła wyczuć w jego słowach ironii, więc albo tak dobrze ją ukrył, albo był
szurnięty.
Arthemis
odwróciła się w kierunku powozu, gdy wysiadł z niego jej ojciec.
Podszedł do
nich trochę zawstydzony pan Murphy.
- Cieszę sie widząc cię w pełni zdrową. Ci
którzy zawiedli ponieśli słuszną karę.
- A wy? – rzucił pan North.
- Bardzo żałujemy zaistniałej sytuacji –
odparł natychmiast.
- I powinniście – rzucił beznamiętnie Harry,
wysiadając jako ostatni z powozu.
Wzrok pana
Murphy’ego od razu poleciał do blizny na jego czole. Potem przełknął ślinę.
- Panie Potter?
- Ja i profesor North będziemy czuwać tym
razem nad zawodnikami Hogwartu. I lepiej, żeby było wszystko bez zarzutu –
dodał nieco ciszej. - Żeby nie było
żadnych wątpliwości, to jest pismo od dyrektora Hogwartu, w którym oświadcza,
że Arthemis i James odbywają u nas szkolenie z obrony przed czarną magia, więc
jako ich nauczyciele, występujemy w roli opiekunów.
Pan Murphy
wziął kopertę, ale nawet jej nie otworzył.
- Każdy może być opiekunem naszych
zawodników, również ich rodzice.
Beverly Vane
stała za nim, bardzo roztropnie nie mieszając się do konwersacji. Jej chłodna
postawa, mogła tylko rozognić niezadowolenie ich rodziców.
Pan Potter
przez dłuższą chwilę mu się przyglądał.
- Chciałbym w bezpiecznym miejscu postawić
powóz. Tesrale muszę odpocząć i dostać wodę. Nie przepadają za słońcem...
- Ktoś z ekipy się nimi zajmie.
- Ja natomiast chciałbym poznać dokładne
wytyczne, dotyczące tego zadania... – rzucił pan North.
Arthemis i
James przewrócili oczyma. Czuli sie, jak niesforne dziesięciolatki, których
rodzice pierwszy raz zaprowadzili do przedszkola. James pomyślał, że w końcu
będzie miał okazję przyłożyć Amerykanom, jeżeli choćby pisnął na ten temat.
Rosjanie mogli sobie myśleć, co chcieli, oni sie raczej nie odzywali. Chcieli
za wszelką cenę wygrać. Poza tym niezbyt dobrze mówili po angielsku.
- Wytyczne zostały przesłane uczesnikom –
powiedziała opryskliwie Beverly.
- Arthemis, co pisało w liście? – zapytał
chłodno pan North.
Arthemis
dokładnie, słowo po słowie, zacytowała list.
- Nie uważam tego za dokładne informację –
stwierdził z łagodna naganą w głosie pan North.
- Gdybyśmy udzielali informacji o każdej
drobnostce w zadaniu, turniej nie miałby sensu! – prychnęła Beverly.
Pan North
uniósł dłoń na znak, żeby zamilkła. Arthemis znała tę sztuczkę.
- Jeżeli mi pani odmówi, a po zakończeniu
tego zadania, uznam, że w tym świstku powinno być coś, więcej, niż ten ochłap
informacji, do światowej prasy trafi informacja o tym, że ten turniej wcale nie
jest tak krystalicznie czysty, jak być powinien, i że zawodnicy są narażeni na
dodatkowe ryzyko z braku wiedzy.
Beverly Vane
zazgrzytała zębami.
- Wszystko jest w papierach! – powiedziała
ze złością, odwróciła się i odeszła.
- Przejście przez podziemną świątynie pałac
i zdobycie oka Ozyrysa – zacmokał pan North. – Jeżeli to naprawdę wszystko to
nie ma sie, o co martwić, prawda? – zwrócił niebieskie oczy na pana Murphy’ego.
Pan Murphy
uśmiechnął się nerwowo.
- Oczywiście są tam pewne przeszkody, ale
nie możemy ich ujawnić. Są częścią zadania...
- I rzecz jasna ktoś sprawdził, czy te
przeszkody są możliwe do przejścia? – zapytał pan Potter.
- Przeprowadzono niezbędne testy – zapewnił
ich pan Murphy.
- A symulację? Chcę wiedzieć, czy jakiś
czarodziej przeszedł przez to zadanie bez większych obrażeń...
- Przykro mi, panie Potter, ale nie możemy
udostępniać danych dotyczących turnieju...
- A więc zapytam, czy według pana to zadanie
jest dla nich bezpieczne?
- Żadne z zadań nie było bezpieczne... Ale
oni nadal żyją – odpowiedział spokojnie pan Murphy, uśmiechając sie do Arthemis
i Jamesa. Przestało mu być do śmiechu, gdy usłyszał:
- Mało brakowało...
- Przykro mi z powodu naszego błędu. Tym
razem czarodzieje strzegący, będą bliżej i w stałej gotowości. A teraz panowie
wybaczą, ale muszę rozpocząć przygotowania do otwarcia zadania...
Pan Murphy
odszedł.
Arthemis
zaciskała zęby. Nie była na tyle głupia, żeby przerywać ojcu i panu Potterowi
to przesłuchanie, co nie zmieniło faktu, że potraktowali ich jak szczeniaków,
co wprawiło ją we wściekłość.
Odwróciła się
do nich wściekle.
- Macie natychmiast zakończyć to
przedstawienie! Nie obchodzą mnie wasze motywy! Może wy wyglądacie jak wielcy
macho, ale przez was my wyglądamy, jakbyśmy rozbeczeni poskarżyli się tatusiom!
Obojętnie, co tam na nas czeka, przejdziemy przez to i macie się w to nie
wtrącać! Uważacie, że nam pomogliście, ale słyszeli was wszysyc zawodnicy i
zapewniam was, że to nam nie pomogło! Zlekceważą nas, a to nam na pewno nie
ułatwi przejścia przez tę świątynie! Chodź, James! – dodała i odmaszerowała na
linię startu znajdującą się na skale, gdzie była olbrzymia szczelina,
prowadząca w głąb.
James posłał
im ponure spojrzenie, a na ojca spojrzał dodatkowo z urazą, i poszedł za nią.
- Po części mają rację – westchnął pan
North.
- Widzieliśmy, że nie będzie to dla nich
łatwe...
- Martwi mnie to, że teraz, żeby udowodnić
jacy są dobrzy, będą zbytnio ryzykować...
- Obyś się mylił – westchnął ciężko pan
North.
Piętnaście
minut później usłyszeli sygnał, dający znak na rozpoczęcie zadania. I patrzyli,
jak ich dzieci znikają w ciemnościach szeliny w skale. Nad Luxorem zapadał
zmierzch.
Zawodnicy
ustawili się wokół szczeliny. Gdy spoglądało się w dół można było dojrzeć
pochodnie i niewyraźne zarysy stromych wykutych w skale, krzywych i ostrych
schodów.
Stała przy
nich Beverly, która nieprzychylnym wzrokiem patrzyła na Arthemis i Jamesa. Jak można było
przewidzieć nie przejęli się tym
zbytnio.
- Na dole czeka na was Colin Murphy.
Zejdziecie pojedyńczo, ale zadanie rozpoczniecie równocześnie. Pierwsi mogą już
schodzić. Zaczną osoby, o najwyższej liczbie punktów.
Arthemis i
James spokojnie skinęli głowami. James bez słowa pierwszy wszedł do otworu
skalnego. Arthemis zsunęła się za nim chwilę później. Nad sobą widziała Wayna.
Schody nie
były długie, tak więc w końcu stanęli na ziemi. Sufit był nisko, na ścianach
widniały pochodnie, bardzo dobrze oświetlając niewielkie wnętrze. W końcu cała
ósemka znalazła się przed panem Murphym.
- Będziecie mogli przejść dalej za
chwileczkę. Tym tunelem, a dalej sami już będziecie musieli rozwiązać zagadkę
miejsca, gdzie ukryte jest oko Ozyrysa... Dopóki nie dojdziecie do ściany
blokującej tunel zadanie się nie zacznie. I radzę wam wszystkim zapoznać się z
tym, co na niej jest wyryte...
Wszyscy
zawodnicy spojrzeli po sobie niechętnie i wszyscy jednocześnie przepchnęli się
dalej korytarzem, nie zważają na pana Murphy’ego.
Arthemis i
James byli gdzieś w środku grupy i mało ich nie zgnieciono, co nie przepadło im
do gustu. Gdyby ich ojcowie o tym wiedzieli, już samo to pewnie by im się nie
spodobało. Oczywiście, nie mieli najmniejszego zamiaru im o tym mówić.
W końcu
stanęli przed ścianą. W ogromnym półkolistym pomieszczeniu, z którego nie było
wyjścia oprócz tego, którędy przyszli. Ściana pokryta była hieroglifami
ludzkich rozmiarów. Było na niej namalowanych ze dwudziestu ludzi. Wszyscy
zawodnicy wrośli w ziemię, jak skamieniali. Przypatrywali się postacią w
centralnym punkcie.
Najpiękniejszy
obraz na pewno przedstawiał faraona z dziwną bródką i wysoką tiara na głowie.
Trzymał on berło wskazując na malowidło po swojej prawej stronie, które
przedstawiało innego mężczyznę w złoconym stroju i ozdobionego najdroższymi
klejnotami. Arthemis miała przypuszczenia, że jest to najstarszy syn faraona.
Po lewej natomiast stał młodszy z nich, który sięgał ręką, w kierunku korony
władcy. Za nim stał Egipcjanin w szacie
kapłana i wyglądał, jakby go błogosławił. Nie zdawał sobie jednak sprawy z
tego, że inny kapłan właśnie przebija mu bok zakrzywionym sztyletem. Scena
ciągnęła sie dalej w lewo. Klęczała tam jakaś kobieta, ciagnąc kapłana za
szatę.
Arthemis
wróciła wzrokiem do prawej strony malowidła i drugiej postaci namalowanej po
pierworodnym synu faraona. Książę trzymał w żelaznym chwycie dłoń kobiety,
która z kolei wyciągała rękę do mężczyzny ubranego w zbroję, prawdopodobnie
dowódcę straży. Za nim stała kobieta, która padała właśnie na kolana, z
czerwoną farbą na piersi. Żołnierz, który namalowany był za nią wyciągał w jej
stronę ociekający krwią sztylet.
Ta seria
zdarzeń ciagnęła się dalej aż do drzwi. Arthemis chciała dokładnie wszystko
prześledzić, żeby poznać bliżej ten ciąg ludzkich wyborów i ich konsekwencji.
Ale byli na zadaniu i oprócz tego, że było to na ich drodze, nie mieli z tym
nic wspólnego.
- Aaa! – Greg odskoczył odpychając jednego z
Japończyków. – Obraz się ruszył!
- Przestań świrować, to tylko gra światła –
ofuknął go Wayne.
- Gówno prawda – burknął obrażony.
- Szto my mieć teraz zrobić, Ilja? – zapytał
jeden z Rosjan drugiego.
- Lepiej tego nie dotykać – oświadczył,
nienaganną, wyuczoną angielszczyzną Japończyk.
- Zgadzam się, Saito-san – przytaknął mu
drugi.
Drugi z Rosjan
powiedział coś do pierwszego po rosyjsku. Arthemis zrozumiała z tego tylko
tyle, że drugi miał na imię Aljosha.
- Na Merlina! Będziemy tu stać i debatować?
– zirytował się James.
- Zrób coś, jakeś taki chojrak – rzucił ze
złością Aljosha.
- Albo zawołaj tatusia – dodał cicho Wayne
do Grega, jednak w pustym pomieszczeniu było to wyraźnie słyszalne.
Arthemis i
James odwrócili sie do niego jednocześnie ze źle skrywaną wściekłością. Nad ich
głowami Oczko zaterkotało złowieszczo. Arthemis skrzywiła się w duchu, na samą
myśl o tym, co zrobią im ojcowie, jak tylko uda im się przeżyć. Ale przecież
nie mogli puścić takiej zniewagi... Ruszyli jednocześnie do ściany z różdżkami
w rękach.
Chcieli
najpierw wszystko sprawdzić zakleciami, ale gdy tylko znaleźli się metr od
ściany, zamarli. Postacie poruszyły się, jakby rozprostowując długo zastane
kości. Potem spojrzeli prosto na ludzi wewnątrz kręgu, a ściana zaczęła się
obracać dookoła z przeraźliwym zgrzytem, ocierajacych się o siebie murów. James
odciągnął Arthemis, w chwili, gdy pochodnie zgasły, a wszystko pochłonęła
czerń. Wir powietrza powalił ich na ziemię. Nastała ciemność.
- Wasza
Wysokość? Książniczko? Czy zechce panienka wstać? Królowa panienkę wzywa...
Arthemis
poczuła, że przeciąga się leniwie, zaraz jednak zerwała się z poduch i
przerażona cofnęła się aż do wezgłowia łoża. Co ona robiła na łożu?!
Patrzyło na
nią siedem kobiet. Ale nie to ją zdziwiło najbardziej. Najbardziej niepokojące
było to, że całą komnatę zalewał słoneczny blask.
- Gdzie jestem? – zażądała wyjaśnień. –
Coście za jedne?! Byłam w podziemiach! Było tam wielkie malowidło!
- Córko Izydy, pani nasza... podziemia są
zakazane. Nie przyznawaj się ojcu, że tam byłaś. Faraon byłby niezadowolony –
powiedziała najstarsza z kobiet, przestraszonym głosem.
- Kim jesteś!
- Jestem Karia, pani – dodała bynajmniej
niezdziwiona. Jakby przywykła do tego, że nie pamięta się jej imienia. –
Eufrate, Kala, Tetra, Nikosis, Nubia i...
- Elissa, panienko – wpadła jej w słowo
najmłodsza z kobiet z figlarnym błyskiem w oku. – Matka cię wzywa, księżniczko
Semirio – dodała bez strachu, jakby tylko ona ze wszystkich dwórek, była
nietykalna.
Arthemis
usłyszała imię, którym się do niej zwracano i coś w niej ożyło. Jakaś dziwna
świadomość. Była sobą, ale jednocześnie wiedziała, że jest kimś innym.
Wiedziała na przykład, że wszystkie te kobiety bez wahania oddałyby za nią
życie. A Elissa była nie tylko jej służką, ale również powiernicą. Całą tą
wiedzę przejęła wraz ze świadomością Semirii.
Gorączkowo
zastanawiała się, co zrobić. I gdzie do diabła jest James i pozostali? Gdzie
ona jest?! Co to za alternatywna rzeczywistość?!
W końcu
postanowiła wstać. Gdy wysunęła się spod miękkiego materiału, krzyknęła,
próbując zakryć swoją nagość.
- Czemu jestem naga?!
- Pani, przecież zawsze śpisz nago –
przypomniała jej Elissa, lekko rozbawionym głosem, ale Karia natychmiast
skarciła ją wzrokiem.
- Zaraz cię ubierzemy pani...
Kilka minut
później, była już ubrana, ozdobiona tonami złota i drogocennych kamieni, a na
jej włosy nałożono dziwny połyskliwy żel. Czy nikogo tutaj nie dziwił jej kolor
włosów? Wszyscy mieli włosy czarne niczym sadza, a jej były brązowe... Tego
jednak uważne dwórki zdawały się nie zauważać.
- Jak się czuje moja matka? – zapytała
Arthemis, mając nadzieję na więcej informacji. – Jak mam się zachować?
- Jak zawsze pani... Ukłonić się. Nic co
zrobisz nie uchybi twojej matce. Uwielbia cię... – powiedziała jej Elissa,
prowadząc ją korytarzem. W każdym miejscu widać było jakiegoś strażnika.
Arthemis niepokoił ich czujny wzrok.
- Królowa Heliopatra cieszy się wspaniałym
zdrowiem, pani – odpowiedziała Karia.
- A mój ojciec?
- Niech Izyda strzeże naszego władcy –
szepnęła Nubia.
Elissa
natomiast rzuciła jej zaniepokojone spojrzenie. Jakby chciała ją ostrzec.
Jednak, gdy Arthemis chciała chwycić ją za rękę, przeniknęła przez dziewczynę,
jak przez ducha. Arthemis opuściła dłoń zdając sobie sprawe, że jest tylko
wspomnieniem zachowanym przez magię w tym miejscu... Nie mogła jej dotknąć,
jeżeli przed wiekami nie zrobiła tego Semiria.
Arthemis miała
w głowie pewne rozwiązanie tej sytuacji... Musiała ją tylko z kimś omówić.
- Gdzie jest moja różdżka? – stanęła, nie
czując jej nigdzie przy sobie. Nagle poczuła się całkowicie naga i bezbronna.
Elissa
zachichotała.
- Jesteś dzisiaj nieprzytomna, pani...
Różdżkę otrzymasz dopiero jutro na uroczystości twoich piętnastych urodzin.
Zresztą do tej pory radziłaś sobie całkiem nieźle bez niej, więc nie sądzę,
żeby była ci często potrzebna w przyszłości...
A więc tak się
sprawy miały. Była w królestwie Egiptu, pewnie przed wiekami. Ale nie w tym,
które znała historia. Tylko tym ukrytym jak świat czarodziejów. Nie wiedziała,
że w Egipcie był władca magii... To z kolei przypomniało jej ciężką, mołdawską
księgę. Ale o tym pomyśli później...
Pocieszała ją
trochę myśl, że mogła używać czarów nawet bez różdżki.
Wejście do
komnaty ozdobione było licznymi kolumnami i filarami, bogato i kolorowo
zdobionymi. Kafelki lśniły od wrót do podnóża podium, na którym stał tron.
Na jednym z
nich siedział młody człowiek. Przez tatuaże namalowane farbą na ciele, liczne
ozdoby wyglądał na starszego. Ale to był on. Arthemis nie mogła się pomylić. To
był Ilja.
Ubrany był,
jak większość postaci na hieroglifach. Miał nagą klatkę piersiową, ozdobioną
ciężkimi złotymi napierśnikami. Jego biodra aż do kolan zasłaniał biały
materiał, spięty złotymi klamrami.
Po jego prawej
stronie, o krok za tronem w białej szacie do ziemi stała piękna, młoda kobieta
o włosach czarnych i idealnie prostych. Arthemis podejrzewała, że to właśnie
królowa.
Służki
Arthemis padły na kolana przed faraonem, Arthemis natomias chociaż starała się
z całej siły powstrzymać, przyklękła przed nim i pocałowała wyciągniętą w jej
stronę dłoń.
Spojrzała w
oczy Rosjaninowi, ale nie zobaczyła w nich zbyt dużej świadomości. Jakby to on
uwięziony był w ciele, a świadomość faraona miała w nim większą moc. Arthemis
obawiała się, że tak jest naprawdę... Sama w sobie czuła, że nie może
powstrzymać się od czynienia pewnych gestów, od mówienia pewnych słów, których
by nie chciała...
- Semirio – powiedział poważnie – przywitaj
się z braćmi...
Księżniczka
spojrzała na dwóch młodych mężczyzn po jego lewej stronie, stojących przy
filarze. Tym razem Arthemis również nie mogła sie pomylić. Pierwszy z nich –
starszy – to był Wayne. Uśmiechał się drapieżnie, gdy się do niego zbliżała.
Patrzył na nią pożądliwym wzrokiem, jak na swoja własność. Semiria i Arthemis
odczuwały w tym momencie to samo – przerażenie i obrzydzenie.
Drugi z nich
wywoływał o wiele przyjemniejsze i spokojniejsze odczucia. Bezpieczeństwa i
przyjaźni. Uśmiechał się do niej zachęcająco, ale z jakimś niepokojem w oczach.
To był Greg. Drugi z Amerykanów.
Arthemis
ukłoniła im się.
- Nermerze, Soterze.
- Semirio, wyglądasz dzisiaj orzeźwiająco i
pięknie, jak co dzień – Wayne-Nermer przyjął jej ukłon, jakby robił to od
zawsze i mu się to należało.
Arthemis
rozejrzała się dookoła. Skoro oni tutaj byli, musieli być też inni.
Na przeciwko
braci stali kapłani i doradcy faraona. I wśród nich znalazła Naokiego – jednego
z Japończyków oraz Aljoshę.
- Semirio... jutro jest dla ciebie ważny
dzień.
Arthemis
odwróciła się w stronę faraona.
- Będzie bowiem – Arthemis zauważyła, że
przez twarz królowej przebiego grymas żalu i smutku. – dniem twoich zaślubin.
- NIE! – Arthemis nie planowała tego krzyku,
a mimo to wydarł się z niej i odbił echem drżącego sprzeciwu, który miał zostać
zachowany w tych murach jeszcze długo potem. Semiria widocznie wiedziała na
temat planów faraona więcej niż Arthemis.
Faraon-Ilja
wstał z twarzą zastygłą w gniewie. Bezlitośnie chwycił Arthemis za szyję, a
chociaż ta znała sposób, żeby się uwolnić, nie była w stanie wykonać
jakiegokolwiek ruchu. W tej chwili była córką faraona, która winna była ojcu
posłuszeństwo. Chociaż nie spełniała tego przykazania...
- Nie poślubię go, królu!
- Nie masz w tym względzie nic do
powiedzienia, córko! – powiedział lodowatym tonem, który dobitnie świadczył o
tym, gdzie jej miejsce.
- Wolę zginąć! – syknęła.
Nagle na jej
gardle pojawił się nóż. Realny, prawdziwy. Arthemis czuła, jak wbija jej się w
skórę. Czyli to zdarzyło się dawno temu naprawdę. Skoro mogła to czuć. A w
oczach Ilji widziła przerażoną świadomość jego czynów, nad którymi nie panował.
Żaden z nich nie panował nad tym, co się działo w tym świecie wspomnień, w
którym dziwnym trafem byli realni...
- Jeżeli do jutra nie zmienisz zdania,
twojemu życzeniu stanie się zadość... A żebyś nie czuła się samotna podążą za
tobą wszystkie twoje dwórki... i twoja matka.
Zalało ją
przerażenie Semirii. Oddychała z trudem. W jej oczach pojawiły się łzy
wściekłości.
- Nawet ty, faraonie, nie ośmielisz się... –
zaczęła.
W następnej
chwili poczuła metaliczny smak krwi w ustach i odrzucona ciosem poleciała na
śliskie, błyszczące, umazane teraz śladami jej krwi kafelki.
W jej ramię
wbił się sztylet, a przynajmniej tak jej się wydawało. Ale była to magia a nie
realne narzędzie. Mimo tego, z rany zaczęła sączyć się krew.
Ilja spojrzał
na nią z góry i kopnął ją w brzuch. Potem podszedł do jednego z żołnierzy
stojących najbliżej i powiedział.
- 10 batów i bacz żeby nie zostawić
widocznych śladów na jej skórze. Jutro jej ślub – dodał ze złośliwym uśmiechem.
Żołnierz nie
pokazał po sobie żadnych uczuć. Gdyby się zawahał, to on zostałby wychłostany. Dał
znać dwum innym, żeby podnieśli nieprzytomną Semirię, a sam wskazał im drogę.
Za nimi cofając się na klęczkach sprzed oblicza władcy, podążyły dwórki
Semirii.
Faraon
obserwował to obojętnie, a potem zwrócił się do najstarszego syna.
- Nermerze... dopilnuj, żeby twoja
narzeczona do jutra zmieniła zdanie – zarządził łagodnym tonem, w którym
pobrzmiewała groźba. Wayne skinął głową. Jego twarz pozostała maską, jakby w
ogóle nie wzruszyła go zaistaniała sytuacja.
Ilja-faraon
zwrócił wzrok na drugiego syna. Ten zaciskał zęby i pięści i wpatrywał się w
krwawe smugi na kafelkach.
- Chciałbyś coś powiedzieć Sotorze? –
zapytał.
Greg podniósł
na niego pałający wzrok, pełen nienawiści i wściekłości. Potem bez słowa
odwrócił twarz.
- Bardzo słuszna decyzja. Milczenie jest
złotem. Mogłeś nauczyć siostrę tej cnoty...
Greg aż się
trząsł.
Faraon
odwrócił się do swoich kapłanów.
- Teraz niestety będziemy musieli przejść do
mniej przyjemnych spraw. Heliopatro – zwrócił się Ilja do pobladłej królowej –
możesz nas teraz opuścić. Dla własnego dobra zajmij się wieczorem córką... gdy
już odzyska przytomność... – dodał obojętnie.
Heliopatra
skłoniła się i powoli wyprostowana i drżąca, jak osika, wyszła z Sali,
odprowadzana ukłonami.
- Nermerze, Soterze, wyjaśnijcie kapłanom
nasz punkt widzenia... dokładnie. Zaraz do was dołączę – dodał, a zabrzmiało
to, jak groźba.
Ilja zrobił
kilka kroków i gestem przywołał do siebie człowieka stojącego po lewej stronie
jego tronu. Od kiedy uznał go za wystarczającego, do dzisiaj miał go zawsze u
swego boku. Nigdy go nie zawiódł i był niemal tak okrutny, jak on sam. Często
żałował, że to nie on jest jego synem...
Nermer był... zbyt gwałtowny. Nie znał opanowania... Zbyt dużo rzeczy go
poruszało. Teraz jednak nadszedł czas, gdy potrzebował swojego dowódcy w innym miejscu.
- Mykerinosie – powiedział cicho, gdy
dowódca jego osobistej straży, klęknął przed nim na jedno kolano, - wtrącisz do
lochów wszystkie dwórki mej córki, z wyjątkiem tej najmłodszej. Ją musisz mieć
stale przy sobie i pod obserwacją. Nie można jej ufać. Pozwól jej zostać przy
książniczce... – Żołnierz skinął głową. – Gdy moja córka zakończy swą
oczyszczającą pokutę, nie spuszczaj jej z oka. Bądź z nią w komnacie przez cały
czas. Nie zostawiaj jej sam na sam nawet z matką. Tylko tobie mogę zaufać w tej
kwestii.
- Tak jest, panie.
- I jeżeli będziesz miał ochotę... możesz
przekonać ją do... posłuszeństwa moim rozkazom.
- Tak jest, panie – odparł żołnierz.
- Możesz odejść.
Gdy faraon się
odwrócił, James wstał, zaciskając zęby z wściekłości, a mimo to jego twarz
pozostała idealną maską. Mykerinos był jak dwie osoby w jednym ciele. Jedna była
najwierniejszym żołnierzem faraona. Druga nienawidziła tego skurwysyńskiego
tyrana z całych sił.
James
utożsamiał się zdecydowanie z tą drugą.
Posyłając
ukłony książętom Egiptu, wyszedł z sali tronowej.
Arthemis obudziła się słysząc
pierwszy trzask bicza i natychmiast spłynął na nią piękący ból, ale nie taki,
którego nie mogła wytrzymać. Wręcz uderzenie zdawało być się niepewne i
przepraszające zarazem.
Każda chwila,
podczas liczenia do dziesięciu, nie miała końca...
Ale jednak się
skończyła. Arthemis miała wrażenie, że ma na plecach jedną wielką bliznę. Jakby
zdarto jej skórę. Ale nie czuł krwi, więc nie było tak źle.
Gdy odpięli
jej ręce, opadła na ziemię.
- Zabrać, księżniczkę, do jej komnat! –
usłyszała rozkaz.
Nie była w
stanie zmusić się do otwarcia oczu. Nieśli ją na noszach cichymi korytarzami. W
pewnym momencie zwolnili. Dowódca nachylił się do niej.
- Wybacz, nam córko Izydy... – szepnął ze
skruchą.
Arthemis
uniosła powieki i spojrzała w oczy drugiego z Japończyków – Kaito. Ale to
Semiria uniosła dłoń w geście wybaczenia, którą żołnierz natychmiast pocałował.
Arthemis
ponownie zamknęła powieki i zrozumiała, że księżniczka była kochana. A to mogło
jej się bardzo przydać, biorąc pod uwagę sytuację, w której się znalazła...
Wniesiono ją
do jej komnaty.
Usłyszała
pojedyńcze kroki i to ją zdziwiło. Ktoś cicho płakał.
- Och, moja pani... Gdybym nie kochała cię
za twoją nieugiętość, znienawidziłabym cię za upór! - Elissa pomogła ułożyć ją na brzuchu i zdjęła
strzępki szaty z jej pleców.
- Możecie odejść! A oto zapłata za wasze
usługi – głos był zimny i drwiący, ale na jego dźwięk, Arthemis i tak
natychmiast otworzyła oczy.
Żołnierzy w
ukłonach wyszli.
- Panie! Księżniczka musi odpocząć i poddać
się kuracji! Musisz opuścić to pomieszczenie... – powiedziała głośno Elissa.
- Jestem tu z rozkazu faraona i tylko z jego
rozkazu stąd odejdę, niewolnico...
Arthemis
usłyszała kroki, a potem szept Elissy:
- Poszli?
- Tak – szybkie, gwałtowne kroki. Arthemis
patrzyła jak twarz James pojawia się przed jej twarzą. - Semirio... – szepnął
Mykerinos z czułością. – Czy po raz kolejny musiałaś mu się sprzeciwić?
- Wiesz, że tak... To, co on chce zrobić
musi zostać udaremnione za wszelką cenę – szepnęła słabo.
Arthemis
wstrzymała oddech. Może dowie się, co się właściwie dzieje i co przedstawia
malowidło w tunelu pod świątynią-pałacem.
Arthemis
patrzyła na Jamesa.
Semiria-księżniczka
i córka faraona, patrzyła na Mykerinosa –dowódcę osobistej straży króla.
I oboje
wiedzieli, że jedyny człowiek, któremu faraon ufał – był zdrajcą.
Arthemis miała dosyć tego, że nie
mogła rozmawiać z Jamesem. Mogła tylko mówić słowami Semirii, która zwracała
się do Mykerinosa. Irytowało ją to, ale dopóki nie dowie się tego, co wiedziała
ta dwójka. A właściwie trójka, biorąc pod uwagę, że Elissa była nieodłączną
częścią spisku, nie mogła nic z tym zrobić.
Ale wiedziała
jedno. Była bardziej Arthemis niż Semirią po obudzeniu. Tak samo, czuła się
bardziej sobą, po omdleniu. Jakby jej umysł naciskał restart. Tylko jak
doprowadzić do tego, że James straci przytomność... Że oni wszyscy stracą
przytomność...
- Jesteśmy skazani na śmierć – powiedziała
cicho Elissa, padając na kolana.
Mykerinos nie
zaprzeczył, więc Semiria podniosła się, zasłaniając materiałem piersi.
- Zdradzisz mi w końcu, co się dzieje? –
zapytała.
- Będę musiał, skoro nie wyjdziesz za brata,
a ja umrę próbując cię ratować. Oboje jesteśmy skazani na śmierć... A skoro tak
jest, możemy przynajmniej udaremnić jego plany... Elisso pilnuj drzwi –
polecił.
Elissa
przeniosła się pod drzwi i tam uklękła z uchem przyciśniętym do ich drewna.
- Faraon Echaton... planuje ujawnienie
świata czarów i przejęcie władzy nad całym Egiptem...
- Co?!
Semiria
zerwała się na równe nogi, pośpieszenie zakładając ramiona sukni, żeby nie
spadła.
- Ścisz głos Semirio... – skarcił ją
Mykerinos. – Twój ojciec jest tyranem i nawet jeżeli posiada cały czarodziejski
świat Egiptu, chce więcej. Czarodzieje to dla niego wyższa rasa, która ma prawo
sprawować władzę nad mugolami...
A myślałam, że
tylko Voldemort jest taki szurnięty, przemknęło w umyśle Arthemis.
- Ale jak on chce to zrobić? – zapytała.
- Pamiętasz poprzedniego faraona? Pamiętasz
jego nadwornego uczonego?
- Tego, który przebył cały świat? Który
odwiedził dalekie ziemię? A co to ma z nim wspólnego?
- Przywiózł on tu pewien klejnot. Czerwony
rubin.
Arthemis
zamarło serce, w oczekiwaniu na dalsze słowa.
- Oko Ozyrysa.
- Według słów uczunego kryształ ten ma
niezwykłą moc. Przynosi nieograniczoną moc...
- Jeżeli by tak było, mój ojciec już dawno
by go użył – prychnęła.
- Jest jednak pewien haczyk... I faraon o
nim wie... – westchnął Mykerinos. – Kamień daje, ale i zabiera... Zabiera ci
życie, skraca je z każdym użyciem niezwykłej mocy...
- A więc nie może go użyć. Tym bardziej
zastanawia mnie, jak chce zrealizować swój plan...
- Nie musi go użyć osobiście... Wiesz, że
twoje małżeństwo ma być przysięgą wieczystego przymierza? – zapytał szeptem.
Semiria
odwróciła się do niego pobladła. Jej nogi zaczęły drżeć ze strachu. Żołądek się
zbuntował na ciało wystąpił błyszczący pot. Pokręciła głową.
Arthemis
czekała z zapartym tchem. Czym różniła się zwykła przysięga od przysięgi
wieczystego przymierza?
- Mam mu oddać wszystko? Magię, życie?
Nermerowi? Tym bardziej wolę zginąć! – powiedziała bolesnym szeptem.
- Rubin zostanie podarowany mu przez ojca. I
to on posłuszny mu, będzie nim władał... Ale kamień będzie czerpał najpierw z
ciebie i twojego życia. Aż do ostatniej kropli...
- Jeżeli faraon jest na tyle głupi, żeby
zaufać Nermerowi, spotka go przykry koniec – powiedziała ostro.
- On też to przewidział. I Nermer złożył mu
Wieczystą Przysięgę. Byłem przy tym...
- Złożył? – Semiria była zdziwiona.
- Inaczej zginąłby na miejscu z mojej ręki.
Powiedzmy, że to go ostatecznie przekonało. Żeby złagodzić jego los, przyrzekł
mu ciebie... Po wieki. Reszty książę nie wie...
Semiria ukryła
twarz w dłoniach.
- A więc jestem tylko narzędziem – szepnęła
załamana. – Ale skoro tak ma być, nie będę ich narzędziem – zdecydowała.
Mykerinos
podszedł do niej. Pocałował ją nie przejmując się ostrzegawczym sykiem Elissy.
Chwilę potem
drzwi z hukiem się otworzyły.
I tym
Mykerinos się nie przejął. Co za różnica? Zginął dzisiaj, czy jutro?
- A więc to ty! – szept zdumienia, oderwał
ich od siebie. – To ty jesteś przywódcą zdrajców!
Drzwi cicho
się zamkęły, gdy Soter wszedł głębiej do pokoju.
- Kapłani się poddali. Już nic go nie
powstrzyma – powiedział z napięciem.
Mykerinos nie
spojrzał na księcia, odgarnął tylko włosy Semirii.
- Książę... czy jesteś gotowy zostać
faraonem? – zapytał za to cicho.
- Nie jesteś w stanie tego zrobić – szepnął
Soter z niedowierzaniem, a jednocześnie gdzieś na dnie czaiła się w jego
słowach nadzieja.
- Jutro twój brat, ojciec oraz jego
najbliższy kapłan zginą – zapowiedział szeptem, wciaż dotykając twarzy Semirii.
– Może wszyscy zginiemy... ale powstrzymamy to szaleństwo...
A więc taki
był plan – pomyślała Arthemis, patrząc w twarz Jamesa. – Tylko jak mają się
porozmumieć, zamknięci w świadomości osób sprzed wieków. Bo jeżeli byli w
stanie sprawić, że krwawiła, to są wstanie ją zabić... Wszyscy mogą zginąć...
I o to chodzi!
– pomyślała nagle. – O to chodzi, żeby po raz kolejny wszyscy zginęli!
Musi zasnąć!
Musi jakoś dotrzeć do Jamesa! Do prawdziwego Jamesa!
Nagle cała ta
historia jej się przypomniała. Zawsze uważała, że to raczej legenda niż element
historii, ale nie pierwszy raz by się pomyliła!
Semiria
dotykała nagiej piersi dowódcy straży, starając się nie myśleć. To bardzo
pomogło Arthemis. Rozluźniła myśli, jak przed zapadnięciem w sen. Jej umysł
stał się ciężki. Oddychała wolno.
Mykerinos
szeptem rozmawiał z Soterem.
Arthemis
wyczuła ten moment, w którym ciało księżniczki zaczęło zasypiać i jest bardziej
sobą niż Semirią.
Otowrzyła
oczy, bojąc się, że utraci tę kruchą kontrolę nad własnym życiem.
- Mykerinosie, daj mi różdżkę – zażądała.
- Semirio? Co się stało!
- Jeżeli mnie kochasz daj mi różdżkę! –
powtórzyła, wiedząc, że takiego żądania posłucha żołnierz sprzed wieków.
Mykerinos
wyciągnął różdżkę z pochwy obok szerokiego sztyletu. Gdy to zrobił. Gdy
wspomnienie zostało przemienione Arthemis poczuła drganie otoczenia i przez
sekundę zobaczyła ruiny podziemi pogrążone w ciemnościach. Ciemne doły na
połamanych kafelkach. Wspomnienie o dawnej świetności. Tam też znalazła Oczko,
które zdezorientowane kręciło się w kółko, jak bąk.
Chwyciła
różdżkę i wskazała ją na siebie. Zaczęła szeptać wszystkie zaklęcia, które
mogły jej pomóc, jakie jej przyszły do głowy. W końcu poczuła się całkowicie
sobą. Jakby Semirii już przy niej nie było.
Arthemis
westchnęła. Dobrze było być sobą.
Wyszczerzyła
zęby w uśmiechu. Mykerinos cofnął się, gdy zobaczył, że celuje w niego różdżką.
- Drętwota! – powiedziała, a James padł jak
długi.
- Semirio! – zawołał Soter, ruszając w jej
kierunku, a wtedy drugi czerwony promień, uderzył w niego.
Elissa
zawiesiła się w przestrzeni. Nic dziwnego. To już nie było wspomnienie, w
którym istniała. Była tylko rysunkiem wyrytym w tym miejscu.
Arthemis
uklękła przy Jamesie i kilka razy odetchnęła. Potem wskazała na niego:
- Enervate! – Natychmiast otworzył oczy. -
James? – zapytała z nadzieją.
- Nie do końca, ale tak – wychrypiał.
Arthemis
skinęła głową. Wiedziała, że im dłużej zajmie jej to czasu, tym jego świadomość
prędzej zostanie zepchnięta na drugi plan. Ponownie wyszeptała cały ciąg
antyklątw.
James
odetchnął głęboko, patrząc na nią szeroko otwartymi oczyma. Potem zerwał się z
podłogi i objął ją.
- Nic ci nie jest? Arthemis, nic ci nie
jest!?
Dobrze było
usłyszeć własne imię z jego ust.
- Jest dobrze, James – szepnęła z ulgą, że
nie jest już w tym wszystkim sama.
Oderwał ją od
siebie i zaczął badać jej twarz i usta, w poszukiwaniu krwi po uderzeniu.
- Twoje plecy – szepnął drżąco.
- Boli, jak diabli – uśmiechnęła się.
- Zabije go! – powiedział morderczym tonem.
Uspokajająco
położyła mu dłoń na ramieniu.
- James, człowiek, który to zlecił nie żyje
od setek lat... – uświadomiła mu.
- Jak udało ci się wyrwać spod działania
klątwy? – zapytał.
- Kilka razy straciła dzisiaj przytomność i
stwierdziłam, że jestem bardziej sobą, chwilę po obudzeniu. A więc uśpiłam
Semirię, a potem zabrałam różdżkę Mykerinosowi, i w ten oto sposób jesteś tu ze
mną.
- Co z Amerykaninem?
- Zaraz go obudzę...
- Uważasz, że to dobry pomysł? – zapytał.
- Klątwa trafiła nas wszystkich, James. I jeżeli
chociaż jeden z nas zostanie pod jej wpływem, ktoś umrze. Widziałeś przecież to
malowidło...
- Ok, ok... No, to go budźmy. W sumie, to co
dokładnie jest naszym zadaniem? – irytował się, gdy ona klęknęła przy Gregu.
Arthemis
podniosła na niego wzrok.
- Myślę, że oni nie mieli pojęcia o tym
wszystkim... A w takim razie, naszym zadaniem jest przetrwać. – Potem obudziła
Grega.
Spojrzał na
nią z jękiem. Po tym, jak uwolniła go od klątwy, wydawał się spokojniejszy.
- Co to za porąbane zadanie! – warknął, podnosząc
się.
- Nie chodzi o samo zadanie. Raczej o klątwę,
która nałożona jest na to miejsce – wyjaśniła Arthemis.
- Klątwa? Stawiałem bardziej na iluzję...
Arthemis
wstała i oddała Jamesowi różdżkę.
- Gdyby to była iluzja, świadomość Sotera
nie miałaby wpływu na ciebie. W ogóle by nie istniała – uświadomił Gregowi
James.
Arthemis
usiadła na łóżu Semirii. Klątwa nadal zamieniała w ich świadomościach ruiny na
wspaniały pałac.
- Szkoda, że Egipcjanie odpadli... Może
mogliby powiedzieć na ten temat coś więcej niż ja – westchnęła. – W podręczniku
do historii magii nie znajdziesz na ten temat żadnych wzmianek, oprócz tego, że
Echaton istniał, tak jak jego dzieci i żona. I zginął tak, jak oni w dzień
zaślubin córki. To wszystko. Przez wieki szukano tego pałacu, aż w końcu go
znaleziono... a raczej jego ruiny. To wszystko, co na ten temat wie historia
magii. Przynajmniej w angielskich podręcznikach...
- Ale twój ojciec nie uczył się z
angielskich podręczników – powiedział domyślnie James.
Spojrzała na
niego kiwając głową.
- Mój ojciec opowiedział mi kiedyś legendę.
Byłam mała i jestem pewna, że on sam w nią nie wierzył, ale znalazł ją, w
jakimś podręczniku dla poszukiwaczy skarbów, w którym opisane były różne klątwy
w znanych, sławnych miejscach...
- Wyjek Billy mógłby coś na ten temat
powiedzieć.
- Pewnie tak – przyznała mu rację. – Chodzi
o Klątwę Krwawego Dworu. Historia jest tak opowiedziana, że mogłaby dziać się w
każdym miejscu na ziemi. W Chinach równie dobrze, jak we Francji. Ale z dużym
prawdopodobieństwem chodzi o to miejsce... Szczególnie jeżeli „dwór” zrozumiemy
nie jako budynek, ale jako ludzi. A po jednym dniu w tym miejscu, stwierdzam,
że rządy Echatona, były naprawdę krwawe... W skrócie: tyran o megalomańśkich
zapędach, chciał połączyć córkę ze swoim następcą poświęcając ją okrutnej mocy,
żeby mogli mu służyć nieznaną magiczną siłą. Za jego plecami uknuty był jednak
spisek, któremu przewodził dowódca straży królewskiej i młodszy syn króla. –
Skinęła w ich stronę głową. – W dniu uroczystości księżniczka złożyła jednak
przysięgę dowódcy, który zabił jej brata i narzeczonego. Ostatnimi resztkami
sił syn faraona chciał zabić dowódcę, jeden z jego najwierniejszych żółnierzy
rzucił w niego sztyletem, ale siostra księżniczki myśląc, że chce zabić
dowódce, rzuciła się prosto na drogę sztyletu i zginęła na miejscu. – Wzrok
Arthemis pobiegł do zastygłegu w klątwie wizerunku Elissy. Przypomniała sobie
malowidło. Ze smutkiem uświadomiła sobie, jak skończyła ta dziewczyny. Oddając
życie za szczęście swej panienki, które nie miało trwać długo...
- Co dalej? – ponaglił ją Greg.
- Młodszy książę, błogosławiony przez
jednego z kapłanów, chciał strącić ojca z tronu. Przejrzał to jednak
najwierniejszy doradca króla i zabił kapłana, a przed zabiciem księcia
powstrzymała go żona władcy. Dowódca pokonał króla i osadził na jego krwawym
tronie jego syna. Nie wiedział jednak, że umierając władca rzucił straszliwą
klątwę na cały dwór i pałac. Nie mogli sie z niego wydostać, ich dusze zostały
skazane na wieczne męki i ciągłe przeżywanie własnej śmierci. Każdy kto
przekroczył próg krwawego pałacu odtwarzał wydarzenia z przeszłości i nie mógł
nic poradzić na własną śmierć... – dodała ciszej.
- Ale oni przeżyli, tak? – zapytał z
napięciem Greg. – Księżniczka i dowódca?
Arthemis
spojrzała na swojego dowódce.
- Król... wiedząc, kto doprowadził go do
upadku... wysłał śmiertelne zaklęcie prosto w rodzoną córkę, która padła na
ziemię bez życia... Dowódca dobił króla wbijając mu sztylet w krtań, a potem
żałując, że nie zrobił tego wcześniej, płacząc nad martwym ciałem ukochanej,
popełnił samobójstwo. Ta dwójka więc została skazana na wieki przeżywania
własnej śmierci... Młody król wkrótce po tych wydarzeniach oszalał i został
strącony z tronu. Żołnierz, który zabił siostrę księżniczki, uznany za zdrajcę,
został zabity przez innych żołnierzy. Kapłan króla uznany za zagrożenie został
zesłany do kamieniołomów i tam zmarł. Jedna noc pozostawiła po sobie krwawe
żniwo i zakończyła rządy królów magii. Dlatego w większości krajów, nigdy nie
powstały dwory królewskie, które mogłyby doprowadzić świat czarodziejów do
upadku...
Greg wstał.
- Chcesz mi powiedzieć, że wszyscy zginiemy!
– zapytał z niedowierzaniem.
- Klątwa nadal ma swoją moc – odpowiedział
James. – Nie możemy jej cofnać z pałacu, ale możemy zmienić bieg wydarzeń,
wtedy będziemy mogli uwolnić się spod jej wpływu... Ale wszyscy muszą odzyskać
własną świadomość.
- A co z okiem Ozyrysa? – zapytał.
- Naprawdę cię to interesuje? – zapytała z
niedowierzaniem Arthemis. – Możesz zginąć człowieku!
- Hej! Przecież odzyskałem świadomość,
prawda?
- Ale nadal jesteś pod wpływem klątwy! –
uświadomiła mu z niecierpliwością. – Zaklęcia tylko ją blokują, ale im dłużej
będzie cię atakować świadomość Sotera, tym szybciej znowu staniesz się nim!
- Och... w takim razie, rzeczywiście nie
powinien mnie obchodzić, jakiś tam kamyk – przyznał, pobladłszy.
- Musi nas być jak najwięcej – stwierdziła
Arthemis. – Najlepiej zacząć od Japończyków. Jeden jest pomniejszym kapłanem,
tym który jest sprzymierzeńcem Sotera, a drugi to wierny żołnierz Mykerinosa.
- Z Rosjanami będzie największy problem, o
ile sami się nie wyzwolą. Domyślam się, że Ilja ma niewiele do powiedzenia przy
tyrańskiej świadomości faraona – powiedział z krzywym uśmiechem James.
Greg spojrzał
z niepokojem na ich dwójkę.
- Z Waynem będzie poważny problem –
powiedział, przełykając z trudem ślinem.
- Bo to zakuty łeb? – zapytał James
złośliwie.
- Wiem, że za sobą nie przepadacie, ale on
nie zasłużył na to, żeby tu zginąć – poważny i przestraszony wyraz twarzy
Grega, sprawił, że James poczuł się głupio i skinął głową, na znak, że się z
nim zgadza.
- Jaki problem? – zapytała natomiast
Arthemis.
- Wayne przed każdym zadaniem, bierze pewne
eliksiry. Wynika to z jakiś problemów z jego układem odpornościowym. Więc przed
zadaniami jego uzdrowiciel dał mu eliksir, który sprawia, że nie może zasnąć,
ani zostać oszołomiony... Po prostu żadna magia mająca taki skutek na niego nie
zadziała...
Arthemis i
James spojrzali na siebie ze znużeniem. James przymknął oczy, przecierając je.
- Więc zamiast z upierdliwym, napalonym na
moją dziewczynę Amerykaninem, mamy do czynienia z tysiacletnim, żądnym krwi,
egipskim księciem, napalonym na moją dziewczynę? – zapytał w sufit.
Arthemis nie
mogła się powstrzymać i w kącikach jej ust, pojawił się uśmiech. Greg natomiast
otwarcie parsknął śmiechem.
- Myślałem, że Anglicy nie mają poczucia
humoru – rzucił.
- Wypraszam sobie! – prychnął James.
- Magia na niego nie zadziała – powiedziała
nagle Arthemis. – Ale kto normalny nie traci przytomności po dostaniu solidnie
w twarz?
James
spojrzała na nią, jakby oznajmiła, że żeby zdjąć klątwę wystarczy powiedzieć:
„Trzewiczki zabierzcie mnie do Kansas!”.
- Uwielbiam cię – oznajmił, ujmując jej
twarz w dłonie. Pacnęła go po rękach. – Zamawiam tę robotę – powiedział i
spojrzał na Grega, jakby ten miał zamiar się sprzeciwić.
- Ale jakby Wayne pytał, to ja nie miałem z
tym nic wspólnego... – Greg podszedł do okna, żeby przez nie wyjrzeć. – Aż
trudno uwierzyć, że to iluzja... – szepnął.
Arthemis
nachyliła się do Jamesa.
- Gdybyście ty i Lucas byli w takiej
sytuacji, nikomu nie oddałbyś możliwości przywalenia mu – powiedziała z
pewnością.
- Oczywiście. Tak robią przyjaciele – odparł
natychmiast James.
Arthemis
przewróciła oczami.
- Musimy znaleźć Japończyków – oznajmiła. –
To nasze pierwsze zadanie. Saito i Naoki, są łatwiejsi we współpracy niż
Rosjanie...
- Kapłan jest w części świątynnej z resztą
kapłanów – odpowiedział Greg. – Odprawiali jakieś obrzędy. Chyba reszta go nie
lubi, bo jest raczej ciamajdą.
- Ta ciamajda ocaliła księcia Sotera –
przypomniała mu Arthemis.
- Ach... więc chyba powinienem być mu
wdzięczny. Pójdę go znaleźć. Jakich zaklęć używałaś? – zapytał.
Arthemis
wyjaśniła mu kilka skomplikowanych formuł. Była pełna podziwu, że zapamiętał je
za pierwszym razem.
- Chcesz iść sam? – zapytał James.
Greg wzruszył
ramionami.
- Przynajmniej nie będę wzbudzał
zainteresowania. Jestem księciem... A nie zamkniętą na klucz księżniczką, czy
jej wzbudzającym postrach strażnikiem, który powinien ten klucz trzymać – dodał
nieco złośliwie, kłaniając się im. - To raczej wy macie problem z kamuflażem... To ja lecę... – wyszedł z komnaty
wyprostowany, maszerując królewskim krokiem, a przynajmniej tak mu się
wydawało.
Arthemis się
skrzywiła.
- Ma poniekąd rację...
- Przebierz się. Na pewno są tu jakieś
stroje i malowidła...
Arthemis
zrobiła, co kazał. Ale i tak wyglądała tak samo... James jednak nic nie
powiedział. Tylko założył jej ciężkie złote kajdany na ręce. I dopiął do nich
żelazny łańcuch.
- A teraz idziemy na spacer księżniczko...
Arthemis
niezadowolona zacisnęła usta.
- Rozłóż ręce – polecił jej James. W
zadziwiający sposób jej kajdany się wydłużyły, do nieograniczonej długości, a
gdy złożyła ręce, wróciły do normalnego rozmiaru. – Idealnie – ocenił James. –
Idziemy znaleźć ci różdżkę, księżniczko Semirio... Twój ojciec kazał mi namówić
cię do zmiany nastawienia...
- Żeby się nie zdziwił, generale Mykerinosie
– odparła Arthemis kwaśno.
- Chodźmy – pociągnął ją za łańcuch.
Arthemis wyprostowana niczym sama królowa, szła krok za nim.
Okazało się,
że mieli ułatwione zadanie. We wspomnieniach w tym momencie ich w ogóle nie
było, tak więc, gdy tylko wyszli z komnaty, nie zobaczyli żadnych „żywych”
żołnierzy. Raczej zatrzymane w czasie wspomnienia. Zastygłe w jednej pozie
postaci, nie stanowiły dla nich
zagrożenia. Gorzej, jak trafią na Ilję, Wayna, lub pozostałych zawodników.
Greg pewnie
miał inny problem. Z dużą pewnością nadal był częścią wspomnień, jak Soter po
wyjściu z komnaty siostry i uknuciu planów z jej kochankiem.
Pałac był
ogromny.
Zdążyli
zwiedzić królewskie ogrody i wejść po ogromnych schodach. Ledwo jednak pojawili
się na ich szczycie wpadli na dwie najmniej pożądane osoby.
Ilja i Wayne
przyglądali im się najpierw zdziwieni, jednak widząc księżniczkę zakutą w
kajdany, uśmiechnęli się jednocześnie zadowoleni.
- Księżniczka chciała odwiedzić matkę –
oznajmił James chłodno.
- Zmieniłaś już zdanie, córko? – zapytał
faraon.
- Prędzej zginę!
James
wiedział, że musi dobrze odegrać swoją rolę. Klątwa w nich była jak żywy
organizm. Wystrczył jeden błąd... Popchnął Arthemis na kolana i przytknął jej
nóż do gardła.
- Mój panie
- zapytał obojętnie, patrząc na Ilję.
Widział w
oczach faraona ten niezwykły, pożądliwy blask. Chęć wydania rozkazu, który
uśmierci jego dziecko. Chwilę potem znudzony machnął ręką.
- Ma jeszcze czas na zmianę decyzji...
Zaprowadź ją do matki... Może ona przemówi jej do rozsądku...
Echaton i
Nermer odeszli, nie oglądając się za siebie.
James
poczekał, aż ich kroki ucichnął, a potem poderwał Arthemis do góry.
- Przepraszam – szepnął.
- Doskonały refleks – powiedziała tylko, z
uspokajającym uśmiechem.
James spuścił
głowę.
- Bardzo dobrze zrobiłeś, James...
Pewnie gdyby
nie powiedziała jego imienia, padliby na ziemię nieprzytomni, bo Japończyk już
unosił różdżkę. James natychmias odpowiedział tym samym.
W odpowiedzi
Saito uniósł ręce do góry.
- Wy też wróciliście? – zapytał.
James opuścił
różdżkę i skinął głową.
- Greg cię odczarował?
Saito pokręcił
głową.
- Jestem sobą już od jakiegoś czasu –
wyjaśnił, podchodząc. – W Japonii trudno znaleźć stary dom, który nie jest
obłożony żadną klątwą. Udało mi sie wyrwać dość szybko. Niemal zaraz po tym,
jak odnieśliśmy cię do komnaty... – dodał przepraszająco.
Arthemis
skinęła głową na znak, że rozumie.
- Naoki pewnie już też odzyskał siebie –
dodał.
- Greg poszedł go poszukać – odparła
Arthemis. – Najgorzej będzie z Ilją i Waynem. Ilja jest całkowicie pod kontrolą
świadomości faraona, a Wayne się nie obudzi, dopóki ktoś nie pobije go do
nieprzytomności...
- Takie klątwy w Japonii to codzienność. Są
trudne do zdjęcia, ale nie niemożliwe – stwierdził Saito. – Ale przynajmniej
jedna osoba musi zostać pod jej wpływem do samego końca – powiedział. – Inaczej
nie będzie połączenia ze źródłem magii, a klątwa zostanie uśpiona aż do
następnego razu.
- Zajmiemy się tym później – stwierdził
James. – Najpierw trzeba dopilnować, żeby nas nie pozabijali...
- Naoki i Amerykanin będą w świątyni.
Znajdźmy ich... – zaproponował.
Poszli
korytarzami dalej i wyżej po schodach, a potem zeszli na niemal sam dół. Nie
musieli jednak trafić aż do świątyni, gdyż wpadli na Grega i Naokiego w połowie
drogi.
- Nasz kapłan był już w porządku – oznajmił
zadowolonym głosem Greg.
- To chyba należy do ciebie – oznajmił,
wyciągając do niej rękę.
Spojrzała na
to, co trzymał i oczy jej zabłyszczały. Wzięła do ręki swoją różdżkę.
- Właśnie wylądowałeś na pierwszym miejscy
moich ulubionych osób – oznajmiła, a on w odpowiedzi się uśmiechnął.
- Z Rosjaninem-kapłanem będzie problem –
stwierdził. – Chyba jego poprzednie wcielenie miało słabość do pachnideł, bo
jest nieźle naćpany...
- Tym łatwiej będzie go odczarować, jeżeli
straci przytomność – powiedział James.
Naoki pokręcił
głową.
- Te proszki raczej działają na
pobudzenie...
James spojrzał
na Grega.
- Co wy macie z tymi dopalaczami? Jak wam
się chce spać, to idźcie spać!
Greg wykrzywił
do niego twarz.
- Przekażę Waynowi twoją cenną uwagę...
- Dosyć – zadecydowała ostro Arthemis,
popierana gorliwie przez Japończyków. – Musimy się gdzieś ukryć i obmyślić plan.
– Jest nas pięciu kontra trzech. Nie chcemy im
zrobić krzywdy, chyba, że będziemy musieli – westchnęła.
- Chodźmy do Sali tronowej. Tam przynajmniej
nie będziemy wzbudzać sensacji wszyscy razem. Możecie udawać, że przekonujecie
mnie do zmiany zdania... Poza tym musimy uważać tylko przy naszych. Inni nie
mają na nas wpływu...
Wszyscy
skinęli głowami.
- Musimy się pośpieszyć. Wraz z blaskiem
jutrzenki, weźmiesz ślub – oznajmił Naoki w szatach kapłana.
- No, to nie mamy wiele czasu – odparła
zgryźliwie. Rozdzielili się na mniejsze grupy i umówili się za godzinę w Sali
tronowej.
Wszyscy znaleźli się o
wyznaczonej godzinie w sali tronowej.
- Ktoś już ma jakiś pomysł? – zapytała
Arthemis cicho, gdy ukryli się w jakimś kącie.
- Ty? – zapytał z nadzieją Greg.
James
zmarszczył czoło, patrząc na niego.
- W jaki sposób wasza dwójka dotarła aż
tutaj? – zapytał z niedowierzaniem.
- Urok osobisty – Greg wzruszył ramionami.
Arthemis
ignorując ich patrzyła na Japończyków.
- Wy wiecie, jak zdjąć klątwę z tego miejsca
i tych dusz?
Japończycy
spojrzeli na siebie.
- To nie jest łatwe zadanie...
- Jeżeli będziecie w stanie to zrobić, to,
to zróbcie... jeżeli nie, zostawimy wszystko tak, jak było...
- Najłatwiejszym sposóbem byłoby spalenie
kości, osoby, która rzuciła klątwę – odpowiedział Naoki ostrożnie. – Ogień
oczyściłby je ze wszelkiej magii...
- Jeżeli to jest najłatwiejszy sposób, to
boje się pomyśleć, jakie są inne – mruknął Greg.
Japończyk
właśnie otwierał usta, żeby mu wyjaśnić inne metody, ale Arthemis krótko pokręciła
głową, więc zrezygnował.
- Jeżeli zmienienie biegu wydarzeń
spowoduje, że będziemy mogli wrócić do rzeczywistości i nie zaburzy to
równowagi tego miejsca, będziemy mogli poszukać kości – stwierdziła.
- Co więcej – powiedział Saito, - jeżeli
rola, którego kolwiek z nas zakończy się w ten czy inny sposób, trafi on do
prawdziwego miejsca...
Arthemis
zastanowiła się. Wymieniła z Jamesem spojrzenia.
- A więc pierwszy wyląduje tam Wayne...
jeżeli go nie zabijesz, przeniesie się spowrotem...
- Sądzę, że jego rola skończy się, gdy
faraon zginie – powiedział cicho.
- Nie możemy ich zabić! – zaprotestował
Greg.
- Wiemy – odparł James. – Nie jesteśmy
mordercami... Ale muszą zostać pokonani.
- Musimy zmienić bieg wydarzeń –
stwierdziła.
- Ej, zakładamy, że Wayne nadal będzie pod
wpływem klątwy – powiedział Greg. – A przecież nie możemy do tego dopuścić...
Jeżeli on nadal będzie Nermerem, to jeżeli go nie zabijemy, wszystko potoczy
się tak, jak w historii, albo gorzej. Ale jeżeli go zamienimy spowrotem, to nie
przysięgnie, a Nermer w nim umrze, bo jest związany Wieczystą Przysięgą...
James
zamrugał, patrząc na niego, jakby widział go po raz pierwszy. Greg go wkurzał,
był lekkoduchem, trochę gadatliwy, a czasmi ponury, miał zmienne nastroje, ale
zapominał o ważnej rzeczy. Był jednym z gladiatorów, a nie został nim
przypadkiem...
- A więc jednak Wayne pierwszy trafi do
rzeczywistości...
- Czy to ważne, żeby to ustalić?
- Tak – stwierdził Naoki. – Musimy wiedzieć
z kim przyjdzie nam walczyć najdłużej...
- Skoro Wayna nie będzie, również żołnierz,
który zabił Elissę zakończy swe zadanie...- Arthemis i Saito wymienili
spojrzenia.
- Jak tylko się przeniosę, zacznę szukać
kości... – obiecał.
- Musimy koniecznie przywrócić świadomość
Aljoshy. Inaczej w następnej kolejności zabije on Naokiego – powiedział James,
myśląc intensywnie i przypominając sobie opowiedzianą przez Arthemis historię.
- Aljosha musi opuścić, albo odrzucić
sztylet. Wtedy przeniesie się razem z Naokim do ruin – powiedział Saito.
Arthemis,
James i Greg patrzyli na siebie.
- Zostaniemy z Ilją... A ponieważ nie możemy
go zabić, musimy z nim walczyć, aż do utraty przytomności... – powiedział cicho
Greg.
- Nie będziemy walczyć z Ilją, tylko z
cholernym królem magii – uświadomił mu James.
- Nie da się przywrócić mu świadomości przed
ceremonią? – zastanowił się Saito.
- Jeżeli spóbujemy, nie dojdzie do
jutrzejszego dnia. Nie wiadomo jak zareaguje... Równie dobrze możemy wszyscy
zostać przez niego zabici już teraz – odpowiedział Greg. – Jeżeli zacznie coś
podejrzewać Ilja może zostać przez niego całkowicie pochłonięty.
- Czyli będziemy musieli walczyć z nim aż do
skutku, albo do chwili, w której Naoki zdejmie klątwę z pałacu – powiedziała
Arthemis.
- Nie zapominajcie, że król nie musi używać
różdżki. I w każdej chwili może użyć oka Ozyrysa – powiedział cicho Naoki.
- Czwórka przeniesiona do rzeczywistości
będzie musiała się postarać – stwierdziła spokojnie Arthemis.
- Ale jak nas tu zostawicie, osobiście rzucę
na was klątwę – burknął Greg.
Japończycy się
wyprostowali.
- Nie zostawimy was tutaj. Bez was nie
wydostalibyśmy się stąd. A poza tym... rywal jest równie ważnym elementem, jak
przyjaciel – powiedział Saito.
- Nie mówiąc już o tym, że w kręgach
japońskich nastolatków Arthemis jest bardzo podziwiana. U nas dziewczyną nie
pozwala się na takie ryzyko. Okrylibyśmy się hańbą, gdybyśmy cię tu zostawili –
Naoki skłonił jej się.
- Miło to słyszeć. Zawsze to jakieś
zabezpieczenie – uśmiechnęła się do nich.
James się nie
odezwał. Jeżeli Japończycy byli w stanie stąd wyciągnąć Arthemis, to im na to
pozwoli. Arthemis przelotnie dotknęła jego dłoni, jakby chciała dodać mu otuchy
i skarcić go za takie myśli.
- Musimy wrócić do naszych postaci i miejsc,
w których powinni teraz być... – stwierdził Saito. – A przy okazji znaleźć
sposób, żeby odczarować Aljoshę i Amerykanina...
- Wayna bierzemy na siebie – stwierdził
James. – Mam dziwne przeczucie, że odwiedzi dzisiejszej nocy swą narzeczoną –
dodał złowieszczym tonem.
Arthemis
pokręciła głową na znak zgody.
- W takim razie my zajmiemy się Aljoshą... –
stwierdził Greg. – To będzie ciężka noc... Najpierw trzeba będzie go zmusić,
żeby się wyrzygał, po tym gównie, które wziął... – przeciagnął się.
Japończycy
patrzyli na niego, jakby z niechęcią myśleli o tym, że ma rację.
- Książę i kapłan nie będą wzbudzali
podejrzeń faraona – powiedziała Arthemis. – Ale zwykły żołnierz w ich pobliżu?
– patrzyła na Saito.
- Dam mu coś do niesienia... Jestem
księciem, nie wolno mi dźwigać – Greg wzruszył ramionami, jakby nie widział
problemu.
- Urodziłeś się do tej roli, prawda? –
zapytał zgryźliwie James.
- To wy macie rodzinę królewską w kraju... U
nas każdy może być królem – Greg wyszczerzył zęby.
- W jaki sposób jeszcze się nie
pozabijaliście? – zapytał w odpowiedzi.
- Przestańcie! Musimy się śpieszyć – uświadomiła
im Arthemis. Ukryła różdżkę pod materiałem sukni, grzechocząc przy tym
łańcuchem, który nadal miała na rękach. – Do zobaczenia – rzuciła do
Japończyków. – I niech wszystkie dobre duchy was prowadzą...
Ukłonili się
jej, jakby nadal mieli przed sobą księżniczkę.
- Dziękujemy ci, Arthemis-sama. Pilnuj jej,
James-san.
- Będę. Powodzenia.
Japończycy
odeszli, ciągnąc za sobą Grega.
- A mnie nie będziecie jakoś tytułować? –
dopytywał się cicho. – Greg-sempaj, albo Greg-sensej?
- Na to trzeba zasłużyć, chibi-kun – odparł
Naoki uśmiechając się złośliwie.
- Co to znaczy? – dopytywał się Greg, gdy
Arthemis parsknęła śmiechem.
James i ona
również ruszyli z miejsca.
- Co to znaczy? – zapytał James.
- W wolnym przekładzie: karzełku... –
odparła, a potem spuściła głowę, gdy weszli na oświetlony pochodniami korytarz,
żeby wyglądać, jakby była załamana.
James parsknął
śmiechem, ale chwilę później wyglądał, jakby prowadził ją na śmierć i sprawiało
mu to przyjemność.
Weszli do jej
komnaty.
Arthemis
drgnęła zaskoczona, gdy zobaczyła, jak Elissa stoi tuż za drzwiami.
- Jak się czuje twa matka pani?
- Jest wstrząśnięta – odpowiedziała na
poczekaniu Arthemis. Wymieniła z Jamesem spojrzenia. W którymś momencie ich
działania połączyły się ze wspomnieniami. Prawdopodobnie Mykerinos zaprowadził
Semirię do matki, żeby mogła ją pocieszyć.
Arthemis
podeszła do łoża.
- Udaj się na spoczynek Elisso. Jestem
dobrze strzeżona tej nocy... – powiedziała Arthemis cicho.
- Przygotuję ci kąpiel, panienko.
- Nie trzeba. Jutrzejsza ceremonia nic dla
mnie nie znaczy... Równie dobrze mogłabym iść na nią ubabrana krokodylimi
odchodami... Możesz odejść...
- Niech Izdyda cię strzeże – szepnęła Elissa
ze łzami w oczach, ukłoniła się jej.
- I ciebie również – odparła cicho Arthemis,
ze ściśniętym sercem, chociaż wiedziała, że Elissa nie żyje od wielu setek
lat...
Elissa
zniknęła w mniejszej bocznej alkowie, gdzie swoje posłania zapewne miały
służki.
Arthemis
usiadła na łożu. Spojrzała na Jamesa, który stał przy drzwiach z włócznią w
ręku, bojąc się w każdej chwili może wejść Wayne, a to byłoby niebezpieczne dla
ich planu.
- Wiem, że to nie jedyny taki tragiczny
splot wydarzeń w historii – szepnęła cicho Arthemis. – Ale i tak zastanawiam
się, czy można było tego uniknąć?
- Nie możesz wykorzenić zła... –
odpowiedział łagodnie James. – Możesz tylko je zwalczać i nie tracić sił, gdy
powstaje na nowo.
Chwilę potem
przeszedł przez komnatę i pozgaszał większość lam oliwnych. Zostawił tylko
jedno, przy jej łóżku.
- Pozwól sobie na odpoczynek, Arthemis –
powiedział cicho. – Tym razem to ja będę czuwał...
- Nie zasnę – odparła. – To jest zbyt
niepewne... Organizatorzy nie będą w stanie nas stąd wyciągnąć. Więc jeżeli
sami tego nie zrobimy, zginiemy...
- Tym razem nie będę miał wobec nich żadnych
skrupułów – odpowiedział cicho. – Tym razem nie przygotowali tutaj niczego. Po
prostu wpuścili nas tutaj ciekawi, jak potoczą się wypadki. Jakby oglądali
małpy w zoo...
Arthemis
położyła się na łóżku i schowała pod miękką derkę. Była napięta jak struna i
nie mogła przestać myśleć o jutrze. Czuła się, jakby czekała na śmierć i
myślała o tych wszystkich rzeczach, których w życiu nie spróbowała. Myślała o
swoich siedemnastych urodzinach, które miały być za dziesięć dni... Była
ciekawa, czy jej ojciec wpadł już na to, co się tutaj dzieje... Mogła
ryzykować, ale naprawdę nie chciała umierać. Na Alasce to było co innego. Tamto
działo się nagle i w gruncie rzeczy było wypadkiem. W jaskini krwawych diabłów
to było, co innego, wtedy walczyła o bezpieczeństwo Hogwartu. A tutaj? Tutaj
czekała na nieuchronny ranek, walcząc z klątwą, która miała wszystko po raz
kolejny oblać krwią... Czy była gotowa zabić Ilję, gdyby to mogło uratować
resztę? Bała się odpowiedzi na to pytanie...
Usłyszała,
szelest materiału i grzechot srebra, gdy James zrobił kilka kroków i usiadł
obok niej na łóżku. Dotknął jej brwi.
- Za dużo myślisz – szepnął.
Arthemis
podniosła się i objęła go za szyję.
- James, obiecaj mi, że gdy wrócimy już do
domu – powiedziała cicho, – spędzisz ze mną całą noc w Pokoju Muzycznym... O
nic nie pytaj, po prostu obiecaj...
James
pocałował ją w skroń.
- Obiecuję, maleńka. Będę z tobą, nawet gdy
o to nie poprosisz...
Wsunęła się na
jego kolana i spędziła godzinę, podczas, której żadne nie drgnęło, bojąc się
naruszyć kruchy spokój.
Cudowna scena pojawienia się naszych bohaterów na miejscu. A już w szczególności moment kiedy Harry wyszedł z powozu xD Bardzo tajemnicze zadanie, w dodatku taj idealnie opisane i wymyślone :)
OdpowiedzUsuń