sobota, 27 stycznia 2018

Egipt. Wyzwanie 8: Klątwa krwawego dworu (Rok VI, Rozdział 68)

Wylądowali w Egipcie na godzinę przed rozpoczęciem zadania.
Byli jeszcze w powietrzu, gdy usłyszeli, podniecone i przerażone krzyki.
James obudził się i wyglądał tak, jakby wcale nie spał, przez ostatnie dwie godziny, czujny i gotowy.
-      Chyba zaczyna się nasze przedstawienie... – westchnął Harry i wyciągnął z kieszeni płaszcz jakąś torebkę, która miała brunatne plamy, nad którymi Arthemis wolała się nie zastanawiać.
W końcu koła dotknęły ziemi, powodując, że podskoczyli.
Po chwili usłyszeli przerażony krzyk.
Arthemis uśmiechnęła się złowieszczo.
-      To chyba Beverly.
James wstał, żeby otworzyć drzwi z godłem Hogwartu i Wielkiej Brytanii. Gdy wysiadł z poważną, budzącą grozę minę, mało wszystkiego nie zepsuł, parskając na widok Beverly, szarpiącą się z niewidzialnym tesralem i próbującą mu wyrwać, róg swojej marynarki. Było dla niej źle jeżeli go nie widziała. A jeżeli go widziała, było jeszcze gorzej...
Dookoła powozu było sporo tubylców, pozostałych sześciu zawodników, organizatorzy i ekipa turnieju.
Beverly wyrwała się w końcu i spojrzała na Jamesa z oburzeniem, które zamarło, gdy zobaczyła jego chłodną twarz, kiedy akurat wyciągał dłoń, żeby pomóc Arthemis wysiąść.
Wszyscy wstrzymali oddechy, jakby sie spodziewali, że ujrzą kalekę, mumię, albo potwora. James był pewien, że właśnie tego oczekiwali, po tym, jak większość z nich była świadkiem upadku Arthemis i stanu w jakim była.
Arthemis ujęła jego dłoń, ściskając ją mocno, a potem wyprostowana, wysportowana, zdrowa, sprawna, nieustępliwa i piękna, jak zwykle stanęła obok niego, patrząc na wszystko uważnymi, chłodnymi niebieskimi oczyma.
W nagłej ciszy, usłyszeli dwa pojedyńcze klaśnięcia i śmiech.
James odwrócił się zgrzytając zębami.
Wayne uśmiechnął się szeroko.
-      Nie mogłem się powstrzymać – rzucił ze śmiechem. – Ty chyba jednak jesteś nieśmiertelna!
-      Proszę państwa – dodał Greg. – Oto nasza królowa...
Arthemis nie mogła wyczuć w jego słowach ironii, więc albo tak dobrze ją ukrył, albo był szurnięty.
Arthemis odwróciła się w kierunku powozu, gdy wysiadł z niego jej ojciec.
Podszedł do nich trochę zawstydzony pan Murphy.
-      Cieszę sie widząc cię w pełni zdrową. Ci którzy zawiedli ponieśli słuszną karę.
-      A wy? – rzucił pan North.
-      Bardzo żałujemy zaistniałej sytuacji – odparł natychmiast.
-      I powinniście – rzucił beznamiętnie Harry, wysiadając jako ostatni z powozu.
Wzrok pana Murphy’ego od razu poleciał do blizny na jego czole. Potem przełknął ślinę.
-      Panie Potter?
-      Ja i profesor North będziemy czuwać tym razem nad zawodnikami Hogwartu. I lepiej, żeby było wszystko bez zarzutu – dodał nieco ciszej. -     Żeby nie było żadnych wątpliwości, to jest pismo od dyrektora Hogwartu, w którym oświadcza, że Arthemis i James odbywają u nas szkolenie z obrony przed czarną magia, więc jako ich nauczyciele, występujemy w roli opiekunów.
Pan Murphy wziął kopertę, ale nawet jej nie otworzył.
-      Każdy może być opiekunem naszych zawodników, również ich rodzice.
Beverly Vane stała za nim, bardzo roztropnie nie mieszając się do konwersacji. Jej chłodna postawa, mogła tylko rozognić niezadowolenie ich rodziców.
Pan Potter przez dłuższą chwilę mu się przyglądał.
-      Chciałbym w bezpiecznym miejscu postawić powóz. Tesrale muszę odpocząć i dostać wodę. Nie przepadają za słońcem...
-      Ktoś z ekipy się nimi zajmie.
-      Ja natomiast chciałbym poznać dokładne wytyczne, dotyczące tego zadania... – rzucił pan North.
Arthemis i James przewrócili oczyma. Czuli sie, jak niesforne dziesięciolatki, których rodzice pierwszy raz zaprowadzili do przedszkola. James pomyślał, że w końcu będzie miał okazję przyłożyć Amerykanom, jeżeli choćby pisnął na ten temat. Rosjanie mogli sobie myśleć, co chcieli, oni sie raczej nie odzywali. Chcieli za wszelką cenę wygrać. Poza tym niezbyt dobrze mówili po angielsku.
-      Wytyczne zostały przesłane uczesnikom – powiedziała opryskliwie Beverly.
-      Arthemis, co pisało w liście? – zapytał chłodno pan North.
Arthemis dokładnie, słowo po słowie, zacytowała list.
-      Nie uważam tego za dokładne informację – stwierdził z łagodna naganą w głosie pan North.
-      Gdybyśmy udzielali informacji o każdej drobnostce w zadaniu, turniej nie miałby sensu! – prychnęła Beverly.
Pan North uniósł dłoń na znak, żeby zamilkła. Arthemis znała tę sztuczkę.
-      Jeżeli mi pani odmówi, a po zakończeniu tego zadania, uznam, że w tym świstku powinno być coś, więcej, niż ten ochłap informacji, do światowej prasy trafi informacja o tym, że ten turniej wcale nie jest tak krystalicznie czysty, jak być powinien, i że zawodnicy są narażeni na dodatkowe ryzyko z braku wiedzy.
Beverly Vane zazgrzytała zębami.
-      Wszystko jest w papierach! – powiedziała ze złością, odwróciła się i odeszła.
-      Przejście przez podziemną świątynie pałac i zdobycie oka Ozyrysa – zacmokał pan North. – Jeżeli to naprawdę wszystko to nie ma sie, o co martwić, prawda? – zwrócił niebieskie oczy na pana Murphy’ego.
Pan Murphy uśmiechnął się nerwowo.
-      Oczywiście są tam pewne przeszkody, ale nie możemy ich ujawnić. Są częścią zadania...
-      I rzecz jasna ktoś sprawdził, czy te przeszkody są możliwe do przejścia? – zapytał pan Potter.
-      Przeprowadzono niezbędne testy – zapewnił ich pan Murphy.
-      A symulację? Chcę wiedzieć, czy jakiś czarodziej przeszedł przez to zadanie bez większych obrażeń...
-      Przykro mi, panie Potter, ale nie możemy udostępniać danych dotyczących turnieju...
-      A więc zapytam, czy według pana to zadanie jest dla nich bezpieczne?
-      Żadne z zadań nie było bezpieczne... Ale oni nadal żyją – odpowiedział spokojnie pan Murphy, uśmiechając sie do Arthemis i Jamesa. Przestało mu być do śmiechu, gdy usłyszał:
-      Mało brakowało...
-      Przykro mi z powodu naszego błędu. Tym razem czarodzieje strzegący, będą bliżej i w stałej gotowości. A teraz panowie wybaczą, ale muszę rozpocząć przygotowania do otwarcia zadania...
Pan Murphy odszedł.
Arthemis zaciskała zęby. Nie była na tyle głupia, żeby przerywać ojcu i panu Potterowi to przesłuchanie, co nie zmieniło faktu, że potraktowali ich jak szczeniaków, co wprawiło ją we wściekłość.
Odwróciła się do nich wściekle.
-      Macie natychmiast zakończyć to przedstawienie! Nie obchodzą mnie wasze motywy! Może wy wyglądacie jak wielcy macho, ale przez was my wyglądamy, jakbyśmy rozbeczeni poskarżyli się tatusiom! Obojętnie, co tam na nas czeka, przejdziemy przez to i macie się w to nie wtrącać! Uważacie, że nam pomogliście, ale słyszeli was wszysyc zawodnicy i zapewniam was, że to nam nie pomogło! Zlekceważą nas, a to nam na pewno nie ułatwi przejścia przez tę świątynie! Chodź, James! – dodała i odmaszerowała na linię startu znajdującą się na skale, gdzie była olbrzymia szczelina, prowadząca w głąb.
James posłał im ponure spojrzenie, a na ojca spojrzał dodatkowo z urazą, i poszedł za nią.
-      Po części mają rację – westchnął pan North.
-      Widzieliśmy, że nie będzie to dla nich łatwe...
-      Martwi mnie to, że teraz, żeby udowodnić jacy są dobrzy, będą zbytnio ryzykować...
-      Obyś się mylił – westchnął ciężko pan North.
Piętnaście minut później usłyszeli sygnał, dający znak na rozpoczęcie zadania. I patrzyli, jak ich dzieci znikają w ciemnościach szeliny w skale. Nad Luxorem zapadał zmierzch.


Zawodnicy ustawili się wokół szczeliny. Gdy spoglądało się w dół można było dojrzeć pochodnie i niewyraźne zarysy stromych wykutych w skale, krzywych i ostrych schodów. 
Stała przy nich Beverly, która nieprzychylnym wzrokiem patrzyła  na Arthemis i Jamesa. Jak można było przewidzieć  nie przejęli się tym zbytnio.
-      Na dole czeka na was Colin Murphy. Zejdziecie pojedyńczo, ale zadanie rozpoczniecie równocześnie. Pierwsi mogą już schodzić. Zaczną osoby, o najwyższej liczbie punktów.
Arthemis i James spokojnie skinęli głowami. James bez słowa pierwszy wszedł do otworu skalnego. Arthemis zsunęła się za nim chwilę później. Nad sobą widziała Wayna.
Schody nie były długie, tak więc w końcu stanęli na ziemi. Sufit był nisko, na ścianach widniały pochodnie, bardzo dobrze oświetlając niewielkie wnętrze. W końcu cała ósemka znalazła się przed panem Murphym.
-      Będziecie mogli przejść dalej za chwileczkę. Tym tunelem, a dalej sami już będziecie musieli rozwiązać zagadkę miejsca, gdzie ukryte jest oko Ozyrysa... Dopóki nie dojdziecie do ściany blokującej tunel zadanie się nie zacznie. I radzę wam wszystkim zapoznać się z tym, co na niej jest wyryte...
Wszyscy zawodnicy spojrzeli po sobie niechętnie i wszyscy jednocześnie przepchnęli się dalej korytarzem, nie zważają na pana Murphy’ego.
Arthemis i James byli gdzieś w środku grupy i mało ich nie zgnieciono, co nie przepadło im do gustu. Gdyby ich ojcowie o tym wiedzieli, już samo to pewnie by im się nie spodobało. Oczywiście, nie mieli najmniejszego zamiaru im o tym mówić.
W końcu stanęli przed ścianą. W ogromnym półkolistym pomieszczeniu, z którego nie było wyjścia oprócz tego, którędy przyszli. Ściana pokryta była hieroglifami ludzkich rozmiarów. Było na niej namalowanych ze dwudziestu ludzi. Wszyscy zawodnicy wrośli w ziemię, jak skamieniali. Przypatrywali się postacią w centralnym punkcie.
Najpiękniejszy obraz na pewno przedstawiał faraona z dziwną bródką i wysoką tiara na głowie. Trzymał on berło wskazując na malowidło po swojej prawej stronie, które przedstawiało innego mężczyznę w złoconym stroju i ozdobionego najdroższymi klejnotami. Arthemis miała przypuszczenia, że jest to najstarszy syn faraona. Po lewej natomiast stał młodszy z nich, który sięgał ręką, w kierunku korony władcy.  Za nim stał Egipcjanin w szacie kapłana i wyglądał, jakby go błogosławił. Nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, że inny kapłan właśnie przebija mu bok zakrzywionym sztyletem. Scena ciągnęła sie dalej w lewo. Klęczała tam jakaś kobieta, ciagnąc kapłana za szatę.
Arthemis wróciła wzrokiem do prawej strony malowidła i drugiej postaci namalowanej po pierworodnym synu faraona. Książę trzymał w żelaznym chwycie dłoń kobiety, która z kolei wyciągała rękę do mężczyzny ubranego w zbroję, prawdopodobnie dowódcę straży. Za nim stała kobieta, która padała właśnie na kolana, z czerwoną farbą na piersi. Żołnierz, który namalowany był za nią wyciągał w jej stronę ociekający krwią sztylet.
Ta seria zdarzeń ciagnęła się dalej aż do drzwi. Arthemis chciała dokładnie wszystko prześledzić, żeby poznać bliżej ten ciąg ludzkich wyborów i ich konsekwencji. Ale byli na zadaniu i oprócz tego, że było to na ich drodze, nie mieli z tym nic wspólnego.
-      Aaa! – Greg odskoczył odpychając jednego z Japończyków. – Obraz się ruszył!
-      Przestań świrować, to tylko gra światła – ofuknął go Wayne.
-      Gówno prawda – burknął obrażony.
-      Szto my mieć teraz zrobić, Ilja? – zapytał jeden z Rosjan drugiego.
-      Lepiej tego nie dotykać – oświadczył, nienaganną, wyuczoną angielszczyzną Japończyk.
-      Zgadzam się, Saito-san – przytaknął mu drugi.
Drugi z Rosjan powiedział coś do pierwszego po rosyjsku. Arthemis zrozumiała z tego tylko tyle, że drugi miał na imię Aljosha.
-      Na Merlina! Będziemy tu stać i debatować? – zirytował się James.
-      Zrób coś, jakeś taki chojrak – rzucił ze złością Aljosha.
-      Albo zawołaj tatusia – dodał cicho Wayne do Grega, jednak w pustym pomieszczeniu było to wyraźnie słyszalne.
Arthemis i James odwrócili sie do niego jednocześnie ze źle skrywaną wściekłością. Nad ich głowami Oczko zaterkotało złowieszczo. Arthemis skrzywiła się w duchu, na samą myśl o tym, co zrobią im ojcowie, jak tylko uda im się przeżyć. Ale przecież nie mogli puścić takiej zniewagi... Ruszyli jednocześnie do ściany z różdżkami w rękach.
Chcieli najpierw wszystko sprawdzić zakleciami, ale gdy tylko znaleźli się metr od ściany, zamarli. Postacie poruszyły się, jakby rozprostowując długo zastane kości. Potem spojrzeli prosto na ludzi wewnątrz kręgu, a ściana zaczęła się obracać dookoła z przeraźliwym zgrzytem, ocierajacych się o siebie murów. James odciągnął Arthemis, w chwili, gdy pochodnie zgasły, a wszystko pochłonęła czerń. Wir powietrza powalił ich na ziemię. Nastała ciemność.


-           Wasza Wysokość? Książniczko? Czy zechce panienka wstać? Królowa panienkę wzywa...
Arthemis poczuła, że przeciąga się leniwie, zaraz jednak zerwała się z poduch i przerażona cofnęła się aż do wezgłowia łoża. Co ona robiła na łożu?!
Patrzyło na nią siedem kobiet. Ale nie to ją zdziwiło najbardziej. Najbardziej niepokojące było to, że całą komnatę zalewał słoneczny blask.
-      Gdzie jestem? – zażądała wyjaśnień. – Coście za jedne?! Byłam w podziemiach! Było tam wielkie malowidło!
-      Córko Izydy, pani nasza... podziemia są zakazane. Nie przyznawaj się ojcu, że tam byłaś. Faraon byłby niezadowolony – powiedziała najstarsza z kobiet, przestraszonym głosem.
-      Kim jesteś!
-      Jestem Karia, pani – dodała bynajmniej niezdziwiona. Jakby przywykła do tego, że nie pamięta się jej imienia. – Eufrate, Kala, Tetra, Nikosis, Nubia i...
-      Elissa, panienko – wpadła jej w słowo najmłodsza z kobiet z figlarnym błyskiem w oku. – Matka cię wzywa, księżniczko Semirio – dodała bez strachu, jakby tylko ona ze wszystkich dwórek, była nietykalna.
Arthemis usłyszała imię, którym się do niej zwracano i coś w niej ożyło. Jakaś dziwna świadomość. Była sobą, ale jednocześnie wiedziała, że jest kimś innym. Wiedziała na przykład, że wszystkie te kobiety bez wahania oddałyby za nią życie. A Elissa była nie tylko jej służką, ale również powiernicą. Całą tą wiedzę przejęła wraz ze świadomością Semirii.  
Gorączkowo zastanawiała się, co zrobić. I gdzie do diabła jest James i pozostali? Gdzie ona jest?! Co to za alternatywna rzeczywistość?!
W końcu postanowiła wstać. Gdy wysunęła się spod miękkiego materiału, krzyknęła, próbując zakryć swoją nagość.
-      Czemu jestem naga?!
-      Pani, przecież zawsze śpisz nago – przypomniała jej Elissa, lekko rozbawionym głosem, ale Karia natychmiast skarciła ją wzrokiem.
-      Zaraz cię ubierzemy pani...
Kilka minut później, była już ubrana, ozdobiona tonami złota i drogocennych kamieni, a na jej włosy nałożono dziwny połyskliwy żel. Czy nikogo tutaj nie dziwił jej kolor włosów? Wszyscy mieli włosy czarne niczym sadza, a jej były brązowe... Tego jednak uważne dwórki zdawały się nie zauważać.
-      Jak się czuje moja matka? – zapytała Arthemis, mając nadzieję na więcej informacji. – Jak mam się zachować?
-      Jak zawsze pani... Ukłonić się. Nic co zrobisz nie uchybi twojej matce. Uwielbia cię... – powiedziała jej Elissa, prowadząc ją korytarzem. W każdym miejscu widać było jakiegoś strażnika. Arthemis niepokoił ich czujny wzrok.
-      Królowa Heliopatra cieszy się wspaniałym zdrowiem, pani – odpowiedziała Karia.
-      A mój ojciec?
-      Niech Izyda strzeże naszego władcy – szepnęła Nubia.
Elissa natomiast rzuciła jej zaniepokojone spojrzenie. Jakby chciała ją ostrzec. Jednak, gdy Arthemis chciała chwycić ją za rękę, przeniknęła przez dziewczynę, jak przez ducha. Arthemis opuściła dłoń zdając sobie sprawe, że jest tylko wspomnieniem zachowanym przez magię w tym miejscu... Nie mogła jej dotknąć, jeżeli przed wiekami nie zrobiła tego Semiria.
Arthemis miała w głowie pewne rozwiązanie tej sytuacji... Musiała ją tylko z kimś omówić.
-      Gdzie jest moja różdżka? – stanęła, nie czując jej nigdzie przy sobie. Nagle poczuła się całkowicie naga i bezbronna.
Elissa zachichotała.
-      Jesteś dzisiaj nieprzytomna, pani... Różdżkę otrzymasz dopiero jutro na uroczystości twoich piętnastych urodzin. Zresztą do tej pory radziłaś sobie całkiem nieźle bez niej, więc nie sądzę, żeby była ci często potrzebna w przyszłości...
A więc tak się sprawy miały. Była w królestwie Egiptu, pewnie przed wiekami. Ale nie w tym, które znała historia. Tylko tym ukrytym jak świat czarodziejów. Nie wiedziała, że w Egipcie był władca magii... To z kolei przypomniało jej ciężką, mołdawską księgę. Ale o tym pomyśli później...
Pocieszała ją trochę myśl, że mogła używać czarów nawet bez różdżki.
Wejście do komnaty ozdobione było licznymi kolumnami i filarami, bogato i kolorowo zdobionymi. Kafelki lśniły od wrót do podnóża podium, na którym stał tron.
Na jednym z nich siedział młody człowiek. Przez tatuaże namalowane farbą na ciele, liczne ozdoby wyglądał na starszego. Ale to był on. Arthemis nie mogła się pomylić. To był Ilja.
Ubrany był, jak większość postaci na hieroglifach. Miał nagą klatkę piersiową, ozdobioną ciężkimi złotymi napierśnikami. Jego biodra aż do kolan zasłaniał biały materiał, spięty złotymi klamrami.
Po jego prawej stronie, o krok za tronem w białej szacie do ziemi stała piękna, młoda kobieta o włosach czarnych i idealnie prostych. Arthemis podejrzewała, że to właśnie królowa.
Służki Arthemis padły na kolana przed faraonem, Arthemis natomias chociaż starała się z całej siły powstrzymać, przyklękła przed nim i pocałowała wyciągniętą w jej stronę dłoń.
Spojrzała w oczy Rosjaninowi, ale nie zobaczyła w nich zbyt dużej świadomości. Jakby to on uwięziony był w ciele, a świadomość faraona miała w nim większą moc. Arthemis obawiała się, że tak jest naprawdę... Sama w sobie czuła, że nie może powstrzymać się od czynienia pewnych gestów, od mówienia pewnych słów, których by nie chciała...
-      Semirio – powiedział poważnie – przywitaj się z braćmi...
Księżniczka spojrzała na dwóch młodych mężczyzn po jego lewej stronie, stojących przy filarze. Tym razem Arthemis również nie mogła sie pomylić. Pierwszy z nich – starszy – to był Wayne. Uśmiechał się drapieżnie, gdy się do niego zbliżała. Patrzył na nią pożądliwym wzrokiem, jak na swoja własność. Semiria i Arthemis odczuwały w tym momencie to samo – przerażenie i obrzydzenie.
Drugi z nich wywoływał o wiele przyjemniejsze i spokojniejsze odczucia. Bezpieczeństwa i przyjaźni. Uśmiechał się do niej zachęcająco, ale z jakimś niepokojem w oczach. To był Greg. Drugi z Amerykanów.
Arthemis ukłoniła im się.
-      Nermerze, Soterze.
-      Semirio, wyglądasz dzisiaj orzeźwiająco i pięknie, jak co dzień – Wayne-Nermer przyjął jej ukłon, jakby robił to od zawsze i mu się to należało.
Arthemis rozejrzała się dookoła. Skoro oni tutaj byli, musieli być też inni.
Na przeciwko braci stali kapłani i doradcy faraona. I wśród nich znalazła Naokiego – jednego z Japończyków oraz Aljoshę.
-      Semirio... jutro jest dla ciebie ważny dzień.
Arthemis odwróciła się w stronę faraona.
-      Będzie bowiem – Arthemis zauważyła, że przez twarz królowej przebiego grymas żalu i smutku. – dniem twoich zaślubin.
-      NIE! – Arthemis nie planowała tego krzyku, a mimo to wydarł się z niej i odbił echem drżącego sprzeciwu, który miał zostać zachowany w tych murach jeszcze długo potem. Semiria widocznie wiedziała na temat planów faraona więcej niż Arthemis.
Faraon-Ilja wstał z twarzą zastygłą w gniewie. Bezlitośnie chwycił Arthemis za szyję, a chociaż ta znała sposób, żeby się uwolnić, nie była w stanie wykonać jakiegokolwiek ruchu. W tej chwili była córką faraona, która winna była ojcu posłuszeństwo. Chociaż nie spełniała tego przykazania...
-      Nie poślubię go, królu!
-      Nie masz w tym względzie nic do powiedzienia, córko! – powiedział lodowatym tonem, który dobitnie świadczył o tym, gdzie jej miejsce.
-      Wolę zginąć! – syknęła.
Nagle na jej gardle pojawił się nóż. Realny, prawdziwy. Arthemis czuła, jak wbija jej się w skórę. Czyli to zdarzyło się dawno temu naprawdę. Skoro mogła to czuć. A w oczach Ilji widziła przerażoną świadomość jego czynów, nad którymi nie panował. Żaden z nich nie panował nad tym, co się działo w tym świecie wspomnień, w którym dziwnym trafem byli realni...
-      Jeżeli do jutra nie zmienisz zdania, twojemu życzeniu stanie się zadość... A żebyś nie czuła się samotna podążą za tobą wszystkie twoje dwórki... i twoja matka.
Zalało ją przerażenie Semirii. Oddychała z trudem. W jej oczach pojawiły się łzy wściekłości.
-      Nawet ty, faraonie, nie ośmielisz się... – zaczęła.
W następnej chwili poczuła metaliczny smak krwi w ustach i odrzucona ciosem poleciała na śliskie, błyszczące, umazane teraz śladami jej krwi kafelki.
W jej ramię wbił się sztylet, a przynajmniej tak jej się wydawało. Ale była to magia a nie realne narzędzie. Mimo tego, z rany zaczęła sączyć się krew.
Ilja spojrzał na nią z góry i kopnął ją w brzuch. Potem podszedł do jednego z żołnierzy stojących najbliżej i powiedział.
-      10 batów i bacz żeby nie zostawić widocznych śladów na jej skórze. Jutro jej ślub – dodał ze złośliwym uśmiechem.
Żołnierz nie pokazał po sobie żadnych uczuć. Gdyby się zawahał, to on zostałby wychłostany. Dał znać dwum innym, żeby podnieśli nieprzytomną Semirię, a sam wskazał im drogę. Za nimi cofając się na klęczkach sprzed oblicza władcy, podążyły dwórki Semirii.
Faraon obserwował to obojętnie, a potem zwrócił się do najstarszego syna.
-      Nermerze... dopilnuj, żeby twoja narzeczona do jutra zmieniła zdanie – zarządził łagodnym tonem, w którym pobrzmiewała groźba. Wayne skinął głową. Jego twarz pozostała maską, jakby w ogóle nie wzruszyła go zaistaniała sytuacja.
Ilja-faraon zwrócił wzrok na drugiego syna. Ten zaciskał zęby i pięści i wpatrywał się w krwawe smugi na kafelkach.
-      Chciałbyś coś powiedzieć Sotorze? – zapytał.
Greg podniósł na niego pałający wzrok, pełen nienawiści i wściekłości. Potem bez słowa odwrócił twarz.
-      Bardzo słuszna decyzja. Milczenie jest złotem. Mogłeś nauczyć siostrę tej cnoty...
Greg aż się trząsł.
Faraon odwrócił się do swoich kapłanów.
-      Teraz niestety będziemy musieli przejść do mniej przyjemnych spraw. Heliopatro – zwrócił się Ilja do pobladłej królowej – możesz nas teraz opuścić. Dla własnego dobra zajmij się wieczorem córką... gdy już odzyska przytomność... – dodał obojętnie.
Heliopatra skłoniła się i powoli wyprostowana i drżąca, jak osika, wyszła z Sali, odprowadzana ukłonami.
-      Nermerze, Soterze, wyjaśnijcie kapłanom nasz punkt widzenia... dokładnie. Zaraz do was dołączę – dodał, a zabrzmiało to, jak groźba.
Ilja zrobił kilka kroków i gestem przywołał do siebie człowieka stojącego po lewej stronie jego tronu. Od kiedy uznał go za wystarczającego, do dzisiaj miał go zawsze u swego boku. Nigdy go nie zawiódł i był niemal tak okrutny, jak on sam. Często żałował, że to nie on jest jego synem...  Nermer był... zbyt gwałtowny. Nie znał opanowania... Zbyt dużo rzeczy go poruszało. Teraz jednak nadszedł czas, gdy potrzebował swojego dowódcy  w innym miejscu.
-      Mykerinosie – powiedział cicho, gdy dowódca jego osobistej straży, klęknął przed nim na jedno kolano, - wtrącisz do lochów wszystkie dwórki mej córki, z wyjątkiem tej najmłodszej. Ją musisz mieć stale przy sobie i pod obserwacją. Nie można jej ufać. Pozwól jej zostać przy książniczce... – Żołnierz skinął głową. – Gdy moja córka zakończy swą oczyszczającą pokutę, nie spuszczaj jej z oka. Bądź z nią w komnacie przez cały czas. Nie zostawiaj jej sam na sam nawet z matką. Tylko tobie mogę zaufać w tej kwestii.
-      Tak jest, panie.
-      I jeżeli będziesz miał ochotę... możesz przekonać ją do... posłuszeństwa moim rozkazom.
-      Tak jest, panie – odparł żołnierz.
-      Możesz odejść.
Gdy faraon się odwrócił, James wstał, zaciskając zęby z wściekłości, a mimo to jego twarz pozostała idealną maską. Mykerinos był jak dwie osoby w jednym ciele. Jedna była najwierniejszym żołnierzem faraona. Druga nienawidziła tego skurwysyńskiego tyrana z całych sił.
James utożsamiał się zdecydowanie z tą drugą.
Posyłając ukłony książętom Egiptu, wyszedł z sali tronowej.


Arthemis obudziła się słysząc pierwszy trzask bicza i natychmiast spłynął na nią piękący ból, ale nie taki, którego nie mogła wytrzymać. Wręcz uderzenie zdawało być się niepewne i przepraszające zarazem.
Każda chwila, podczas liczenia do dziesięciu, nie miała końca...
Ale jednak się skończyła. Arthemis miała wrażenie, że ma na plecach jedną wielką bliznę. Jakby zdarto jej skórę. Ale nie czuł krwi, więc nie było tak źle.
Gdy odpięli jej ręce, opadła na ziemię.
-      Zabrać, księżniczkę, do jej komnat! – usłyszała rozkaz.
Nie była w stanie zmusić się do otwarcia oczu. Nieśli ją na noszach cichymi korytarzami. W pewnym momencie zwolnili. Dowódca nachylił się do niej.
-      Wybacz, nam córko Izydy... – szepnął ze skruchą.
Arthemis uniosła powieki i spojrzała w oczy drugiego z Japończyków – Kaito. Ale to Semiria uniosła dłoń w geście wybaczenia, którą żołnierz natychmiast pocałował.
Arthemis ponownie zamknęła powieki i zrozumiała, że księżniczka była kochana. A to mogło jej się bardzo przydać, biorąc pod uwagę sytuację, w której się znalazła...
Wniesiono ją do jej komnaty.
Usłyszała pojedyńcze kroki i to ją zdziwiło. Ktoś cicho płakał.
-      Och, moja pani... Gdybym nie kochała cię za twoją nieugiętość, znienawidziłabym cię za upór!  - Elissa pomogła ułożyć ją na brzuchu i zdjęła strzępki szaty z jej pleców.
-      Możecie odejść! A oto zapłata za wasze usługi – głos był zimny i drwiący, ale na jego dźwięk, Arthemis i tak natychmiast otworzyła oczy.
Żołnierzy w ukłonach wyszli.
-      Panie! Księżniczka musi odpocząć i poddać się kuracji! Musisz opuścić to pomieszczenie... – powiedziała głośno Elissa.
-      Jestem tu z rozkazu faraona i tylko z jego rozkazu stąd odejdę, niewolnico...
Arthemis usłyszała kroki, a potem szept Elissy:
-      Poszli?
-      Tak – szybkie, gwałtowne kroki. Arthemis patrzyła jak twarz James pojawia się przed jej twarzą. - Semirio... – szepnął Mykerinos z czułością. – Czy po raz kolejny musiałaś mu się sprzeciwić?
-      Wiesz, że tak... To, co on chce zrobić musi zostać udaremnione za wszelką cenę – szepnęła słabo.
Arthemis wstrzymała oddech. Może dowie się, co się właściwie dzieje i co przedstawia malowidło w tunelu pod świątynią-pałacem.
Arthemis patrzyła na Jamesa.
Semiria-księżniczka i córka faraona, patrzyła na Mykerinosa –dowódcę osobistej straży króla.
I oboje wiedzieli, że jedyny człowiek, któremu faraon ufał – był zdrajcą.


Arthemis miała dosyć tego, że nie mogła rozmawiać z Jamesem. Mogła tylko mówić słowami Semirii, która zwracała się do Mykerinosa. Irytowało ją to, ale dopóki nie dowie się tego, co wiedziała ta dwójka. A właściwie trójka, biorąc pod uwagę, że Elissa była nieodłączną częścią spisku, nie mogła nic z tym zrobić.
Ale wiedziała jedno. Była bardziej Arthemis niż Semirią po obudzeniu. Tak samo, czuła się bardziej sobą, po omdleniu. Jakby jej umysł naciskał restart. Tylko jak doprowadzić do tego, że James straci przytomność... Że oni wszyscy stracą przytomność...
-      Jesteśmy skazani na śmierć – powiedziała cicho Elissa, padając na kolana.
Mykerinos nie zaprzeczył, więc Semiria podniosła się, zasłaniając materiałem piersi.
-      Zdradzisz mi w końcu, co się dzieje? – zapytała.
-      Będę musiał, skoro nie wyjdziesz za brata, a ja umrę próbując cię ratować. Oboje jesteśmy skazani na śmierć... A skoro tak jest, możemy przynajmniej udaremnić jego plany... Elisso pilnuj drzwi – polecił.
Elissa przeniosła się pod drzwi i tam uklękła z uchem przyciśniętym do ich drewna.
-      Faraon Echaton... planuje ujawnienie świata czarów i przejęcie władzy nad całym Egiptem...
-      Co?!
Semiria zerwała się na równe nogi, pośpieszenie zakładając ramiona sukni, żeby nie spadła.
-      Ścisz głos Semirio... – skarcił ją Mykerinos. – Twój ojciec jest tyranem i nawet jeżeli posiada cały czarodziejski świat Egiptu, chce więcej. Czarodzieje to dla niego wyższa rasa, która ma prawo sprawować władzę nad mugolami...
A myślałam, że tylko Voldemort jest taki szurnięty, przemknęło w umyśle Arthemis.
-      Ale jak on chce to zrobić? – zapytała.
-      Pamiętasz poprzedniego faraona? Pamiętasz jego nadwornego uczonego?
-      Tego, który przebył cały świat? Który odwiedził dalekie ziemię? A co to ma z nim wspólnego?
-      Przywiózł on tu pewien klejnot. Czerwony rubin.
Arthemis zamarło serce, w oczekiwaniu na dalsze słowa.
-      Oko Ozyrysa.
-      Według słów uczunego kryształ ten ma niezwykłą moc. Przynosi nieograniczoną moc...
-      Jeżeli by tak było, mój ojciec już dawno by go użył – prychnęła.
-      Jest jednak pewien haczyk... I faraon o nim wie... – westchnął Mykerinos. – Kamień daje, ale i zabiera... Zabiera ci życie, skraca je z każdym użyciem niezwykłej mocy...
-      A więc nie może go użyć. Tym bardziej zastanawia mnie, jak chce zrealizować swój plan...
-      Nie musi go użyć osobiście... Wiesz, że twoje małżeństwo ma być przysięgą wieczystego przymierza? – zapytał szeptem.
Semiria odwróciła się do niego pobladła. Jej nogi zaczęły drżeć ze strachu. Żołądek się zbuntował na ciało wystąpił błyszczący pot. Pokręciła głową.
Arthemis czekała z zapartym tchem. Czym różniła się zwykła przysięga od przysięgi wieczystego przymierza?
-      Mam mu oddać wszystko? Magię, życie? Nermerowi? Tym bardziej wolę zginąć! – powiedziała bolesnym szeptem.
-      Rubin zostanie podarowany mu przez ojca. I to on posłuszny mu, będzie nim władał... Ale kamień będzie czerpał najpierw z ciebie i twojego życia. Aż do ostatniej kropli...
-      Jeżeli faraon jest na tyle głupi, żeby zaufać Nermerowi, spotka go przykry koniec – powiedziała ostro.
-      On też to przewidział. I Nermer złożył mu Wieczystą Przysięgę. Byłem przy tym...
-      Złożył? – Semiria była zdziwiona.
-      Inaczej zginąłby na miejscu z mojej ręki. Powiedzmy, że to go ostatecznie przekonało. Żeby złagodzić jego los, przyrzekł mu ciebie... Po wieki. Reszty książę nie wie...
Semiria ukryła twarz w dłoniach.
-      A więc jestem tylko narzędziem – szepnęła załamana. – Ale skoro tak ma być, nie będę ich narzędziem – zdecydowała.
Mykerinos podszedł do niej. Pocałował ją nie przejmując się ostrzegawczym sykiem Elissy.
Chwilę potem drzwi z hukiem się otworzyły.
I tym Mykerinos się nie przejął. Co za różnica? Zginął dzisiaj, czy jutro?
-      A więc to ty! – szept zdumienia, oderwał ich od siebie. – To ty jesteś przywódcą zdrajców!
Drzwi cicho się zamkęły, gdy Soter wszedł głębiej do pokoju.
-      Kapłani się poddali. Już nic go nie powstrzyma – powiedział z napięciem.
Mykerinos nie spojrzał na księcia, odgarnął tylko włosy Semirii.
-      Książę... czy jesteś gotowy zostać faraonem? – zapytał za to cicho.
-      Nie jesteś w stanie tego zrobić – szepnął Soter z niedowierzaniem, a jednocześnie gdzieś na dnie czaiła się w jego słowach nadzieja.
-      Jutro twój brat, ojciec oraz jego najbliższy kapłan zginą – zapowiedział szeptem, wciaż dotykając twarzy Semirii. – Może wszyscy zginiemy... ale powstrzymamy to szaleństwo...
A więc taki był plan – pomyślała Arthemis, patrząc w twarz Jamesa. – Tylko jak mają się porozmumieć, zamknięci w świadomości osób sprzed wieków. Bo jeżeli byli w stanie sprawić, że krwawiła, to są wstanie ją zabić... Wszyscy mogą zginąć...
I o to chodzi! – pomyślała nagle. – O to chodzi, żeby po raz kolejny wszyscy zginęli!
Musi zasnąć! Musi jakoś dotrzeć do Jamesa! Do prawdziwego Jamesa!
Nagle cała ta historia jej się przypomniała. Zawsze uważała, że to raczej legenda niż element historii, ale nie pierwszy raz by się pomyliła!
Semiria dotykała nagiej piersi dowódcy straży, starając się nie myśleć. To bardzo pomogło Arthemis. Rozluźniła myśli, jak przed zapadnięciem w sen. Jej umysł stał się ciężki. Oddychała wolno.
Mykerinos szeptem rozmawiał z Soterem.
Arthemis wyczuła ten moment, w którym ciało księżniczki zaczęło zasypiać i jest bardziej sobą niż Semirią.
Otowrzyła oczy, bojąc się, że utraci tę kruchą kontrolę nad własnym życiem.
-      Mykerinosie, daj mi różdżkę – zażądała.
-      Semirio? Co się stało!
-      Jeżeli mnie kochasz daj mi różdżkę! – powtórzyła, wiedząc, że takiego żądania posłucha żołnierz sprzed wieków.
Mykerinos wyciągnął różdżkę z pochwy obok szerokiego sztyletu. Gdy to zrobił. Gdy wspomnienie zostało przemienione Arthemis poczuła drganie otoczenia i przez sekundę zobaczyła ruiny podziemi pogrążone w ciemnościach. Ciemne doły na połamanych kafelkach. Wspomnienie o dawnej świetności. Tam też znalazła Oczko, które zdezorientowane kręciło się w kółko, jak bąk.
Chwyciła różdżkę i wskazała ją na siebie. Zaczęła szeptać wszystkie zaklęcia, które mogły jej pomóc, jakie jej przyszły do głowy. W końcu poczuła się całkowicie sobą. Jakby Semirii już przy niej nie było.
Arthemis westchnęła. Dobrze było być sobą.
Wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Mykerinos cofnął się, gdy zobaczył, że celuje w niego różdżką.
-      Drętwota! – powiedziała, a James padł jak długi.
-      Semirio! – zawołał Soter, ruszając w jej kierunku, a wtedy drugi czerwony promień, uderzył w niego.
Elissa zawiesiła się w przestrzeni. Nic dziwnego. To już nie było wspomnienie, w którym istniała. Była tylko rysunkiem wyrytym w tym miejscu.
Arthemis uklękła przy Jamesie i kilka razy odetchnęła. Potem wskazała na niego:
-      Enervate! – Natychmiast otworzył oczy. - James? – zapytała z nadzieją.
-      Nie do końca, ale tak – wychrypiał.
Arthemis skinęła głową. Wiedziała, że im dłużej zajmie jej to czasu, tym jego świadomość prędzej zostanie zepchnięta na drugi plan. Ponownie wyszeptała cały ciąg antyklątw.
James odetchnął głęboko, patrząc na nią szeroko otwartymi oczyma. Potem zerwał się z podłogi i objął ją.
-      Nic ci nie jest? Arthemis, nic ci nie jest!?
Dobrze było usłyszeć własne imię z jego ust.
-      Jest dobrze, James – szepnęła z ulgą, że nie jest już w tym wszystkim sama.
Oderwał ją od siebie i zaczął badać jej twarz i usta, w poszukiwaniu krwi po uderzeniu.
-      Twoje plecy – szepnął drżąco.
-      Boli, jak diabli – uśmiechnęła się.
-      Zabije go! – powiedział morderczym tonem.
Uspokajająco położyła mu dłoń na ramieniu.
-      James, człowiek, który to zlecił nie żyje od setek lat... – uświadomiła mu.
-      Jak udało ci się wyrwać spod działania klątwy? – zapytał.
-      Kilka razy straciła dzisiaj przytomność i stwierdziłam, że jestem bardziej sobą, chwilę po obudzeniu. A więc uśpiłam Semirię, a potem zabrałam różdżkę Mykerinosowi, i w ten oto sposób jesteś tu ze mną.
-      Co z Amerykaninem?
-      Zaraz go obudzę...
-      Uważasz, że to dobry pomysł? – zapytał.
-      Klątwa trafiła nas wszystkich, James. I jeżeli chociaż jeden z nas zostanie pod jej wpływem, ktoś umrze. Widziałeś przecież to malowidło...
-      Ok, ok... No, to go budźmy. W sumie, to co dokładnie jest naszym zadaniem? – irytował się, gdy ona klęknęła przy Gregu.
Arthemis podniosła na niego wzrok.
-      Myślę, że oni nie mieli pojęcia o tym wszystkim... A w takim razie, naszym zadaniem jest przetrwać. – Potem obudziła Grega.
Spojrzał na nią z jękiem. Po tym, jak uwolniła go od klątwy, wydawał się spokojniejszy.
-      Co to za porąbane zadanie! – warknął, podnosząc się.
-      Nie chodzi o samo zadanie. Raczej o klątwę, która nałożona jest na to miejsce – wyjaśniła Arthemis.
-      Klątwa? Stawiałem bardziej na iluzję...
Arthemis wstała i oddała Jamesowi różdżkę.
-      Gdyby to była iluzja, świadomość Sotera nie miałaby wpływu na ciebie. W ogóle by nie istniała – uświadomił Gregowi James.
Arthemis usiadła na łóżu Semirii. Klątwa nadal zamieniała w ich świadomościach ruiny na wspaniały pałac.
-      Szkoda, że Egipcjanie odpadli... Może mogliby powiedzieć na ten temat coś więcej niż ja – westchnęła. – W podręczniku do historii magii nie znajdziesz na ten temat żadnych wzmianek, oprócz tego, że Echaton istniał, tak jak jego dzieci i żona. I zginął tak, jak oni w dzień zaślubin córki. To wszystko. Przez wieki szukano tego pałacu, aż w końcu go znaleziono... a raczej jego ruiny. To wszystko, co na ten temat wie historia magii. Przynajmniej w angielskich podręcznikach...
-      Ale twój ojciec nie uczył się z angielskich podręczników – powiedział domyślnie James.
Spojrzała na niego kiwając głową.
-      Mój ojciec opowiedział mi kiedyś legendę. Byłam mała i jestem pewna, że on sam w nią nie wierzył, ale znalazł ją, w jakimś podręczniku dla poszukiwaczy skarbów, w którym opisane były różne klątwy w znanych, sławnych miejscach...
-      Wyjek Billy mógłby coś na ten temat powiedzieć.
-      Pewnie tak – przyznała mu rację. – Chodzi o Klątwę Krwawego Dworu. Historia jest tak opowiedziana, że mogłaby dziać się w każdym miejscu na ziemi. W Chinach równie dobrze, jak we Francji. Ale z dużym prawdopodobieństwem chodzi o to miejsce... Szczególnie jeżeli „dwór” zrozumiemy nie jako budynek, ale jako ludzi. A po jednym dniu w tym miejscu, stwierdzam, że rządy Echatona, były naprawdę krwawe... W skrócie: tyran o megalomańśkich zapędach, chciał połączyć córkę ze swoim następcą poświęcając ją okrutnej mocy, żeby mogli mu służyć nieznaną magiczną siłą. Za jego plecami uknuty był jednak spisek, któremu przewodził dowódca straży królewskiej i młodszy syn króla. – Skinęła w ich stronę głową. – W dniu uroczystości księżniczka złożyła jednak przysięgę dowódcy, który zabił jej brata i narzeczonego. Ostatnimi resztkami sił syn faraona chciał zabić dowódcę, jeden z jego najwierniejszych żółnierzy rzucił w niego sztyletem, ale siostra księżniczki myśląc, że chce zabić dowódce, rzuciła się prosto na drogę sztyletu i zginęła na miejscu. – Wzrok Arthemis pobiegł do zastygłegu w klątwie wizerunku Elissy. Przypomniała sobie malowidło. Ze smutkiem uświadomiła sobie, jak skończyła ta dziewczyny. Oddając życie za szczęście swej panienki, które nie miało trwać długo...
-      Co dalej? – ponaglił ją Greg.
-      Młodszy książę, błogosławiony przez jednego z kapłanów, chciał strącić ojca z tronu. Przejrzał to jednak najwierniejszy doradca króla i zabił kapłana, a przed zabiciem księcia powstrzymała go żona władcy. Dowódca pokonał króla i osadził na jego krwawym tronie jego syna. Nie wiedział jednak, że umierając władca rzucił straszliwą klątwę na cały dwór i pałac. Nie mogli sie z niego wydostać, ich dusze zostały skazane na wieczne męki i ciągłe przeżywanie własnej śmierci. Każdy kto przekroczył próg krwawego pałacu odtwarzał wydarzenia z przeszłości i nie mógł nic poradzić na własną śmierć... – dodała ciszej.
-      Ale oni przeżyli, tak? – zapytał z napięciem Greg. – Księżniczka i dowódca?
Arthemis spojrzała na swojego dowódce.
-      Król... wiedząc, kto doprowadził go do upadku... wysłał śmiertelne zaklęcie prosto w rodzoną córkę, która padła na ziemię bez życia... Dowódca dobił króla wbijając mu sztylet w krtań, a potem żałując, że nie zrobił tego wcześniej, płacząc nad martwym ciałem ukochanej, popełnił samobójstwo. Ta dwójka więc została skazana na wieki przeżywania własnej śmierci... Młody król wkrótce po tych wydarzeniach oszalał i został strącony z tronu. Żołnierz, który zabił siostrę księżniczki, uznany za zdrajcę, został zabity przez innych żołnierzy. Kapłan króla uznany za zagrożenie został zesłany do kamieniołomów i tam zmarł. Jedna noc pozostawiła po sobie krwawe żniwo i zakończyła rządy królów magii. Dlatego w większości krajów, nigdy nie powstały dwory królewskie, które mogłyby doprowadzić świat czarodziejów do upadku...
Greg wstał.
-      Chcesz mi powiedzieć, że wszyscy zginiemy! – zapytał z niedowierzaniem.
-      Klątwa nadal ma swoją moc – odpowiedział James. – Nie możemy jej cofnać z pałacu, ale możemy zmienić bieg wydarzeń, wtedy będziemy mogli uwolnić się spod jej wpływu... Ale wszyscy muszą odzyskać własną świadomość.
-      A co z okiem Ozyrysa? – zapytał.
-      Naprawdę cię to interesuje? – zapytała z niedowierzaniem Arthemis. – Możesz zginąć człowieku!
-      Hej! Przecież odzyskałem świadomość, prawda?
-      Ale nadal jesteś pod wpływem klątwy! – uświadomiła mu z niecierpliwością. – Zaklęcia tylko ją blokują, ale im dłużej będzie cię atakować świadomość Sotera, tym szybciej znowu staniesz się nim!
-      Och... w takim razie, rzeczywiście nie powinien mnie obchodzić, jakiś tam kamyk – przyznał, pobladłszy.
-      Musi nas być jak najwięcej – stwierdziła Arthemis. – Najlepiej zacząć od Japończyków. Jeden jest pomniejszym kapłanem, tym który jest sprzymierzeńcem Sotera, a drugi to wierny żołnierz Mykerinosa.
-      Z Rosjanami będzie największy problem, o ile sami się nie wyzwolą. Domyślam się, że Ilja ma niewiele do powiedzenia przy tyrańskiej świadomości faraona – powiedział z krzywym uśmiechem James.
Greg spojrzał z niepokojem na ich dwójkę.
-      Z Waynem będzie poważny problem – powiedział, przełykając z trudem ślinem.
-      Bo to zakuty łeb? – zapytał James złośliwie.
-      Wiem, że za sobą nie przepadacie, ale on nie zasłużył na to, żeby tu zginąć – poważny i przestraszony wyraz twarzy Grega, sprawił, że James poczuł się głupio i skinął głową, na znak, że się z nim zgadza.
-      Jaki problem? – zapytała natomiast Arthemis.
-      Wayne przed każdym zadaniem, bierze pewne eliksiry. Wynika to z jakiś problemów z jego układem odpornościowym. Więc przed zadaniami jego uzdrowiciel dał mu eliksir, który sprawia, że nie może zasnąć, ani zostać oszołomiony... Po prostu żadna magia mająca taki skutek na niego nie zadziała...
Arthemis i James spojrzali na siebie ze znużeniem. James przymknął oczy, przecierając je.
-      Więc zamiast z upierdliwym, napalonym na moją dziewczynę Amerykaninem, mamy do czynienia z tysiacletnim, żądnym krwi, egipskim księciem, napalonym na moją dziewczynę? – zapytał w sufit.
Arthemis nie mogła się powstrzymać i w kącikach jej ust, pojawił się uśmiech. Greg natomiast otwarcie parsknął śmiechem.
-      Myślałem, że Anglicy nie mają poczucia humoru – rzucił.
-      Wypraszam sobie! – prychnął James.
-      Magia na niego nie zadziała – powiedziała nagle Arthemis. – Ale kto normalny nie traci przytomności po dostaniu solidnie w twarz?
James spojrzała na nią, jakby oznajmiła, że żeby zdjąć klątwę wystarczy powiedzieć: „Trzewiczki zabierzcie mnie do Kansas!”.
-      Uwielbiam cię – oznajmił, ujmując jej twarz w dłonie. Pacnęła go po rękach. – Zamawiam tę robotę – powiedział i spojrzał na Grega, jakby ten miał zamiar się sprzeciwić.
-      Ale jakby Wayne pytał, to ja nie miałem z tym nic wspólnego... – Greg podszedł do okna, żeby przez nie wyjrzeć. – Aż trudno uwierzyć, że to iluzja... – szepnął.
Arthemis nachyliła się do Jamesa.
-      Gdybyście ty i Lucas byli w takiej sytuacji, nikomu nie oddałbyś możliwości przywalenia mu – powiedziała z pewnością.
-      Oczywiście. Tak robią przyjaciele – odparł natychmiast James.
Arthemis przewróciła oczami.
-      Musimy znaleźć Japończyków – oznajmiła. – To nasze pierwsze zadanie. Saito i Naoki, są łatwiejsi we współpracy niż Rosjanie...
-      Kapłan jest w części świątynnej z resztą kapłanów – odpowiedział Greg. – Odprawiali jakieś obrzędy. Chyba reszta go nie lubi, bo jest raczej ciamajdą.
-      Ta ciamajda ocaliła księcia Sotera – przypomniała mu Arthemis.
-      Ach... więc chyba powinienem być mu wdzięczny. Pójdę go znaleźć. Jakich zaklęć używałaś? – zapytał.
Arthemis wyjaśniła mu kilka skomplikowanych formuł. Była pełna podziwu, że zapamiętał je za pierwszym razem.
-      Chcesz iść sam? – zapytał James.
Greg wzruszył ramionami.
-      Przynajmniej nie będę wzbudzał zainteresowania. Jestem księciem... A nie zamkniętą na klucz księżniczką, czy jej wzbudzającym postrach strażnikiem, który powinien ten klucz trzymać – dodał nieco złośliwie, kłaniając się im. - To raczej wy macie problem z kamuflażem...  To ja lecę... – wyszedł z komnaty wyprostowany, maszerując królewskim krokiem, a przynajmniej tak mu się wydawało.
Arthemis się skrzywiła.
-      Ma poniekąd rację...
-      Przebierz się. Na pewno są tu jakieś stroje i malowidła...
Arthemis zrobiła, co kazał. Ale i tak wyglądała tak samo... James jednak nic nie powiedział. Tylko założył jej ciężkie złote kajdany na ręce. I dopiął do nich żelazny łańcuch.
-      A teraz idziemy na spacer księżniczko...
Arthemis niezadowolona zacisnęła usta.
-      Rozłóż ręce – polecił jej James. W zadziwiający sposób jej kajdany się wydłużyły, do nieograniczonej długości, a gdy złożyła ręce, wróciły do normalnego rozmiaru. – Idealnie – ocenił James. – Idziemy znaleźć ci różdżkę, księżniczko Semirio... Twój ojciec kazał mi namówić cię do zmiany nastawienia...
-      Żeby się nie zdziwił, generale Mykerinosie – odparła Arthemis kwaśno.
-      Chodźmy – pociągnął ją za łańcuch. Arthemis wyprostowana niczym sama królowa, szła krok za nim.
Okazało się, że mieli ułatwione zadanie. We wspomnieniach w tym momencie ich w ogóle nie było, tak więc, gdy tylko wyszli z komnaty, nie zobaczyli żadnych „żywych” żołnierzy. Raczej zatrzymane w czasie wspomnienia. Zastygłe w jednej pozie postaci, nie stanowiły dla  nich zagrożenia. Gorzej, jak trafią na Ilję, Wayna, lub pozostałych zawodników.
Greg pewnie miał inny problem. Z dużą pewnością nadal był częścią wspomnień, jak Soter po wyjściu z komnaty siostry i uknuciu planów z jej kochankiem.
Pałac był ogromny.
Zdążyli zwiedzić królewskie ogrody i wejść po ogromnych schodach. Ledwo jednak pojawili się na ich szczycie wpadli na dwie najmniej pożądane osoby.
Ilja i Wayne przyglądali im się najpierw zdziwieni, jednak widząc księżniczkę zakutą w kajdany, uśmiechnęli się jednocześnie zadowoleni.
-      Księżniczka chciała odwiedzić matkę – oznajmił James chłodno.
-      Zmieniłaś już zdanie, córko? – zapytał faraon.
-      Prędzej zginę!
James wiedział, że musi dobrze odegrać swoją rolę. Klątwa w nich była jak żywy organizm. Wystrczył jeden błąd... Popchnął Arthemis na kolana i przytknął jej nóż do gardła.
-      Mój panie  - zapytał obojętnie, patrząc na Ilję.
Widział w oczach faraona ten niezwykły, pożądliwy blask. Chęć wydania rozkazu, który uśmierci jego dziecko. Chwilę potem znudzony machnął ręką.
-      Ma jeszcze czas na zmianę decyzji... Zaprowadź ją do matki... Może ona przemówi jej do rozsądku...
Echaton i Nermer odeszli, nie oglądając się za siebie.
James poczekał, aż ich kroki ucichnął, a potem poderwał Arthemis do góry.
-      Przepraszam – szepnął.
-      Doskonały refleks – powiedziała tylko, z uspokajającym uśmiechem.
James spuścił głowę.
-      Bardzo dobrze zrobiłeś, James...
Pewnie gdyby nie powiedziała jego imienia, padliby na ziemię nieprzytomni, bo Japończyk już unosił różdżkę. James natychmias odpowiedział tym samym.
W odpowiedzi Saito uniósł ręce do góry.
-      Wy też wróciliście? – zapytał.
James opuścił różdżkę i skinął głową.
-      Greg cię odczarował?
Saito pokręcił głową.
-      Jestem sobą już od jakiegoś czasu – wyjaśnił, podchodząc. – W Japonii trudno znaleźć stary dom, który nie jest obłożony żadną klątwą. Udało mi sie wyrwać dość szybko. Niemal zaraz po tym, jak odnieśliśmy cię do komnaty... – dodał przepraszająco.
Arthemis skinęła głową na znak, że rozumie.
-      Naoki pewnie już też odzyskał siebie – dodał.
-      Greg poszedł go poszukać – odparła Arthemis. – Najgorzej będzie z Ilją i Waynem. Ilja jest całkowicie pod kontrolą świadomości faraona, a Wayne się nie obudzi, dopóki ktoś nie pobije go do nieprzytomności...
-      Takie klątwy w Japonii to codzienność. Są trudne do zdjęcia, ale nie niemożliwe – stwierdził Saito. – Ale przynajmniej jedna osoba musi zostać pod jej wpływem do samego końca – powiedział. – Inaczej nie będzie połączenia ze źródłem magii, a klątwa zostanie uśpiona aż do następnego razu.
-      Zajmiemy się tym później – stwierdził James. – Najpierw trzeba dopilnować, żeby nas nie pozabijali...
-      Naoki i Amerykanin będą w świątyni. Znajdźmy ich... – zaproponował.
Poszli korytarzami dalej i wyżej po schodach, a potem zeszli na niemal sam dół. Nie musieli jednak trafić aż do świątyni, gdyż wpadli na Grega i Naokiego w połowie drogi.
-      Nasz kapłan był już w porządku – oznajmił zadowolonym głosem Greg.
-      To chyba należy do ciebie – oznajmił, wyciągając do niej rękę.
Spojrzała na to, co trzymał i oczy jej zabłyszczały. Wzięła do ręki swoją różdżkę.
-      Właśnie wylądowałeś na pierwszym miejscy moich ulubionych osób – oznajmiła, a on w odpowiedzi się uśmiechnął.
-      Z Rosjaninem-kapłanem będzie problem – stwierdził. – Chyba jego poprzednie wcielenie miało słabość do pachnideł, bo jest nieźle naćpany...
-      Tym łatwiej będzie go odczarować, jeżeli straci przytomność – powiedział James.
Naoki pokręcił głową.
-      Te proszki raczej działają na pobudzenie...
James spojrzał na Grega.
-      Co wy macie z tymi dopalaczami? Jak wam się chce spać, to idźcie spać!
Greg wykrzywił do niego twarz.
-      Przekażę Waynowi twoją cenną uwagę...
-      Dosyć – zadecydowała ostro Arthemis, popierana gorliwie przez Japończyków. – Musimy się gdzieś ukryć i obmyślić plan. – Jest nas pięciu kontra trzech. Nie chcemy im  zrobić krzywdy, chyba, że będziemy musieli – westchnęła.
-      Chodźmy do Sali tronowej. Tam przynajmniej nie będziemy wzbudzać sensacji wszyscy razem. Możecie udawać, że przekonujecie mnie do zmiany zdania... Poza tym musimy uważać tylko przy naszych. Inni nie mają na nas wpływu...
Wszyscy skinęli głowami.
-      Musimy się pośpieszyć. Wraz z blaskiem jutrzenki, weźmiesz ślub – oznajmił Naoki w szatach kapłana.
-      No, to nie mamy wiele czasu – odparła zgryźliwie. Rozdzielili się na mniejsze grupy i umówili się za godzinę w Sali tronowej.


Wszyscy znaleźli się o wyznaczonej godzinie w sali tronowej.
-      Ktoś już ma jakiś pomysł? – zapytała Arthemis cicho, gdy ukryli się w jakimś kącie.
-      Ty? – zapytał z nadzieją Greg.
James zmarszczył czoło, patrząc na niego.
-      W jaki sposób wasza dwójka dotarła aż tutaj? – zapytał z niedowierzaniem.
-      Urok osobisty – Greg wzruszył ramionami.
Arthemis ignorując ich patrzyła na Japończyków.
-      Wy wiecie, jak zdjąć klątwę z tego miejsca i tych dusz?
Japończycy spojrzeli na siebie.
-      To nie jest łatwe zadanie...
-      Jeżeli będziecie w stanie to zrobić, to, to zróbcie... jeżeli nie, zostawimy wszystko tak, jak było...
-      Najłatwiejszym sposóbem byłoby spalenie kości, osoby, która rzuciła klątwę – odpowiedział Naoki ostrożnie. – Ogień oczyściłby je ze wszelkiej magii...
-      Jeżeli to jest najłatwiejszy sposób, to boje się pomyśleć, jakie są inne – mruknął Greg.
Japończyk właśnie otwierał usta, żeby mu wyjaśnić inne metody, ale Arthemis krótko pokręciła głową, więc zrezygnował.
-      Jeżeli zmienienie biegu wydarzeń spowoduje, że będziemy mogli wrócić do rzeczywistości i nie zaburzy to równowagi tego miejsca, będziemy mogli poszukać kości – stwierdziła.
-      Co więcej – powiedział Saito, - jeżeli rola, którego kolwiek z nas zakończy się w ten czy inny sposób, trafi on do prawdziwego miejsca...
Arthemis zastanowiła się. Wymieniła z Jamesem spojrzenia.
-      A więc pierwszy wyląduje tam Wayne... jeżeli go nie zabijesz, przeniesie się spowrotem...
-      Sądzę, że jego rola skończy się, gdy faraon zginie – powiedział cicho.
-      Nie możemy ich zabić! – zaprotestował Greg.
-      Wiemy – odparł James. – Nie jesteśmy mordercami... Ale muszą zostać pokonani.
-      Musimy zmienić bieg wydarzeń – stwierdziła.
-      Ej, zakładamy, że Wayne nadal będzie pod wpływem klątwy – powiedział Greg. – A przecież nie możemy do tego dopuścić... Jeżeli on nadal będzie Nermerem, to jeżeli go nie zabijemy, wszystko potoczy się tak, jak w historii, albo gorzej. Ale jeżeli go zamienimy spowrotem, to nie przysięgnie, a Nermer w nim umrze, bo jest związany Wieczystą Przysięgą...
James zamrugał, patrząc na niego, jakby widział go po raz pierwszy. Greg go wkurzał, był lekkoduchem, trochę gadatliwy, a czasmi ponury, miał zmienne nastroje, ale zapominał o ważnej rzeczy. Był jednym z gladiatorów, a nie został nim przypadkiem...
-      A więc jednak Wayne pierwszy trafi do rzeczywistości...
-      Czy to ważne, żeby to ustalić?
-      Tak – stwierdził Naoki. – Musimy wiedzieć z kim przyjdzie nam walczyć najdłużej...
-      Skoro Wayna nie będzie, również żołnierz, który zabił Elissę zakończy swe zadanie...- Arthemis i Saito wymienili spojrzenia.
-      Jak tylko się przeniosę, zacznę szukać kości... – obiecał.
-      Musimy koniecznie przywrócić świadomość Aljoshy. Inaczej w następnej kolejności zabije on Naokiego – powiedział James, myśląc intensywnie i przypominając sobie opowiedzianą przez Arthemis historię.
-      Aljosha musi opuścić, albo odrzucić sztylet. Wtedy przeniesie się razem z Naokim do ruin – powiedział Saito.
Arthemis, James i Greg patrzyli na siebie.
-      Zostaniemy z Ilją... A ponieważ nie możemy go zabić, musimy z nim walczyć, aż do utraty przytomności... – powiedział cicho Greg.
-      Nie będziemy walczyć z Ilją, tylko z cholernym królem magii – uświadomił mu James.
-      Nie da się przywrócić mu świadomości przed ceremonią? – zastanowił się Saito.
-      Jeżeli spóbujemy, nie dojdzie do jutrzejszego dnia. Nie wiadomo jak zareaguje... Równie dobrze możemy wszyscy zostać przez niego zabici już teraz – odpowiedział Greg. – Jeżeli zacznie coś podejrzewać Ilja może zostać przez niego całkowicie pochłonięty.
-      Czyli będziemy musieli walczyć z nim aż do skutku, albo do chwili, w której Naoki zdejmie klątwę z pałacu – powiedziała Arthemis.
-      Nie zapominajcie, że król nie musi używać różdżki. I w każdej chwili może użyć oka Ozyrysa – powiedział cicho Naoki.
-      Czwórka przeniesiona do rzeczywistości będzie musiała się postarać – stwierdziła spokojnie Arthemis.
-      Ale jak nas tu zostawicie, osobiście rzucę na was klątwę – burknął Greg.
Japończycy się wyprostowali.
-      Nie zostawimy was tutaj. Bez was nie wydostalibyśmy się stąd. A poza tym... rywal jest równie ważnym elementem, jak przyjaciel – powiedział Saito.
-      Nie mówiąc już o tym, że w kręgach japońskich nastolatków Arthemis jest bardzo podziwiana. U nas dziewczyną nie pozwala się na takie ryzyko. Okrylibyśmy się hańbą, gdybyśmy cię tu zostawili – Naoki skłonił jej się.
-      Miło to słyszeć. Zawsze to jakieś zabezpieczenie – uśmiechnęła się do nich.
James się nie odezwał. Jeżeli Japończycy byli w stanie stąd wyciągnąć Arthemis, to im na to pozwoli. Arthemis przelotnie dotknęła jego dłoni, jakby chciała dodać mu otuchy i skarcić go za takie myśli.
-      Musimy wrócić do naszych postaci i miejsc, w których powinni teraz być... – stwierdził Saito. – A przy okazji znaleźć sposób, żeby odczarować Aljoshę i Amerykanina...
-      Wayna bierzemy na siebie – stwierdził James. – Mam dziwne przeczucie, że odwiedzi dzisiejszej nocy swą narzeczoną – dodał złowieszczym tonem.
Arthemis pokręciła głową na znak zgody.
-      W takim razie my zajmiemy się Aljoshą... – stwierdził Greg. – To będzie ciężka noc... Najpierw trzeba będzie go zmusić, żeby się wyrzygał, po tym gównie, które wziął... – przeciagnął się.
Japończycy patrzyli na niego, jakby z niechęcią myśleli o tym, że ma rację.
-      Książę i kapłan nie będą wzbudzali podejrzeń faraona – powiedziała Arthemis. – Ale zwykły żołnierz w ich pobliżu? – patrzyła na Saito.
-      Dam mu coś do niesienia... Jestem księciem, nie wolno mi dźwigać – Greg wzruszył ramionami, jakby nie widział problemu.
-      Urodziłeś się do tej roli, prawda? – zapytał zgryźliwie James.
-      To wy macie rodzinę królewską w kraju... U nas każdy może być królem – Greg wyszczerzył zęby.
-      W jaki sposób jeszcze się nie pozabijaliście? – zapytał w odpowiedzi.
-      Przestańcie! Musimy się śpieszyć – uświadomiła im Arthemis. Ukryła różdżkę pod materiałem sukni, grzechocząc przy tym łańcuchem, który nadal miała na rękach. – Do zobaczenia – rzuciła do Japończyków. – I niech wszystkie dobre duchy was prowadzą...
Ukłonili się jej, jakby nadal mieli przed sobą księżniczkę.
-      Dziękujemy ci, Arthemis-sama. Pilnuj jej, James-san.
-      Będę. Powodzenia.
Japończycy odeszli, ciągnąc za sobą Grega.
-      A mnie nie będziecie jakoś tytułować? – dopytywał się cicho. – Greg-sempaj, albo Greg-sensej?
-      Na to trzeba zasłużyć, chibi-kun – odparł Naoki uśmiechając się złośliwie.
-      Co to znaczy? – dopytywał się Greg, gdy Arthemis parsknęła śmiechem.
James i ona również ruszyli z miejsca.
-      Co to znaczy? – zapytał James.
-      W wolnym przekładzie: karzełku... – odparła, a potem spuściła głowę, gdy weszli na oświetlony pochodniami korytarz, żeby wyglądać, jakby była załamana.
James parsknął śmiechem, ale chwilę później wyglądał, jakby prowadził ją na śmierć i sprawiało mu to przyjemność.
Weszli do jej komnaty.
Arthemis drgnęła zaskoczona, gdy zobaczyła, jak Elissa stoi tuż za drzwiami.
-      Jak się czuje twa matka pani?
-      Jest wstrząśnięta – odpowiedziała na poczekaniu Arthemis. Wymieniła z Jamesem spojrzenia. W którymś momencie ich działania połączyły się ze wspomnieniami. Prawdopodobnie Mykerinos zaprowadził Semirię do matki, żeby mogła ją pocieszyć.
Arthemis podeszła do łoża.
-      Udaj się na spoczynek Elisso. Jestem dobrze strzeżona tej nocy... – powiedziała Arthemis cicho.
-      Przygotuję ci kąpiel, panienko.
-      Nie trzeba. Jutrzejsza ceremonia nic dla mnie nie znaczy... Równie dobrze mogłabym iść na nią ubabrana krokodylimi odchodami... Możesz odejść...
-      Niech Izdyda cię strzeże – szepnęła Elissa ze łzami w oczach, ukłoniła się jej.
-      I ciebie również – odparła cicho Arthemis, ze ściśniętym sercem, chociaż wiedziała, że Elissa nie żyje od wielu setek lat...
Elissa zniknęła w mniejszej bocznej alkowie, gdzie swoje posłania zapewne miały służki.
Arthemis usiadła na łożu. Spojrzała na Jamesa, który stał przy drzwiach z włócznią w ręku, bojąc się w każdej chwili może wejść Wayne, a to byłoby niebezpieczne dla ich planu.
-      Wiem, że to nie jedyny taki tragiczny splot wydarzeń w historii – szepnęła cicho Arthemis. – Ale i tak zastanawiam się, czy można było tego uniknąć?
-      Nie możesz wykorzenić zła... – odpowiedział łagodnie James. – Możesz tylko je zwalczać i nie tracić sił, gdy powstaje na nowo.
Chwilę potem przeszedł przez komnatę i pozgaszał większość lam oliwnych. Zostawił tylko jedno, przy jej łóżku.
-      Pozwól sobie na odpoczynek, Arthemis – powiedział cicho. – Tym razem to ja będę czuwał...
-      Nie zasnę – odparła. – To jest zbyt niepewne... Organizatorzy nie będą w stanie nas stąd wyciągnąć. Więc jeżeli sami tego nie zrobimy, zginiemy...
-      Tym razem nie będę miał wobec nich żadnych skrupułów – odpowiedział cicho. – Tym razem nie przygotowali tutaj niczego. Po prostu wpuścili nas tutaj ciekawi, jak potoczą się wypadki. Jakby oglądali małpy w zoo...
Arthemis położyła się na łóżku i schowała pod miękką derkę. Była napięta jak struna i nie mogła przestać myśleć o jutrze. Czuła się, jakby czekała na śmierć i myślała o tych wszystkich rzeczach, których w życiu nie spróbowała. Myślała o swoich siedemnastych urodzinach, które miały być za dziesięć dni... Była ciekawa, czy jej ojciec wpadł już na to, co się tutaj dzieje... Mogła ryzykować, ale naprawdę nie chciała umierać. Na Alasce to było co innego. Tamto działo się nagle i w gruncie rzeczy było wypadkiem. W jaskini krwawych diabłów to było, co innego, wtedy walczyła o bezpieczeństwo Hogwartu. A tutaj? Tutaj czekała na nieuchronny ranek, walcząc z klątwą, która miała wszystko po raz kolejny oblać krwią... Czy była gotowa zabić Ilję, gdyby to mogło uratować resztę? Bała się odpowiedzi na to pytanie...
Usłyszała, szelest materiału i grzechot srebra, gdy James zrobił kilka kroków i usiadł obok niej na łóżku. Dotknął jej brwi.
-      Za dużo myślisz – szepnął.
Arthemis podniosła się i objęła go za szyję.
-      James, obiecaj mi, że gdy wrócimy już do domu – powiedziała cicho, – spędzisz ze mną całą noc w Pokoju Muzycznym... O nic nie pytaj, po prostu obiecaj...
James pocałował ją w skroń.
-      Obiecuję, maleńka. Będę z tobą, nawet gdy o to nie poprosisz...

Wsunęła się na jego kolana i spędziła godzinę, podczas, której żadne nie drgnęło, bojąc się naruszyć kruchy spokój.

1 komentarz:

  1. Cudowna scena pojawienia się naszych bohaterów na miejscu. A już w szczególności moment kiedy Harry wyszedł z powozu xD Bardzo tajemnicze zadanie, w dodatku taj idealnie opisane i wymyślone :)

    OdpowiedzUsuń