sobota, 27 stycznia 2018

Indie. Wyzwanie 5: Krajobraz 7 - bagna (Rok VI, Rozdział 50)

 Arthemis uważała, że nigdy nie zrobił dla niej niczego trudniejszego niż to. Nie była pewna, czy byłaby gotowa zrobić dla niego to samo.
- Odwdzięczysz mi się za to – zapowiedział. Potem spoważniał i dodał: - Masz wyjść z tego cało, rozumiesz?
- Wyjdziemy z tego cało… Obiecuję…
Przez długą chwilę wpatrywali się w siebie, jakby chcieli przekazać sobie tysiąc słów, uczuć, próśb, przeprosin. W końcu James niemal wściekle rzucił:
- Do cholery, nie karz mi tego robić!
 Arthemis spojrzała na niego. Chciała się zrehabilitować, czy go ochronić? Kto będzie bezpieczniejszy podczas walki? Osoba widząca, czy nie. Czy aż tak bardzo chciała pokazać, jaka jest dzielna? Które z nich jest silniejsze?
- Niech cię! – i zanim zdążył chociażby krzyknąć, wyrwała mu i zawiązała przepaskę.

- Skąd wiedziałaś? – zapytał Ginny Tristan, patrząc na jej profil.
- Jest kobietą. Wrażliwą na jego nastroje. Gdyby zabrała mu możliwość chronienia jej… - pokręciła głową. – Poza tym, dzięki temu go chroni. Widząc jest bezpieczniejszy…


 Arthemis zgięła się w pół, obejmując dłonią głowę. Niemal natychmiast sapnęła z bólu, gdy opaska zacisnęła się na jej oczach, wokół jej głowy, a wiązanie niemal znikło. Wokół nich zawirował wiatr. Po chwili zatrzymał się.
 Arthemis usłyszała pęknięcie gałązki i kroki… kilku łap.
- Nie mogę tego zdjąć – powiedziała do James, opuszczając ręce.
 James się rozejrzał. Niemal poczuła, jak się spiął.
- Arthemis, używaj zaklęć ochronnych - powiedział cicho – Nie wykonuj gwałtownych ruchów i nie strzelaj w lewą stronę, bo mnie trafisz…
- Widzisz wyjście?
- Widzę wiele rzeczy – odpowiedział. – Słuchaj uważnie co mówię i rób to bez zastanowienia... – nakazał. – Schyl się! – krzyknął. – Impedimento!
- Mów do mnie!! – krzyknęła wściekle. Bezradność… to chyba najgorsze co mogła sobie wyobrazić.
- Po lewej mam mantykorę. Jest ogromna…
- Uważaj na ogon – powiedziała Arthemis.
Przesuwali się powoli. Niemal po milimetrze.
 James stwierdził, że nie może myśleć. Nie gdy musiał się zajmować Arthemis, a dookoła było pełno dzikich, wściekłych stworzeń, gotowych rozszarpać ich na strzępy.
 Arthemis krzyknęła. Szerokie, ostre pazury alpa, rozorały jej przedramię. Arthemis bez pudła wskazała na niego różdżką i krzyknęła:
- Lumos Solem!
 Alp zwinął się poparzony i skrył się w cieniu.
- Przepraszam! – powiedział James. – Nie zauważyłem…
- Nie gadaj i skup się! – powiedziała ostro.
 Nie mogę, pomyślał James, nie dopóki jednocześnie muszę patrzeć na nią i zwierzęta…
 Otoczył ich kordonem z ognia. Na chwilę, żeby zapewnić sobie minimum spokojnego myślenia.
 Złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie.
 Ogon mantykory gniewnie wystrzelił w kierunku Jamesa i owinął się wokół jego łydki.
 James jednym zaklęciem przeciął go w połowie. Mantykora zaryczała, trysnęła krew.
 Chimera wyczuła zapach krwi i zaczęła ruszać w kierunku Jamesa, równocześnie z mantykorą.
- Co ty wyprawiasz? – syknęła Arthemis, rozglądając się nieporadnie. Jej plecy przylegały do ciała Jamesa. Obejmował ją w pasie. Zaraz zginą jeżeli się nie opamięta…
 Usłyszała dwa zaklęcia, odrzucające.
- Przełóż różdżkę do lewej ręki – powiedział James, chwytając ją za nadgarstek.
- Ale…
- Rób co mówię! Trzeba je obezwładnić, bo rzucą się na nas, jeżeli tylko zrobimy krok z tego miejsca… Musimy przejść jakieś sto metrów z kawałkiem i przeżyć…
 Gdy zrobiła co kazał, dodał:
- Teraz złap mnie za nadgarstek…
Tym razem się z nim nie kłóciła.
- Rób dokładnie, co ci powiem… - szepnął jej na ucho.
 Pod opaską Arthemis zamknęła oczy. Poczuła tylko swój puls i puls Jamesa. Sapnięcia i mruknięcia otaczających ich zwierząt i tych czających się w mroku.
 Nie rozumiała, co James chce zrobić… dopóki nie poczuła, jak kieruje jej ręką z różdżką i mówi:
- Zaklęcie odrzucające.
 Wypowiedziała jej i jednocześnie poczuła jak jej ręka zaciśnięta na jego prawej ręce, porusza się równo z nim, gdy wypowiada zaklęcie spowalniające.
 To było jak… taniec. Prowadził ją krok za krokiem. Ruch ręki w ruch ręki. Zaklęcie po zaklęciu. Jakby niespodziewanie stali się jedną osobą.
- W dół! – krzyknął i oboje przykucnęli. – Chyba dołączył do nas twój przyjaciel…
- Ahool? – rzuciła przerażona. – Celuj w skrzydła!
 Ahool okazał się chyba ziszczeniem jej koszmaru. Był to olbrzymi nietoperz z cienkimi jak błony skrzydłami, ostrymi kłami i wyranie lubiący krew. James doszedł do takiego wniosku, gdy wbił mu się kłami w przedramię. Skierował różdżkę Arthemis w to miejsce, automatycznie odchyliła się i przywarła do niego mocniej, gdy zaklęcie tnące przecięło powietrze przed jej twarzą.
 Nietoperz z piskiem poleciał bezwładnie na drzewo.
 Krok za krokiem przesuwali się do kamiennego łuku, który symbolizował wyjście z rezerwatu.
 Nagle zagrodzono im drogę.
- Stoi przede mną wielki szary wilk – oznajmił James, zamierając.
 Wilk kłapnął szczękami.
- To amarok. One działają w nocy. Zaklęcie świetlne. Podwójne – powiedziała natychmiast Arthemis.
- Do tyłu!! – ryknął James, gdy wilk rzucił się na nich. Jego szczęki zacisnęły się na szczęście ledwie na nogawce od spodni Arthemis. Wilk szarpał się z nimi, warcząc wściekle.
 James wycelował swoją różdżkę w wilka, kątem oka dostrzegając jak zraniona wcześniej mantykora rusza na nich ponownie.
- Lewa! – krzyknął do Arthemis, nakierowując jej rękę.
 Arthemis użyła zaklęcia wybuchowego i mantykorą rzuciło na pobliskie drzewo. Wilk tymczasem poranił kłami nogę Arthemis, ale zaczął się cofać przed światłem, które generowała różdżka Jamesa.
 Niespodziewanie usłyszeli popłoch zwierząt, umykających w las.
- Co się dzieję? – zapytała Arthemis, gdy James pociągnął ją za rękę i zaczął biec. Po chwili jednak się zatrzymał.
- Arthemis… jesteśmy w połowie drogi – oznajmił. – A przed nami stoi hydra.
- Ile ma głów? – zapytała.
- Trzy.
 Usłyszała wściekłe syknięcie. Użyła zaklęcie odbijające, gdy usłyszała ryk. Jad wystrzelony przez hydrę, odbił się od niej.
- To nie tak źle – powiedziała. – Uważaj na jad i nie obcinaj łbów.
- Mogę ją jakoś unieszkodliwić?
- Boją się ognia…
- To jest zawsze dobre wyjście – mruknął James.
 Nagle jakiś dźwięk przypominający ludzki krzyk, rozdarł niebo.
- Och nie… - jęknęła Arthemis. – James, teraz uważaj… nad nami lata wiwerna.
- Długa szyja, ostre zęby… Ignis!- zaklęciem ogniowym odstraszył jedną z hydrzych głów.
- Zatrzymam ją w powietrzu – powiedziała. – Ale zaklęcie będę mogła zdjąć dopiero gdy dotrzemy do wyjścia…
 Usłyszała krzyk Jamesa, spanikowana rozglądała się bezradnie, choć wiedziała, że nic nie zobaczy.
- James, co jest?! Co jest do cholery!!
- Nic. Trafiła mnie jadem… - jęknął.
Arthemis nie podobało się to, co miała zamiar zrobić. Ale musiała. Z dwoma wiwernami i hydrą nie dojdą żywi do kamiennego łuku.
 Wyjęła nóż z pochwy na biodrze.
- Wyceluj moją rękę – powiedziała. – Szybko!
 James pokazał jej kierunek.
 Skrzywiła się i rzuciła. Usłyszała świst noża i ryk rannego zwierzęcia.
- Dobra, biegniemy!! – krzyknął James, ciągnąc ją za sobą.
 Arthemis w biegu wycelowała różdżkę w niebo. Z jej różdżki wystrzelił wiatr, który zamknął się nad nimi, jak baldachim. Wiwerny odbijały się od niego, jak od balonu.
 Nagle wszystkie zwierzęta zaczęła je ścigać w jakimś upiornym polowaniu. James na plecach czuł już ostre pazury, gdy przebiegli pod kamiennym łukiem i wypadli prosto na chłodny, wilgotny mech.
 Arthemis odwróciła się na plecy, zdzierając z głowy opaskę i celując różdżką, jakby gotowa na atak. Oddychała pośpiesznie, z rany zadanej przez alpa i z nogi ciekła jej krew.
 Zerknęła na Jamesa. Odetchnęła z ulgą, gdy zauważyła, że James też nie jest mocno ranny.
- Brawo! Przeżyliście… Jesteście trzecią z drużyn, która przeszła przez łuk – nad nimi pochylał się szeroko uśmiechnięty, pulchny hindus w kolorowym turbanie na głowie. – A oto i wasz symbol…
 Podał im broszkę wielkości paznokcie dorosłego mężczyzny. Przedstawiała gwiazdę ze złota.
- James, musisz zdjąć bluzę, zanim jad się przez nią przegryzie i przepłukać ukąszenie wodą – powiedziała szybko Arthemis, zrywając się na kolana.
- A ty?
- Noga to tylko zadrapanie, wystarczy zawinąć. Dłoń też… 
Odruchowo przypięła gwiazdę na piersi i zabrała się za ściąganie z Jamesa bluzy. Gdy już byli połatani i gotowi do dalszego marszu, uśmiechnęła się szeroko.
- Przeżyliśmy…
- Tak. Całkiem nieźle nam poszło…- przyznał.
Na sekundę położyła mu czoło na ramieniu.
- To był genialny pomysł…
- Ale z nikim innym by nie wypalił – odparł, podnosząc się na nogi. – Myślimy podobnie, Arthemis, znamy swoje ruchy… dlatego to było możliwe.
- Po prostu chciałeś się poprzytulać – odparła, szturchając go lekko, gdy lekko utykając ruszyli w dalszą drogę.
- To była korzyść uboczna – mruknął, biorąc ją za rękę.
- Mamy przed sobą 7 kilometrów, jeden przystanek, 10 godzin…
- Bułka z masłem – stwierdził, siłą umysłu starając się uspokoić łomoczące serce.

- Woow!! – krzyknął Fred, uśmiechając się od ucha do ucha. – Musieli to ćwiczyć! Nie ma siły, żeby to była improwizacja!
- Trzeba im oddać, że są dobrze zgrani – przyznał cicho Harry, uśmiechając się ukradkiem.
- Gdy pokazują coś takiego, zastanawiam się, czy warto się o nich martwić – burknął Tristan.
 Ginny uśmiechnęła się szeroko.
- Zawsze jest się o co martwić… - stwierdziła po matczynemu, obserwując swojego pierworodnego w drodze przez las.


 Po trzech dniach harówki, stresu, niebezpieczeństwa byli już nieźle zmęczeni. Wyczerpani psychicznie i fizycznie i jedynie świadomość, że mają już naprawdę niedaleko do końca zadania, trochę ich pocieszała.
 Na karb zmęczenia i niedawno odniesionych ran zrzucili fakt, że przejście ledwie siedmiu kilometrów zajęło im dwie godziny. Po drodze zjedli tyle czekolady, mając nadzieję, że wróci im chociaż częśc energii, że teraz Arthemis było trochę niedobrze.
 W pewnym momencie ich wędrówki las zaczął jakby piąć się pod górę, sprawdzili mapę, ale wyglądało na to, że nadal idą dobrze.
 Znaleźli się pośród gór na jednym z najmniejszych wzniesień. Mgły zasłaniały szczyty wyższych gór. Przed nimi o dziwo nie ciągnął się szlak, tylko…
- Bagna – usłyszeli. – Nikt żywy jeszcze przez nie nie przeszedł i wam też nie radzę…
 Odwrócili się z wyciągniętymi różdżkami i zdali sobie sprawę, że celują w potężnego człowieka w sile wieku. Był ubrany cały w grube skórzane ubrania, nawet na głowie miał kaptur. Spod niego patrzyła na niego w połowie pokryta grubymi, zrogowaciałymi bliznami twarz.  Poparzenia…
- Nazywam się Joachim van der Horn.
- Treser – dopowiedział bez wahania James.
- Smoków? – Arthemis spojrzała uważnie na profil Jamesa. – Co tu robi treser smoków?
- Laski jeszcze nie szkoliłem – uśmiechnął się zadziwiająco białymi zębami, odbijającymi się na tle mocno opalonej twarzy.
- Dziewczyny – poprawił go James ostrzegawczo.
- Usiądźcie, odpocznijcie – powiedział, wskazując im wielkie płaskie głazy. – Przez te bagna nie da się przeprawić – oświadczył. – A meta waszego zadania, jest na tamtym wzniesieniu…
 Odwrócili się, żeby zobaczyć, co pokazuje palcem. Po przeciwnej stronie bagnisk, na wzniesieniu identycznym do tego, na którym teraz stali, majaczył ustawiony kamienny łuk. O tak… to wyraźnie było wyjście. Był tylko jeden problem… było jakieś dwadzieścia kilometrów bagnisk przed nimi.
- To nie fair – powiedziała Arthemis. – Trasa miała mieć 40 kilometrów. A już same bagna mają ponad 20.
- Wasza trasa liczy kilometry ziemskie… A tej trasy nie da się pokonać taką drogą – powiedział uśmiechając się szeroko.
- Przez góry? – rzucił James.
- Jeżeli masz odpowiedni sprzęt i jakiś tydzień w zapasie.
- Więc co będziemy robić? – zapytała Arthemis, czując jak po plecach idzie jej dreszcz podniecenia.
- Lecieć – oznajmił. – O ile się odważycie – stwierdził.
- Na smoku? – Na twarzy James i Arthemis pojawił się taki sam szeroki uśmiech.
 Joachim zmarszczył brwi.
- To zadziwiająca reakcja… - mruknął do siebie.
- Żartujesz!? Ile razy człowiek ma okazje przelecieć się na smoku?! – krzyknął James.
- A ty, lalka, się nie boisz? – zapytał ją przeciągając językiem po górnych zębach.
- Lalka to może być barbie – powiedziała Arthemis, chłodnym głosem.
 Joachim odchylił głowę i zaczął się śmiać z całej siły.
- Podobasz mi się, młoda! Gdybym był kilka lat młodszy zainteresowałbym się tobą…
- Jestem zajęta – odpowiedziała bez wahania, bez namysłu.
- Uuuuuu – zerknął na Jamesa i sugestywnie w ramach uznania, poruszał brwiami. - No, dobra, więc…
- Co z symbolem? – przerwał mu James. Ten koleś żartować, albo taki miał styl, ale wolałbym, żeby Arthemis nie przebywała zbyt długo w jego towarzystwie.
- Och, jest już na miejscu. Już samo to, że utrzymacie się na smoczym grzbiecie jest dostatecznym wyzwaniem…
 Nagle górską ciszę rozległ ryk zwierzęcia, odpowiedział mu inny. Najpierw poczuli wiatr, a chwilę potem tuż nad ich głowami przemknął najcudowniejszy i najpiękniejszy stwór jakiego Arthemis widziała. Rozpiętość jego skrzydeł zasłoniła im niemal całe niebo.
 Jego łuski miały kolor złota, a skrzydła mieniły się jak słońce o zachodzie.
 Przeleciał nad nimi w ogóle nic sobie nie robić z ich obecności i znikł wśród mgieł.
- Jakbyście jeszcze się nie połapali to jesteście w dolinie smoków. Jest ich tu sporo, a wy… musicie sobie jakiegoś złapać – oznajmił.
 Jamesowi opadła szczęka.
- Mamy złapać smoka? – powtórzył z niedowierzaniem.
- Taaa, inni wymiękli przy tej części -  mruknął do siebie Joachim. – W każdym bądź razie mam dopilnować, żebyście się nie zabili, doradzać wam, ale broń cię Panie Boże fizycznie pomagać…
- Jednym słowem, mamy wszystko zrobić sami – streściła Arthemis.
- Cóż… to nie mój turniej – powiedział, wzruszając ramionami.
 Arthemis i James spojrzeli po sobie. Potem James zadziwił Arthemis, dotykając jej włosów i przeciągając je między palcami i patrząc na nią z dziwną czułością:
- Mów, co mam robić…
Arthemis zamrugała zdziwiona.
- Ale… - Potem uśmiechnęła się szeroko. - Wyjmij linę z plecaka. Flary i namiot… - powiedziała, wstając.
- Chcesz tu nocować? – zapytał zdziwiony.
- Zaufaj mi – odparła tylko.
- A komu innemu? – westchnął i zdjął plecak.
- Musimy się pośpieszyć, bo nie wiadomo kiedy będziemy mieć szanse, żeby jakiegoś złapać – powiedziała Arthemis, przyklękła i zaczęła rozkładać materiał namiotu. Pocieła go sztyletem na trzy części i zaczęła majstrować przy nim z zaklęciami. – James przedłóż linę i rzuć zaklęcie zapętlające.
 Łapiąc o co jej chodzi, James zapytał Joachima:
- Jaką wagę może odczuć?
- Myślę, że stu kilogramów nawet nie zauważy – odpowiedział treser. – Są bardzo silne. Praktycznie stworzone z samych mięśni…
- Jak można je przyciągnąć?
- Zapach krwi. Ale oczywiście są ciekawe i inteligentne… Jeżeli je zaintrygujecie to przylecą.
 Arthemis złożyła najmniejszy z pasów materiału i obwiązała się nim w pasie.
 Potem wzięła ich sprzęt do wspinaczki i zaczęła ciąć linki. W międzyczasie zapytała:
- Co mamy robić, jak już będziemy na smoku?
- Jak najmniej się ruszać – poradził. – Włóżcie nogi pod skrzydła, albo z przodu przed nimi…
- Jak mamy nim kierować? – zapytał James.
- Nie da się – oznajmił van der Horn. – Będzie leciał przed siebie, chyba, że postanowi inaczej.
- Arthemis? – James spojrzał na nią.
- Damy radę – odpowiedziała cicho, mamrocząc pod nosem zaklęcia.
 Po chwili wstała i podniosła do góry dwa…
- Spadochrony? – zapytał James.
- Powinny wytrzymać. Przyhamują nas, gdy będziemy skakać nad bramą… - Machnęła różdżką i po chwili zwinęły się w dwa, poręczne wałki.
- Inteligentnie. Inni zaczynali się o to martwić, dopiero w trakcie lotu… - przyznał Joachim.
- James – Arthemis spojrzała na niego, podając mu jeden z przygotowanych spadochronów, drugi zakładając na plecy. – Rzucisz linę, pokierujesz zaklęciem. Ja wskoczę pierwsza.
 James przełknął protest.
- Módlcie się, żeby was nie zobaczył – poradził im Joachim. – Spopieli was na miazgę… Ma szeroki zakres widzenia... Ach, i ogon! Jak będziecie się wspinać to uważajcie, żeby was nie zdmuchnął. 
 Patrzyli dookoła siebie, wsłuchując się w ciszę. Czekali napięci przez pół godziny, czterdzieści minut.
- Dobra… Rozpalamy ognisko – zadecydował w końcu James.
 Arthemis skinęła głową.
 Wzniecili ogromny ogień, wyczarowując na skale magiczne ognisko. Wysypali z kieszeni wszystkie fajerwerki jakie im pozostały. W niebo wystrzeliła kaskada kolorowych pióropuszy.
 - Sądzę, że to rzeczywiście może je przyciągnąć – przyznał Joachim. – Miejmy tylko nadzieję, że nie zjawią się całą chmarą… - dodał, wyciągając z kieszeni różdżkę i wpatrując się w niebo.
- Jeżeli zrobisz, któremuś krzywdę – powiedziała Arthemis głosem ociekającym lodem. – Ja zrobię krzywdę tobie…
- Nie wiesz, laleczko, jak niebezpieczne mogą być smoki… - odpowiedział, twardniejącym głosem van der Horn. Jego oczy zapłonęły jakimś fanatycznym płomieniem.
James przysunął się do Arthemis.
- Smoki nie prosiły, by ich w to wmieszano – powiedziała ostro. – Tak samo jak wszystkie magiczne zwierzęta z rezerwatu i yeti. Organizatorzy wykorzystują je, jakby byli władcami świata…
 James turlał różdżkę między palcami, nie spuszczając oczu z tresera.
- Jednym słowem, jeżeli podniesiesz różdżkę w naszej obecności, to ci ją złamiemy – oznajmił.
 Usłyszeli głęboki pomruk i łopot skrzydeł.
 Nad nimi między fajerwerkami latał wielki smok, a przy nim kilka mniejszych. To był niesamowity, niepowtarzalny widok. Błyskające kolorowe światła, na tle zmierzchającego nieba i płynące po niebie między nimi smoki. Warto było przejść to wszystko, byle tylko zobaczyć ten widok.
 Arthemis roześmiała się zachwycona.
- To smoczych z młodymi… nie radzę wam zaczepiać żadnego z nich…
- Nie jesteśmy głupi – burknął James.
W końcu jednak znad góry wychynął jeszcze jeden smok. Znaczenie większy niż te, które teraz widzieli. Był ciemnoniebieski, tylko skrzydła wyróżniały się niemal jadeitowym błękitem.
- James… - powiedziała Arthemis.
- Widzę. Jestem gotowy.
- Powodzenia!! – krzyknął za nimi Joachim van der Horn.
 Trzymał w lewej ręce linę, w prawej różdżkę. Smok machał powoli skrzydłami, ale przemieszczał się zadziwiająco szybko. James rzucił linę, pokierował jej lotem różdżką, a ona otoczyła pierś smoka.
 Arthemis w rękawicach ze smoczej skóry, nie dała żadnego znaku, który przygotowałby Jamesa na to, co zrobiła. Trzymał w dłoniach niemal koniec liny, gdy ona przebiegła kilka metrów, odbiła się od krawędzi skały i złapała się liny zwisającej z brzucha smoka.
 James zacisnął dłonie na końcu grubego sznura i poczekał, aż lecący smok go pociągnie. Nie zdawał sobie sprawy, że to będzie aż tak szybko.
 Arthemis już się wspinała.
 James poczuł się, jak w czasie podróży świstoklikiem, tak szybka to była jazda. Podążył za Arthemis, gdy nagle smok zaryczał, a w ich stronę poleciał strumień ognia.   
 James podciągnął pod siebie kolana, żeby nie objął ich płomień. Niestety lina nie miałą tyle szczęścia. Co więcej zaczęła się palić.
- Arthemis, szybciej!! – krzyknął.
 Arthemis była już niemal przy podbrzuszu smoka. Zamachnął się ogonem, ale na szczęście nie mógł ich trafić, za to rozhuśtał linę. Arthemis poczuła się jak na gigantycznje karuzeli. Przywarła do sznura i błagała, żeby jej mięśnie wytrwały jeszcze chociaż chwileczkę. Od przemykających w dole bagien zakręciło jej się w głowie.
 Gdy lina się trochę ustabilizowała, Arthemis podciągnęła się jeszcze pół metra i chwyciła kolców na smoczym grzbiecie. Wdrapała się i wtedy smok zrobił gwałtowny zwrot, jakby chciał obrucić się na plecy. Zarzuciło nią i spadła po drugiej stronie grzbietu w ostatniej chwili chwytając się liny.
- Arthemis?! – krzyknął James, zbliżający się już na grzbiet.
- Nic mi nie jest! – odpowiedziała i przerzuciła nogę przez grzbiet pomiędzy jednym a drugim ostrym kolcem.
 Gdy James znalazł się za nią, oddychając ciężko, odetchnęła z ulgą.
 Smok odwrócił głowę, a z jego nozdrzy buchnęły płomienie.
 James w ostatniej chwili wyszarpnął różdżkę i zatrzymał płomienie niemal przed ich twarzami.
 Arthemis rozwiązała płachtę materiału zaciśniętą wokół pasa. Rzuciła ja w przestrzeń, a jej różdżka nagle pokierowała ją tuż nad smoczą głową. Strzępek namiotu posłużył jak przepaska na oczach smoka.
- Czemu to zrobiłaś? – zapytał James.
- Koniom w niezwykłych okolicznościach zasłania się oczy, żeby się nie denerwowały – wyjaśniła Arthemis i powoli zaczęła się przesuwać do przodu, niemal na szyję stworzenia. Pogładziła go po sztywnych łuskach. – Jest zdenerwowany… Cicho, malutki – mruknęła. – Nie zrobimy ci krzywdy.
- Teraz pytanie, jak go nakierować? – powiedział James.
- Smoki latają używając wszystkich zmysłów. Nie musi widzieć, żeby dotrzeć do celu – odpowiedziała Arthemis. – Zrobimy korytarz powietrzny. Wyciszymy wszystko inne. Będzie musiał polecieć prosto…
 James skinął głową i uniósł różdżkę. Arthemis uspokajająco głaskała smoka po szyi. Czuła jego zirytowanie, że jakieś dwie wstrętne muchy zakłócają jego lot.
 Jednak będąc w miejscu, w którym byli, nie mógł ich zaatakować.
 James zajął się bocznymi ścianami wyimaginowanego, szczelnego od dźwięków i zapachów korytarza. Arthemis zrobiła barykadę na dole i na górze, żeby smok nie próbował ich zrzucić, lub nie zanurkował z nimi.
 Przelecieli już połowę trasy i było to cudowne uczucie, szczególnie, gdy zdezorientowane stworzenie, powoli i ostrożnie leciało przez ich wyczarowany tunel.
 Arthemis roześmiała się perliście. Pod sobą czuła potężną istotę, machającą skrzydłami, włosy przeczesywał jej wiatr i mknęła po wieczornym niebie, jak prawdziwie wolna istota.
 Słysząc jej śmiech, James też poczuł tę radość i wolność w głębi siebie.
- Odetnij linę! – powiedziała Arthemis.
 James wskazał na linę, mówiąc:
- Diffindo!
 Lina puściła i opadła w dół na moczary.
- Jesteśmy już niedaleko. James – odwróciła się do niego, - spadochron to prowizorka, więc trzymaj różdżkę w pogotowiu…
- Jak zawsze! – odpowiedział, przerzucając obie nogi na jedną stronę smoczego grzbietu. – Nie będziemy bardzo wysoko, ale uważaj na siebie!
 Arthemis ustawiła się do skoku.
 Odetchnęła kilka razy, gdy dojrzała cel. W końcu machnęła różdżką, żeby zneutralizować zaklęcie korytarza. Smok niemal natychmiast odbił w górę. James skoczył sekundę wcześniej. Natomiast Arthemis zarzucił i spadła. Nie panując nad lotem, chwyciła różdżkę, machnęłą nią, krzycząc:
- Erecto!!
 Jej spadochron poderwał się do góry, znosząc ja z celu. James już bezpieczny na ziemi, wystrzelił z różdżki liny, który owinęły się dookoła niej, gdy ją przyciągnął.
 Wylądowała na ziemi po raz kolejny zbyt mocno uszkadzając kostkę. Materiał spadochronu przykrył ją całą, więc James musiał się przekopywać, do niej, aż ją znalazł.
 Śmiała się, radosna, turlając po twardej ziemi wzniesienia.
- To było cudowne! James lecieliśmy na smoku!!
 James pokręcił z niedowierzaniem głową, również uśmiechając się szeroko. Pomógł jej wstać.
- To już koniec, Arthemis – powiedział wskazując rękę na kamienny łuk utworzony z trzech ogromnych kamieni.
 Arthemis westchnęła z ulgą, przeszli te kilka ostatnich metrów, by zobaczyć dzidę wbitą na małym postumencie w kształcie sześcioramiennej gwiazdy. Na każdym ramieniu gwiazdy było miejsce na jeden z symboli.
 Arthemis dotknęła miejsca, gdzie powinien się znajdować walec i z niepokojem spojrzała na Jamesa.
- Zaraz zobaczymy – powiedział i zdjął z szyi diamentowy stożek, zdobyty w jaskini yetiego. Umieścił go w trójkątnym otworze. Arthemis włożyła w krąg pierścień z palca. James wyjął z kieszeni małą kostkę i położył ją na trzecim ramieniu. Arthemis obok położyła kule zdobytą w jaskini Kali. Potem odpięła broszkę w kształcie gwiazdy i podała ją Jamesowi. Włożył ją na miejsce.
 Nic się nie stało. Arthemis z niedowierzaniem przymknęła oczy. Nie mieli jednego symbolu…
 James pocieszająco ścisnął jej rękę i wtedy dookoła nich zawiał wiatr, a przestrzeń bramy stała się dziwnie galaretowatą substancją.
 Arthemis dotknęła jej dłoni, niczym tafli płynnego lustra, a wtedy wciągnęło ją i Jamesa.


Na trybunach zawrzało.
- Co się stało?! – krzyknął Albus zrywając się na równe nogi. – Przecież to koniec zadania!!
- Wcignęło ich – powiedziała z niedowierzaniem Valetine. – I co teraz?
- To wyglądało na lustrzaną klątwę – mruknęła Hermiona. – Jeżeli tak, to będzie im cholernie trudno się wydostać…
- Może potrzebny był im ostatni symbol? – rzucił z zastanowieniem Teddy.
 Chwile później dokładna kopia toru zmieniła się i pokazywała już tylko z bliska kamienną bramę, przez którą przeszli Arthemis i James. Bramę, z której teraz wyszli.
 Rozglądali się dookoła zdezorientowani. Na trybunach zapanowała cisza. Wszyscy z napięciem czekali co tym razem zrobią Arthemis z Jamesem, jak wydostaną się z bramy.
 A wtedy James krzyknął radośnie, porwał Arthemis w ramiona i zaczął się z nią obracać.
 I wtedy Albus zrozumiał, że brama była portalem, który przeniósł ich dokładnie na trybuny.
 Zaczął klaskać a za nim poszła reszta widowni.
  Na arenę wbiegli medycy z profesor Alexander.
- Będą w szpitalu, chodźmy do nich – rzucił Ron i wszyscy zerwali się z miejsc.

 Arthemis i James zostali sprawdzeni ze sceny, na której pozostało jedynie wzniesienie z ogromną kamienną bramą.

2 komentarze:

  1. Uczucie latania na smoku musiało być niewyobrażalne i na pewno nie zapomna tego doswiadczenia :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, udało im się a lecenie na smoku musiało być niezwykłe, ten treser wkurzajacy jest z tym laleczką...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń