Zdążyli zaledwie wyjść z kominka gdy
już otoczyło ich grono pedagogiczne, zasypując ich mnóstwem informacji. Wiedzieli
z tego tyle, że mają być gotowi w południe, i nie muszą ze sobą niczego brać.
Zadanie było czysto sprawnościowe. Jedyne co mieli zabrać do wygodne ubranie i
różdżkę.
Jechali zawodnicy z eliksirów, zaklęć i
dziesięcioboju. Czyli ich piątka. Miał im towarzyszyć profesor Forsythe.
Znużeni pokiwali głowami i wyszli.
Forsythe zatrzymał Arthemis, widząc, że coś
niesie. Uśmiechnął się do niej tęsknie.
- Poznaje te książkę…
- To pamiętnik mamy – Arthemis
pokazała mu ją. – Mam jeszcze takich dwa. Chce je jak najszybciej przeczytać…
Spojrzał na nią surowo.
- Powinnaś się skupić na zawodach.
- Wiem, wiem. Ale po zawodach już
mnie nic nie odciągnie od nich… Wie pan… mam wrażenie jakbym ją poznawała gdy
to czytam.
- Tak rozumiem cię… No, ale chyba
teraz powinnaś gdzieś zmykać, prawda?
- Tak… Chyba sobie odpuszczę kolację.
Wolę odespać to wesele.
- Poradź panu Potterowi to samo –
mruknął Forsythe.
- Jamesowi?! – zaśmiała się Arthemis.
– To niewykonalne…
I pobiegła za resztą.
Arthemis rano zeszła na śniadanie i myślała o
tym, że miała jakieś dziwne wrażenie, kładąc się do łóżka, jakby czegoś jej
brakowało. Ale do cholery! To było niemożliwe!
Resztę czasu przed wyjazdem poświęciła na ćwiczenie zaklęć. Wolała nie
biegać… Już nie chciała sobie złamać nogi…Przy okazji słuchała rozmów Lily i
Rose na temat wesela. Lily była naprawdę zachwycona. Arthemis uśmiechała się do
siebie w myślach.
- Jestem ciekaw, czy jak pojedziemy
na jakieś zadanie tylko we dwójkę, to będziemy mieć jeden pokój – mruknął
James, gdy schodzili na dół na zbiórkę.
- Tak myślę – odparła Arthemis,
wiedząc, że tym samym wprawia go w szampański nastrój.
Tym razem jednak nie czekała na nich cała
szkolna ekipa. Wyjeżdżali, gdy trwały zajęcia, dzięki czemu uniknęli sporego
szumu. Profesor Forsythe zebrał ich piątkę wokół siebie i polecił im nie
rozchodzić się, gdy już znajdą się na miejscu.
Każdy dotknął świstoklika i po chwili zostali
wciągnięci w kolorowy wir. Tym razem wszyscy wylądowali mocno trzymając się na
nogach.
Rozejrzeli się dookoła. Znajdowali się na
jakimś wzgórzu, skąd rozpościerał się widok niekończące się lasy. U podnóża
góry nie było nic innego. Tylko wielkie, stare drzewa, rosnące na ostrych
stokach.
- Witajcie – usłyszeli głos i
odwrócili się. Znowu powitał ich pan Murphy. – Miło mi was znowu zobaczyć.
Profesor Forsythe się z nim przywitał.
- Zaprowadzę was do Instytutu. Na
czas tego etapu Peruwiański Instytut Eksperymentalnych Zaklęć udzielił nam
możliwości zaadaptowania go na kwatery i sale dla naszych zawodników. Podeszli do
ogromnego drzewa. Pan Murphy zapukał, a z drzewa wydobył się głos:
- Podaj swój kod.
- M73. Zawodnicy WBH1, WBH2, 3, 4 i
5. Oraz opiekun WBH1.
-
Przejęłam. Scorpius Malfoy, Arthemis North, James Potter, Albus Potter oraz
Rose Weasley. Opiekun Gaelen Forsythe. Zapraszam i życzę miłego pobytu!
Kora ogromnego drzewa odchyliła się, a za nią
ukazał się mały pokoik, który musiał być windą.
- Znowu w głąb góry – mruknęła
Arthemis.
- Tak – zaśmiał się Murphy. – Ale tym
razem nie ma w tym nic niebezpiecznego.
- To się jeszcze okaże – powiedział
cicho James, stając za plecami Arthemis.
Zjechali kilkadziesiąt metrów w dół,
a gdy drzwi windy się odsunęły, zobaczyli biały korytarz, po którym kręciło się
mnóstwo ludzi. Podeszli do barierki i spojrzeli w dół. Pod nimi ciągnęły się w
dół dziesiątki podobnych korytarzy, a na samym dole był biały plac, po którym
przechadzali się mieszkańcy Instytutu.
- Zaprowadzę was do waszych pokoi –
powiedział pan Murphy. – To będzie kondygnację niżej… - mruknął do siebie. I
podprowadził ich do spiralnych schodów. – Tutaj zapraszam dziewczęta – wskazał
im drzwi z numerem 123, - a chłopców zapraszam tutaj. – Wskazał drzwi obok. –
Pana profesora natomiast zaprowadzę na piętro gdzie są pokoje opiekunów… Ale
nie bójcie się… nie zginie wam on…- zarechotał. – Zadania z Zaklęć i Eliksirów
odbędą się o godzinie trzeciej, macie więc jeszcze chwilę czasu. Gladiatorzy
zostaną wezwani o północy na taras widokowy. Dwudziesta piąta kondygnacja,
czyli jakieś dwadzieścia pięter niżej – poinformował ich wesoły Irlandczyk, a
potem skinął Forsythe’owi głową i zaprowadził go z powrotem do windy. Widać
mieli sporo do przejechania.
Scorpius wszedł do pokoju chłopców jako
pierwszy. Rose na wszelki wypadek posłała Potterom ostrzegawcze spojrzenie.
Wzruszyli ramionami w identyczny sposób i też weszli do pokoju.
Arthemis i Rose otworzyły drzwi. Na pewno nie
była to pałacowa komnata jak poprzednio.
Był to urządzony po spartańsku pokój z dwoma identycznymi łóżkami, małą
łazienką, bez okna, za to miał biurko i sporo przestrzeni. Widać było, że
bardziej przeznaczony jest do odpoczynku w pracy niż do mieszkania. Jednak
łóżka były bardzo wygodne.
Rose wzięła kartę z instrukcjami.
- Mamy się stawić na samym dole.
Znowu będę musiała wsiąść do tej trzeszczącej windy…
- No, ja mogę się przespać. Chociaż
pewnie przejdę się na dół, żeby zobaczyć co tam kombinujecie.
- Myślę, że nie tylko ty.
Usłyszały pukanie do drzwi.
- Arthemis idę poszukać planu
Instytutu, idziesz? – usłyszały głos Jamesa.
- Chcesz mnie tym razem wyprzedzić?!
– odkrzyknęła przez drzwi.
- Nie, raczej pokazać ci jak to
powinno wyglądać ostatnim razem, egoistko!
Roześmiała się.
- Idę, idę. Powodzenia Rose –
uściskała przyjaciółkę i pobiegła do drzwi. Rose ze śmiechem pokręciła głową.
Półtorej godziny później Rose i Scorpius idący
sporo przed nią, co ją lekko zirytowało, zjechali windą na sam dół Instytutu. Albus
odłączył się na trzecim piętrze, posyłając Malfoyowi ostrzegawcze spojrzenie.
Malfoy odpowiedział mu trochę drwiąco, ale gdyby Albus spojrzał odrobinę na
lewo, to uciekałby gdzie pieprz rośnie, bo Rose widocznie miała mu do
powiedzenia o wiele więcej.
Gdy tylko wyszli z windy zauważyli, że
Arthemis i James stoją w rogu, gdzie zebrało się już sporo ludzi.
- Powodzenia – powiedział profesor
Forsythe, na chwilę przy nich przystając, jakiś cień przemknął po jego twarzy.
Czyżby zadania było, aż tak skomplikowane? – Uważajcie na siebie – dodał
jeszcze.
- Dziękuję – odparła Rose,
zastanawiając się, co też ich czeka.
Gdy wszyscy już się zebrali, punkt
piętnasta. Kto się spóźnił, nie brał udziału w turnieju. Organizatorzy mieli
surowe zasady. Rose przyglądała się kobiecie, która wyszła na środek. Skądś ją
znała… Ach, tak. Spotkała ją w Irlandii, ale miała tam na sobie ogniście
czerwony kostium. Teraz zamieniła go na granat. Niewątpliwie podkreślał
oszałamiający blond jej włosów, spiętych teraz w kok na czubku głowy.
- Nazywam się Beverly Vane. Jestem tu
by przedstawić wam wasze dzisiejsze zadanie. Polegać ma ono na sprawdzeniu
waszych ogólnych umiejętności. Przejdziecie przez ścieżkę, na której natraficie
na uroki do przezwyciężenia oraz na miejsca, gdzie będziecie sami musieli
podjąć decyzje jakie zaklęcie najlepiej zastosować. Przy każdym waszym zadaniu,
będzie również można wybrać jedną z bocznych odnóg. Każda z drużyn otrzyma taką
samą ścieżkę. Nie ma limitu czasowego. Jednak na koniec, gdy zakończy się cała
konkurencja, dodamy wam punkty, w zależności od szybkości zakończenia zadania.
Cała wasze trasa jest starannie rejestrowana, odpowiednimi zaklęciami.
Gdybyście mieli jakieś problemu, możecie wezwać pomoc. Czy wszystko jest jasne?
Żaden z uczestników nie miał żadnych pytań,
więc wszystkim kazano ustawić się na znaku Instytutu, na środku atrium. Po
chwili wszyscy razem z panną Vane zjechali jeszcze niżej w dół.
- No, to będą mieli zabawę – mruknęła
Arthemis.
Na miejscu podłogi, która wjechała
głębiej do środka, pojawiła się sadzawka o krystalicznie błękitnej wodzie i co
dziwne… równiutka jak tafla szkła. Woda nagle zamigotała i pojawiło się w niej
kilkanaście różnych obrazów. Każdy przedstawiał kogo innego. Arthemis w
niemałym szoku zobaczył w jednym z małych okręgów twarze Rose i Scorpiusa.
- To jedno z naszych najnowszych
zaklęć! – usłyszała podniecone głosy, obejrzała się za siebie, by zobaczyć
kilku dziwnie wyglądających szalonych naukowców.
- Możemy sobie od czasu do czasu, na
nich popatrzeć – ucieszył się James. – Będę mógł później dogryzać Malfoyowi…
Arthemis spojrzała na niego spod uniesionej
brwi.
- Dobra, dobra… Spróbuje się ograniczyć
– burknął.
- Może zerkniemy co robi Albus?
- A gdzie on miał być?
- Chyba na drugim piętrze…
- Może będzie można tam wejść. Ale
nie wiem, czy mam ochotę przez długi czas oglądać eliksiry…
- Wpadniemy tylko na chwilkę –
obiecała Arthemis. – Ja też wolę zobaczyć, co tam wymyślili z Rose i
Scorpiusem.
Gdy weszli do sali gdzie miały się odbyć
eliksiry, zauważyli coś dziwnego. Po pierwsze było tam tylko dziesięciu
zawodników. Czyżby aż dwudziestu nie uzyskało wymaganej liczby punktów, przy
poprzednim zadaniu? Drugą nietypową rzeczą, było to, że zawodników na
stanowiskach, z których składały się stolik i krzesło, otaczała jakaś dziwna
powłoka. Dopiero, gdy jakiś człowiek podszedł z fiolką najpierw do pierwszego
stanowiska, potem do drugiego itd., Arthemis zdała sobie sprawę, że jest to
zaklęcie wyciszające. Żaden z zawodników nie mógł zobaczyć, ani usłyszeć
odpowiedzi drugiego. Każdy z zawodników wąchał, a czasami rozlewał odrobinę
eliksiru, a po chwili podawał jego nazwę.
Nie było to zbyt zajmujące, bo ani Arthemis
ani James, nie potrafili powiedzieć, czy jest to dobra, czy zła odpowiedź.
Pierwszy etap uznali więc za mało zajmujący i stwierdzili, że pojawią się, gdy
rozpocznie się drugi. Powrócili na najniższy poziom, by móc obserwować
poczynania Rose i Scorpiusa.
Tu działo się o wiele, wiele więcej.
Rose i Scorpius zostali zwiezieni jeszcze
bardziej w głąb ziemi. Rose czuła się jakby zjechała na sam dół Banku
Gringotta. Było tu zimno, wilgotno, a lampy wiszące na ścianach dawały mdłe i
niewystarczające światło.
- Każda drużyna musi przejść przez
drzwi ze swoim numerem grupy. Powodzenia! – powiedziała panna Vane i znikła.
Rose i Scorpius popatrzyli najpierw na
pozostałe 29 grup i podeszli do drzwi z numerem 19. Scorpius uniósł brew i
spojrzał na nią, jednocześnie kładąc rękę na klamce. Była to jego forma,
uprzejmego: gotowa?
Rose przewróciła oczami (skoro już używali
komunikacji pozawerbalnej) i skinęła głową.
Otworzyli drzwi, przez chwilę ogarnęła ich
ciemność, a potem stopniowo rozświetlały się pochodnie zawieszone na ścianach.
Korytarzyk był wąski. Dwie osoby mogły w nim iść swobodnie, ale trzy nie
zmieściłyby się już w jednym rzędzie.
- Czy wspominałam, że nie za bardzo
lubię wąskie i małe pomieszczenia? – powiedziała Rose, przełykając ślinę.
Scorpius, który już zrobił kilka kroków do
przodu, zatrzymał się niespodziewanie i spojrzał na nią z zaciśniętymi ustami,
wyrażającymi irytację.
- Masz klaustrofobię?! – zapytał z
niedowierzaniem. – Ile jeszcze fobii posiadasz?!
- Nie krzycz na mnie, Malfoy! –
powiedziała obrażonym tonem i przeszła obok niego. – Odczuwam pewien
dyskomfort, ale nie zacznę wpadać w panikę, bez obaw. Nie będziesz musiał się
mną zajmować i broń cię Panie Boże, wzywać pomocy! O proszę! Pierwszy urok...
Odwrócona tożsamość! Banalnie proste!
- Rose, zaczekaj!! – krzyknął
spanikowany.
- Wystarczy użyć lustrzanego zaklęcia
– machnęła różdżką i nagle oślepiający błysk przeszedł przez korytarz, a drobne
ostre cząsteczki, niby tafla szkła rozpadły się i przeleciały przez korytarz.
Scorpius podniósł się z ziemi i szybkim,
gniewnym krokiem podszedł do niej.
- Jeszcze jeden taki numer i zabiorę
ci różdżkę – ostrzegł i poszedł dalej. – A jak ci się zrobi słabo to ostrzeż
mnie w porę…
Najpierw zdenerwowały ją jego słowa, ale potem
odezwała się jej pozytywna strona.
- Mam to uznać, za przejaw troski? –
zapytała mimochodem.
- O moje własne życie? Owszem.
- No wiesz!
- Teraz się skup. Mam wrażenie, że
części z tych uroków możemy w ogóle nie znać. I dobrze by było gdybyśmy się
pośpieszyli. Nie rzucaj się na wszystko, co znasz, mogą być pułapki…
- Tak jest sir… - mruknęła z lekką
drwiną w głosie. – Myślisz, że często będziemy napotykać zaklęcia?
- Albo to, albo czeka nas bardzo
długi marsz – burknął.
- To wolę pierwszą opcję.
Scorpius zerknął na nią, jakby się bał, że
zacznie się dusić. Przez chwilę nawet się zastanawiała, czy nie udać ataku
paniki, żeby zobaczyć co zrobi, jednak uznała, że byłoby to równe z
samobójstwem. Rozniósłby ją w drobny mak…
Natrafili na drugi urok, którym zajął się Scorpius.
Tym razem obyło się bez groźnych wybuchów. Potem szli aż dotarli do miejsca,
gdzie korytarz się rozszerzał, tworząc coś na kształt kolistej… szklarni.
- Czy tym się nie powinni zajmować
goście od zielarstwa? – zapytał Scorpius patrząc na cały sufit, ściany i
podłogę pokryte roślinami.
- To Róże Potępionych – jęknęła Rose,
patrząc ze strachem na kwiaty wiszące nad ich głowami. Co więcej, nie mogli iść
dalej, dopóki się nimi nie zajęli, gdyż gęsto zagradzały im dalszą drogę.
- Nie interesuje się kwiatami –
powiedział takim tonem, że w powietrze uniosły się słowa: jestem mężczyzną.
- Tymi powinieneś…
- A co mi zrobią? Zjedzą mnie? –
prychnął i złamał listek jednej z róż, w tym samym momencie, w którym Rose
krzyknęła: NIEEE!
Potem zanim Scorpius zdążył cokolwiek zrobić,
popchnęła go i machnęła różdżką. Dopiero teraz zauważył, przed czym starała się
go ochronić. Kiedy urwał listek wszystkie róże jakby ożyły. I do tego miały
mordercze zamiary. Wydłużyły im się gałązki, a pąki w makabryczny sposób się rozrosły
do ogromnych rozmiarów. Wszystkie odbijały się od bariery Rose, ale ponawiały
atak, jakby chciały za wszelką cenę dosięgnąć Scorpiusa.
- Zrób jeszcze jeden taki numer, a
zbiorę ci różdżkę – burknęła cytując jego słowa.
Scorpius parsknął śmiechem, a potem
roześmiał się otwarcie. Był to tak rzadki i zadziwiający dźwięk, że Rose
słuchała oczarowana zapominając, że tracą czas.
W końcu jednak Scorpius opanował się i wstał.
- Róże Potępionych, hę? – mruknął
patrząc na zabójcze kwiaty.
- Dokładnie.
- Skąd wiedziałeś?
- A widzisz, żeby miały korzenie?
- Nie. Tak… to rzeczywiście dziwne… -
mruknął Scorpius. – Tym bardziej uważam, że tym dziwactwem powinni się zajmować
zielarze…
Rose pokręciła głową.
- Chyba pominąłeś jakiś rozdział w
standardowej księdze zaklęć… To są zaczarowane kwiatu. Konkretnie kwiaty, na
które rzucono klątwę. Zostały stworzone do strzeżenia, przez jakiegoś szalonego
człowieka, który zamknął swoją siostrę w wieży, by nigdy nie wyszła za mąż.
Obrosły cały mur i zabijały każdego, kto się do niego zbliżył. Nie usychały, bo
odżywiały się krwią, która krążyła w ich magicznych łodygach.
- Kto… wymyśla, takie rzeczy? –
Scorpius pokręcił z niedowierzaniem głową. – Skoro więc wiesz, co to jest,
wiesz, też jak je unieszkodliwić?
- Owszem – mruknęła ponuro Rose. –
Można je ściąć, ale to nie będzie łatwe. Odradzają się w milionach. Zazwyczaj,
żeby się ich pozbyć, zatruwa się je, podając im krew z trucizną.
- No, to idziemy boczna drogą, bo
inaczej się nie da – burknął cicho.
- Zaczekaj – powiedziała cicho Rose.
– Tak będzie szybciej, prawda?
- Tak myśle…
- Użyj Difindo, gdy je sparaliżuje –
poleciła cicho Rose. – Zrobisz przejście, a wtedy ja dołączę.
- A jak je sparaliżujesz? – zapytał
podejrzliwie.
- Zobaczysz. Mam nadzieję, że mnie
nie zostawisz – mruknęła Rose i przeszła, przez barierę, zanim zdążył ją
zatrzymać. Nie zaatakowały jej. No, tak… nie skrzywdziła ich jeszcze.
Wyciągnęła rękę i skaleczyła się kolcem, który chwilę potem wbił się mocno w
jej skórę.
- Oszalałaś?!! – krzyknął przerażony
Scorpius, chciał też przejść przez barierę, ale coś trzasnęło w nią, i zanim
otrząsnął się w szoku w obie ręce i przedramiona Rose, wbite były ogromne
kolce. Kwiaty rozwinęły się, a łodygi przybrały dziwną brunatną barwę.
Znieruchomiały.
Scorpius bez chwili zwłoki wpadł tam
poprzecinał tyle ile się dało, a one nadal nie drgnęły. Dopóki nie przeciął
tych, które przytrzymywały Rose, wtedy niespodziewanie ożyły, niczym diabelskie
bicze. Chwycił Rose w pół i wyciągnął z trudem przez zrobioną dziurę. Kwiaty szarpały
mu ubranie, wplątały się we włosy Rose. Kaleczyły skórę, jakby chciały się
dostać do krwi. Wtedy Scorpius stworzył ogniową zaporę, przez którą nie mogły
się przedrzeć.
Posadził Rose przy ścianie korytarza. Miała
pobladłą skórę.
- Jesteś nienormalna! Szalona!
Wypisuje się z tego! Nie dam się doprowadzić do zawału! – wyrzucał jej
gniewnie, oczyszczając jej włosy z liści, chociaż pewnie większość jego słów
ignorowała.
- To tylko trochę krwi – mruknęła
spokojnie. Dzięki Bogu, nie wydawała się zbyt osłabiona.
Zerknął na jej ręce i niemal jęknął w duchu.
Dobrze, że nie były to głębokie rany. Przemył zranienia wodą z różdżki. Trochę
przestały krwawić.
- Nie będę miał do ciebie pretensji,
jak zrobi ci się słabo – oznajmił łaskawie.
- Nic mi nie będzie – odpowiedziała
odważnie i wstała. – Nie traćmy czasu…
Skinął głową i ruszyli dalej
korytarzem. Jednak od tej pory nie spuszczał jej z oczu.
- Nie wiem, czy to wynika z twojej
głupoty, czy z szaleńczej odwagi, ale zawsze pakujesz się w jakieś totalnie
niezrozumiałe dla mnie historie. Więc Weasley… o co w sumie ci chodzi? – rzucił
po jakimś czasie. Już dość sporo przeszli, a nadal nie napotkali kolejnej
przeszkody. Zapewne, więc trochę mu się nudziło.
Rose natomiast może to wynikało z bardzo
dobrego humoru, albo niewielkiego ubytku krwi, roześmiała się. Spojrzał na nią
zdziwiony.
- TY… mnie o coś pytasz...- jej
śmiech się odbił od niskich ścian korytarza. – To tak dziwne, że zastanawiam
się, czy aby nie uderzyłeś się w głowę…
- Z moją głową wszystko w porządku –
burknął.
- Ach, więc po prostu masz ochotę,
przerwać tę dziwną ciszę? Cała przyjemność po mojej stronie. No, więc nie
przepadam za rzeczami, mogącymi zakończyć mój wstrząsająco prosty i krótki
żywot. Dlatego podziwiam Arthemis i Jamesa. Oni chyba się tym nie przejmują…
- Albo są na tyle głupi, że nie
zwracają na to uwagi…
- Taak. Chociaż jestem niemal pewna,
że to wynika z ich pewności siebie.
- O tak! Zarozumiali to oni są…
- Nie bez powodu – burknęła. – No,
ale wracając do twojego pytania, mogę tego nie lubić, ale wiem kiedy coś należy
zrobić. Wierz mi… gdyby było inne wyjście, to bym się w życiu nie porwała na te
badyle…
- Dobrze wiedzieć. Nie powiem… masz
całkiem rozsądne podejście. Poza tymi chwilami, kiedy zachowujesz się jak
jędza… - mruknął jakby do siebie, nie zważając na to, że było pewne, że go
usłyszy. Jeden szybki cios w ramię go w tym uświadomił. – Auu… - mruknął,
rozcierając bolące miejsce.
- Nie wkurzaj mnie – powiedziała
wyniośle.
- Myślę, że to przez ten kolor włosów
– kontynuował Scorpius, nie zdając sobie sprawy, że zaczyna się z nią
przekomarzać. – Rude są zawsze wredne…
- Irytujesz mnie, Malfoy! – ostrzegła
go, zerkając zza zmrużonych oczu. – Mój kolor włosów nie ma nic do rzeczy!
- Mylisz się – powiedział tak cicho,
że tym razem go nie usłyszała.
- Nie wydaje ci się, że powinniśmy
już na coś trafić? – zapytała Rose, patrząc przed siebie na niekończący się
korytarz.
- Cóż… chyba tak… - szli dalej,
rozglądając się tym razem uważnie.
- Skoro już sobie tak gawędzimy… -
zaczęła Rose. – To mogę ci też zadać pytanie?
- Tylko pamiętaj, że ostatnim razem,
ci nie odpowiedziałem.
- Co? Ach, to! – przypomniała sobie
niemal natychmiast. – Dobra, dobra. Chodzi mi o to, jak się zaprzyjaźniłeś z
Arthemis?
- Zaprzyjaźniłem? – zjeżył się. – To
chyba za duże słowo…
- No, dobra. Tolerujesz ją. Arthemis
jest strasznie zamknięta w sobie. No, może teraz trochę mniej. Ale dawniej
naprawdę trudno się było do niej dostać.
- Ja tam jej nie zachęcałem. Sama się
przyczepiła, od pierwszego dnia – burknął.
- A więc, musiałeś coś mieć w sobie –
stwierdziła filozoficznie.
- Nic mnie to nie… - zaczął a potem
niespodziewanie zaklął. – Cholera!! Że też wcześniej tego nie zauważyłem!
Towarzyskie pogawędki, a od pół godziny błądzimy po pętli!
- Pętli czasu? – Rose rozejrzała się
dookoła, jakby coś nagle dostrzegła, a potem klepnęła się w czoło. – Kurcze
jakie to oczywiste! Ile czasu straciliśmy!
- Sporo – odpowiedział niecierpliwie.
– Czekaj… musimy się zastanowić, jak zdjąć czar.
- Nie mamy zmieniacza czasu, ani nie istnieje
zaklęcie na przesunięcie czasu wstecz. Nie możemy zatem uniknąć wpadnięcia w
pułapkę.
- Trzeba znaleźć boczną furtkę…-
mruknął Scorpius. – Lub szczelinę czasoprzestrzenną. Wtedy przerwiemy czar…
- Jeżeli zaczniemy się cofać…
- To nic nie da. Jak długo
musielibyśmy się cofać?
Rose się zamyśliła. Miała w rodzinie
kilku dobrych oszustów. Ale, czy tym razem to pomoże? Zbliżyła się do
Scorpiusa. Może to była lekka paranoja, żeby uważać, że zaklęcie może ich
przechytrzyć, ale po różach wolała nie ryzykować.
- Oszukajmy czas – mruknęła cicho.
- Też o tym myślę – skinął głową. –
Zastanawiam się tylko, jak to zrobić…
- Ja pójdę do przodu… a ty się
cofniesz… Pętla czasu ma ograniczoną przestrzeń, powtarza w kółko to samo, gdy
więc…
- Dojdę do pewnej granicy, i ty też,
to powstanie szczelina... Wtedy można ją poszerzyć i przerwać.
- Zostawiam to w twoich rękach –
skinęła mu głową.
- Twoje są co bądź… poharatane… -
odparł złośliwie.
- Hej! Na razie mamy remis, tak!? Ja
dwa, ty dwa! – odpowiedziała mu, udając obrażoną.
- Niech ci będzie… ruda – gdy
spiorunowała go wzrokiem, wyszczerzył zęby.
Rose zrobiła krok do przodu. A on jakby
nic do tyłu. Odsuwali się od siebie, rozmawiając bez sensu jak przedtem. Byli
już sporo od siebie oddaleni, gdy zauważyli, delikatne miganie otoczenia. Jakby
korytarz nagle zaczął na zmianę to błyszczeć, to matowieć. Jakby dookoła nich,
pojawiła się jakaś płynna powłoka.
- Idź dalej! – krzyknął do Rose.
Zaklęcie, które ich otaczało nabrało realnego, niemal fizycznego kształtu. Wydawało
mu się, ż dostrzega pęknięcie na niewidocznej niczym pajęcza sieć substancji.
Wycelował różdżką i mruknął: - Lanio!
– Zaklęcie spowodowało rozdarcie, które pociągnęło za sobą linię, niczym
rozdarty szew. Jednak chwilę potem zauważył, że początkowe nacięcie zaczyna się
szybko zabliźniać. – Dereptum! -
krzyknął jeszcze. – Weasley, biegniesz w moją stronę! Szybko!
Rose posłuchała go, im bliżej było, tym
powłoka stawała się mniej widoczna. Scorpius na pamięć pchną Rose w kierunku
ściany i niespodziewanie został pociągnięty razem z nią. Zaczęli biec niepewni,
czy już na pewno uwolnili się od pułapki czasu, gdy nagle zaczęli spadać w
ciemną otchłań. Słyszeli tylko swoje krzyki, w niebezpiecznej ciemności. Ale
jedno było pewne: już nie więziła ich pętla.
Scorpius usłyszał jedynie, jak Rose coś
krzyczy i wyczuł, jak otoczyło go zaklęcie. Zatrzymał się tuż nad ziemią, i
dopiero potem bezpiecznie na nią opadł. Usłyszał cichy jęk.
- Nic ci nie jest? – zapytał cicho.
- Chyba po prostu upadłam na jakiś
ostry kamień… - usłyszał głos Rose.
Podniósł się.
- Lumos! – powiedział, a jego różdżka
rozświetliła ciemność. Obrócił się dookoła, żeby zobaczyć, gdzie jest Rose.
Nadal leżała na ziemi. W świetle dostrzegł jakiś dziwny pył, sypiący się ze
sklepienia ciemnego korytarza, w którym się znaleźli. Zauważył, że dziewczyna
ma ociężałe powieki, a po chwili zupełnie je zamknęła. – Rose?! – Chciał do
niej podejść, ale na szczęście był czujny. To pył padający na jej postać, coś
jej zrobił. – Wingardium Leviosa! – jej postać uniosła się w powietrze i
przesunęła w jego stronę. Dopiero teraz gdy była poza dziwnym wpływem złotego
proszku, potrząsnął nią. – Rose? No, już, Weasley! Wstawaj, nie mamy czasu na
to… Nie bądź ofermą… - Poklepał ją po twarzy, ale nie zareagowała. Jednak oddychała
spokojnie. Zupełnie jakby spała. Scorpius oświetlił znowu pyłek. Zmrużył oczy. –
No, chyba sobie jaja robicie… - mruknął do siebie, z niedowierzaniem.
Znał bowiem pewną historię. Jedna czarownica
(której aktualnie nie darzył szczególną sympatią) kiedyś opiekowała się swoją
mugolską chrześniaczką, na której ciążyła klątwa. Żeby więc ją przezwyciężyć
wymyśliła pyłek, który uśpił dziewczynę na sto lat. Jednak ponieważ czarownica
miała spatrzone poczucie humoru, pyłek miał pewien defekt. Jego ciotki opowiadały
mu to, żeby pamiętał, żeby nie mieszać się do spraw mugoli, którzy nie powinni
korzystać z dobrodziejstw magii. I to, i to uważał za kompletną bzdurę.
Oczywiście działanie pyłku można było zneutralizować… Eliksirem i zapachem
eukaliptusa. Jednak w tej chwili nie miał przy sobie, ani jednego ani drugiego.
Pozostawało mu więc trzecie wyjście i niech
Merlin ma go w swojej opiece, bo jak się Potterowie o tym dowiedzą, to po nim.
Mógłby ją tu jeszcze zostawić… przemknęło mu
to przez myśl, w tym samym momencie, w którym przy niej klękał.
- Jestem bardzo ciekaw, jak poradzili
sobie inni zawodnicy! – burknął i mruknął do różdżki: - Nox!
Światełko zgasło, pogrążając go w całkowitych
ciemnościach.
Rose zamrugała powoli. Oświetlało ją światło z
różdżki. Scorpius siedział przy niej, opierając łokieć na zgiętym kolanie.
- No, już… wstawaj! – ponaglił ją,
ale takim jakimś dziwnie nabrzmiałym głosem.
- Co się stało? – zapytała.
- Pyłek cię uśpił – machnął różdżką,
w kierunku padającego znikąd proszku.
Rose podniosła się i skrzywiła na ten
widok.
- Długo spałam?
- Nie – odpowiedział krótko, jakby
nie chciał się wdawać w szczegóły. Wstał i podał jej rękę. – Myślę, że jednym z
zadań jest zapalenia światła. Masz może jakiś pomysł?
Rose potrząsnęła głową, żeby się dobudzić, a
potem rozejrzała.
- Jeżeli są pochodnie, to znaczy, że
coś zamraża ogień.
Scorpius oświetlił ściany. Nie było tam
pochodni.
- A więc to nie to. – Rose zapaliła
swoją różdżkę i przeszła kilkanaście kroków. Zadziwiające było to, że w suficie
nie ma dziury, przez którą spadli. I trzeba było uważać, bo proszek sypał się
nie tylko z jednego miejsca. – Nie ma pochodni, lamp… żyrandoli… świeczek.
Okien. Są tylko ściany… - Rose podeszła do jednej z nich. – Skoro tak, to je
wykorzystajmy, żebyśmy mogli skupić się na czymś innym.
- Co ty chcesz zrobić?
- Zobaczysz.
Rose odsunęła się o krok i zaczęła coś
mamrotać z różdżką w ręce, a ściana zaczęła się jarzyć delikatnym blaskiem.
Dawała niezbyt intensywny blask, jak dopalające się ognisko.
- Chodźmy – zadecydowała Rose. W
miarę jak się przesuwali jakaś część ściany się rozżarzała, inna gasła.
Scorpius z fascynacją przyglądał się zaklęciu. Było dosyć skomplikowane.
- Skoro już mamy tę uroczą, intymną
atmosferę, to może mi powiesz mi, jak mnie obudziłeś? – zapytała mimochodem
Rose.
- Nie! – odpowiedział natychmiast.
- Cóż… skoro tak stawiasz sprawę…
Jestem tylko ciekawa, skąd w tych głębinach wziąłeś eliksir przebudzenia, bądź
eukaliptus… Naprawdę jestem ciekawa – mruknęła, kładąc nacisk na ostatnie
słowo.
Scorpius ją zignorował i przyśpieszył kroku.
- W każdym bądź razie jestem
wdzięczna, że mnie nie zostawiłeś – mruknęła cicho, gdy doszli do… i było to
naprawdę dziwne… fontanny. – Czy tam jest… - zaczęła.
- Klucz? – dokończył. – Tak.
Na szczycie trzypoziomowej fontanny w dziwny
sposób obracał się mosiężny klucz.
- Chyba powinniśmy go zdobyć… -
stwierdziła. - Wiesz, ile tu jest pułapek, złożonych uroków, zaklęć
strażniczych...?
- A wiesz, jak się wścieknę, jak się
okaże, że ten klucz kończy nasze zadania, a my go nie zdobędziemy? –
odpowiedział. Wiele go kosztowało utrzymanie normalnego tonu. Miał nadzieję, że
nikt nigdy nie dowie się o tych kilku sekundach w ciemności. Nie pomyślał, że
jest na to zbyt inteligentna.
- Dobra. A więc, zabierajmy się do
rozbrojenia tej bomby – mruknęła Rose.
Każde z nich stanęło z innej strony fontanny i
zaczęli rozbierać ją z zaklęć, jak banana. A tych wszystkich klątw i uroków,
było nałożone na nią, jakby organizatorzy chcieli sprawdzić cały ich zasób
umiejętności. Czasami wymagało to dłuższej chwili, czasami zastanowienia się na
rozwiązaniem, które okazywało się banalnie proste. Kilka razy musieli się
zamieniać, a im bliżej końca byli tym częściej konsultowali, jakiego zaklęcia
użyć.
Pot kapał z ich czół, od maksymalnego
skupienia. Nauczycieli się nie popełniać błędów, już na samym początku. Złe
przeciwzaklęcie uruchamiało całą lawinę dodatkowych zabezpieczeń. Musieli też
uważać, by żadna z klątw nie przeszła na nich.
W końcu odsunęli się od fontanny, oddychając
ciężko.
- Czy tobie też chce się tak pić? –
zapytała Rose.
- Tak… to ta fontanna. Chcą nas
zmusić, żebyśmy się napili. I założę się, że nie wolno nam tego robić.
- Jak zdobędziemy klucz?
- Myślę, że możemy dotknąć wody… -
odpowiedział z wahaniem Scorpius.
- Które spróbuje? – rzuciła ze
sztuczną wesołością.
- Ciebie już dość poharatało… -
odpowiedział i włożył rękę do wody.
Rose wydała z siebie zduszony krzyk,
ale na szczęście nic się nie stało.
- Czyli już możemy wziąć sobie ten
cholerny kluczyk?
- Myślę, że tak… - chwycił się
krawędzi i wspiął na fontannę. Był już cały przemoczony, gdy dotarł na trzeci
poziom fontanny. Złapał klucz, a wtedy wody zaczęły bulgotać i wzbijać się w
górę. Scorpius z falą wody spadł na dół, a Rose została zmoczona od głowy do
stóp. Zacisnęła usta, żeby woda nie dostała się do środka. Scorpius też wstał
z mokrej podłogi i złapał spazmatycznie
powietrze.
- Idziemy stąd! – zarządził wściekle
i poszli dalej korytarzem. Po drodze Rose oprzytomniała i puknęła się w czoło.
Szybko wysuszyła ich oboje.
- Ciekawe, co nas jeszcze czeka… -
mruknęła.
- Myślę, że zaklęcie niewidzialności…
- burknął.
- Co? Czemu? – Rose się rozejrzała i
zobaczyła, że doszli do końca korytarza. Jakby trafili w ślepą uliczkę.
Jęknęła.
Zaczęli więc cegła po cegle używać zaklęć
ujawniających. Różnego rodzaju, bo nie wiedzieli, jakiego zaklęcia
niewidzialności użyto. Mijał czasu i zaczynali się niecierpliwić. W końcu
jednak kilka cegieł na wysokości ich pasa znikło, a pod nimi ukazały się cztery
różne zamki. Przyjrzeli się uważnie kluczowi, a Rose użyła zaklęcia
wykrywającego, czy aby na pewno nie ma na nim żadnych pułapek. Scorpius wybrał
zamek i przekręcił klucz. Pokazały im się drzwi.
Odetchnęli z ulgą i pchnęli je. Zdziwieni, ale
wdzięczni weszli do Atrium Instytutu.
Arthemis i James odeszli od dziwnej sadzawki,
gdy Rose i Scorpius zaczęli szukać wyjścia. Tych kilka godzin obserwowania ich
było aż nazbyt emocjonujące.
Poszli zerknąć do Albusa. Trwała druga runda.
Albus prowadził. Tym razem zawodnikom pokazywano ludzi, którzy zażyli eliksiry
i należało określić rodzaj i nazwę eliksirów. Właśnie mieli decydować o
truciźnie, którą otruto jakiegoś leżącego pośrodku pomieszczenia człowieka.
Każdy z zawodników obserwował go przez chwilę i miał piętnaście minut na
zastanowienie. Właśnie kończył im się ten czas.
Zawodnicy po kolei udzielali odpowiedzi,
wymawiając nazw trucizn. W końcu doszło do Albusa, który nachylił się nad swoim
stolikiem i oznajmił:
- Ten człowiek żyje.
Parsknięcia śmiechem, ogóle poruszenie.
- Podano mu Eliksir Żywej Śmierci, o
czym świadczy zbierający się wokół źrenic zielony osad, który ustąpi po dwóch
dniach. Biorąc pod uwagę zasinienie paznokci, można uznać iż osoba ta obudzi
się w przeciągu czterech godzin, a eliksir podano jej pięć, sześć dni temu –
dodał spokojnie Albus.
Sędziowie cicho coś do siebie powiedzieli, a
potem skinęli głowami.
- Poprawna odpowiedź. Maksymalna
liczba punktów. Pierwsze miejsce, Albus Potter ze Szkoły Magii i
Czarodziejstwa w Hogwarcie. Gratulacje!
Rozległy się brawa.
- Czy to jest dziwne, że on wie takie
rzeczy? – zapytała w lekkim szoku Arthemis.
- Tak – odparł podobnym tonem James.
Albus podszedł do nich zadowolony z siebie.
- Kujon – rzucił James.
- Zazdrościsz? Jestem na pierwszym
miejscu…
- Ja też – odgryzł się James.
- Dobra już dobra… Chodźmy zobaczyć,
co z Rose i Scorpiusem – przerwała im Arthemis. – Rose przyda się kilka
opatrunków z tego, co zdążyliśmy dojrzeć.
Wyszli na korytarz Instytutu, gdzie zostali
wciągnięci w fale przechodzących ludzi.
- Musimy jeszcze iść zobaczyć, jak
dojść na taras widokowy – przypomniała Arthemis, Jamesowi.
- To idźcie, pogadamy później. Ja
lecę na górę…
- Jak znajdziesz Rose, to sprawdź,
czy nic jej nie jest.
- Dobra – odpowiedział Albus i
poszedł do windy.
Rose i Scorpius są taka swietna parą 😍 nareszcie rozdzial prawie caly ich 😊
OdpowiedzUsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, Rose i Scorpius są po prostu jak para... widać że Scorpiusowi bardzo zależy na niej, martwi się o nią... całkiem, całkiem dobrze poradzili sobie z zadaniem tak jak i Albus...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza