sobota, 27 stycznia 2018

Wielki Finał (Rok VI, Rozdział 14)

Arthemis i James tym razem omawiali taktykę. Znali się, ale nie wiadomo było co wymyśli King. Było jednak jasne, że Warren jest słabym punktem. Oni mieli silną drużynę, bo oboje byli dobrzy w pojedynkach. Drużyna Ślizgonów awans do finału zawdzięczała tylko Kingowi.
- Jestem pewien, że on go szkolił. Od dłuższego czas ćwiczyli, bo przewidział, że dojdziemy do finałów – stwierdził James. – A to znaczy, że nie możemy z góry zakładać, że da się szybko wyeliminować Warrena. Ja dam sobie radę z Kingiem, ale nie wyeliminuję go. Nie sam…
 Arthemis zastanowiła się. Oboje zrezygnowali z obiadu. Wynikało to zarówno z braku apetytu, jak z chęci pozostania lekkim podczas pojedynku.
- A co ty na to…
Stojąc przed podwyższeniem Arthemis przypominała sobie ich dyskusję. Powtarzała w myślach wszystkie uwagi i przestrogi. Analizowała je ze wszystkich stron, zastanawiając się, czy nie popełnili gdzieś jakiegoś kosmicznego błędu.
 Ostatni dzień, pomyślała. Ostatni pojedynek i będą mieli zagwarantowane uczestnictwo w olimpiadzie.
 Wzięła głęboki oddech.
 Spojrzała w bok. Na Jamesa. To ją uspokoiło bardziej niż wszystkie oddechy świata i sprawiło, że poczuła dreszczyk wyczekiwania. Chciała, żeby już się zaczęło.
- Skończmy z tym – powiedział cicho James. - Jeżeli dobrze pójdzie za dwie godziny nas stąd wypuszczą, a twój zakaz przestanie obowiązywać…
 Arthemis parsknęła śmiechem.
- I będziemy musieli wrócić na lekcje – przypomniała mu.
- To jest akurat mniej istotne – stwierdził. Przeciągnął ręką wzdłuż jej przedramienia. – Gotowa?
- Owszem.
 Skinął głową i uśmiechnął się krótko. Spojrzeli w stronę sędziów.
 Sędzią maty miał być tym razem Daniel Callan. Skinął głową w stronę komentatora siedzącego na swoim stanowisku.
 Tyler Stokes był widocznie w swoim żywiole.
- Panie i panowie! Uczniowie i uczennice! Dawno nie mieliśmy okazji oglądać takiego widowisku, tu w Hogwarcie. Przypomnę, że wygrani będę mieli zaszczyt reprezentować naszą szkołę na zawodach rangi międzynarodowej! Nie przedłużając już, ogłaszam rozpoczęcie finału rozgrywek eliminacyjnych! Na matę w tej chwili wchodzą dwie drużyny! Cztery osoby, które za wszelką cenę, chcą wygrać! Po lewej: Robert King i Peter Warren! Natomiast po prawej: Arthemis North i James Potter!
 Rozległy się oklaski.
- Sędzia udziela niezbędnych informacji… Pojedynek rozpocznie się za trzy… dwa… już!
 Dla czworga zawodników wszystko oprócz nich przestało istnieć. Nic nie słyszeli, na nic nie zwracali uwagi od chwili gdy weszli na matę. A gdy tylko sędzia dał znak rozpętało się piekło.
 Arthemis padła w bok jednocześnie strzelając w Warrena, a James zablokował zaklęcie Kinga.
 Czekała ich niespodzianka. Arthemis przeklinała w myślach, że na to nie wpadli. Czemu tego nie zauważyli?! Otóż Peter Warren okazał się nie słabością, ale tajną bronią. Wszystko to, co wiedzieli po eliminacjach wzięło w łeb. Chłopak był szybki, wręcz błyskawiczny, ale o ile się Arthemis nie myliła, nie miał w rękawie niczego, czym mógłby zaskoczyć. Wolał zaklęcia sprawdzone i nieskomplikowane. Arthemis padając za trzecim razem stwierdziła, że już wie co zrobić. Ona też umiała grać. Dała się powalić po raz czwarty. Warren poczuł się pewnie i nawet się rozluźnił i wtedy Arthemis przestała uważać. Przestała planować. Po prostu walczyła i bardzo jej brakowało tego, że jakaś część jej umysłu musiała uważać na to, jakich zaklęć używa. Warren zaczął się cofać. Odpuściła na razie próbę rozbrojenia, bądź oszołomienia go. Najpierw trzeba było go zmęczyć, żeby przestał być taki szybki i uważny.
 Urok trafił ją w pierś zabrakło jej na kilka sekund tchu, ale zdołała odbić oszałamiacz. Odskoczyła w bok, a srebrny promień zaklęcia zrobił na piersi Warrena krwawą pręgę. Zrobiła krok do przodu, rzucając zaklęcia jak maszyna. Jedna za drugim. Nie mogła dać przejść Warrenowi do ataku, ale też nie mogła go wyeliminować. Jeszcze nie.
 W tym czasie James i King próbowali za wszelką cenę wysunąć się na prowadzenie. Nie było to łatwe. Cięcia, uderzenia, bloki, uniki błyskały na wszystkie strony. James przykucnął co zupełnie zmieniło jego pozycję. Zaklęcie Kinga  przeleciało nad nim, a James zaklęciami zaciął mu obydwie nogi. Prawa stopa wykręciła się pod nieprawdopodobnym kątem. King się skrzywił, ale nadal stał. Jednak James teraz miał lepiej. King musiał się ograniczać do stania w jednym miejscu i wyprowadzania zaklęć z tej samej pozycji.
 James usłyszał huk, gdy zaklęcia dwójki pozostałych zawodników zderzyły się ze sobą i oboje padli. Oddychając ciężko niemal dziękował sędziemu, że odgwizdał koniec pierwszej rundy. Podszedł do Arthemis i poderwał ją na nogi.
- Widziałeś to? – wysapała. – Koleś jest lepszy niż Lucas…
- Ale nie lepszy od ciebie – powiedział twardo. – Dość mocno zraniłem Kinga. Nawet jeżeli to opatrzy, spowolni go to.
 Oddychała ciężko, jej myśli przelatywały przez głowę z prędkością światła.
- Musimy się zamienić – oznajmiła.
- Chyba żartujesz… King…
- Jest ranny – przerwała mu. – Ranny i zmęczony. Warren jest wykończony, ale mnie wyczuł. Wyczuł mnie do tego stopnia, że nie jestem w stanie go wyeliminować. Ty musisz to zrobić…
- Ale…
- Na razie jesteśmy równi, James. A musimy wygrać. Warren mnie tak zaskoczył, że nie wiem czy nie spieprzyłam pierwszej rundy. Musimy teraz pokazać, że jesteśmy od nich lepsi. Już raz walczyłam z Kingiem, więc poradzę sobie i drugi raz.
 James zauważył, że sędzia znowu staje na swoim miejscu.
- Pięć minut – rzucił. – Zmęcz go jeszcze Arthemis… wtedy wykończę go i rozprawimy się z Kingiem.
 Skinęła głową i szybko, zanim sędzia dał znak, zawinęła sobie prawy nadgarstek ciasno bandażami, żeby był usztywniony. James przyglądał się temu, ale nic nie powiedział.
 Sędzia gestem ręki zaprosił ich na środek.
 Gdy tylko zabrzmiał gwizdek, Arthemis przebiegła te kilka metrów, które dzieliło ją od Warrena, odbijając na boki jego zaklęcia, chłopak w panice zaczął się cofać, ale Arthemis odbiła się na metr od niego i wzbiła w powietrze. Z góry strzeliła w dwie strony w Kinga i Warrena, który ze zdumienia opuścił na sekundę różdżkę. Będąc w powietrzu Arthemis była chroniona przez Jamesa, który blokował zaklęcia, rzucane przez Kinga w jej kierunku. Chwilę później będąc już na ziemi, zablokowała zaklęcie żądlące i posłała Warrena kilka metrów do tyłu. Początkowe zaskoczenie, jednak przemijało i znowu walka (chociaż na korzyść Arthemis) była wyrównana.
- James! – krzyknęła. 
James usunął się z drogi zaklęciu Kinga, po czym rzucił oszałamiacz na Warrena. Odwrócił ich uwagę, używając zaklęcia dymnego. Kilkusekundowy dym spowił jego postać. Jednocześnie wyczarował tarczę, która odbiła zaklęcia dwóch przeciwników. W tym czasie Arthemis była już przy Kingu. Musiała być w odpowiedniej od niego odległości, tego nauczyła się już poprzednim razem.
 Warren zdał sobie sprawę, że stoi teraz naprzeciwko ciemnookiego demona, w którego oczach lśnił płomień. James uśmiechnął się drapieżnie, a z jego różdżki padł ognisto czerwony płomień, który Peter z trudem odbił. Jednak Robert powiedział mu co w takiej sytuacji zrobić. Cofał się. Cofał się małymi kroczkami, skupiając się tylko na odbijaniu zaklęć. Nie było to łatwe. On był szybki, ale Potter był jeszcze szybszy.
 James dał się złapać w pułapkę. Ścigał Warrrena tak zaciekle, że nie zauważył, gdy ten stanął idealnie przed Kingiem. Jego partner  był tak wysoki, że mu to absolutnie nie przeszkadzało.
 James zirytowany, przewrócił oczami. Myśleli, że to im jakoś pomoże? Mieli ograniczone ruchy, a teraz on i Arthemis celowali w jedno miejsce. Zerknęła na niego katem oka. Myślała dokładnie to samo.
- Biorę dół! – krzyknął James.
- Wedle życzenia! – nie odbiła następnego zaklęcia, tylko dała się unieść jego sile, przyjmując ostry cios prosto w podbrzusze. Jednak nie straciła koncentracji i King, chyba po raz pierwszy był w szoku, gdy dostał zaklęciem prosto w głowę. Spuchła mu twarz. W tym samym momencie, James strumieniem wody zlał całą postać Warrena, który nie miał jak się cofnąć, przy okazji nieźle irytując Kinga, który poczuł niespodziewanie mokre spodnie i bluzę.
 Arthemis parsknęła śmiechem. Wyciągnęła rękę, żeby zablokować zaklęcia lecące w kierunku Jamesa. Następnie odbiła zaklęcie drgawek, które rzucił na nią King i przekierowała je tak, by uderzyło w Warrena. Po drodze połączyło się ono z promieniem Jamesa i biedny chłopak padł nieprzytomny cały w drgawkach u stóp swojego partnera.
- To nie był dobry pomysł – powiedział James do Kinga.
- Zdecydowany błąd w strategii – dodała Arthemis, kiwając głową.
 Oboje się do niego powoli zbliżali.
- Możesz go obudzić – rzucił James uprzejmie. – Zaczekamy…
 Robert King obserwując ich jak jastrząb, zapewne oczekując niespodziewanego ataku, opuścił różdżkę i cofnął oba zaklęcia. Peter Warren wstał niepewnie, trzymając się na nogach.
 Jednak zanim zdążył się wyprostować King, rzucił w Jamesa niespodziewanie zaklęciem, tak, że ten zgiął się w pół z bólu. W tym samym momencie sędziowie zakończyli drugą rundę.
 Arthemis błyskawicznie podbiegła do Jamesa. Siłą odciągnęła jego rękę od mostka.
- James musisz odetchnąć! – nakazała surowo.
 Wiedziała, co powoduje zaklęcie, które rzucił King.  Płuca puchły, napierając na mostek, niezależnie od tego, ile było w nich powietrza. Człowiek mógł się udusić, bo myślał, że ma wypełnione tlenem płuca. Niestety nie było na to szybkiego przeciwzaklęcia.
- Oddychaj! – powiedziała ostro.
 Sędziowie debatowali, nie widząc nic, a Arthemis zaczynała panikować, bo James zrobił się nieprawdopodobnie siny.
- Przepraszam – jęknęła i z całej siły uderzyła go w miejsce, gdzie według niej była przepona. James wyrzucił z siebie powietrze i zaczął kaszleć. - Oddychaj… – szepnęła gorączkowo. – No, już!
 Położyła mu rękę na piersi, żeby poczuć, czy tlen dostał się do klatki piersiowej.
 James skinął głową na znak, że wszystko jest dobrze. Arthemis włożyła palce we włosy na sekundę ukazując cały stres i słabość. Po czym na powrót stała się skupiona i chłodna.
- Będzie trzecia runda – powiedziała, widząc kłócących się sędziów. James skinął głową. – Kręci ci się w głowie? – zapytała zaniepokojona.
- Zaraz mi przejdzie. Jak tylko dorwę tego sukinsyna! – warknął James, coraz szybciej przychodząc do siebie.
- Najpierw Warren. Załatw go szybko… – przypomniała. – Do cholery też nam się zachciało zabawy! Już by było po wszystkim!
- Zaraz będzie po wszystkim – obiecał jej mściwie.
- Sędziowie nadal nie rozstrzygnęli tego emocjonującego finału i będziemy mieli trzecią rundę. Czy sprawiedliwie? To już każdy musi sam ocenić… - rozległ się głos komentatora.
 Sędzia zaprosił ich po raz trzeci na środek maty. King wyraźnie kulał, a Warren dosyć, że nie zdążył się wysuszyć to nadal się trochę trząsł. James przyrzekł sobie, że zanim skończy będzie jak galaretka.
 Gwizdek i James jednym zaklęciem wystrzelił z różdżki bicz, który obwiązał się wokół nóg chłopaka i pociągnął go na ziemię. Chwile potem wyleciał on w powietrze, a James oszołomił go i odwrócił się do Kinga, w momencie, gdy tamten uderzył o ziemię.
 Arthemis w tym czasie zablokowała cztery uroki Ślizgona posłane w kierunku jej partnera, stojąc przed Jamesem niczym anioł stróż.
 Robert nie był na tyle głupi, żeby użyć teraz różdżki do ocucenia przyjaciela. Ta dwójka wyraźnie nie zamierzała popełnić po raz drugi takiego samego błędu.
 James nie musiał nic mówić, po prostu zaczął się błyskawicznie przesuwać w stronę Kinga, osłaniany przez Arthemis z dalekiej pozycji. W momencie, gdy Robert był zmuszony do odbijania zaklęć wycelowanych w jego ramiona, głowę i pierś, James przeciął mu, poprzednio uszkodzoną nogę. Ślizgon opadł na jedno kolano, zaraz jednak się podniósł. Wiedział jednak, że przegrał. Tracił równowagę, gdyż musiał się opierać na zdrowej nodze. Po chwili Arthemis uderzyła go zaklęciem powodującym poparzenia w ramię, a gdy mimowolnie zrobił krok w tył James krzyknął ukochane zaklęcie swojego ojca, niby w hołdzie dla niego:
- Expelliarmus! – różdżka Roberta Kinga wyleciała w powietrze, a Arthemis brawurowo ją złapała.
 Sędzia odgwizdał koniec meczu.
 Arthemis nagle poczuła ile miejsc na całym ciele ma zranionych. Poważnie uszkodzona lewa ręka i nadwerężony prawy bark. Spore trudności z oddychaniem i silny ból głowy. Podeszła do Jamesa. Wiedziała, że on nadal czuje igiełki w całych płucach i trochę mu się kręci w głowie – skutki zaklęcia.
 Ale wygrali…
- Jesteśmy bezlitośni – mruknęła, patrząc z lekkim szokiem na stan nogi Roberta Kinga. James zakaszlał, spojrzał na nią, a w kącikach jego ust pojawił się uśmiech. Po chwili już jak idioci szczerzyli do siebie zęby.
 Widownia otrząsnęła się z początkowego szoku, po tak niespodziewanym zakończeniu pojedynku.
- Proszę państwa… - Tyler chyba nadal nie mógł pojąć, co się stało, -… mamy zwycięzców…
 Ktoś zaczął klaskać. Później już się potoczyło. Gwizdy, fajerwerki, sztuczne ognie Filibustera, które niewątpliwie były zasługą chłopaków z Gryffindoru, ogłuszające krzyki i przede wszystkim brawa.
 James poderwał Arthemis nad ziemię, przez co zaskoczona się roześmiała.
- Arthemis North i James Potter zostają oficjalnymi reprezentantami Hogwartu!
 Podszedł do nich sędzia główny z gratulacjami.
 Uścisnął rękę Arthemis, mówiąc:
- Nie mam uwag… Dawno nie spotkałem dwóch takich talentów…- A potem zwrócił się do Jamesa. -  Zazdroszczę partnerki…
- To moja dziewczyna – poprawił go James i szybko poczuł uderzenie pięści w żebra.
- Tym bardziej zazdroszczę, panie Potter – oznajmił patrząc na niego porozumiewawczo.
 James wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Odbędzie się teraz oficjalna prezentacja kadry Hogwartu – ogłosił komentator. – Dyrektor Deveraux przedstawi zawodników.
 Arthemis i James zeszli z podwyższenia. Czekał na nich Forsythe. Uśmiechał się lekko.
- Mogłem się tego spodziewać – stwierdził wesoło.
 Przez tłum przepychał się Neville, wyglądał jakby właśnie oznajmiono, że Gwiazdka w tym roku jest we wrześniu. Podskakiwał i chichotał, jakby za dużo wypił. Zagarnął w ramiona Arthemis i Jamesa i mówił rzewnie jak bardzo jest z nich dumny.
- Ale teraz musicie iść się przebrać – powiedział gorączkowo. – Szybko! Do bocznej komnaty! Nie ma czasu, zaraz rozpocznie się uroczystość!
 Zaskoczeni Arthemis i James popatrzyli na Forsythe’a. Przebrać? Ale w co?
- Chodźcie ze mną – powiedział spokojnie i starał się ich wolno przeprowadzić przez tłum. Arthemis jeszcze w ostatniej minucie zdążyła się odwrócić i podała Neville’owi różdżkę.
- To Roberta Kinga – wyjaśniła. –Trzeba mu ją oddać.
- Ach, tak… oczywiście – zrozumiał Neville. – Walczyli dzielnie, ale… - spojrzał na nich zachwycony i zniknął w tłumie.
 Arthemis ze śmiechem pokręciła głową.
 Przy drzwiach do bocznej komnaty było już sporo ludzi ubranych w jednakowe szaty. Ale nie były to szkolne szaty. Arthemis weszła ze zdziwieniem do pomieszczenia.
- To idiotyzm, żeby się stroić, zamiast opatrzyć rany – burknęła, a Forsythe się roześmiał.
- To nie będzie trwało długo – zapewnił ją.
- Oby… - mruknęła patrząc z niepokojem zarówno na swoją rękę, która dawała o sobie poważnie znać, jak i na Jamesa, który chodząc nadal się trochę krzywił. O ile się nie mylił, dostał w kolano.
- Proszę – powiedział do nich Forsythe, podając im ułożone czarne uniformy. – Będziemy jeszcze musieli je dopasować do wszystkich, ale na razie może być…
 Arthemis i James powoli się przebierali, robiąc coraz większe oczy, gdy na siebie patrzyli. Czarne spodnie, z mnóstwem na pierwszy rzut oka niewidocznych kieszeni, bluzy dopasowane idealnie. Było to wygodne i dopasowujące się do ciała ubranie. Lekkie i miękki, ale mocne i trwałe. Miało wyhaftowane złote godło Hogwartu na piersi. A gdy tylko je założyli na ich piersi podobnymi złotymi literami na plecach pojawiły się ich nazwiska.
- Teraz rzeczywiście się czuję jak reprezentant – szepnęła Arthemis.
James przez dłuższą chwilę zawiesił na niej wzrok, po czym szybko go odwrócił, jakby zaskoczony własnymi myślami. Arthemis też z trudem zdołała przerwać wpatrywanie się w niego. Wyglądali odlotowo. Jak oddziały specjalne.
- No, jeżeli już jesteście gotowi, to się pośpieszcie. Nie będą przecież na was czekać… - zachichotał Forsythe.
 Wyszli i stanęli w grupie osób, które szły do podium.
- Co za blichtr – mruknęła z niesmakiem Arthemis.
- Jesteśmy reprezentantami kraju – uświadomił jej James. – Zapewne Ministerstwo chce mieć się czym pochwalić. Wujek Ron mówił, że już został wyznaczony do zajmowania się tą olimpiadą.
 Arthemis westchnęła ciężko. Teraz, gdy już nic nie zajmowało jej myśli, poczuła wszystkie siniaki, zbite mięśnie, stłuczone kości. Jeżeli będzie mogła jutro się ruszyć, uzna to za dobry omen.
 Przedarł się do nich Albus z Rose, depczącą mu po piętach.
- Nie będę mówił, jak świetni jesteście, bo nim mieni wieczór jeszcze was od tego zemdli – oznajmił na wstępie.
 James uniósł brew.
- A ja wam powiem, że kilka razy mi serce stanęło – zaczęła Rose. – Warren mało nie połamał Arthemis! Jezu, myślała, że już po tobie!
- Jestem przyzwyczajona do upadków z dużej wysokości – uspokoiła ją Arthemis szybko.
- A jak King walnął w ostatniej chwili zaklęciem Jamesa… Nie wiedzieliśmy co się dzieję…
- Dobra, już dobra – uciszyła ją. Wolała teraz sobie tego nie przypominać.
- Obojgu wam się przyda wizyta u pani Pomfrey – stwierdził Albus. – Chociaż King i Warren wyglądają gorzej… - zachichotał.
- Cicho! – nagle ofuknęła go Rose.
Dyrektor wszedł na podwyższenie.
- Mili państwo, cudownie jest patrzeć na młode, tak zdolne i tak chętne do współzawodnictwa umysły, które będą reprezentowały nie tylko szkołę, nie tylko kraj, również nas… starszych czarodziejów. Pokonali rywali, okazali się najlepsi z najlepszych, oto oni… Keyleen Kimball! Niezwykle zaawansowane umiejętności w dziedzinie transmutacji! Albus Potter! Eliksiry! – Albus lekko zarumieniony wzruszył ramionami i wszedł na podwyższenie. Rozległy się oklaski, głównie ze strony Gryfonów, ale klaskali też Krukoni i Puchoni. Potem już co chwilę rozbrzmiewały oklaski. Ze Slytherinu jechała dwójka: Mikael Lind (Astronomia) i Ifigenia Holstrum(Numereologia). Do Kayleen dołączyła jeszcze dwójka z Ravenclawu Rayne Hawks (Runy) i Sylvester Kol (Zielarstwo). Hufflepuff również miał trzech przedstawicieli: Owena Settlera (Mugoloznastwo), Sloana Atkinsa (Wiedza o magicznych stworzeniach) i Dafne Melodyę (Wróżbiarstwo). Dafne wyglądała niesamowicie eterycznie i miała blado błękitne, niemal przezroczyste oczy. Arthemis wzdrygnęła się, gdy przez chwilę na niej spoczęły. Dziewczynka była też najmłodszą z reprezentantów, gdyż miała zaledwie trzynaście lat.
 Wreszcie dyrektor powiedział:
- W konkurencjach drużynowych najlepszymi okazali się ( i nie mamy wątpliwości, że razem staną na wysokości zadania…) – dodał jakby z groźbą w głosie – w dziedzinie zaklęć i uroków: Rose Weasley oraz Scorpius Malfoy.
 Tym razem siłą rzeczy musiała zacząć klaskać cała szkoła. Bo przecież Ślizgoni nie zgodziliby się na to, żeby pominąć ich reprezentanta, podobnie zresztą jak Gryfoni. Tak więc Rose i Scorpius weszli obok siebie na podwyższenie. Uściskali rękę dyrektora i dołączyli do pozostałych uczniów. Rose wypatrzyła w tłumie swojego ojca. Miał założone ręce na piersi, ale była to jedyna oznaka jakiegoś wewnętrznego sprzeciwu. Jej matka z łagodnym uśmiechem oklaskiwała reprezentantów. Zerknęła na Scorpiusa. Nie odezwał się. Nie odezwał się do niej od czasu ostatniej konkurencji. Nie wiedziała, czy jest zadowolony, czy nie. Żadne z nich jednak nie zrezygnowało, więc zapewne się z tym pogodził. Jego blada twarz, na którą opadała blond grzywka jak zwykle tworzyła maskę, pozbawioną jakichkolwiek emocji.
 Rose westchnęła cichutko. Jeszcze do końcu nie rozumiała skąd się biorą w niej iskierki rozczarowania… czy oczekiwanie na jakąś pozytywną emocję z jego strony. Nie wiedziała też, że wkrótce się o tym przekona.
- Niewątpliwie największym wyzwaniem będzie Dziesięciobój. Połączenie wszelkich technik obronnych, umiejętności radzenia sobie w trudnych sytuacjach i odpowiedniego reagowania. Reprezentantami szkoły będą dzisiejsi bohaterowie. Finaliści rozgrywek... Arthemis North i James Potter!!
 James puścił Arthemis przodem, ale był o krok za nią, gdy weszli na podwyższenie oklaskiwani przez publiczność, której nadal żywo stał w myślach obraz Jamesa, rozbrajającego Roberta Kinga.
- Gratulację – powiedział uśmiechając się szeroko Gabriel Deveraux. – Nie zawiedźcie nas…
- Postaramy się, dyrektorze – odpowiedziała mu z uśmiechem Arthemis.
- Zrobimy wszystko, co w naszej mocy – dodał James, ściskając mu dłoń.
Dyrektor się zaśmiał. Dużo miał z nimi kłopotów, ale do diabła… lubił te dzieciaki…
- Kadra Hogwartu będzie przez cały rok wyjeżdżała na imprezy związane z Mistrzostwami. Wygrani zostaną zwolnieni z egzaminów końcowych. Jeszcze raz brawa dla wszystkich!
 Gdy dyrektor zszedł z podwyższenia, wbiegli na nie fotografowie, ustawiając ich i przekrzykując się nawzajem.
- Do diabła! – mruknęła Arthemis.
- Poczekaj, na pewno będą chcieli jeszcze zdjęcia indywidualne – nachylił się do niej Albus.
- Uśmiechnij się – powiedział James, szczypiąc ją w udo. On sam szczerzył się jak idiota.
- Coś taki radosny? – zapytała podejrzliwie.
- Właśnie zdałem sobie sprawę, że twój zakaz przestał obowiązywać…
- Nie waż się! – zapiszczała przerażona, gdy objął ją wpół i zanim zdążyła go odepchnąć pocałował ją w blasku fleszy.
 Poddała się szybko. I nawet nie była na siebie za to zła. Gdy wolno ją puścił, westchnęła i mruknęła:
- Nienawidzę cię…
- Mhm – zgodził się z nią potulnie.
- Jutro będziemy we wszystkich brukowcach…
- Mhm…
- Faceci zaczną pisać do mnie zboczone listy…
James błyskawicznie na nią spojrzał, a zadowolony wyraz zniknął z jego twarzy.
Uśmiechnęła się do niego złośliwie.
- Nienawidzę cię – burknął.
- Tak, tak… nawzajem się nienawidzicie, ale teraz zróbcie przejście… - rozległ się drwiący głos.
 James spojrzał spokojnie na Malfoya.
- A ponieważ jesteście teraz w środku tego całego zamieszania radzę wam szybko stąd zwiać inaczej ci maniakalni reporterzy was nie puszczą do północy…
- Jak miło, że się o nas martwisz – odpowiedział z lekką drwiną James.
- Martwię nie martwię, ja też chce stąd zwiać, zanim dorwie mnie pól twojej rodziny – odrzekł chłodno Scorpius.
- Obronimy cię – powiedziała niespodziewanie Rose, stając obok niego.
 Zerknął na nią kątem oka, prychnął i poszedł przed siebie.
- Nie staraj się być dla niego miła, Rose – pouczył ją James.
- A czemu nie? – odparła chłodno, patrząc na niego.
James zastanawiał się nad odpowiedzią.
- Skoro on jakoś się nie stara, to czemu ty masz? – odpowiedział w końcu triumfalnie.
- W każdym bądź razie miał rację – stwierdziła Arthemis. – Musimy się ukryć…
- Idźcie do wujka Harry’ego i mojej mamy… oni są jak bariera. Wszyscy reporterzy wiedzą, że lepiej z nimi nie zaczynać, bo nie mają do nich cierpliwości… Mają uraz po Ricie Skeeter – oznajmił Rose.
- A kto to jest Rita Skeeter? – zapytała zaskoczona Arthemis.
- Taka jedna wścibska baba… - mruknęła Rose, ciągnąc ich na dół podwyższenia, a potem gdzieś pomiędzy tłumem uczniów.
- Arthemis! Dziecko, nic ci nie jest? – pani Potter porwała ją w ramiona.
 Arthemis zamrugała zdziwiona. Ale zalało ją jakieś wewnętrzne ciepło.
- Nie. Nic mi nie jest. W każdym bądź razie, nic poważnego – uzupełniła.
- Całe szczęście. James! – Chłopak też został wyściskany. – To za dużo jak na moje nerwy – westchnęła w końcu pani Potter.
- Ginny nie szalej… Byli niewiarygodni – powiedział Ron, szczerząc zęby.
- Wiecie… nie zdziwię się, jeżeli traficie na jakieś upamiętniające portrety w Pokoju Wspólnym – zachichotała Hermiona.
 James uśmiechnął się, jednak czekał na komentarz jednej osoby. Arthemis uścisnęła jego rękę. Jezu, czasami rzeczywiście przerażało go, że tak dobrze go znała, ale chwilę potem spływało po nim ciepłe zadowolenie.
- Cieszę się tylko, że nie ma dzisiaj tutaj Ministra Magii – powiedział szorstko H      arry. Wszyscy spojrzeli na niego zdziwieni. – Na pewno zapytałby mnie, czy zaproponowałem już wam kontrakt o pracę – dokończył, a na jego ustach pojawił się szeroki uśmiech.
 James parsknął śmiechem i poczuł jak ojciec obejmuje go ramieniem.
- Nie wiem gdzie się tego nauczyłeś, ale…
- To geny – przerwał mu James.
Harry przez chwilę mu się przyglądał, a potem z lekkim uśmiechem skinął głową. Potem odwrócił się do Arthemis.
- Ty dziewczyno masz diabła za skórą… - powiedział ze śmiechem. – Cieszę się, że James ma taką obstawę…
- Heeej… - zaprotestował James.
- Włos mu z głowy przy mnie nie spadnie – obiecała, szczerząc zęby Arthemis.
- Słuchajcie! Musicie mi udzielić wywiadu…
- Nie! – powiedzieli jednocześnie Arthemis i James.
- Jak to nie?! – zdziwił się Ron.
- To będzie o wiele lepszy materiał, gdy już zakończą udział w mistrzostwach – uratowała ich niespodziewanie Rose. – Będą mogli opowiedzieć całą historię…
 Ron spojrzał na córkę z namysłem i po chwili skinął głową.
- Tak, chyba masz rację. Cały duży artykuł… - pogrążył się w myślach.
- W każdym razie miło było popatrzeć, ale teraz już na nas czas, a i wy musicie odpocząć. Gratulację wszystkim – powiedziała Hermiona i wzięła Rona pod rękę odciągając go od dzieciaków.
 Państwo Potterowie również zaczęli się od nich oddalać. Przedarli się do nich za to Luke i Fred, a za nimi jeszcze kilku innych Gryfonów.
- Byliście odlotowi! Arthemis latając nad matą wyglądała po prostu jak bardzo seksowny anioł śmierci! – zachwycił się Max.
- Widzieliśmy jak wyciąłeś nogę Kinga – Justin klepnął Jamesa po plecach. – Nie będzie mógł chodzić przez miesiąc!
- Ale po pierwszej rundzie szliście łeb w łeb – stwierdził zamyślony Luke. – Dobrze jednak wyczułeś Warrena…
- Czy tylko ja zauważyłem jak James zainkasował błyskawiczny cios od Arthemis, pomiędzy rundami? – rzucił Fred.
- Nie przypominaj mi! – powiedziała Arthemis. Nadal stawała jej przed oczami blada twarz Jamesa.
- Hej! Dajcie im odpocząć! – Przedarł się do nich Albus. – Na pewno przyda im się medyk… i kąpiel.
- Och, Boże tak! – mruknęła Arthemis na samą myśl o tym.
- Mogę się przyłączyć? – szepnął jej na ucho James.
- Nie zmuszaj mnie, żebym cię uderzyła drugi raz – zagroziła cicho.
- Impreza w Pokoju Wspólnym! – krzyknął Max. – Mamy czworo Gryfonów w kadrze! Chodź Rose… tobie też się przyda coś na rozluźnienie… - objął ja ramieniem i poprowadził do wyjścia. Rose zarumieniła się lekko, ale nie wyglądała na specjalnie zaniepokojoną.
- Idźcie do pani Pomfrey – polecił im surowo Albus.
- Może nas tam zatrzyma – mruknęła z nadzieją Arthemis.
- A tobie co odbiło? Uderzyłaś się w głowę? – zaniepokoił się James. Zazwyczaj Arthemis trudno było zmusić, żeby chociaż postawiła nogę w Skrzydle Szpitalnym.
- Nie mam ochoty na imprezę… - mruknęła, szybko przypominając sobie skutki ostatniej.
- Będzie fajnie – zachęcił ją James. - Przyniosą nam dużo jedzenia i picia, i będą nas do obrzydzenia chwalić…

 Arthemis westchnęła ciężko, ale skinęła głową. 

3 komentarze:

  1. Przyjemny rozdzial. Finałowa walka dała nie lada emocje. Zgubiła ich trochę brawura ale cale szczęście w porę się ogarneli. Teraz tylko czekać na zadania

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejka,
    wspaniale, cudownie walki, przepięknie załatwili Flinta i Kinga...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejeczka,
    wspaniale, walki cudownie przedstawione, i w pięknym stylu załatwili Flinta i Kinga...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń