Arthemis i James tym razem omawiali
taktykę. Znali się, ale nie wiadomo było co wymyśli King. Było jednak jasne, że
Warren jest słabym punktem. Oni mieli silną drużynę, bo oboje byli dobrzy w
pojedynkach. Drużyna Ślizgonów awans do finału zawdzięczała tylko Kingowi.
- Jestem pewien, że on go szkolił. Od
dłuższego czas ćwiczyli, bo przewidział, że dojdziemy do finałów – stwierdził
James. – A to znaczy, że nie możemy z góry zakładać, że da się szybko
wyeliminować Warrena. Ja dam sobie radę z Kingiem, ale nie wyeliminuję go. Nie
sam…
Arthemis zastanowiła się. Oboje zrezygnowali z
obiadu. Wynikało to zarówno z braku apetytu, jak z chęci pozostania lekkim podczas
pojedynku.
- A co ty na to…
Stojąc przed podwyższeniem Arthemis
przypominała sobie ich dyskusję. Powtarzała w myślach wszystkie uwagi i
przestrogi. Analizowała je ze wszystkich stron, zastanawiając się, czy nie
popełnili gdzieś jakiegoś kosmicznego błędu.
Ostatni dzień, pomyślała. Ostatni pojedynek i
będą mieli zagwarantowane uczestnictwo w olimpiadzie.
Wzięła głęboki oddech.
Spojrzała w bok. Na Jamesa. To ją uspokoiło
bardziej niż wszystkie oddechy świata i sprawiło, że poczuła dreszczyk
wyczekiwania. Chciała, żeby już się zaczęło.
- Skończmy z tym – powiedział cicho
James. - Jeżeli dobrze pójdzie za dwie godziny nas stąd wypuszczą, a twój zakaz
przestanie obowiązywać…
Arthemis parsknęła śmiechem.
- I będziemy musieli wrócić na lekcje
– przypomniała mu.
- To jest akurat mniej istotne –
stwierdził. Przeciągnął ręką wzdłuż jej przedramienia. – Gotowa?
- Owszem.
Skinął głową i uśmiechnął się krótko.
Spojrzeli w stronę sędziów.
Sędzią maty miał być tym razem Daniel Callan.
Skinął głową w stronę komentatora siedzącego na swoim stanowisku.
Tyler Stokes był widocznie w swoim żywiole.
- Panie i panowie! Uczniowie i
uczennice! Dawno nie mieliśmy okazji oglądać takiego widowisku, tu w Hogwarcie.
Przypomnę, że wygrani będę mieli zaszczyt reprezentować naszą szkołę na
zawodach rangi międzynarodowej! Nie przedłużając już, ogłaszam rozpoczęcie
finału rozgrywek eliminacyjnych! Na matę w tej chwili wchodzą dwie drużyny!
Cztery osoby, które za wszelką cenę, chcą wygrać! Po lewej: Robert King i Peter
Warren! Natomiast po prawej: Arthemis North i James Potter!
Rozległy się oklaski.
- Sędzia udziela niezbędnych
informacji… Pojedynek rozpocznie się za trzy… dwa… już!
Dla czworga zawodników wszystko oprócz nich
przestało istnieć. Nic nie słyszeli, na nic nie zwracali uwagi od chwili gdy
weszli na matę. A gdy tylko sędzia dał znak rozpętało się piekło.
Arthemis padła w bok jednocześnie strzelając w
Warrena, a James zablokował zaklęcie Kinga.
Czekała ich niespodzianka. Arthemis
przeklinała w myślach, że na to nie wpadli. Czemu tego nie zauważyli?! Otóż
Peter Warren okazał się nie słabością, ale tajną bronią. Wszystko to, co
wiedzieli po eliminacjach wzięło w łeb. Chłopak był szybki, wręcz błyskawiczny,
ale o ile się Arthemis nie myliła, nie miał w rękawie niczego, czym mógłby
zaskoczyć. Wolał zaklęcia sprawdzone i nieskomplikowane. Arthemis padając za
trzecim razem stwierdziła, że już wie co zrobić. Ona też umiała grać. Dała się
powalić po raz czwarty. Warren poczuł się pewnie i nawet się rozluźnił i wtedy Arthemis
przestała uważać. Przestała planować. Po prostu walczyła i bardzo jej brakowało
tego, że jakaś część jej umysłu musiała uważać na to, jakich zaklęć używa. Warren
zaczął się cofać. Odpuściła na razie próbę rozbrojenia, bądź oszołomienia go.
Najpierw trzeba było go zmęczyć, żeby przestał być taki szybki i uważny.
Urok trafił ją w pierś zabrakło jej na kilka
sekund tchu, ale zdołała odbić oszałamiacz. Odskoczyła w bok, a srebrny promień
zaklęcia zrobił na piersi Warrena krwawą pręgę. Zrobiła krok do przodu, rzucając
zaklęcia jak maszyna. Jedna za drugim. Nie mogła dać przejść Warrenowi do
ataku, ale też nie mogła go wyeliminować. Jeszcze nie.
W tym czasie James i King próbowali za wszelką
cenę wysunąć się na prowadzenie. Nie było to łatwe. Cięcia, uderzenia, bloki,
uniki błyskały na wszystkie strony. James przykucnął co zupełnie zmieniło jego
pozycję. Zaklęcie Kinga przeleciało nad
nim, a James zaklęciami zaciął mu obydwie nogi. Prawa stopa wykręciła się pod
nieprawdopodobnym kątem. King się skrzywił, ale nadal stał. Jednak James teraz
miał lepiej. King musiał się ograniczać do stania w jednym miejscu i
wyprowadzania zaklęć z tej samej pozycji.
James usłyszał huk, gdy zaklęcia dwójki
pozostałych zawodników zderzyły się ze sobą i oboje padli. Oddychając ciężko niemal
dziękował sędziemu, że odgwizdał koniec pierwszej rundy. Podszedł do Arthemis i
poderwał ją na nogi.
- Widziałeś to? – wysapała. – Koleś
jest lepszy niż Lucas…
- Ale nie lepszy od ciebie –
powiedział twardo. – Dość mocno zraniłem Kinga. Nawet jeżeli to opatrzy,
spowolni go to.
Oddychała ciężko, jej myśli przelatywały przez
głowę z prędkością światła.
- Musimy się zamienić – oznajmiła.
- Musimy się zamienić – oznajmiła.
- Chyba żartujesz… King…
- Jest ranny – przerwała mu. – Ranny
i zmęczony. Warren jest wykończony, ale mnie wyczuł. Wyczuł mnie do tego
stopnia, że nie jestem w stanie go wyeliminować. Ty musisz to zrobić…
- Ale…
- Na razie jesteśmy równi, James. A
musimy wygrać. Warren mnie tak zaskoczył, że nie wiem czy nie spieprzyłam
pierwszej rundy. Musimy teraz pokazać, że jesteśmy od nich lepsi. Już raz
walczyłam z Kingiem, więc poradzę sobie i drugi raz.
James zauważył, że sędzia znowu staje na swoim
miejscu.
- Pięć minut – rzucił. – Zmęcz go
jeszcze Arthemis… wtedy wykończę go i rozprawimy się z Kingiem.
Skinęła głową i szybko, zanim sędzia dał znak,
zawinęła sobie prawy nadgarstek ciasno bandażami, żeby był usztywniony. James
przyglądał się temu, ale nic nie powiedział.
Sędzia gestem ręki zaprosił ich na środek.
Gdy tylko zabrzmiał gwizdek, Arthemis
przebiegła te kilka metrów, które dzieliło ją od Warrena, odbijając na boki
jego zaklęcia, chłopak w panice zaczął się cofać, ale Arthemis odbiła się na
metr od niego i wzbiła w powietrze. Z góry strzeliła w dwie strony w Kinga i
Warrena, który ze zdumienia opuścił na sekundę różdżkę. Będąc w powietrzu
Arthemis była chroniona przez Jamesa, który blokował zaklęcia, rzucane przez
Kinga w jej kierunku. Chwilę później będąc już na ziemi, zablokowała zaklęcie
żądlące i posłała Warrena kilka metrów do tyłu. Początkowe zaskoczenie, jednak
przemijało i znowu walka (chociaż na korzyść Arthemis) była wyrównana.
- James! – krzyknęła.
James usunął się z drogi zaklęciu
Kinga, po czym rzucił oszałamiacz na Warrena. Odwrócił ich uwagę, używając
zaklęcia dymnego. Kilkusekundowy dym spowił jego postać. Jednocześnie
wyczarował tarczę, która odbiła zaklęcia dwóch przeciwników. W tym czasie
Arthemis była już przy Kingu. Musiała być w odpowiedniej od niego odległości,
tego nauczyła się już poprzednim razem.
Warren zdał sobie sprawę, że stoi teraz
naprzeciwko ciemnookiego demona, w którego oczach lśnił płomień. James
uśmiechnął się drapieżnie, a z jego różdżki padł ognisto czerwony płomień,
który Peter z trudem odbił. Jednak Robert powiedział mu co w takiej sytuacji
zrobić. Cofał się. Cofał się małymi kroczkami, skupiając się tylko na odbijaniu
zaklęć. Nie było to łatwe. On był szybki, ale Potter był jeszcze szybszy.
James dał się złapać w pułapkę. Ścigał
Warrrena tak zaciekle, że nie zauważył, gdy ten stanął idealnie przed Kingiem. Jego
partner był tak wysoki, że mu to
absolutnie nie przeszkadzało.
James zirytowany, przewrócił oczami. Myśleli,
że to im jakoś pomoże? Mieli ograniczone ruchy, a teraz on i Arthemis celowali
w jedno miejsce. Zerknęła na niego katem oka. Myślała dokładnie to samo.
- Biorę dół! – krzyknął James.
- Wedle życzenia! – nie odbiła
następnego zaklęcia, tylko dała się unieść jego sile, przyjmując ostry cios
prosto w podbrzusze. Jednak nie straciła koncentracji i King, chyba po raz
pierwszy był w szoku, gdy dostał zaklęciem prosto w głowę. Spuchła mu twarz. W
tym samym momencie, James strumieniem wody zlał całą postać Warrena, który nie
miał jak się cofnąć, przy okazji nieźle irytując Kinga, który poczuł
niespodziewanie mokre spodnie i bluzę.
Arthemis parsknęła śmiechem. Wyciągnęła rękę,
żeby zablokować zaklęcia lecące w kierunku Jamesa. Następnie odbiła zaklęcie
drgawek, które rzucił na nią King i przekierowała je tak, by uderzyło w
Warrena. Po drodze połączyło się ono z promieniem Jamesa i biedny chłopak padł
nieprzytomny cały w drgawkach u stóp swojego partnera.
- To nie był dobry pomysł –
powiedział James do Kinga.
- Zdecydowany błąd w strategii –
dodała Arthemis, kiwając głową.
Oboje się do niego powoli zbliżali.
- Możesz go obudzić – rzucił James
uprzejmie. – Zaczekamy…
Robert King obserwując ich jak jastrząb,
zapewne oczekując niespodziewanego ataku, opuścił różdżkę i cofnął oba
zaklęcia. Peter Warren wstał niepewnie, trzymając się na nogach.
Jednak zanim zdążył się wyprostować King,
rzucił w Jamesa niespodziewanie zaklęciem, tak, że ten zgiął się w pół z bólu.
W tym samym momencie sędziowie zakończyli drugą rundę.
Arthemis błyskawicznie podbiegła do Jamesa. Siłą
odciągnęła jego rękę od mostka.
- James musisz odetchnąć! – nakazała
surowo.
Wiedziała, co powoduje zaklęcie, które rzucił
King. Płuca puchły, napierając na
mostek, niezależnie od tego, ile było w nich powietrza. Człowiek mógł się
udusić, bo myślał, że ma wypełnione tlenem płuca. Niestety nie było na to
szybkiego przeciwzaklęcia.
- Oddychaj! – powiedziała ostro.
Sędziowie debatowali, nie widząc nic, a
Arthemis zaczynała panikować, bo James zrobił się nieprawdopodobnie siny.
- Przepraszam – jęknęła i z całej siły uderzyła go w miejsce, gdzie według niej była przepona. James wyrzucił z siebie powietrze i zaczął kaszleć. - Oddychaj… – szepnęła gorączkowo. – No, już!
- Przepraszam – jęknęła i z całej siły uderzyła go w miejsce, gdzie według niej była przepona. James wyrzucił z siebie powietrze i zaczął kaszleć. - Oddychaj… – szepnęła gorączkowo. – No, już!
Położyła mu rękę na piersi, żeby poczuć, czy
tlen dostał się do klatki piersiowej.
James skinął głową na znak, że wszystko jest
dobrze. Arthemis włożyła palce we włosy na sekundę ukazując cały stres i
słabość. Po czym na powrót stała się skupiona i chłodna.
- Będzie trzecia runda – powiedziała,
widząc kłócących się sędziów. James skinął głową. – Kręci ci się w głowie? –
zapytała zaniepokojona.
- Zaraz mi przejdzie. Jak tylko dorwę
tego sukinsyna! – warknął James, coraz szybciej przychodząc do siebie.
- Najpierw Warren. Załatw go szybko…
– przypomniała. – Do cholery też nam się zachciało zabawy! Już by było po
wszystkim!
- Zaraz będzie po wszystkim – obiecał jej mściwie.
- Zaraz będzie po wszystkim – obiecał jej mściwie.
- Sędziowie nadal nie rozstrzygnęli
tego emocjonującego finału i będziemy mieli trzecią rundę. Czy sprawiedliwie?
To już każdy musi sam ocenić… - rozległ się głos komentatora.
Sędzia zaprosił ich po raz trzeci na środek
maty. King wyraźnie kulał, a Warren dosyć, że nie zdążył się wysuszyć to nadal
się trochę trząsł. James przyrzekł sobie, że zanim skończy będzie jak
galaretka.
Gwizdek i James jednym zaklęciem wystrzelił z
różdżki bicz, który obwiązał się wokół nóg chłopaka i pociągnął go na ziemię.
Chwile potem wyleciał on w powietrze, a James oszołomił go i odwrócił się do
Kinga, w momencie, gdy tamten uderzył o ziemię.
Arthemis w tym czasie zablokowała cztery uroki
Ślizgona posłane w kierunku jej partnera, stojąc przed Jamesem niczym anioł
stróż.
Robert nie był na tyle głupi, żeby użyć teraz
różdżki do ocucenia przyjaciela. Ta dwójka wyraźnie nie zamierzała popełnić po
raz drugi takiego samego błędu.
James nie musiał nic mówić, po prostu zaczął
się błyskawicznie przesuwać w stronę Kinga, osłaniany przez Arthemis z dalekiej
pozycji. W momencie, gdy Robert był zmuszony do odbijania zaklęć wycelowanych w
jego ramiona, głowę i pierś, James przeciął mu, poprzednio uszkodzoną nogę.
Ślizgon opadł na jedno kolano, zaraz jednak się podniósł. Wiedział jednak, że
przegrał. Tracił równowagę, gdyż musiał się opierać na zdrowej nodze. Po chwili
Arthemis uderzyła go zaklęciem powodującym poparzenia w ramię, a gdy mimowolnie
zrobił krok w tył James krzyknął ukochane zaklęcie swojego ojca, niby w hołdzie
dla niego:
- Expelliarmus! – różdżka Roberta
Kinga wyleciała w powietrze, a Arthemis brawurowo ją złapała.
Sędzia odgwizdał koniec meczu.
Arthemis nagle poczuła ile miejsc na całym
ciele ma zranionych. Poważnie uszkodzona lewa ręka i nadwerężony prawy bark.
Spore trudności z oddychaniem i silny ból głowy. Podeszła do Jamesa. Wiedziała,
że on nadal czuje igiełki w całych płucach i trochę mu się kręci w głowie –
skutki zaklęcia.
Ale wygrali…
- Jesteśmy bezlitośni – mruknęła,
patrząc z lekkim szokiem na stan nogi Roberta Kinga. James zakaszlał, spojrzał
na nią, a w kącikach jego ust pojawił się uśmiech. Po chwili już jak idioci
szczerzyli do siebie zęby.
Widownia otrząsnęła się z początkowego szoku,
po tak niespodziewanym zakończeniu pojedynku.
- Proszę państwa… - Tyler chyba nadal
nie mógł pojąć, co się stało, -… mamy zwycięzców…
Ktoś zaczął klaskać. Później już się
potoczyło. Gwizdy, fajerwerki, sztuczne ognie Filibustera, które niewątpliwie
były zasługą chłopaków z Gryffindoru, ogłuszające krzyki i przede wszystkim
brawa.
James poderwał Arthemis nad ziemię, przez co
zaskoczona się roześmiała.
- Arthemis North i James Potter
zostają oficjalnymi reprezentantami Hogwartu!
Podszedł do nich sędzia główny z gratulacjami.
Uścisnął rękę Arthemis, mówiąc:
- Nie mam uwag… Dawno nie spotkałem
dwóch takich talentów…- A potem zwrócił się do Jamesa. - Zazdroszczę partnerki…
- To moja dziewczyna – poprawił go
James i szybko poczuł uderzenie pięści w żebra.
- Tym bardziej zazdroszczę, panie
Potter – oznajmił patrząc na niego porozumiewawczo.
James wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Odbędzie się teraz oficjalna
prezentacja kadry Hogwartu – ogłosił komentator. – Dyrektor Deveraux przedstawi
zawodników.
Arthemis i James zeszli z podwyższenia. Czekał
na nich Forsythe. Uśmiechał się lekko.
- Mogłem się tego spodziewać –
stwierdził wesoło.
Przez tłum przepychał się Neville, wyglądał
jakby właśnie oznajmiono, że Gwiazdka w tym roku jest we wrześniu. Podskakiwał
i chichotał, jakby za dużo wypił. Zagarnął w ramiona Arthemis i Jamesa i mówił
rzewnie jak bardzo jest z nich dumny.
- Ale teraz musicie iść się przebrać
– powiedział gorączkowo. – Szybko! Do bocznej komnaty! Nie ma czasu, zaraz
rozpocznie się uroczystość!
Zaskoczeni Arthemis i James popatrzyli na
Forsythe’a. Przebrać? Ale w co?
- Chodźcie ze mną – powiedział
spokojnie i starał się ich wolno przeprowadzić przez tłum. Arthemis jeszcze w
ostatniej minucie zdążyła się odwrócić i podała Neville’owi różdżkę.
- To Roberta Kinga – wyjaśniła.
–Trzeba mu ją oddać.
- Ach, tak… oczywiście – zrozumiał
Neville. – Walczyli dzielnie, ale… - spojrzał na nich zachwycony i zniknął w
tłumie.
Arthemis ze śmiechem pokręciła głową.
Przy drzwiach do bocznej komnaty było już
sporo ludzi ubranych w jednakowe szaty. Ale nie były to szkolne szaty. Arthemis
weszła ze zdziwieniem do pomieszczenia.
- To idiotyzm, żeby się stroić,
zamiast opatrzyć rany – burknęła, a Forsythe się roześmiał.
- To nie będzie trwało długo –
zapewnił ją.
- Oby… - mruknęła patrząc z
niepokojem zarówno na swoją rękę, która dawała o sobie poważnie znać, jak i na
Jamesa, który chodząc nadal się trochę krzywił. O ile się nie mylił, dostał w
kolano.
- Proszę – powiedział do nich
Forsythe, podając im ułożone czarne uniformy. – Będziemy jeszcze musieli je
dopasować do wszystkich, ale na razie może być…
Arthemis i James powoli się przebierali,
robiąc coraz większe oczy, gdy na siebie patrzyli. Czarne spodnie, z mnóstwem
na pierwszy rzut oka niewidocznych kieszeni, bluzy dopasowane idealnie. Było to
wygodne i dopasowujące się do ciała ubranie. Lekkie i miękki, ale mocne i
trwałe. Miało wyhaftowane złote godło Hogwartu na piersi. A gdy tylko je
założyli na ich piersi podobnymi złotymi literami na plecach pojawiły się ich
nazwiska.
- Teraz rzeczywiście się czuję jak
reprezentant – szepnęła Arthemis.
James przez dłuższą chwilę zawiesił
na niej wzrok, po czym szybko go odwrócił, jakby zaskoczony własnymi myślami.
Arthemis też z trudem zdołała przerwać wpatrywanie się w niego. Wyglądali
odlotowo. Jak oddziały specjalne.
- No, jeżeli już jesteście gotowi, to
się pośpieszcie. Nie będą przecież na was czekać… - zachichotał Forsythe.
Wyszli i stanęli w grupie osób, które szły do
podium.
- Co za blichtr – mruknęła z
niesmakiem Arthemis.
- Jesteśmy reprezentantami kraju –
uświadomił jej James. – Zapewne Ministerstwo chce mieć się czym pochwalić.
Wujek Ron mówił, że już został wyznaczony do zajmowania się tą olimpiadą.
Arthemis westchnęła ciężko. Teraz, gdy już nic
nie zajmowało jej myśli, poczuła wszystkie siniaki, zbite mięśnie, stłuczone
kości. Jeżeli będzie mogła jutro się ruszyć, uzna to za dobry omen.
Przedarł się do nich Albus z Rose, depczącą mu
po piętach.
- Nie będę mówił, jak świetni
jesteście, bo nim mieni wieczór jeszcze was od tego zemdli – oznajmił na
wstępie.
James uniósł brew.
- A ja wam powiem, że kilka razy mi
serce stanęło – zaczęła Rose. – Warren mało nie połamał Arthemis! Jezu,
myślała, że już po tobie!
- Jestem przyzwyczajona do upadków z
dużej wysokości – uspokoiła ją Arthemis szybko.
- A jak King walnął w ostatniej
chwili zaklęciem Jamesa… Nie wiedzieliśmy co się dzieję…
- Dobra, już dobra – uciszyła ją.
Wolała teraz sobie tego nie przypominać.
- Obojgu wam się przyda wizyta u pani
Pomfrey – stwierdził Albus. – Chociaż King i Warren wyglądają gorzej… -
zachichotał.
- Cicho! – nagle ofuknęła go Rose.
Dyrektor wszedł na podwyższenie.
- Mili państwo, cudownie jest patrzeć
na młode, tak zdolne i tak chętne do współzawodnictwa umysły, które będą
reprezentowały nie tylko szkołę, nie tylko kraj, również nas… starszych
czarodziejów. Pokonali rywali, okazali się najlepsi z najlepszych, oto oni… Keyleen
Kimball! Niezwykle zaawansowane umiejętności w dziedzinie transmutacji! Albus
Potter! Eliksiry! – Albus lekko zarumieniony wzruszył ramionami i wszedł na
podwyższenie. Rozległy się oklaski, głównie ze strony Gryfonów, ale klaskali
też Krukoni i Puchoni. Potem już co chwilę rozbrzmiewały oklaski. Ze Slytherinu
jechała dwójka: Mikael Lind (Astronomia) i Ifigenia Holstrum(Numereologia). Do
Kayleen dołączyła jeszcze dwójka z Ravenclawu Rayne Hawks (Runy) i Sylvester
Kol (Zielarstwo). Hufflepuff również miał trzech przedstawicieli: Owena
Settlera (Mugoloznastwo), Sloana Atkinsa (Wiedza o magicznych stworzeniach) i
Dafne Melodyę (Wróżbiarstwo). Dafne wyglądała niesamowicie eterycznie i miała
blado błękitne, niemal przezroczyste oczy. Arthemis wzdrygnęła się, gdy przez
chwilę na niej spoczęły. Dziewczynka była też najmłodszą z reprezentantów, gdyż
miała zaledwie trzynaście lat.
Wreszcie dyrektor powiedział:
- W konkurencjach drużynowych
najlepszymi okazali się ( i nie mamy wątpliwości, że razem staną na wysokości
zadania…) – dodał jakby z groźbą w głosie – w dziedzinie zaklęć i uroków: Rose
Weasley oraz Scorpius Malfoy.
Tym razem siłą rzeczy musiała zacząć klaskać
cała szkoła. Bo przecież Ślizgoni nie zgodziliby się na to, żeby pominąć ich
reprezentanta, podobnie zresztą jak Gryfoni. Tak więc Rose i Scorpius weszli
obok siebie na podwyższenie. Uściskali rękę dyrektora i dołączyli do
pozostałych uczniów. Rose wypatrzyła w tłumie swojego ojca. Miał założone ręce
na piersi, ale była to jedyna oznaka jakiegoś wewnętrznego sprzeciwu. Jej matka
z łagodnym uśmiechem oklaskiwała reprezentantów. Zerknęła na Scorpiusa. Nie
odezwał się. Nie odezwał się do niej od czasu ostatniej konkurencji. Nie
wiedziała, czy jest zadowolony, czy nie. Żadne z nich jednak nie zrezygnowało,
więc zapewne się z tym pogodził. Jego blada twarz, na którą opadała blond
grzywka jak zwykle tworzyła maskę, pozbawioną jakichkolwiek emocji.
Rose westchnęła cichutko. Jeszcze do końcu nie
rozumiała skąd się biorą w niej iskierki rozczarowania… czy oczekiwanie na
jakąś pozytywną emocję z jego strony. Nie wiedziała też, że wkrótce się o tym
przekona.
- Niewątpliwie największym wyzwaniem
będzie Dziesięciobój. Połączenie wszelkich technik obronnych, umiejętności
radzenia sobie w trudnych sytuacjach i odpowiedniego reagowania. Reprezentantami
szkoły będą dzisiejsi bohaterowie. Finaliści rozgrywek... Arthemis North i
James Potter!!
James puścił Arthemis przodem, ale był o krok
za nią, gdy weszli na podwyższenie oklaskiwani przez publiczność, której nadal
żywo stał w myślach obraz Jamesa, rozbrajającego Roberta Kinga.
- Gratulację – powiedział uśmiechając
się szeroko Gabriel Deveraux. – Nie zawiedźcie nas…
- Postaramy się, dyrektorze –
odpowiedziała mu z uśmiechem Arthemis.
- Zrobimy wszystko, co w naszej mocy
– dodał James, ściskając mu dłoń.
Dyrektor się zaśmiał. Dużo miał z
nimi kłopotów, ale do diabła… lubił te dzieciaki…
- Kadra Hogwartu będzie przez cały
rok wyjeżdżała na imprezy związane z Mistrzostwami. Wygrani zostaną zwolnieni z
egzaminów końcowych. Jeszcze raz brawa dla wszystkich!
Gdy dyrektor zszedł z podwyższenia, wbiegli na
nie fotografowie, ustawiając ich i przekrzykując się nawzajem.
- Do diabła! – mruknęła Arthemis.
- Poczekaj, na pewno będą chcieli
jeszcze zdjęcia indywidualne – nachylił się do niej Albus.
- Uśmiechnij się – powiedział James,
szczypiąc ją w udo. On sam szczerzył się jak idiota.
- Coś taki radosny? – zapytała
podejrzliwie.
- Właśnie zdałem sobie sprawę, że
twój zakaz przestał obowiązywać…
- Nie waż się! – zapiszczała
przerażona, gdy objął ją wpół i zanim zdążyła go odepchnąć pocałował ją w
blasku fleszy.
Poddała się szybko. I nawet nie była na siebie
za to zła. Gdy wolno ją puścił, westchnęła i mruknęła:
- Nienawidzę cię…
- Mhm – zgodził się z nią potulnie.
- Jutro będziemy we wszystkich
brukowcach…
- Mhm…
- Faceci zaczną pisać do mnie
zboczone listy…
James błyskawicznie na nią spojrzał,
a zadowolony wyraz zniknął z jego twarzy.
Uśmiechnęła się do niego złośliwie.
- Nienawidzę cię – burknął.
- Tak, tak… nawzajem się
nienawidzicie, ale teraz zróbcie przejście… - rozległ się drwiący głos.
James spojrzał spokojnie na Malfoya.
- A ponieważ jesteście teraz w środku
tego całego zamieszania radzę wam szybko stąd zwiać inaczej ci maniakalni
reporterzy was nie puszczą do północy…
- Jak miło, że się o nas martwisz –
odpowiedział z lekką drwiną James.
- Martwię nie martwię, ja też chce
stąd zwiać, zanim dorwie mnie pól twojej rodziny – odrzekł chłodno Scorpius.
- Obronimy cię – powiedziała
niespodziewanie Rose, stając obok niego.
Zerknął na nią kątem oka, prychnął i poszedł
przed siebie.
- Nie staraj się być dla niego miła,
Rose – pouczył ją James.
- A czemu nie? – odparła chłodno,
patrząc na niego.
James zastanawiał się nad
odpowiedzią.
- Skoro on jakoś się nie stara, to czemu ty masz? – odpowiedział w końcu triumfalnie.
- Skoro on jakoś się nie stara, to czemu ty masz? – odpowiedział w końcu triumfalnie.
- W każdym bądź razie miał rację –
stwierdziła Arthemis. – Musimy się ukryć…
- Idźcie do wujka Harry’ego i mojej
mamy… oni są jak bariera. Wszyscy reporterzy wiedzą, że lepiej z nimi nie
zaczynać, bo nie mają do nich cierpliwości… Mają uraz po Ricie Skeeter –
oznajmił Rose.
- A kto to jest Rita Skeeter? –
zapytała zaskoczona Arthemis.
- Taka jedna wścibska baba… -
mruknęła Rose, ciągnąc ich na dół podwyższenia, a potem gdzieś pomiędzy tłumem
uczniów.
- Arthemis! Dziecko, nic ci nie jest?
– pani Potter porwała ją w ramiona.
Arthemis zamrugała zdziwiona. Ale zalało ją
jakieś wewnętrzne ciepło.
- Nie. Nic mi nie jest. W każdym bądź
razie, nic poważnego – uzupełniła.
- Całe szczęście. James! – Chłopak
też został wyściskany. – To za dużo jak na moje nerwy – westchnęła w końcu pani
Potter.
- Ginny nie szalej… Byli
niewiarygodni – powiedział Ron, szczerząc zęby.
- Wiecie… nie zdziwię się, jeżeli
traficie na jakieś upamiętniające portrety w Pokoju Wspólnym – zachichotała
Hermiona.
James uśmiechnął się, jednak czekał na
komentarz jednej osoby. Arthemis uścisnęła jego rękę. Jezu, czasami
rzeczywiście przerażało go, że tak dobrze go znała, ale chwilę potem spływało
po nim ciepłe zadowolenie.
- Cieszę się tylko, że nie ma dzisiaj
tutaj Ministra Magii – powiedział szorstko H arry.
Wszyscy spojrzeli na niego zdziwieni. – Na pewno zapytałby mnie, czy
zaproponowałem już wam kontrakt o pracę – dokończył, a na jego ustach pojawił
się szeroki uśmiech.
James parsknął śmiechem i poczuł jak ojciec
obejmuje go ramieniem.
- Nie wiem gdzie się tego nauczyłeś,
ale…
- To geny – przerwał mu James.
Harry przez chwilę mu się przyglądał,
a potem z lekkim uśmiechem skinął głową. Potem odwrócił się do Arthemis.
- Ty dziewczyno masz diabła za skórą…
- powiedział ze śmiechem. – Cieszę się, że James ma taką obstawę…
- Heeej… - zaprotestował James.
- Włos mu z głowy przy mnie nie
spadnie – obiecała, szczerząc zęby Arthemis.
- Słuchajcie! Musicie mi udzielić
wywiadu…
- Nie! – powiedzieli jednocześnie
Arthemis i James.
- Jak to nie?! – zdziwił się Ron.
- To będzie o wiele lepszy materiał,
gdy już zakończą udział w mistrzostwach – uratowała ich niespodziewanie Rose. –
Będą mogli opowiedzieć całą historię…
Ron spojrzał na córkę z namysłem i po chwili
skinął głową.
- Tak, chyba masz rację. Cały duży
artykuł… - pogrążył się w myślach.
- W każdym razie miło było popatrzeć,
ale teraz już na nas czas, a i wy musicie odpocząć. Gratulację wszystkim –
powiedziała Hermiona i wzięła Rona pod rękę odciągając go od dzieciaków.
Państwo Potterowie również zaczęli się od nich
oddalać. Przedarli się do nich za to Luke i Fred, a za nimi jeszcze kilku
innych Gryfonów.
- Byliście odlotowi! Arthemis latając
nad matą wyglądała po prostu jak bardzo seksowny anioł śmierci! – zachwycił się
Max.
- Widzieliśmy jak wyciąłeś nogę Kinga
– Justin klepnął Jamesa po plecach. – Nie będzie mógł chodzić przez miesiąc!
- Ale po pierwszej rundzie szliście
łeb w łeb – stwierdził zamyślony Luke. – Dobrze jednak wyczułeś Warrena…
- Czy tylko ja zauważyłem jak James
zainkasował błyskawiczny cios od Arthemis, pomiędzy rundami? – rzucił Fred.
- Nie przypominaj mi! – powiedziała
Arthemis. Nadal stawała jej przed oczami blada twarz Jamesa.
- Hej! Dajcie im odpocząć! – Przedarł
się do nich Albus. – Na pewno przyda im się medyk… i kąpiel.
- Och, Boże tak! – mruknęła Arthemis
na samą myśl o tym.
- Mogę się przyłączyć? – szepnął jej
na ucho James.
- Nie zmuszaj mnie, żebym cię
uderzyła drugi raz – zagroziła cicho.
- Impreza w Pokoju Wspólnym! –
krzyknął Max. – Mamy czworo Gryfonów w kadrze! Chodź Rose… tobie też się przyda
coś na rozluźnienie… - objął ja ramieniem i poprowadził do wyjścia. Rose
zarumieniła się lekko, ale nie wyglądała na specjalnie zaniepokojoną.
- Idźcie do pani Pomfrey – polecił im
surowo Albus.
- Może nas tam zatrzyma – mruknęła z
nadzieją Arthemis.
- A tobie co odbiło? Uderzyłaś się w
głowę? – zaniepokoił się James. Zazwyczaj Arthemis trudno było zmusić, żeby
chociaż postawiła nogę w Skrzydle Szpitalnym.
- Nie mam ochoty na imprezę… -
mruknęła, szybko przypominając sobie skutki ostatniej.
- Będzie fajnie – zachęcił ją James.
- Przyniosą nam dużo jedzenia i picia, i będą nas do obrzydzenia chwalić…
Arthemis westchnęła ciężko, ale skinęła głową.
Przyjemny rozdzial. Finałowa walka dała nie lada emocje. Zgubiła ich trochę brawura ale cale szczęście w porę się ogarneli. Teraz tylko czekać na zadania
OdpowiedzUsuńHejka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, cudownie walki, przepięknie załatwili Flinta i Kinga...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, walki cudownie przedstawione, i w pięknym stylu załatwili Flinta i Kinga...
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga