W końcu jednak
usłyszeli odgłos kroków na korytarzu i odskoczyli od siebie. Arthemis schowała
się w pościeli i zamknęła oczy, a James schował się we wnęce tuż za drzwiami,
tak, że nie rozejrzawszy się, nie można było go dostrzec.
W ostatniej
chwili Arthemis przypieła kajdany do wezgłowia łóżka, żeby nie wydawało się
dziwne, że dowódca zostawił Semirię samą. Sekundę później otworzyły się drzwi.
Wayne wszedł
do środka i cicho zamknął za sobą wrota. Podszedł do łóżka i z lubością
przeciągnął palcem od początku kajdan, aż do wąskiego nadgarstka Arthemis.
Potem położyl dłoń na jej piersi. Jamesa zalała furia, gdy Arthemis odskoczyła,
a Wayne rzucił się na nią. Szamotali się w łóżku, dysząc ciężko. James podbiegł
do nich, złapał Wayna za kark i rzucił nim o ziemię.
- Co do... ? TY?! – warknął książe. –
Straże! – pewnie to by krzyknął, gdyby zdążył, zanim pięść Jamesa wylądowała na
jego szczęce.
James usiadł
na nim i zaczął okładać go pięściami, całkowicie pogrążając się w ślepej furii.
Po czwartym ciosie w twarz, gałki Wayne’a wywinęły się do góry. Wtedy dopiero
poczuł chłodny dotyk Arthemis na nagiej skórze ramienia.
- Już starczy James...
James szybko
wstał z chłopaka i przełknął ślinę.
- Nie mogłem... przestać – wychrypiał z
trudem. – Gdy cię dotknął, byłem gotowy go zniszczyć. A gdy pomyślałem, że ten
bydlak zgwałcił Semirię na oczach Mykerinosa, po prostu ogarnęła mnie
wściekłość...
- Już dobrze – powiedziała cicho, dotykajac
jego policzka. – Wayne będzie po prostu trochę bardziej obolały...
- Chyba czas go obudzić... – westchnął
niechętnie.
- Może lepiej ja to zrobię – powiedziała
łagodnie, klękając przy Amerykaninie. Wyciągnęła swoją różdżkę i kilkakrotnie
nim potrząsnęła, aż otworzył oczy.
- Wayne?
- Ty bydlaku! – warknął, zerwał się na nogi
i rzucił na Jamesa.
Zamrugała
zaskoczona, gdy na twarzy jej chłopaka wylądowała pięść Amerykanina. Oczywiście
James nie byłby sobą, gdyby odpuścił. Przewrócili się na ziemię i zaczęli
obijać się z głębokim zaangażowaniem. Gdy z nosa Wayna trysnęła krew, a James z
jękiem złapał się za brzuch, oddychając chrapliwie, Arthemis wymownie spojrzała
w sufit. Policzyła do dziesięciu, podczas gdy oni zaczęli również używać nóg.
Potem zrobiła
krok, złapała prawą ręką ucho Wayna, lewą Jamesa, pociągnęła z całej siły.
- EJ, ej, ej... – wyjąkał Wayne.
- Możesz już puścić, kochanie – wysapał
James. W odpowiedz Arthemis ścisnęła mocniej. – To on zaczął – przypomniał jej
James.
Wayne patrzył
na niego spode łba.
– Jak już wyrwę ci ten angielski kinol, to
wyślę go królowej!
- Chyba Amerykanin wrócił – stwierdził
niemal wesoło James.
Arthemis
puściła ich i wskazała różdżką na Wayna. Zaczęła szeptać swoje zaklęcia, a
Wayne tymczasem obrzucał Jamesa przekleństwami. W końcu jednak zamrugał
zdziwiony i położył sobie rękę na piersi. Rozejrzał się uważnie po komnacie.
- Arthemis? Potter?
Skinęli
głowami.
- Musieliśmy sprawić, że stracisz
przytomność – westchnęła Arthemis. – Inaczej nie wróciła by ci świadomość
siebie... A Greg powiedział nam o twoich lekach i ich skutkach...
Wayne patrzył
na Jamesa wciaż naburmuszony. Ostatecznie jednak, wzruszył ramionami.
- Greg jest cały?
- Tak. I świadomy. Zaraz ci wszystko
opowiemy – powiedziała, odrywając od prześcieradła kawałek materiału i dała mu
go, żeby starł krew z twarzy.
- No, to mówcie – rzucił w końcu.
Tak, wiec
James rozpoczął opowieść, wtajemniczajac Wayna w ich plan.
- Nie możemy po prostu stąd zwiać? Rosjanie
by zwiali na naszych miejscach – rzucił Wayne, z trudem wstając.
- Nie możemy ich tu zostawić. Ciąg zdarzeń
jest niezachwiany. Bez nich nie uda nam się uciec.
- Oni by nas zostawili – upierał się Wayne.
- My mogliśmy zostawić tu ciebie – warknął
lodowato James. Przy całej swojej dziecinnośc Greg nigdy nie wkurzył go tak,
jak Wayne w jednej chwili.
- Jestem wam potrzeby – przypomniał im.
- Oni też – uświadomiła mu Arthemis, patrząc
na niego z góry, chociaż była niższa. Jakby nadal patrzyła księżniczka, na
znienawidzonego robala...
- Nawet jeżeli większość z was trafi już do
rzeczywistości, my, Ilja i Greg zostaniemy tu, dopóki nie zdejmiecie klątwy –
uświadomił mu James. – Skaż przyjaciela na wieczne potępienie, dupku... –
warknął.
Wayne uniósł
głowę.
- Znam swoją rolę – burknął. – Odmówię
złożenia przysięgi i to mnie zabierze do ruin. Pomogę Japończykom zniszczyć
kości faraona... i po zadaniu.
Arthemis i
James skinęli głowami, ale przyglądali mu się nieufnie.
Godzinę
później książę Nermer wyszedł poszukać swojego wiernego kapłana i sprawdzić,
czy Aljosha jest znowu Aljoshą...
- Co za palant! – warknął James, zaciskając
pięści.
- Myślę, że klątwa nie dobiera świadomości
królewskiego dworu przez przypadek – szepnęła Arthemis.
- Nawet nie chcę o tym myśleć – odparł James
i rozluźnił się. – Powinniśmy trochę odpocząć – dodał przecierając zmęczoną twarz.
Leżeli obok
siebie na łóżku nic nie mówiąc, ale nie śpiąc. Nie udało im się odpocząć, zbyt
wiele nieprzyjemnych myśli przychodziło im do głowy.
Zerwali się na
równe nogi, słysząc ciche pukanie.
James złapał
za włócznie, a Arthemis była już pod kołdrą, gdy usłyszeli głos Naokiego.
- Hej, jesteście tam?
- Wejdź – westchnął z ulgą James.
Arthemis
wyszła z łóżka, gdy wszedł Japończyk w stroju egipskiego kapłana. Nie miał
szczęśliwego wyrazu twarzy.
- Co się stało? – zapytała Arthemis.
- Udało nam się w końcu uśpić Aljoshę. Greg
udawał, że z nim pije, aż w końcu tamtem nie wytrzymał i wszystko zwrócił...
Potem padł na podłogę... Obudziliśmy go. Jest znowu wrednym Rosjaninem...
- Więc co jest nie tak?
- Uparł się, że skoro wszyscy już jesteśmy
sobą, to jego kumpel też musi wrócić. Amerykanie i Saito-san obezwładnili go,
ale on nie chce się uspokoić i co chwilę udaje mu się rozbroić nasze zaklęcia.
Greg zabrał mu różdżkę, a ten drugi Jankes wygląda, jakby miał się zaraz na
niego rzucić z pięściami...
- Wytłumaczyliście mu, co się dzieje? –
zapytała Arthemis zaniepokojona.
- On nie chce słuchać. Mówi, że nie pozwoli
poświęcic brata...
Zapadła cisza.
Arthemis i James wymienili znużone spojrzenia. A niech jeszcze i to!
- Chodźmy – westchnęła Arthemis. Znalazła w
alkowie jakiś ciemny płaszcz z szerokim kapturem i narzuciła go na siebie.
James złapał
ją pod łokieć, żeby wyglądało, jakby ją siłą gdzieś ciągnął, a Naoki szedł za
nimi ze spuszczoną głową. Było małe pradopodobieństwo, że trafią na Ilję, ale
strzeżonego Pan Bóg strzeże...
Śpieszyli się,
jak mogli, ale w końcu dotarli do świątyni. Co więcej Naoki poprowadził ich do
jakiegoś sekretnego małego pomieszczenia dla kapłanów, gdzie siedział Aljosha
związany sznurami i wyrywający się z całych sił. Robił taki hałas, że Saito
patrzył na drzwi w z niepokojem, jakby w każdej chwili mógł się w nich pojawić
faraon.
- Mówiłem, żeby ich zostawić – powiedział
Wayne.
- Ty, psie! – krzyknął Aljosha niewyraźnie.
Arthemis nie
wytrzymała i ponieważ stała najbliżej uderzyła bezczelnego Amerykanina w twarz.
- Zaraz to ty tu zostaniesz! – warknęła. –
Albo jesteśmy w tym wszyscy, albo żadne z nas stąd nie wyjdzie. NIGDY!
Greg patrzył
na towarzysza z niedowierzaniem. Wayne dotykając piękącego policzka, cofnął się
do tyłu. Arthemis poczuła jego strach. Mogła tym jakoś wytłumaczyć jego zachowanie,
ale nie do końca. Wszyscy się bali.
Aljosha
patrzył na nich nieufanie.
- Wy psie syny! Ilja nie zasłużył na to! On
nie być zły człowiek! – warczał i pluł. James wiedział, że prawdopodobnie w
jego żyłach nadal krąży narkotyk, którym raczył się kapłan.
James
wiedział, że Aljosha jest jak przerażony, zraniony pies. Nie do końca wiedział,
co się z nim działo. Nadal był pobudzony i nie rozumiał ich planu. Był związany
i uważał ich za wrogów. Potrzebny był mu jakiś szok.
Przykucnął
przy nim i złapał go za włosy. Odchylił mu głowę do tyłu i przyłożył nóż do
gardła.
- Zamilcz – rozkazał groźnie. – Jeżeli nie
będziesz ciszej, wszystko zniszczysz, a jedyna szansa na ocalenie twojego brata
umrze wraz z nami!
Aljosha z
wytrzeszczonymi oczami, przestał się rzucać. James opuścił nóż. Udawał, ale i
tak było mu trochę niedobrze, że był w stanie to zrobić...
- Rozwiążcie go – polecił.
- A jak się na nas rzuci? – zapytał Wayne,
podczas, gdy Japończycy już rozwiązywali Rosjanina.
- Jak już to na ciebie – warknął James. –
Nie tylko jego wkurzasz!
Po jego
słowach, Aljosha chyba trochę się rozluźnił, bo desperacki błysk zmniejszył się
w jego oczach.
- Obudziłeś się jako ostatni, więc wyjaśnimy
ci, jak wygląda sytuacja i jaki jest plan. Jeżeli będziesz miał inny pomysł, to
go wysłuchamy, ok? – powiedział James.
- Da – wychrypiał Aljosha.
- Chcę, żebyś coś zrozumiał – odezwała się
Arthemis. – Robimy to wszystko, żeby ocalić Ilję. Gdybyśmy chcieli go
poświęcić, zabilibyśmy go już teraz i wszyscy inni byliby wolni. – Rosjanin
spojrzał na nią z ogniem w oczach. – Ale nie jesteśmy mordercami i robimy to
wszystko razem, żeby razem się stąd wydostać. I musisz nam w tym pomóc, jeżeli
chcesz, żeby twój brat ocalał – postawiła sprawę jasno.
Naoki zaczął
opowiadać, w pewnych momentach wspierany przez Saito i Grega. Wayne stał z boku
milczący i obrażony.
- Skąd mogę wiedzieć, że nie oszukacie? –
zapytał Aljosha.
- Bo jesteśmy ciągiem elementów domina –
odparł James. – Ciągiem zdarzeń. Jak malowidło w ruinach pałacu.
- Jeżeli jakaś akcja nie zostanie podjęta,
żadne z nas się stąd nie wydostanie... – dodał Naoki.
- Nie ufam wam! – warknął Aljosha, wstając.
Arthemis
wysunęła się do przodu.
- Nie ufasz Amerykaninowi. Nam możesz –
wyciągnęła do niego rękę. – Podjęliśmy decyzję, że zrobimy wszystko, co w
naszej mocy, żeby wyciągnąć stąd wszystkich. A nie tylko siebie...
Aljosha
spojrzał na pięć osób stojących dookoła niego. Uścisnął po kolei dłoń
wszystkich pięciu osób.
- Zrobię co każecie. I pomogę wam odnaleźć
kości faraona, żeby mój brat został ocalony – dodał uroczyście, spoglądając na
Japończyków.
Zapadła cisza,
podczas której wszyscy pogrążyli się w ponurych rozmyślaniach.
- Mamy półtorej godziny do świtu. Bądźmy
gotowi – zadecydował James.
Arthemis
podeszła do Wayna. Poczekała aż spojrzy jej w oczy.
- Jeżeli ty zawiedziesz... wszyscy zginiemy.
Chcę przeżyć. Naprawdę. I wierzę, że nie jesteś ostatecznym dupkiem...
Wayne skinął
głową, a potem zerknął ponad jej ramieniem na Jamesa.
- Nie zawiodę. Mam najłatwiejsze zadanie.
Muszę tylko zrezygnować z małżeństwa z piękną kobietą. Który facet chce się
wiązać na stałe? – dodał, wzruszając ramionami i uśmiechając się krzywo przez
popękane wargi.
James
odpowiedział krótkim, kwaśnym uśmiechem.
- Wracajmy na swoje miejsca – zarządził i
ponownie wziął Arthemis pod rękę.
Arthemis szła
z sercem na ramieniu. Miała nieufną naturę. Tym razem jednak musieli pokonać
własne uprzedzenia, dla wyższego dobra. Modliła się do wszelkich bogów i
pomniejszych bóstw, żeby im się udało.
Na pół godziny przed świtem do komnaty
księżniczki po raz kolejny ktoś zapukał. James stanął wyprostowany z włócznią w
ręku. Mieli nadzieję, że to nie Naoki z wiadomością, że Wayne i Aljosha się
pozabijali.
Drzwi się
uchyliły i weszła królowa, a z nią jej dwórki i dwórki Semirii.
- Musimy cię przygotować do ślubu, córeczko
– powiedziała Heliopatra łagodnie. Lękliwie spojrzała na Mykerinosa.
- Nie będzie ślubu, matko!
Heliopatra
odchyliła się, jakby Arthemis ją uderzyła. Dotknęła gardła.
- Więc skarżesz nas wszystkich na śmierć?
- Nie ja... – odparła nieugięcie Arthemis.
Domyślała się, że Semiria okłamała matkę. Nie mogła jej powiedzieć, że ma
zamiar zdradzić ojca razem z jego wiernym żołnierzem.
- Semirio, od twojej decyzji zależy życie
całego dworu – szepnęła przerażona królowa.
- Nie. Zależy od tego życie całego kraju –
odparła cicho.
- Twój ojciec wydał ci rozkaz. I nie możesz
mu odmówić... Ubierz się! – królowa odezwała się do księżniczki stalowym
głosem.
- Ubiorę się, jeżeli tego sobie życzysz –
powiedziała Arthemis. – Ale nie zmieni to mojej decyzji.
- Zmienisz ją, gdy spadnie pierwsza głowa –
odparła ostro królowa i dała znak ręką, żeby służki się nią zajęły.
Arthemis
wymieniła ponad jej ramieniem spojrzenie z Jamesem i dała się wyprowadzić.
Po godzinie
wróciła i ledwo poznawała się w lustrze. Była ciekawa co Victoire by
powiedziała na temat czarnych kresek wokół oczu i idealnie prostych włosów,
pokrytych czymś błyszczącym.
W myślach
wzdychała niezadowolona. Przez ten turniej miała w ciągu roku więcej mazideł na
twarzy niż przez całą resztę życia...
Widziała, jak
oczy Jamesa rozszerzyły się ze zdumienia. Patrzyła na niego wyzywająco. Jakby
prowokowała go, żeby zmusił ją do zmiany decyzji. Takie drobne niuanse były
kluczem do dobrze odegranej roli. Chociaż Heliopatra jej nie zagrażała to Ilja
nadal był groźny przeciwnikiem i wszystko mogło zostać zniszczone, jeżeli
zacznie coś podejrzewać, przed ostateczną chwilą ceremonii.
Jej służki
również przebrały się w inne, bardziej błyszczące i odświętne stroje. James w
milczeniu stał przy drzwiach groźny. Ale dla Arthemis również czuwający.
W końcu
zapukano do drzwi. Arthemis cała zesztywniała podobnie, jak James. Drzwi się
otworzyły. Za nimi stał cały szereg kapłanów.
- Królowo – najstarszy z nich, za którym,
jako drugi stał Aljosha, a obok niego Naoki, skłonił się Heliopatrze. –
Wszystko gotowe do ceremonii zaślubin.
- Matko... – przez tłum przedarł się Greg, -
to się nie może tak skończyć! – zaprotestował.
Arthemis i
James spojrzeli na niego ze zdziwieniem. Przecież wiedział, że ich plan jest
zbyt kruchy, żeby cokolwiek w nim zmieniać. Naoki i Aljosha nie wydawali się
być jednak zdenerwowani jego zachowaniem. Może więc było to zagranie, które
miało jak najbardziej zbliżyć ich maskaradę do rzeczywistych wydarzeń sprzed
lat.
Heliopatra
wyprostowała się i spojrzała na niego nieugięcie.
- Zamilcz, Soterze! Inaczej wszystkich nas
zgubisz!
- A więc ją wydasz temu tyranowi?! Wydasz ją
jak ciele na rzeź?
- Jeżeli jej do tego nie zmusimy, to nasza
krew się poleje! – odparła Heliopatra ostro.
A więc na koniec
nawet matka zdradziła Semirię, pomyślała smutno Arthemis.
- Zejdź z drogi książę. Nie ty jesteś
następcą faraona...
- Wszyscy mi o tym przypominają –
odpowiedział grobowym tonem Greg i pozwolił przejść Semirii, jej dwórkom i
matce. Na końcu ze strachem spojrzał na Jamesa. Przez chwilę miał wrażenie, że
jego oczy są jakby puste, ale po chwili to wrażenie znikło.
Jednak
zaczekali i poszli za pochodem w znacznej odległości. James zrównał się z
księciem. Miał drwiącą, zadowoloną minę, jakby się cieszył z jego nieszczęścia,
a jednocześnie zapytał cicho, poważnie:
- Co jest?
- Nie mogłem się powstrzymać, żeby to zrobić
– szepnął Greg, spuszczając głowę. Po prostu czułem, że muszę to zrobić. Że tak
musi być...
Jamesa to
zaniepokoiło.
- A jak pozostali?
- Naoki twierdzi, że złapał się na tym, że
dokładnie wie, jak przeprowadzić całą ceremonię i jak wygląda etykieta...
- A Saito?
- Nie widzieliśmy go, od jakiegoś czasu.
Musiał się stawić w jakimś miejscu, ale nie potrafił powiedzieć, skąd to wie –
dodał zmartwiony.
James
przełknął ślinę.
- Powtórz zaklęcia, których nauczyła cię
Arthemis – powiedział cicho. – Wygląda na to, że jesteśmy odporni na klątwę
tylko przez jakiś czas... Żeby tylko ktoś nie zawiódł w najważniejszym
momencie...
- Myślisz, że Wayne...? – zaniepokoił się
Greg.
James pokręcił
głową.
- Wayne i Aljosha zostali zamienieni na
końcu... myślę, że mają przed sobą jeszcze trochę czasu...
- A Arthemis... myślisz, że wie?
- Mam nadzieję... – odszepnął James,
rozglądając się uważnie, czy nikt ich nie obserwuje. W żołądku miał lodowatą
grudkę strachu. Potrzebował Arthemis, a
nie roztrzęsionej egipskiej księżniczki, która nie podniesie różdżki przeciw
ojcu... Nie chciał myśleć o tym, co się stanie, jeżeli historia po raz kolejny
potyczy się tak jak kiedyś...
Ale to
Arthemis pierwsza się otrząsnęła, pocieszał się. Jeżeli któreś z nich znowu
zostanie pochłonięte przez przeszłą świadomość, to prędzej będzie to on, niż
ona. Ale to też nie napawało go zbytnim entuzjazmem.
- Trzymaj się – pocieszył go cicho Greg i
ruszył szybciej przed nim, żeby stanąć na swoim miejscu.
James wkroczył
do sali, mamrocząc zaklęcia przeciw klątwom, ale nie wiedział dokładnie,
którego użyła Arthemis, że działało tak długo, więc nałożył tak dużo, jak mógł.
Wraz z
szeregiem żołnierzy stanął po obu stronach Sali, jakby byli żywymi parawanami
uniemożliwiającymi księżniczce ucieczkę.
Arthemis stała
na środku z Waynem u boku, przed nimi stał Ilja, patrząc na nich z góry z
mściwym i fanatycznym blaskiem oczu.
Na przeciw
kapłani stali przed wielkim posogiem Izydy i Ozyrysa. Dookoła płonęły
pochodnie. James wypatrzył Saito. Skinął mu nieznacznie głową. Ale nie jak
Japończyk... tylko jak Egipcjanin. Jak egipski żołnierz... A więc Saito był pod
działaniem klątwy. James poczuł, jak drżą mu ręce, gdy próbował przewidzieć
możliwe scenariusze tej zmiany.
Uspokoił się,
gdy uświadomił sobie, że nawet wykonane zadanie żołnierza, nie wpłynie na
resztę wydarzeń. Najważniejsi są Wayne i Aljosha. No i Ilja oczywiście... ale
on z innych względów.
Arthemis stała
z kamienną twarzą przy Waynie. Emanowała tak skupioną energią, że James był
pewien, że Wayne nie odważyłby się zepsuć ich planów. Skończyłby jako krwawa
plama na posadzce.
Faraon
rozłożył ramiona niczym dobrotliwy ojciec narodu.
- Dla przyszłości naszej i naszych potomków
poświęcony będzie ten zwiazek! Przystąpcie do ceremonii!
Kapłani
zaczęli się uwijać. Mieszać eliksiry, czytać jakieś dziwne rytualne słowa ze
starych ksiąg. W końcu dwoje z nich podeszło i zaczęło malować na skórze
Arthemis tatuaż. Gdy zaczęła się wyrywać. Faraon dał Jamesowi znak. James
spełnił rozkaz z radością. Stanął za Arthemis i siłą przytrzymał ją w miejscu.
Już wiedział, jak Mykerinos w dzień ślubu znalazł się przy Semirii. Sam faraon
go do niej podesłał, nie wiedząc, że czyni to na swoją zgubę.
Jacyś pośredni
kapłani tworzyli dzieło na ciele księżniczki, a Aljosha i Naoki odmawiali
modlitwy zadymiając pomieszczenie różnobarwnym dymem.
W końcu
zmieszali wino z jakimiś miksturami i stanęli przed narzeczonymi. Spojrzeli na
faraona pytająco:
- Kontynuujcie! – rozkazał Ilja. – Potem
ja... osobiście doprowadzę rytuał do końca – dodał do siebie i tylko stojący
najbliżej niego Aljosha i Naoki go usłyszeli.
- Synu Echatona, najwyższego kapłana,
największego władcy Egiptu, jakiego poznała historia – zaczął Aljosha –
wybrałeś tę kobietę, jako swoją przyszłą żonę i nałożnicę...
Niedoczekanie
twoje, pomyśleli jednocześnie Arthemis i James.
- ... związek wasz zostanie na zawsze
przypieczętowany świętymi węzłami. Wypij przeto to wino na znak waszego
połączenia...
Aljosha podał
złoty, ciężki puchar Waynowi. James widział, jak oczy faraona rozbłysły, gdy
wziął go do rąk.
Wayne przez
chwilę wpatrywał się w zawartość pucharu, a potem drżącymi dłońmi, wylał jego
zawartość tuż przed swoimi stopami.
- Nie – powiedział odważnie i chyba dopiero
teraz James zrozumiał, jak bardzo bał się Wieczystej Przysięgi, która wiązała
Nermera z faraonem.
Zaczęło się,
zdążył pomyśleć James, gdy wściekły Ilja zaryczał, jak dziki zwierz.
Arthemis na
chwilę zamurowało na widok skutków Wieczystej Przysięgi. Nie miała pojęcia, że
jej działanie jest tak natychmiastowe, bo Wayne po prostu padł na ziemię tam
gdzie stał, całkowicie bez życia, z oczami wbitymi w sufit.
- NIEE!! – krzyknął Greg, przestraszony
widokiem martwego przyjaciela. O tym nie pomyśleli. Nie mogli tego
przewidzieć... Bezmyślnie zaczął iść w kierunku Wayne’a.
James
postanowił działać. Bez namysłu popchnął Arthemis za siebie i rzucił zaklęcie
oszałamiajace na faraona, jednak Ilja wciaż w mocy klątwy, nawet nie uniósł
różdżki. Wyciągnął przed siebie dłoń i odbił zaklęcie bez wysiłku.
- Ty głupcze! Za tą zdradę zginiesz! –
powiedział szeptem.
James
stwierdził, że jednak trochę zmienili historię. Jak mieli walczyć z pełnym siły
faraonem? Przecież nie zamierzali go uśmiercać. Przedtem Mykerinos go osłabił,
a potem dobił, więc mieli jakieś szanse.
Greg padł na
kolanach przy Waynie, jednak gdy tylko go dotknął, ten zmienił się w pył i
rozsypał po podłodze. Razem z nim niespodziewanie zniknął Saito.
Greg wściekły
i przerażony zaatakował Ilję. Zapewne tak, jak Soter zaatakował Echatona
tysiące lat temu. Wiedząc, że sam sobie nie poradzi Naoki dołaczył swoje
zaklęcie.
W tym momencie
historia zatoczyła koło.
Kapłan i
młodszy syn króla starali się pozbawić go władzy. Przez chwilę Aljosha stał z
różdżką ściśniętą w dłoni. Greg niespodziewanie zaatakował Ilję. A Naoki mu
pomagał. Arthemis miała złe przeczucia. Potem Rosjanin rzucił zaklęcie... na
Naokiego.
- NIE!! – krzyknęła Arthemis. – Nie,
Aljosha! Zginiemy!
Saito otworzył oczy
niespodziewanie. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że je zamknął. Był cały
zesztywniały. Obrócił głowę znajdował się w sali tronowej, przed tronem.
Wszędzie był mrok. Światło padało na niego tylko z góry.
Zerknął w
górę. Widniał tam idealnie okrągły otwór, który oświetlały pochodnie. Widział
kolorowy fragment ściany i domyślił się, że nad nim znajduje się komnata z
tajemniczym malowidłem, które sprawiło, że pogrążyła ich klątwa.
A więc spadli
wtedy na dół...
Zapewne cały
pałac zapadł się pod ziemię, albo celowo go tu ukryto.
Rozejrzał się.
Wszyscy zawodnicy stali w szeregu przed tronem, jak dziwne posągi. Byli
całkowicie sztywni, mieli zamknięte oczy. Jakby ich spetryfikwoano i zostawiono
tu, jako ozdobę sali. Ale nie byli całkowicie... nieruchomi. Gdy pliżej się
przyjrzano, mógł zobaczyć jak ciała niektórych delikatnie drżą, jakby pod
wpływem zaklęć. Poczuł zimny strach, gdy na ubraniu Grega pojawiła się plama
krwi na udzie. Nie miała prawa tam być... chyba, że działo się coś, czego nie
przewidzieli... A to znaczy, że musiał się pośpieszyć!
Zaczął
gorączkowo zapalać zaklęciami wszystkie stare, zmurszałe pochodnie, które dało
się zapalić i wtedy przypomniał sobie, że nie powinien tu być sam... Gdzie był
Wayne?!
- Jankesie?! – krzyknął.
- Jestem przy drzwiach! – odkrzyknął głos. –
Próbuje otworzyć to cholerstwo! Są zaryglowane od wewnątrz!
- Mamy ważniejsze sprawy!
- Tak?! – odparł z przękąsem. – A jak chcesz
się stąd później wydostać?
Saito podbiegł
do niego.
- Oni mogą tam zginąć! – krzyknął, odrywając
zaciśnięte na uchwytach drzwi ręce Wayne’a.
Wayne
wyszarpnął różdżkę i wycelował nią w Saito. Oczy Japończyka się rozszerzyły.
- Nie zblizaj się – warknął. – I rób, co
chcesz, ale mnie do tego nie mieszaj!
- Idź, do diabła, Amerykaninie! – odparł Saito.
– Nie masz honoru, zostawiajac przyjaciela w potrzebie!
Saito zaczął
biec w stronę tronu, myśląc intensywnie o miejscu, w którym mogłyby być
pochowane kości znienawidzonego faraona...
Tristan i Harry drgnęli. W
tworzonym przez zaklęcie wirze od dwóch dni oglądali sygnały przesyłane przez
wszystkie cztery nadajniki, które Arthemis nazywała „oczkami”.
Przez dwa dni
widzieli tylko ciemność, ale czasami w odblasku świec zdarzało się, że
dostrzegali blade, nieruchome twarze wszystkich zawodników, stojących w
szeregu, jakby czekali na rozstrzelanie.
Organizatorzy
zapewniali, że tak powinno być, ale oni już stracili cierpliwość. Ale wtedy w
ciemności zapłonęły pochodnie i światło różdżki. Wstrzymali oddechy.
Widzieli
Japończyka, a potem także Amerykanina, ale ich dzieci nadal ani drgnęły.
Zdziwiło ich natomiast to, że Japończyk w przeciwieństwie do Jankesa wcale nie
wydawał się szukać wyjścia. Szukał za to, czego innego... Wśród trzasków i
odgłosów słyszeli ich kłótnie bardzo nie wyraźnie, ale niektóre ich słowa,
sprawiły, że serce im zamarło.
Przez dwa
ostatnie dni Tristan, a potem również Harry modlili się, żeby to nie było
związane z opowieścią, którą znał pan North. Bo jeżeli było, to organizatorzy
będą mieli przegwizdane... Niech tylko upewnią się, że ich dzieci są
bezpieczne!
James miał ochotę dać jej na
tyłek, gdy rzuciła się na drogę zaklęcia Aljoshy. Odrzuciło ją na ścianę.
Aljosha
spojrzał jak chwiejnie wstaje.
- Tak go nie ocalisz! – krzyknęła,
wyszarpując ze sukni różdżkę.
James dołączył
do Grega i Naokiego, żeby zająć uwagę faraona. Nawet w trójkę ledwo sobie
radzili...
Aljosha
patrzył przez chwilę na Arthemis. Potem wyszarpnął zza szerokiego kapłańskiego
pasa zakrzywiony sztylet i odwrócił się, jakby chciał go wbić Naokiemu w plecy.
Serce Arthemis zamarło.
Naoki odwrócił
się, a w jego ciemnych oczach połyskiwało przerażnie. W plecu trafiło go
zaklęcie faraona, a w tym samym momencie Aljosha upuścił sztylet.
Naoki zniknął
w momencie, gdy jego kolana uderzyły o
ziemię.
Aljosha z
żalem spojrzał na Ilję. A potem przeniósł błagalny wzrok na Arthemis i zniknął.
Arthemis
zajęła miejsce Naokiego i zaczęła walczyć z Ilją.
Aljosha i Naoki przebudzili się
we własnej skórze niemal jednocześnie. Rozejrzeli się i zobaczyli pozapalane
pochodnie. Co więcej wszystko, co było z drewna, było podpalone.
Saito klnąc na
czym świat stoi palił wszystko na swej drodze.
- Co się dzieje?! – krzyknął do niego Naoki.
Saito
zdesperowany odczuł ulgę na ich widok, ale panika nie ustała.
- Nie wiem! Nie wiem, gdzie szukać! Nie
wiem, gdzie to może być!
- Mogu byt w piramidu? – rzucił Aljosha z
nadzieją.
- Był znienawidzonym tyranem – odparł Naoki.
– Raczej nie mieli ochoty budować mu grobowca...
- Ale ciało zabalsamować musieli. Takie były
ich wierzenia i tradycje – stwierdził
Saito, oddychając głęboko, żeby się uspokoić.
- A więc jest tutaj gdzieś sarkofag –
stwierdził Aljosha. – Może w świętyni?
- Albo w podziemiach... – odparł Naoki. – W
jakimś ciemnym plugawym miejscu, gdzie nie dochodzi słońce...
Ich spojrzenie
jednocześnie powędrowały w kierunku żelaznej klapy w podłodze, obok tronu
faraona. Kiedyś spuszczało się tamtędy ofiary, które ku przestrodze miały być
pożarte przez dzikie zwierzęta, jak lwy, czy krokodyle.
Saito pobiegł
w tamtą stronę.
- Bombarda! – krzyknął, wskazując na klapę.
Wyleciała w
powietrze, rozsypując dookoła gruz.
Buchnął w nich
straszliwy odór, spojrzeli w otwór bez dna.
- Jeden z nas musi tu zostać – stwierdził
podejrzliwie Aljosha.
- Ja zostanę – uspokoił go Naoki. Wiedział,
że Aljosha bardziej się postara, mając kartę przetargową w postaci drugiego
Japończyka.
Gdy dwójka
pozostała patrzyła na w dół, on spojrzał na pozostałe 4 nieruchome postacie.
Greg krwawił obficie, podobnie, jak Arthemis. Jedynie James jeszcze nie zalewał
się krwią w nadmiarze. Ale nie oznaczało to, że nie ma czegoś o wiele gorszego
wewnątrz. Ilja za to miał obrażeń niewiele i raczej nieznaczne.
Zdecydowanie
musieli się pośpieszyć.
- A gdzie Wayne? – zapytał nagle.
Saito spojrzał
na niego ponuro i nic nie powiedział.
- SABAKA!! – warknął Aljosha i wyczarował
linę, którą podał Saito.
We dwóch
zaczęli schodzić w dół.
Walka była tak zagorzała, że
Arthemis nie wiedziała, które zaklęcia są jej, a które jej towarzyszy.
Wiedziała tylko, że naprawdę nieznaczny ułamek uderza w Ilję.
Faraon trzymał
się nieźle i chociaż nie mógł ich pokonać, to wydawał się dobrze bawić.
W pewnym
momencie jednak wszyscy troje przez całkowity przypadek użyli jednakowego
zaklęcia, a gdy uderzyło w Ilję, chociaż znowu wyciagnął dłoń, żeby zatrzymać
falę, taka siła przebiła się przez jego ochronę, uniosła go w powietrze i
odepchnęła na tron.
Korona na jego
głowie się przekrzywiła.
Spojrzeli po
sobie i przynajmniej Arthemis i James zaczęli używac tych samych zaklęć. Greg
przyłączył się od nich pojmując z czasem ich schemat.
Ilja jednak
nie tracił przytomności. I Arthemis była pewna, że to nie jest jego własna
odporność.
Ale teraz
przynajmniej ich zaklęcia go osłabiały...
Ona i James
rozbiegli się na dwie strony i rzucali zaklęcia z różnych miejsc. Problem
polegał na tym, że jeżeli jedno się zawaha i faraon przejdzie do kontrataku, to
były niewielkie szanse przeżycia tego.
Na razie
jednak wszystko było dobrze. Faraon- bo trudno było nazywać go w tym momencie
Ilją - musiał stać w jednym miejscu i
bronił swego miejsca. Nie przejmował się, że większość złotych ozdób już leży
na ziemi, ale gdy spadła mu wysoka korona, ryknął, rozłożył ramiona, a przez
salę przetoczył się huragan.
Arthemis
złapała się filara, żeby utrzymać się na ziemi.
W następnej
chwili zobaczyła, że obok nogi Grega pada tiara farona.
- Włóż ją!! – krzyknęła. – Greg! Włóż
koronę! Koronuj się na władcę!
Greg
zakrwawionymi palcami, po omacku szukał korony. Krew z czoła zalewała mu oczy,
ale w końcu udało mu się ją włożyć na jasne włosy.
- Ja! Samozwańczy władca Egiptu, ogłaszam,
że przejmuję władzę na tym dworze! – powiedział przesadnie, niemal rozbawiony.
Gdyby nie to,
że James umierał ze strachu o Arthemis i ich życie, to pewnie doceniłby jego
poczucie humoru.
Soter został
faraonem. Jego część dobiegła końca... Greg zniknął.
Arthemis
wstała, mocniej ściskając różdżkę zakrwawionymi dłońmi. Odetchnęła kilka razy i
wyskoczyła zza filara, rzucając zaklęcie.
Jej urok
został odbity przez Ilję, który stał niecały metr od niej. Zrobiła krok w tył i
potknęła się o materiał sukni.
W dłoni
faraona zmaterializował się bat. Trzasnął on nim z całej siły przecinając
materiał sukni i ciało Arthemis od ramienia aż do biodra.
Krzyknęła z
rozdzierającego bólu.
- Posadziłaś ukochanego księcia na tronie,
prawda Semirio? To był twój cel, mała dziwko! A teraz, gdy już wypełniłaś swoją
rolę... możesz zginąć! – Bat w jego dłoni zaczął się zmieniać, aż przybrał
kształt sztyletu. Uniósł się w powietrze i wycelował w nią.
James zaczął
krzyczeć zaklęcia, ale faraon nadal celował w Arthemis sztyletem, jednocześnie
odbijajac jego magię.
I w tem...
Arthemis zniknęła...
Arthemis otworzyła oczy, pewna,
że nie żyję, ale za bardzo ją wszystko bolało, żeby wierzyła, w to dłużej niż
kilka sekund.
Zobaczyła
komnatę tronową, ale zupełnie zniszczoną. Obok niej na kolanach, przylegając do
posadzki leżał Greg, plujący krwią.
Wtedy spadła
na nią przerażająca świadomość.
Wróciła.
- NIEEEEEE!!! – krzyknęła rozpaczliwie z
upływu krwi, padając na kolana. – Jaaaaaaames!! – jej wrzask zmieszał się ze szlochem
z głębi płuc.
- Arthemis? – Greg spojrzał na nią
nieprzytomnie, ale ze współczuciem.
Został tam
sam...- myślała rozpaczliwie. – Został sam z klątwą. Walczy z monstrum, któremu
nie poradzili w trójkę. Poczuła łzy napływające do oczy, ale wtedy dotarło do
niej co robi. Leży na ziemi i użala się nad sobą, gdy on jej potrzebuje!
Wstała z
trudem i spojrzała na jego twarz, pogrążoną w letargu. Gdy widziała go chwilę
wcześniej, nie było tego śladu od sztyletu na jego policzku. Nie miał też
zakrwawionego uda. Musiała się pośpieszyć.
Kulejąc,
poszła w kierunku, gdzie Naoki krzyczał coś do wnętrza lochu.
- Znaleźliście? – wysapała, ocierając z
twarzy rękawem pot, krew i łzy.
- Podejrzewamy, że jest na dole – odparł
Naoki.
- Spuść mnie na dół – nakazała. – Znajdę je,
jeżeli tam są...
- Jesteś ciężko ranna – zaczął.
- To nie ma znaczenia!! – krzyknęła,
rozpaczliwie, a z rany po bacie, wypłynęło więcej krwi. Czuła to na skórze.
Wiedziała, że
znajdzie te kości. Wiedziała, że wyczuje je nawet tego nie chcąc. Dlatego
musiała tam zejść.
- Jesteś ranna... – zaprotestował.
Ponieważ Naoki
nie wykazywał chęci do współpracy zrobiła krok i wskoczyła do szybu.
Harry i Tristan ucieszyli się
ogromnie, gdy Arthemis opadła na kolana. Znaczyło to, że przestała być
posągiem. W następnej chwili jednak zamarli z przerażeniem, gdy z rozpaczy
padła na posadzkę, a jej krzyk zmieszany z szokiem i łzami wyraźnie przedarł
się przez szumy i krzyki.
Harry poczuł
serce w gardle, gdy usłyszał imię syna. Stanęło, gdy Arthemis w rozpaczy, leżała
na podłodze.
Jednak po
chwili wstała i z wojowniczą miną i zalaną krwią odzieżą, wskoczyła do wnętrza,
dziury, której pilnował jeden z Japończyków.
Wtedy mu
ulżyło. Naprawdę ulżyło.
Jeżeli
Arthemis gotowa była walczyć za wszelką cenę, to znaczyło, że było o co
walczyć.
James przez chwilę całkowicie
spanikował, gdy Arthemis zniknęła mu z oczu, ale potem dotarło do niego, że to
jednak dobry znak.
Gorzej było z
faktem, że został sam na sam z krwiożerczym faraonem, którego nie mógł zbytnio
skrzywdzić... Nie mówiąc już o tym, że nadal miał na sobie dziwaczną
spódniczkę, która mu cholernie przeszkadzała... Który facet chciałby coś
takiego nosić?!
O dziwo faraon
czuł się w niej jak w dresach. Ilja podszedł do niego.
- Zostaliśmy sami, zdrajco... – warknął.
- Sam jesteś sobie winien – odpowiedział
bezczelnie James. – Nie trzeba było być, takim pojebanym sukinsynem...
W odpowiedzi
ukrył się za filarem, gdy nad jego głową przeleciało zaklęcie.
James domyślał
się, że szukanie go po kątach jest Ilji wyraźnie niewsmak, ale musiał grać na
czas. Użył zaklęcia kameleona, żeby zlać się z tłem. Było to bardzo przydatne,
szczególnie, że ten jego przeciwnik miał słuch jak nietoperz i odwracał się w
jego stronę, z każdym delikatnym odgłosem stawianego kroku.
Łatwiej było
mu odbijać i rzucać zaklęcia, ale w pewnym momencie Ilja go przechytrzył.
Zajęty
obserwowaniem różdżki faraona i obroną przed zaklęciami, a także własnym ostrym
atakiem, zignorował fakt, że poczuł nagłe ciepło w łydkach. Dopiero, gdy chciał
zrobić krok więcej zdał sobie sprawę, że został unieruchomiony.
Całkowicie
zapomniał, że faraon może się posługiwać magią i nie potrzebuje do tego
różdżki.
W wielkiej
sali rozległ się szaleńczy śmiech. A po chwili trzask bicza.
I krzyk.
Arthemis poczuła w nogach ból, a
potem wydawało jej się, że po raz kolejny dostała magicznym biczem. W ciemnym
tunelu pod spodem nogi się pod nią uginały. Było jej nie dobrze i musiała iść
przy ścianie, żeby nie upaść.
Jedynym, co ją
utrzymywało jeszcze na nogach, było przerażenie i adrenalina.
Och, dobry
Boże, dlaczego to się tak potoczyło? – zapytała rozpaczliwie w myślach.
Korytarz był
wąski i o ile Arthemis mogła zaufać swoim oczom dość długi. Miał jednak również
odgałęzienia. W jednym z nich usłyszała głos Saito.
Szła jednak
dalej za swoim przerażeniem i coraz większą słabością. Szła za zimnem śmierci
pozostawionej w tych lochach. Szła rozprawić się z faraonem...
Nie wiedziała
gdzie, ale wiedziała, że go znajdzie. Że jej ostrzegawcze zmysły będą mówiły,
jej że nie powinna się tam zbliżać, bo to jej zaszkodzi. Ale ona i tak tam
pójdzie...
Saito biegiem
wypadł z jednej odnogi.
- Arthemis?! Udało się wam?! – podbiegł do
niej.
Pokręciła
głową i upadłaby, gdyby jej nie podtrzymał.
- Jesteś ranna! – zauważył z przerażeniem.
- Idziemy, Saito. – wydyszała ciężko. - W
tamtym kierunku – pokazała prosto.
- W tym stanie... – zaczął.
- James tam został! – krzyknęła mu w twarz,
a za chwilę zwinęła się z bólu. – Pójdziesz ze mną, albo pójdę sama...
- Pójdę z tobą. Ale tych odnóg jest zbyt
wiele... – powiedział i podtrzymując ją w pasie, zaczął iść. Arthemis było
teraz o wiele wygodniej i mogła się szybciej poruszać.
- Mam przeczucie gdzie iść. Gdzieś o tym
czytałam... – dodała, żeby nie wnikał. Ale i tak wiedziała, że jej nie uwierzył.
Mimo tego, nie będzie zadawał pytań. Arthemis miała wrażenie, że znalazła w
ciągu ostatnich kilku dni kilku przyjaciół...
Z jednego z
wylotów po lewej stronie wypadł Aljosha. Na jej widok na jego twarzy pojawiła
się nadzieja, jednak Arthemis pokręciła głową.
- Musimy się pośpieszyć – wykrztusiła.
Przeszli jeszcze tunelem ze dwieście metrów. Arthemis wskazała im wylot po
lewej stronie.
- Idźcie tam – wydyszała. – Idźcie! –
ponagliła ich, gdy z niepokojem na nią patrzyli. Widocznie nie chcieli
zostawiać jej samej.
Ostrożnie
pozwolili jej opaść na kolana i pobiegli wskazaną przez nią drogą. Nad jej
głową oburzone fruwało Oczko. Zapewne tak, jak ona nie do końca wiedziało, co
się dzieje.
Arthemis
oparła dłonie na lodowatym betonie. W całym ciele czuła mniejsze i większe
rany. Nie przejmowała się tym jednak aż tak bardzo. Bo dopóki James otrzymywał
rany, dopóty walczył.
Zbierając
siły, oddychała głęboko. Ale nadszedł ten moment, kiedy musiała je wykorzystać.
Klęcząc na
ziemi, poczuła w brzuchu wszechogarniający, palący ból.
Nie! –
pokręciła głową rozpaczliwie i podniosła się. – Nie! – zaczęła biec w stronę
wyjścia.
Panika ogarnęła Jamesa jedynie na
chwilę. Było to w głównej mierze spowodowane szokiem, jaki wywołało uderzenie
bata.
Miał
unieruchomione nogi, ale nie ręce. A to dawało mu duże pole do popisu. Może
wypadła mu różdżka, ale wedle prawideł tego świata mógł używać magii i bez
niej.
Udało mu się
wyswobodzić i na chwilę zdezorientować faraona, ale musiał spojrzeć prawdzie w
oczy. Nie miał z nim szans w walce na magię. Przede wszystkim dlatego, że przy
okazji mógłby zabić Ilję... A tego wolał sobie nie wyobrażać...
Wykorzystał
więc chwilowe zdziwienie przeciwnika i chwycił włócznię, jednego ze strażników.
Rzucił nią w faraona. Chyba był tym naprawdę zdziwiony, bo odsunął się zamiast
użyć magii. Potem James nie namyślając się długo i starając się nie myśleć o
tym, co zrobiłaby mu za to Arthemis, rzucił się na Ilję.
Faraon nie
miał czasu myśleć o skomplikowanych klątwach, gdy miał pięść na twarzy. Było to
o wiele bardziej prymitywne, ale również o niebo łatwiejsze, bo Ilja był
wzrostu i postury Jamesa. Wdali się w regularną prymitywną, mugolską walkę.
James miał za sobą szkolenie, więc umiejętnościami przewyższał Rosjanina,
jednak i tak odebrało mu dech, gdy dostał pięścią w klatkę piersiową. Modlił
się, żeby żebro nie przebiło płuc. Jeżeli tak się stanie, Arthemis tylko go
dobije...
Ilja leżał na
ziemi, oddychajac z trudem, a z jego ust wypływała krew. Oko ledwie patrzyło.
- Masz dosyć, staruszku! – zapytał drwiąco
James, przytrzymując jego krtań zaciśniętą dłonią. Nie miał zamiaru go udusić,
ale miał nadzieję, że w końcu straci przytomność!
- A ty!? – wycharczał Ilja, a James poczuł,
jak przez jego skórę, przez kości, aż do wnętrza ciała przebija się sztylet.
Był wściekły.
Do tego stopnia, że nienamyślając się, walnął czołem prosto w nos Rosjanina, a
głowa tego, odleciała do tyłu. Stracił przytomność.
Jamesowi
troiło się w oczach, ale wiedział, że głupio z jego strony byłoby wyciągać nóż
z ciała...
Mimo wszystko
czuł nieprzyjemną ociężałość w całym ciele. Rozejrzał się i wstał. Chwiejnym
krokiem poczłapał w kierunku różdżki. Gdy do niej doszedł usłyszał jęk.
Odwrócił się
błyskawicznie, co nie wyszło mu na dobre. Upadł na jedno kolano, ściskając w
dłoni różdżkę. On nie znał dokłądnie zaklęć jakich używała wcześniej Arthemis,
więc szeptał te, które przyszły mu do głowy.
Ilja
przewrócił się na kolana i poszukał go wzrokiem.
James celował
w niego różdżką, opuścił ją jednak, gdy dojrzał przejmującą panikę w jego
nieopuchniętym oku.
- Szto ja zdiełał! – krzyknął trwożliwie i
podbiegł do Jamesa. – Potter!
James oddychał
z trudem.
- Powiedz bratu, że... musiałem cię obić...
– wykrztusił. – Inaczej musiałbym cię zabić... Obiecaliśmy mu, że przeżyjesz...
– z jego ust zaczęła lecieć krew. W ogóle nad tym nie panował.
Rosjaninowi
trzęsły się ręcę, gdy położył Jamesa na posadzce i próbował zatamować krwotok.
Z sufitu zaczęły odpadać szczątku materii.
- Co się dzieje?! – krzyknął Ilja.
- Udało im się – uśmiechnął się James,
zamykajac oczy. Chwilę później zniknął.
Arthemis właśnie stanęła pod
otworem prowadzącym do Sali tronowej, gdy w ciemnym korytarzu rozbłysła
migotliwa łuna pożaru. Z bocznego odgałęzienia wypadli Saito i Aljosha, biegnąc
jak oszalali.
Pociągnęła za
linę i Naoki czarami wyciągnął ją na górą, a potem spuścił ją z powrotem, żeby
wyciągnąć pozostałą dwójkę. Arthemis wstała i pobiegła przez salę.
James leżał na
ziemi. Jego klatka się nie unosiła. Dopadła do niego wstrząśnięta i przerażona.
- James! – krzyknęła. Położyła mu rękę na
piersi i wyczuła ledwie bijące serce. –
O nie mój drogi! – warknęła. – Tak łatwo ci nie pójdzie! Nie zostawisz mnie tu!
- O Boże! – Greg przyklęknął obok niej.
Arthemis
zaczęła zdejmować z Jamesa plecak. Rozpinała bluzę i wtedy na przeciwko niej
pojawił się Ilja. Był w fatalnym stanie. Z trudem mówił, ręce mu się trzęsły.
- Nie zbliżaj się! – warknęła Arthemis,
wyciągając różdżkę.
- Pomogę mu! – zapewnił ją, i zaczął grzebać
w swoim plecaku. – Przysięgam, że mu pomogę!
Rzucił coś po
rosyjsku do Aljoshy, który natychmiast podbiegł i włożył rękę do plecaka i
wyciągnął z niego małą paczuszkę.
Arthemis
przestała zwracać na nich uwagę. Rozdarła Jamesowi koszulkę, bo dokładnie
wiedziała, gdzie ma ranę. Wyczarowała bandaż i uciskała mu skórę, żeby
zatamować krwawienie. Z niepokojem patrzyła na jego siną twarz i ledwie
wyczuwalny oddech.
- Odsuń ręce – polecił jej niewyraźnie
Rosjanin.
- Żebyś mógł go dobić!? – odwarknęła.
- Przytrzymajcie ją, bo on umrze! – rzucił
do Japończyków.
Naoki i Saito
złapali Arthemis, gdy ta się wyrywała.
- Niech was szlag! – powiedziała
oszołomiona, z szlochem uwięzionym w gardle. Paniką, która zasnuła jej umysł.
Ilja włożył do
ust trochę dziwnych białych listków i zaczął je przeżuwać, a potem położył je
na palce i włożył w ranę tak głeboko, jak sie dało. Powtórzył to kilka razy, aż
zaczął listkami wylepiać brzegi rany.
Arthemis
trochę się uspokoiła. Chłopcy puścili ją.
To była
najdziwniejsza magia, jaką Arthemis do tej pory widziała. Wyglądało to tak,
jakby listki zaczęły w magiczny sposób szyć ranę, małe wstążki białego pyłu
tworzyły piękne pióropusze nad skórą Jamesa. W końcu po ranie został tylko
wąski paseczek. Maleńka biała blizna, na której leżało niewielkie ziarenko,
przypominające pestkę dyni.
Ilja wziął je
i zawinął w suchy papierek, który wyjął z plecaka.
- Jeżeli je zasadzisz. Roślina zakwitnie –
powiedział cicho. - To na przeprosiny...
Arthemis
zadrżały usta. Wzięła papierek i schowała go do kiesznei jeansów. Położyła rękę
na piersi Jamesa i poczuła jak jej własne trzepocze z ulgą, gdy okazało się, że
jego puls jest już silniejszy.
W tym momencie
z otworu przez który tu wlecieli zaczęto spuszczać liny, a po chwili zjechali
po nich sanitariusze. Żaden z zawodników nie przejął sie tym zbytnio. Wszyscy z
napięciem patrzyli na Jamesa.
W końcu
otworzył oczy. Zerknął na Arthemis i ponownie je zamknął.
- Rosjanie wiszą mi pierogi. W Rosji robią
pierogi, prawda? Zawsze chciałem zjeść pierogi...
- Zmysły utracił! – przeraził się Ilja.
- Nie! – Arthemis z ulgą opadła na ziemię.
Greg przytrzymywał ją z tyłu, gdy oddychała z trudem. – Wszystko z nim w
porządku! W jak najlepszym porządku! – wydyszała, krzywiąc się, przy każdym
ruchu. Gdy najgorszy strach z niej spłynął, z całą mocą poczuła ból. Ale to się
nie liczyło, bo James otworzył oczy i natychmiast z niepokojem, ukląkł obok
niej.
James był poobijany i ledwo się
ruszał, ale to było nic w porównaniu z krwią, która przesiąkała przez ubranie
Arthemis. Wciąż w uszach słyszał trzask bicza, który ją zranił.
Sanitariusze i
magowie pracujacy przy turnieju, zaczęli robić straszny hałas i zaprowadzili
większy chaos niż panował tu wcześniej.
- Jak to? Zadanie się zakończyło? – zdziwił
się. – A oko Ozyrysa? Czyżby nasi błyskotliwi organizatorzy, stwierdzili, że
jednak jest ono nieistotne.
Naoki
odchrząknął. James spojrzał na niego. Aljosha wymienił z Saito spojrzenia, a
potem wyciągnął przed siebie rękę, na której połyskiwał czerwony rubin. Odbijał
on światło we wszystkich kierunkach. Wyglądał, jakby wypełniony był krwią. W
przenośni, czy rzeczywiście James uważał, że pewnie tak jest...
Mimo wszystko
poczuł zawód, że to nie oni tym razem wygrali. To uczucie nie znikło, ale gdy
spojrzał w wypełnione bólem oczy Arthemis, stwierdził, że jednak wolał, że
obydwoje żyli. Co miała za znaczenie jedna przegrana?
- Gratuluje – powiedział i chwilę później
całkowicie skupił się na Arthemis. Zaczął rozpinać jej górne guziki bluzki,
żeby zobaczyć, jak poważna jest rana.
Naoki ukląkł
na przeciwko niego, obok Grega, który nadal podtrzymywał Arthemis.
- Ja i Aljosha znaleźliśmy go razem, na
sarkofagu w podziemiach. Żadna z drużyn nie miała szans samodzielnie zdobyć
klejnotu – oznajmił poważnie. – Punkty z jego zdobycia powinny być rozdzielone
po równo. Prawda? – Japończyk spojrzał na Ilję.
Przez twarz
Rosjanina przemknął sprzeciw, ale było to jedynie sekundowe wahanie. Potem
skinął głową.
Była to tak
poważna kwestia, że żadne nie zauważyło, że do ich wąskiej małej grupki,
skupionej wokół rannych, próbowali się przedrzeć uzdrowiciele.
- Przepraszam! Jestem sanitariuszem! Musimy
się państwem zająć!
Do Jamesa
dotarło, że zadanie skończyło się z chwilą, z którą chłopacy znaleźli oko
Ozyrysa. A to oznaczało, że on mało nie umarł, Ilja nadal był ranny, Arthemis
cierpiała, Greg ledwo oddychał, dlatego, że oni znowu przybyli za późno.
Podniósł się i
pomógł podnieść się Arthemis. Jego oczy były lodowate, gdy spojrzał na
stojącego przed nimi uzdrowiciela.
- Jak zwykle spóźnieni – warknął. –
Chcieliście czekać, aż któreś z nas wykrwawi się na śmierć?
Arthemis
oparła dłoń na jego ramieniu.
- To nie wszystko. Mamy do pogadania z
waszymi szefami... – dodał groźnie Greg, stając obok Jamesa.
Chwilę później
w siódemkę groźnie patrzyli na uzdrowicieli.
Na czoło
sanitariuszy wysunął się chyba ich szef. Jego głos był spokojny i zrównoważony.
- Rozumiemy, że nie macie do nas teraz
pełnego zaufania, ale musimy was opatrzyć, zanim sytuacja zrobi się
poważniejsza – przekonywał ich. – Będziecie mogli się rozmówić z
organizatorami, ale naszym priorytetem jest wasze zdrowie i życie...
Jego rozsądek
przemówił do nich, więc spuścili z tonu.
- Wasz przyjaciel jest już na górze
bezpieczny i cały. Zdaje raport ze zdarzeń organizatorom...
Wszyscy
jednocześnie wrócili do wrogiej postawy. Greg wysunął się do przodu.
- Wayne? Zabraliście go do góry? Jest ranny?
- Nie. Nic mu nie jest. Sam się wydostał..
- Wydostał się? Jak? Dlaczego? – zapytał,
nie rozumiejąc. Zahwiał się.
Saito podszedł
do niego i współczująco położył mu rękę na ramieniu.
Oczy Grega
rozszerzyły się ze zrozumieniem.
- Zostawił nas tu – powiedział z grobową
miną. – Zostawił nas tu i uciekł? – Z jego popękanych ust wypłynęła lawina
przekleństw. Arthemis wyczuwała w jego wściekłym głosie, jak wielki ból
sprawiła mu ta nieoczekiwana zdrada.
Sanitariusze
wyczuwając, że ich wrogość opadła natychmias przystąpili do łatania najgorszych
obrażeń. Arthemis zastanawiała się później, czy w wyniku ich zabiegów zamiast
krwi w jej żyłach nie płynie czasem dyptam... Ale przynajmniej pomogło na tyle,
że przestała krwawić i mogła się ruszać bez zginania z bólu.
Rany Ilji po
bójce z Jamesem wygoiły się niemal natychmiast po kilku zaklęciach. Podobnie
było z Jamesem.
Greg musiał
przejść przez kilka antyuroków. Japończycy wyszli z tego niemal bez szwanku
podobnie, jak Aljosha.
Godzine
później wyciągali ich z przeklętego miejsca na powierzchnię. Oślepiło ich
słońce, tak jasne, że musieli zamknąć oczy, żeby przezwyczaić się do jego
blasku.
Gorąco i
zapach rozgrzanego piasku i pyłu wcisneło się im do płuc, powodując kaszel i
spłycenie oddechu.
Zostali
ostrożnie sprowadzeni po zboczu skały. Arthemis spojrzała przez ramię. Była w
stanie wyobrazić sobie, jak podmokła nawierzchni, gdzie stał pałac pochłonęła
go w końcu, zmieniając sie z czasem w wysknięty, pokryty piaskowo-glinianą
skorupą nasyp.
Gdy stanęli u
jego stóp przywitali ich organizatorzy. Beverly Vane wydawała się być bardzo
zadowolona z obrotu spraw. Pan murphy natomiast spoglądał za siebie z
niepokojem, jakby w każdej chwili spodziewał się, że spokojnie czekajacy za
barierkami Harry i Tristan zaraz pojawią się za nim.
Zawodnicy
stanęli na przeciwko nich, jakby szykowali się do pojedynku rewolwerowców.
Zanim jednak, którekolwiek z nich zdążyło coś powiedzieć, Greg wyrwał się do
przodu i rzucił na stojącego z boku Wayne’a.
- Ty, draniu! – wypluł z siebie ze złością,
okładając Wayne’a pięściami. Tamtem nawet nie próbował się bronić. – Ty żałośna
imitacjo mężczyzny! Jak mogłem chociaż przez chwile martwić się o twój żałosny,
tchórzliwy tyłek.
Ponieważ Wayne
się nie bronił, Greg w końcu opuścił pięści, stanął nad swoim partnerem i
patrzył na jego zakrwawiony nos z odrazą.
- Nie jesteś wart tego, żeby reprezentować
mój kraj – rzucił, trzęsąc się ze złości i żalu, a potem odwrócił na pięcie
stanął obok reszty zawodników.
- Doskonale sobie poradziliście! – rzuciła zadowolona
Beverly Vane. – Poproszę o oddanie oka Ozyrysa, jako dowodu na dodatkowe
punkty.
Żadne z nich
nie drgnęło. Beverly zamilkła zdezorientowana.
- Na czym miało polegać nasze zadanie? –
rzucił w końcu w zaległej ciszy Ilja.
Beverly
spojrzała na niego ze zniecierpliwieniem.
- Zdobycie oka Ozyrysa było priorytetem...
- Nie każdy mógł je zdobyć – zauważył Naoki.
– Jest tylko jedno...
- Wasze zadanie było o niebo bardziej
skomplikowane – odezwał się głos, który rzadko słyszeli. Na przód weszedł pan
Anglestone. – Na tym pałacu ciążyła klątwa. Nie dało się wejść do środka, bez
obejścia jej... – rzucił stając obok
Beverly. – Liczyła się wasza współpraca i zaradność, a także zdolność do
opierania się klątwie.
- Wiedzieliście o klątwie! – rzucił Greg. –
Wiedzieliście, a mimo to wpuściliście nas tam!?
- Oczywiście. To było wasze wyzwanie –
odpowiedział spokojnie pan Anglestone.
Arthemis
wpatrywała się w niego badawczo. Miała dziwne wrażenie... że trochę mija się z
prawdą, chociaż mówił dokładnie to, co wiedzieli.
- Mieliście zapewnić nam ochronę –
powiedział cicho Naoki. – Jak chcieliście to zrobić, gdy byliśmy uwięzieni we
własnych ciałach?
Arthemis
niemal widziała, jak w trybikach jego umysłu, klaruje się odpowiedź. Ale
przecież nie było dobrej odpowiedzi. Mogli by tam zginąć, a oni nic by na to
nie poradzili.
- Wystawiliście nas na śmierć – powiedziała
bez ogródek. – Nie byliście w stanie zrobić nic, gdy już dostaliśmy sie pod
działanie klątwy. Nie wiedzieliście, że ona tak działa! Nie wiedzieliście, że
będziemy musieli odegrać makabryczne przedstawienie! – zarzuciła im.
Spojrzał na
nią z ostrym błyskiem w oku i szczyptą triumfu.
- Panno North... nie możemy się poszczycić
znajomością myśli innych, ale zapewniam panią, ze dokładnie wiedzieliśmy, jakie
będziecie musieli odegrać przedstawienie. Jak widać podołaliście i temu
trudnemu zadaniu – dodał z uśmiechem.
Tym oto
subtelnym sposobem dał jej do zrozumienia, że dla własnego dobra niech się nie
odzywa. Jeżeli dalej będzie robić mu pod górkę, cały świat dowie się, jakim
jest dziwadłem. Arthemis zesztywniała cała, a James położył jej uspokajająco
rękę na ramieniu.
- Mało żeśmy życia nie postradali tam! –
krzyknął wściekły Ilja. – A wy śmiecie twierdzić, że mieliście wszystko pod
kontrolą?!
- Gdyby nie było elementu ryzyka, a my
wszystko byśmy kontrolowali, turniej byłby czystą fikcją – odpowiedział pan
Anglestone. – Walczycie, żeby zwyciężyć. I zwyciężacie na różnych
płaszczyznach... Tym razem zwyciężyliście, bo połączyliście siły – odpowiedział
niemal gratulacyjnym tonem. – Ale jeżeli uważacie, że zadania robią się dla was
zbyt niebezpieczne, to możecie zrezygnować. Po trudach jakie przeżyliście nikt
nie będzie wam zarzucał tchórzostwa...
I znowu wbił
im szpilkę.
Arthemis
wiedziała swoje. Ryzykowali ich życiem dla zabawy. Jednak wiedziała też, że
żadna z drużyn nie zrezygnuje na tym etapie. Ona niemal była gotowa to zrobić,
ale powstrzymywało ją jedno... Miała złe przeczucia i wiedziała, że za tym
wszystkim się coś kryje. Zamierzała odkryć co to... A jeżeli turniej był tylko
przykrywką jakiejś ogólnoświatowej afery?
- W takim razie dokładnie chcemy wiedzieć,
na jakiej zasadzie będziecie przyznawać punkty. Skoro twierdzicie, że nasze
połączenie sił było kluczowe, to na pewno wiecie również, co się działo w
naszych umysłach i kto z kim współpracował... – rzucił przebiegle James.
- Oczywiście – oznajmił pan Anglestone. –
Zapraszam serdecznie. Zaraz podliczymy punkty – powiedział i skinął głową pani
Vane, która wyciągnęła notes i pióro. – Zajmiemy się najpierw kamieniem. Umieściliśmy
go tam przed zadaniem i bardzo mi zależy na jego odzyskaniu – dodał łagodnie.
A ja jestem
egispką księżniczką, prychnęła w myślach Arthemis. To nie twój kamień bydlaku,
ale dowiem sie po, co ci jest on potrzebny. Tym bardziej musiała zostać w turnieju...
- Oko Ozyrysa zostało zdobyte przez członków
drużyn Japonii i Rosji.
- Ale nie dalibyśmy rady, gdybyśmy z pomocą
innych nie wyrwali się spod działania klątwy! – powiedział pośpiesznie Saito.
- Jestem tego świadom panie Nakamura –
odparł Anglestone. – Dlatego Japonia i Rosja otrzymują po sto punktów za
kamień, a Wielka Brytania i Stany Zjednoczone po 50.
Beverly Vane
skruplatnie zapisała wszystko na papierze. Aljosha zawahał się, a potem z
wyraźnym oporem oddał kamień organizatorowi turnieju.
- Teraz weźmy pod uwagę kilka innych faktów.
Pierwszy: kto jako pierwszy wybudził się spod działania klątwy samodzielnie. W
tym wypadku: panna North otrzymuje 100 punktów, pan Nakamura 90, a pan Oroshi
80. Jako trzecią ocenimy współpracę.
Pan Anglestone
spojrzał na nich uważnie.
- Poprawcie mnie jeżeli będę się mylił –
dodał spokojnie, ale równocześnie tak, jakby nie wierzył, że ktoś odważy się mu
przerwać. – Japończycy i Brytyjczycy współpracowali ze sobą bezbłędnie.
Otrzymują kolejne 100 punktów. Po 50 za każdego zawodnika. USA przynajmniej do
pewnego momentu również współpracowali. Dlatego pan – skinął Gregowi głową –
otrzyma 50 punktów, a pana partner 20. Rosjanie dostaną 50 punktów za pana
Aljoshę Michaiłowicza.
Ilja poklepał
kompana po plecach, ale miał raczej przygnębioną minę. Cóż, trafiła mu się
najmniej fartowna rola najgorszego wroga.
- Osatnim naszym punktem jest współpraca po
wyzwolenia się spod klątwy. I tutaj Rosjanie dostają 100 punktów. Japończycy
100. Brytyjczycy 100, a Amerykanie 50. Panno Vane proszę podliczyć ogólną
punktację w tym zadaniu – rzucił rozkazująco.
- Tak jest, panie Anglestone – odpowiedziała
usłużnie, patrząc na niego niewolniczo. – Na pierwszym miejscu jest Akademia
Maigo z Japonii z liczbą 470 punktów. Na drugim szkoła Hogwart z Wielkiej
Brytanii z liczbą 350 punktów. Na trzecim Rosyjski Instytut Rasputina z
wynikiem 250. A na czwartym Uniwersytet Magiczny z Salem z wynikiem 170
punktów.
- Doskonale. Proszę podać ogólną
klasyfikację turnieju...
- 1 miejsce – Japonia. 2 – Wielka Brytania.
3 – Rosja. Stany Zjednoczone odpadają z dalszych rywalizacji.
- Całe szczęście – splunął na piasek Greg,
patrząc z nienawiścią na Wayne’a.
James
zaskoczył Arthemis, kładać rękę na ramieniu Amerykanina, w pocieszającym
geście.
- Tak, więc zakończyliśmy kolejne, ósme już
zadanie! – powiedział z patosem pan Anglestone. – Już teraz serdecznie
zapraszam was na następne widowisko, które odbędzie się w kraju naszych
obecnych liderów. W kraju Kwitnącej Wiśni. W Japonii.
Naoki i Saito
spojrzeli na siebie ze zdziwieniem.
- Do zobaczenia już wkrótce! – krzyknął i
aportował się z hukiem.
Dopiero teraz
zaczęło się zamieszanie. Greg odszedł do swojego opiekuna wyraźnie unikając
byłego przyjaciela. Arthemis pomachała mu smutno i gestem pokazała, że ma do
niej napisać.
Skinął głową i
uśmiechnął się krzywo. Stracił przyjaciela, ale miał szanse na dwójkę nowych.
- Ćwicz dowcip, Potter – rzucił jeszcze z
daleka.
- Będę! – odkrzyknął James.
Opiekunowie
pozostałych drużyn rzucili się z oskarżeniami na pana Murphy’ego. Arthemis
widziała, jak ich ojcowie zbliżają się do niego z morderczymi minami.
Pośpiesznie
się odwróciła do Naokiego i Saito.
- Do zobaczenia w Japonii – powiedziała. –
Uważajcie na siebie...
- I wy też – odpowiedział Naoki kłaniając
się im. – Coś z tym turniejem jest nie tak. Jeżeli czegoś się dowiemy, damy wam
znać.
- Będziemy wdzięczni – powidział James i
uścisnął mu dłoń.
Rosjanie
podeszli do ich małej grupki.
- Następnym razem nie macie szans –
oświadczył Ilja z uśmiechem.
James wskazał
go palcem.
- Wisisz mi pierogi, pamiętaj! Teraz musimy
lecieć, zanim nasi ojcowie zamordują pana Murphy’ego – dodał pośpiesznie. Skinął
im głową i pobiegł za Arthemis, która akurat zagradzała rodzicom drogę.
Pan North
patrzył na nia groźnie, ale się nie ugięła.
- Zejdź mi z drogi, Arthemis – powiedział
śmeirtelnie cichym tonem.
- Rozumiem, co chcesz zrobić. Sama chętnie
bym, to zrobiła – powiedziała cicho.
- Tym lepiej. Odsuń się...
- Rozumiem, ale proszę cię, żebyś tego nie
robił. Po pierwsze: twój gniew skupia się na niewłaściwej osobie. A po drugie:
Anglestone coś knuje, a jeżeli zaczniemy robić aferę, to nigdy nie dowiemy się
- co. Po trzecie: on wie o moich zdolnościach i zrobi z tej wiedzy użytek,
jeżeli go sprowokujemy!
Pan North
oddychał z trudem. Arthemis patrzyła na niego z naciskiem. Pan Potter z
podobnie mrocznym wyrazem twarzy, zastanawiał się nad jej słowami.
- Tato – zwrócił się do niego James. –
Anglestone wkopał wszystkich zawodników w ten turniej. I to jest przykrywka.
Musimy się dowiedzieć czego, bo może się nam to nie spodobać...
Harry i
Tristan spojrzeli na siebie.
- Oczywiście nie wycofacie się z turnieju? –
rzucił z nadzieją pan Potter.
- Nie, dopóki nie odkryjemy co za tym stoi.
On chciał mieć ten kamień, a my mu go dostarczyliśmy – powiedział James. – Chcę
mieć pewność, że nie przyczyniliśmy się do jakiejś katastrofy...
- Wracajmy do powozu – westchnął po dłuższej
chwili pan North. – Niech wam będzie. Rzeczywiście ten turniej śmierdzi na
odległość...
- Światową odległość – dodał Harry, ruszając
do powozu.
Wszyscy
wsiedli nie żegnając się z organizatorami. Pan Potter poinformował tesrale, że
mają ich dowieść bezpiecznie na dziedziniec Hogwartu, co też skwapliwie
uczyniły.
Przez całą
drogę James odpowiadał i spekulował z ojcami. Analizował i wspominał cały
turniej. Po trosze odciągał ich uwagę od Arthemis, która całkowicie przygasła i
była przeraźliwie blada. Pomimo lęku patrzyła za okno. Ale nie na niego.
Usiadła tak, żeby siedzieć po skosie, jak najdalej.
Wiedział, że
adrenalina opadła, a Arthemis dopiero teraz znalazła się na skraju histerii.
Tylko obecność ojców ją powstrzymywała.
James ułatwiał
jej zadanie, pozwalając jej na ten emocjonalny i fizyczny dystans na czas
podróży. Tylko na czas podróży, uściślając.
W połowie
drogi chyba nawet przysnął, podobnie jak Arthemis, bo obudzili ich Tristan i
Harry, gdy już znajdowali się na dziedzińcu w Hogwarcie.
- Macie natychmiast iść do pielęgniarki –
zarządził Harry. – Nie biorę pod uwagę żadnych wymówek. Niech was dokładnie
zbada, połata i da wszelkie eliksiry jakie uzna za słuszne. Ja porozmawiam z
dyrektorem...
Tristan
eskortował ich do skrzydła szpitalnego, żeby nikt ich nie zaczepiał. Byli z
tego powodu bardzo zadowoleni, szczególnie, że po krótkim, urywanym śnie nie do
końca ogarniali, co się właściwie dzieje.
Harry wziął na
siebie uspokojenie Lily, Albusa, Rose i reszty, więc przesłuchanie pewnie
odwlecze się w czasie.
Pan North
dopilnował, żeby byli grzeczni w szpitalu. Zajęło to ponad godzinę. Potem
odprowadził ich do Sali wejściowej i pożegnał się.
- Dajcie mi znać, jak do czegoś dojdziecie.
Ja też poszperam. Uruchomię kilka kontaktów...
Obiecali mu i
patrzyli, jak odchodzi w kierunku bram Hogwartu. Potem oddaleni od siebie co
najmniej na odległość ramion ruszyli schodami do Pokoju Wspólnego. Arthemis
bardzo starała się go nie dotykać...
Ponieważ było
dość tłoczno na korytarzach, James rzucił:
- Chodźmy skrótem.
Weszli w
ciemny, cichy korytarzyk, ukryty za obrazem Wulfryka Zgryźliwego. James zrobił
kilka kroków do przodu, a potem przystanął i odwrócił się, zagradzając jej
drogę.
- Co jest? – zapytała zdezorientowana.
- No, już – szepnął cicho. – Nikt nie
patrzy... – dodał ze zrozumieniem.
Arthemis
spojrzała mu w oczy, a jej usta zadrżały. Sekundę później zarzuciła mu ręce na
szyję i schowała twarz na jego ramieniu.
- Tak się przestraszyłam! – wykrztusiła, ze
łzami pobrzmiewającymi w głosie.
James objął ją
ciepłymi, silnymi ramionami. Pogłaskał ją po włosach.
- Wiem – powiedział cicho.
- Zostałeś tam sam, a ja nie mogłam nic
zrobić! A potem...! – jej głos się załamał, jakby nie była w stanie tego
powiedzieć.
- Ciii – szepnął James. – Obiecałem ci, że
cię nie zostawię, maleńka.
Arthemis
dotknęła rozchylonymi ustami żyłki na jego szyi, aż poczuła jego puls. Jamesa
przebiegł dreszcz.
Zdała sobie
sprawę, że bardzo chce go dotknąć jeszcze mocniej. Od dawna wiedziała, że
potrzebuje jego dotyku równie mocno, jak możliwości dotykania go.
Czuła jego
policzek na swoich włosach. Jego pierś spokojnie unosiła się tuż przy jej
piersi.
Ponieważ tak
bardzo nie chciała go puszczać, wiedziała, że musi się odsunąć.
Mimo wszystko
stali tak przez dłuższy czas, aż w końcu oboje wyraźnie się uspokoili.
- Jestem głodna - mruknęła w końcu.
James
uśmiechnął się szeroko.
- Oto kobieta moich marzeń! Chodź,
zawracamy!
Pociagnął ją
spowrotem.
- Co chcesz zrobić? – zapytała ciekawie.
- Nalot na kuchnię oczywiście!
Arthemis
roześmiała się. O Boże! Jak dobrze było wrócić i nie martwić się o własne
życie! Aż do następnego zadania.
Zgadzam się z bohaterami, ten turniej śmierdzi na kilometr już od dłuższego czasu. Ciekawe co takiego ukrywa ten Anglestone. Przynajmniej tym razem obyło się bez żadnych skaleczeń
OdpowiedzUsuń