Rose i Scorpius stanęli na
wzniesieniu i zobaczyli najdziwniejszą rzecz, jaką zdarzało im się widzieć do
tej pory. Patrzyli na dolinę, nienaturalnie półkolistą, wyglądającą jak miska.
W dolinie wzniesione zostały wieże. Pięć wież, dla pięciu drużyn.
Rose
przyglądała się tym wieżom i miała dziwne wrażenie, że często mugolskie
książeczki przedstawiały tak wieże czarownic. Bez wejścia na dole, czy
dostępnych schodów. Tworzące u góry okrągły grzybek, z nałożonym na niego
spiczastym dachem.
- Gdy każde z was znajdzie się w środku
wyjścia zostaną zapieczętowane – oznajmiła im pani Vane. – Wewnątrz macie
wszystko, co będzie wam potrzebne, w ciągu najbliższych trzech dni. Wasze
instrukcje znajdują się w kopercie na głównym stole. Chodźmy…
Pół godziny
później zostali zainstalowani w wieży, a dookoła nich rozległ się huk,
oznaczający zapieczętowanie wieży. Nie mogli wyjść przez najbliższe 72 godziny.
Skazani na swoje towarzystwo. I własne umiejętności gotowania…
Rozejrzeli się
po wielkim ogromnym wręcz wnętrzu, przypominającym ćwiartkę koła. Znajdowała
się tutaj kuchnia, wielki okrągły stół oraz wydzielona część, która zapewne
była łazienką. Okna były okrągłe i wpuszczały mnóstwo światła. W pomieszczeniu
znajdowały się trzy inne drzwi, zapewne prowadzące do trzech pozostałych
ćwiartek.
Równocześnie
chwycili za kopertę na stole. Scorpius syknął, więc puściła ją, z niezadowoloną
miną. Cóż… i tak nie przeczytałaby tego na głos, bo gardło ją piekło. Mogła
poprosić Albusa o coś na przeziębienie. Bała się, że Arthemis i James ją
zarazili... Nie mogła teraz sobie pozwolić na chorowanie.
- Stwórzcie zaklęcie – przeczytał Scorpius,
więc wróciła myślami do wieży.
- I co dalej? – ponagliła go.
- Nic. To wszystko – warknął na nią.
- Daruj sobie ten ton – fuknęła. – Nie robi
na mnie wrażenia! – wyrwała mu kopertę z ręki.
Stwórzcie
zaklęcie.
Dwa słowa.
- W trzy dni?! – krzyknęła z
niedowierzaniem, a jej gardło zaprotestowało. – Przecież ludziom zajmuje to
lata! Albo robią to przez przypadek!
Malfoy nie
odpowiedział, tylko poszedł do pierwszych drzwi otworzył je i zamknął. Potem
zrobił to samo z drugimi, a na końcu doszedł do trzecich i otworzył je na
oścież.
- To chyba nasza pracownia – oznajmił i
wszedł do środka. – W pozostałych dwóch pomieszczeniach są sypialnie. Są tu
książki, składniki, kociołki, i ogólnie… wszystko… - oznajmił.
Rose poszła za
nim. Mieli 72 godziny. To mało… bardzo mało…
- Znasz chociaż podstawy magii kreatywnej? –
zapytał.
- Teoretycznie – westchnęła i zaczęła
przeglądać leżące na stole woluminy.
- Czyli teoretycznie jesteśmy trochę przed
innymi zespołami – mruknął cicho. – Inaczej nie umieściliby tutaj książek,
które uczą jak to zrobić…
Rose
rozejrzała się dookoła i westchnęła.
- Zaparzę herbatę…
- A ja napalę w kominku – odpowiedział
Scorpius.
Rose zestawiła gorącą czajnik i
zalała herbatę w imbryku. Przytknęła dłoń do czoła. Jak miała to wytrzymać.
Udawać, że nic się nie dzieje. Że to nie jest trudne… Jak ma z nim siedzieć
przy jednym stole, oddzielona zaledwie metr.
A on był taki…
zwyczajny. Dostępny…
Wiedziała, że
to pozory. Że jeżeli uwierzyłaby w ten jego wizerunek, ponownie wytarłby nią
podłogę, przeszedł nad nią i beznamiętnie porzucił jak niepotrzebną rzecz.
Usłyszała huk
i odwróciła się przestraszona. Scorpius upuścił książki na duży okrągły stół. W
tym samym momencie o szyby zaczął chłostać wiatr i deszcz.
- Musimy je najpierw zaprojektować… -
oznajmił obojętnie.
Rose postawiła
przed nim kubek z herbatą.
- Chcesz cukier? – zapytała cicho, nie
patrząc na niego.
Scorpius
spojrzał na nią z zagadkowym spojrzeniem i skinął głowa.
Usiedli,
naprzeciw siebie i zagłębili się w spisach treści. W końcu jednak wyjęli
pergamin i zaczęli spisywać pomysły, analizować i wypisywać składowe zaklęcia.
Kilka godzin
później mieli już zarys tego, co zamierzali zrobić.
- Nie wysilajmy się – stwierdził Scorpius. –
Mamy stworzyć zaklęcie. Nie powiedzieli jakie i jak bardzo zaawansowane… Zróbmy
coś zwyczajnego…
- Zaklęcie wieczności? – rzuciła zamyślone
Rose, patrząc w ciemne okna, od których odbijały się krople deszczu.
Scorpius
otworzył usta ze zdziwienia.
- Chyba mamy różne pojęcia tego, co znaczy
zwyczajne…- prychnął.
Rose wstała i
podeszła do drzwi jednej z sypialni. Wisiał na nich zaschnięty bukiet róż. Rose
dotknęła płatków jednej z nich.
- Zawsze usychają… Zawsze stanowią pamiątkę,
ale jednocześnie uświadamiają ci kruchość wszystkiego. Nie wszystko usycha tak,
jak kwiaty… Czemu ten bukiet nie mógł stanowić wiecznej, trwałej pamiątki?
Scorpius
wpatrywał się w jej palce, pieszczące płatki uschniętego kwiatu i czuł jej żal.
I własny też.
- Myślę, że da się to zrobić… - odchrząknął.
– Ale musimy mieć na czym ćwiczyć. – Machnął różdżką. – Avis!
W jego rękach
pojawił się bukiecik błękitnych kwiatków.
- Nie ma, co zwlekać – stwierdził i ruszył
do pracowni.
Rose ze
smutkiem popatrzyła jeszcze na uschnięte kwiaty i ruszyła za nim.
Scorpius
zaklęciem utrzymywał ogień w pracowni, dzięki czemu było tam ciepło. Rose
zdjęła pelerynę, zostając w samej bluzce. Było tutaj może nawet zbyt ciepło.
Spojrzała na
czyste blaty i równo poukładane zioła i składniki eliksirów. Zastanawiała się,
czy będą im potrzebne. Przetarła szczypiące oczy i wzięła do ręki jeden z
podręczników, jednocześnie w myślach ustawiając kolejne czynności.
Pracowali bez przerwy. Nie
wychodzili z pracowni, przez wiele godzin. Rose już niemal skończyła nakładać
ścieżkę umysłową na ruch ręki. Każdy czarodziej musiał wiedzieć, w jaki sposób
wykorzystać swoją moc, żeby zaklęcie zadziałało. Rose postanowiła użyć tym
razem ruchu spiralnego.
Scorpius w tym
czasie, rozkładał w myślach składowe zaklęcia, projektując je w najdrobniejszym
nawet szczególe.
Rose po
kolejnej próbie, przedramieniem wytarła rozgrzaną twarz, a potem rozpięła dwa
górne guziki bluzki.
Chciała zacząć
całą operację od początku na nowym bukiecie, ale zrobiła krok w bok i nogi się
pod nią ugięły. Potrząsnęła głową, żeby oprzytomnieć i po raz kolejny podjęła
się wyczerpującego umysłowego zadania.
Scorpius
spojrzał w jej stronę. Ze swojego miejsca, dokładnie widział jej profil. Miał
wrażenie, że jej skóra delikatnie się błyszczy. Zerknął na zegarek na ręce.
Było za
dziesięć trzecia. Nie zrobili przerwy. Nie jedli, od czasu herbaty nic również
nie pili. Powinni się położyć nim zniszczą to, co już zdołali zrobić.
Gdy podszedł
bliżej, żeby jej to powiedzieć. Zauważył ciemne różowe plamy na jej policzkach
i szyi. Jej skóra rzeczywiście się błyszczała, ale od potu. Usłyszał jej
ciężki, świszczący oddech i to go chyba najbardziej zaniepokoiło.
- Masz wypieki – rzucił, stając obok niej.
- Za ciepło tutaj – odpowiedziała cicho.
Scorpius
spojrzał na kominek, w którym utrzymywał się niewielki ogień. Nie było za
ciepło. On nadal był w bluzie i wcale nie było mu zbyt ciepło.
- Dobrze się czujesz? – zapytał.
Spojrzała na
niego z roztargnieniem. Jej oczy były błyszczące i szkliste. Zbyt szybki ruch,
sprawił, że zakręciło jej się w głowie. Dotknęła skroni, jakby zdziwiona.
- Tak, dobrze – odszepnęła.
Scorpius przez
chwilę jej się przyglądał, a potem zaklął.
- Masz gorączkę! – warknął wściekle.
Potrząsnęła
uparcie głową. Gdy zachwiała się po raz kolejny. Złapał ją pod kolanami i wziął
na ręce.
- Puść mnie! – chyba chciała powiedzieć to
ze złością, ale zabrzmiało jak żałosna groźba.
Scorpius jej
nie słuchał. Przez cienką bluzkę wyczuwał, jak bardzo rozgrzana jest jej skóra.
Zaklął na głos, że wcześniej mu o tym nie powiedziała. Wyniósł ją i otworzył
pierwszą z sąsiednich sypialni. Posadził ją na łóżku.
- Nic mi nie jest – powiedziała, odpychając
jego rękę.
Scorpius jej
nie słuchał, wziął jej torbę i zaczął wyciągać z niej ubrania. Rzucił kilka na
łóżko.
- Jesteś przepocona, musisz się przebrać…
- Chcę skończyć dzisiaj tę część zaklęcia…
- Albo sama się przebierzesz, albo ja to
zrobię! – warknął i trzasnął drzwiami.
Wzdrygnęła
się, słysząc nagły huk. Zapiekły ją łzy w oczach. Boże, czy po raz kolejny,
musiała zawalić sprawę i okazać się taka słaba?
Sięgnęła po
spodnie od piżam, trzy pary grubych skarpet. Nałożyła górę od piżamy i bluzkę z
długim rękawem.
Scorpius
wszedł bez pukania, marszowym krokiem. Był wściekły. Rose skuliła się pod jego
spojrzeniem. Podał jej zieloną, grubą bluzę.
- Ubierz ją – nakazał.
- Ale… ona…
- Załóż ją – powiedział, przez zaciśnięte
zęby.
Rose
naciągnęła na siebie jego bluzę. Pachnącą nim. Pachnącą jak jego otaczające ją
ramiona. Zapięła ją i spuściła głowę, gdy przeszył ją dreszcz.
- Połóż się – rzucił szorstko i po raz
kolejny wyszedł.
Wrócił z
kołdrą, którą ją przykrył, pomimo tego, że protestowała.
- Scorpius, nie… jest za ciepło…
- Nikt cię nie pytał o zdanie!
Był wściekły.
Naprawdę zły. Rose przytuliła twarz do poduszki. Chciała do domu. Chciała do
mamy. Źle się czuła. Chciało jej się płakać. Skuliła się pod kołdrami i
zacisnęła powieki, żeby nie płakać.
Usłyszała
trzaski garnków i przekleństwa Scorpiusa. Może by ją to rozbawiło, gdyby nie
fakt, że tak bardzo go potrzebowała. Tak bardzo chciała by się nią zaopiekował.
I tak bardzo bolało to, że to było niemożliwe. Otaczał ją jego zapach i to
tylko nasiliło chęć do dania upustu łzom.
Usłyszała
kroki. Uniosła powieki, by zobaczyć, parujący kubek w jego dłoni.
- Wypij… Tylko powoli, bo jest gorące –
powiedział cicho.
Wysunęła się
spod kołdry i podmuchała na napar w kubku. Po pierwszym łyk, zaczęła gwałtownie
kaszleć. Mięta, pieprz, melisa i nieodłączna vilcacora. Mieszanka wybuchowa.
Scorpius
zaklął i przytrzymał kubek, żeby nie wylała. Gdy skończyła łapczywie łapać
powietrze, odetchnęła głęboko.
Popijała
napar, grzejąc ręce o ciepły kubek. Wpatrywała się w płyn wewnątrz i zamrugała
szybko.
- Nie płacz! – zażądał, odbierając od niej
kubek. W jego głosie pojawił się strach. – Rano już będziesz na nogach! Nie
płacz!
Po jej
policzkach stoczyły się łzy. Ukryła twarz w dłoniach.
- Dlaczego? – zapłakała. – Czemu mi to
robisz? Nigdy nie chciałam cię zmieniać… Nigdy nie żądałam, żebyś coś dla mnie
poświęcił…
- Dosyć! – warknął i ruszył w stronę drzwi.
- Jesteś jak gorący lód – wyszeptała przez
łzy. – I nigdy nie wiem, czy poczuję ciepło, czy chłód, gdy jesteś obok… A mimo
tego… chcę, żebyś był obok… I to chyba jest najbardziej żałosne! Pomimo
wszystkich tych upokorzeń, ja nadal…
Scorpius
zatrzymał się, z ręką na klamce. Jak bardzo chciał ją teraz zostawić. Jak
bardzo chciał być w stanie to zrobić… Żeby już na zawsze odsunąć od nich to
całe niebezpieczeństwo i ryzyko.
Poprzednim
razem było mu łatwiej. Bo była zła. Bo krzyczała… Miał ochotę rozdrapywać sobie
skórę do krwi, by poczuć ten piekący ból, który chociaż na krótko odwróciłby
jego uwagę. Z trudem przełknął ślinę.
Była chora.
Źle się czuła. Miała wysoką gorączkę i była słaba. I płakała. Och, Boże nie
mógł znieść, że płakała. Przycisnął czoło do rany drzwi i starał się nie
słyszeć, jak próbuje się opanować. Gdy wszystko nagle stało się przytłumiona, a
jednocześnie bardziej rozdzierające, odwrócił się. Bardzo powoli, jakby
poruszał się w głębokiej wodzie, ruszył w stronę łóżka.
Może gdyby nie
był zmęczony. Może gdyby się o nią tak nie bał, byłby w stanie się odwrócić i
odejść. Zamiast tego, zrobił coś, czego przyrzekał sobie nigdy nie zrobić. Co
zabraniał sobie robić. Zabraniał sobie nawet marzyć o tym.
Wsunął się pod
kołdry okrywające Rose.
Wyczuł jak
zamarła. Jak jej płacz, zmienił się w udręczony szloch, gdy ją objął. Przywarła
do niego, chcąc się po raz kolejny sparzyć. Bo ulga, którą przynosił jej jego
dotyk, była warta tego bólu.
Trwali tak,
zmęczeni. Bezradni wobec własnych uczuć. Bojąc się nawet pomyśleć, co
przyniesie ranek.
Rose przebudziła się z potężnym
bólem głowy i suchym gardłem. Jednak nie czuła już otumanienia i zwiotczenia
mięśni towarzyszących gorączce.
Oczy pod
powiekami ją szczypały, gardło piekło – i te bodźce właśnie uświadomiły jej,
jak bardzo się zbłaźniła. Po raz kolejny. Zupełnie nad sobą nie panowała. Może
to zbyt długo w sobie trzymała. Może ta gorycz zbyt długo w niej była… Bo nie
mogła wszystkiego zwalić na chorobę. Ona tylko osłabiła jej wolę i zdrowy
rozsądek, nie mówiąc już o instynkcie samozachowawczym.
Będzie musiała
go przeprosić. Owszem zranił ją. Ale podjął swoją decyzję, której zmiany nie
powinna próbować na nim wymusić.
Westchnęła i
wtedy poczuła zapach. Przypomniała sobie, że kazał jej założyć swoją bluzę. Był
taki wściekły…
Otworzyła oczy
i postanowiła, że trzeba wstać. Chciała się podnieść, ale coś ją
przytrzymywało.
Jej serce
zabiło szybciej, a coś wewnątrz niej po prostu się rozpłynęło. Czy on zawsze
musiał wyglądać, jak upadły anioł? Niewinny i groźny nawet we śnie… Nie mogła
się opanować. Drżącą ręką odgarnęła mu jasne włosy z czoła. W następnej chwili
zamarła, bo poruszył się. Zesztywniała, bojąc się wykonać jakikolwiek ruch.
Wielkimi przestraszonymi oczyma, patrzyła na niego i czekała, co się stanie.
- Rose… - szepnął, nadal śpiąc.
Jego ręce
zacisnęły się wokół jej talii, jakby robił to od zawsze. Poczuła jak nosem
dotyka jej włosów. Przesunął ustami po jej skroni, policzku, aż delikatnie i
miękko musnął jej wargi i spał dalej, a Rose ze słodkiego bólu, pękło serce.
Śnił o niej… Zimny i ciepły. Gorący lód. Taki właśnie był.
Leżała przy
nim tak długo, jak zdołała. Tak długo jak miała odwagę obawiając się, że
Scorpius zastanie ją tak jak teraz, w żałośnie pozbawionej obrony, rozczulonej
i bezradnej pozycji.
Bardzo powoli
wysunęła się z łóżka, krzywiąc się przy każdym skrzypnięciu. Wzięła swoją torbę
i na paluszkach wyszła przez wciąż otwarte drzwi. Nie zamknęła ich mając
nadzieję, że Scorpius nie obudzi się. Ona zasnęła wczoraj szybko, zmęczona
płaczem i gorączką. Jak długo on czuwał – nie wiedziała.
Ponieważ
wczoraj gorączkowała, pierwsze co zrobiła to wyprała jego bluzę, żeby się nie
zaraził. Wysuszyła ją zaklęciem, a potem sama szybko się umyła, wysuszyła
włosy, żeby nie kusić powrotu choroby. Ubrała się i jej wzrok padł na
wysuszoną, zieloną bluzę. Dotknęła jej.
A potem
ulegając chwili założyła ją, żeby po raz kolejny w jakiś sposób znaleźć się
bliżej niego.
Westchnęła,
żałując, że już nie czuje jego zapachu, a potem ruszyła do kuchni.
Starała się
być jak najciszej, gdy wstawiała wodę na herbatę i szukała składników na
śniadanie. Jej włosy urosły już do pasa i była zadowolona, że przestały rosnąć.
Odgarnęła je do tyłu, układając kanapki na talerzu.
Zalała herbatę
do kubków i zerknęła na zegarek. Powinni zapomnieć o ostatnim wieczorze i
zabrać się za zaklęcie. Nie było późno, ale nie wiedziała ile jeszcze zajmie im
udoskonalenie zaklęcia.
Odwróciła się,
żeby postawić kubki na stół i krzyknęła przeraźliwie. Szklanki zadrżały w jej
rękach złowieszczo, a herbata pociekła na podłogę.
Stojący
naprzeciwko niej Scorpius, przezornie zabrał je z jej dłoni i odstawił.
Spuściła
wzrok, zastanawiając się jak to powiedzieć, i stwierdziła, że nie ma dobrego
sposobu.
- Przepraszam – wyszeptała. – Za wszystko…
Za całą tę sytuację. Za to, co powiedziałam! Nie miałam prawa...
Scorpius w
jednej chwili stał przed nią, a chwilę później stała przyciśnięta do blatu i
miała zamknięte usta, jego ustami. Scorpius nie dał jej żadnego wyboru, ale czy
ona kiedykolwiek miała jakiś wybór, gdy chodziło o niego.
Rose objęła go
za szyję i poddała mu się. Rozchyliła usta i odpowiedziała mu tym samym. Jego
język wywołał w jej ciele spustoszenie, więc zrobiła to samo z nim.
Scorpius
zaskoczony poddał się tej pieszczocie. Coś z hukiem spadło na ziemię, gdy jego
ręce oparły się o blat za plecami Rose.
Oszalał.
Naprawdę oszalał. Ale była stracony od chwili, gdy postanowił spędzić z nią
noc. Podpisał na siebie wyrok, w momencie, gdy zobaczył ją tonącą w jego bluzie.
Stracił w jednej chwili wszystko, co mogło go przed nią chronić. Nie było tutaj
jej rodziny, nie nosiła szaty Gryffindoru, w której by mu przypominała ile ich
dzieli.
Tutaj byli
reprezentantami Hogwartu. Jedną drużyną.
I miała na
sobie jego bluzę. Nadal. To go zgubiło. Świadomość, że założyła ją, chociaż już
jej nie potrzebowała. To i jej rude włosy, spływające falą na plecy.
Rose pierwsza
się odsunęła. Odwróciła się i oparła dłonie na blacie, ciężko oddychając. Nie
chciała by zobaczył uczucia, widniejące na jej twarzy.
- To moja kara? – wykrztusiła.
Scorpius
wpatrywał się w jej napięte plecy.
- Nie. Moja – wyszeptał. – Całe moje życie,
jest jedną wielką karą za błędy mojej rodziny…
Rose
wpatrywała się w padający za oknem deszcz. Nie mogła znieść cierpienia w jego
głosie. Nie mogła się ugiąć po raz kolejny.
- I godzisz się ją przyjmować! – rzuciła w
gniewie.
- A mam inne wyjście! – krzyknął, odsuwając
się od niej. Chwilę później jego ramię z wściekłością strąciło naczynia z
blatu.
Rose nie
przestraszyła się i nie podskoczyła, chociaż czuła ucisk w gardle. Odwróciła
się do niego zagniewana, z płomieniem w brązowych oczach.
- Sam sobie nałożyłeś tę karę! – warknęła.
- Mam się wyrzec rodziny?! Tego chcesz?!
Podniosła
rękę, na znak, że ma zamilknąć.
- Nigdy nie poprosiłabym cię o coś takiego –
powiedziała z urażoną dumą. – Jak możesz tak myśleć? Nigdy nie twierdziłam, że
to jest konieczne! To jest twój własny wymysł!
Scorpius
patrzył na nią z mieszaniną żalu i złości na twarzy.
- Moja i twoja rodzina, to jest coś, czego
nigdy nie przeskoczymy, Rose – oznajmił głosem wyzutym z wszelkiej nadziei.
On naprawdę w
to wierzył. I nigdy tak prawdziwie nie wierzył w nich – to była przykra prawda,
którą Rose właśnie zrozumiała. A ona mogła coś z tym zrobić, bądź się poddać.
Ale wiedziała, że jeżeli nie wykorzysta tych dwóch dni będzie tego żałować.
Wyzywająco
zadarła podbródek.
- Tutaj ich nie ma – mruknęła cicho i powoli
na niego spojrzała. – Chcesz się zabawić? – rzuciła.
Scorpius
zrobił krok w tył i zaczął się zastanawiać, w którym momencie stracił kontrolę
nad sytuacją. A potem naszła refleksja, czy kiedykolwiek od chwili gdy ją
poznał, miał jakąkolwiek kontrolę…
Odwrócił się,
mówiąc szorstko:
- Mamy zadanie. Nie traćmy czasu.
Zdążył już
niemal dojść do pracowni, gdy tym samym wyzywającym tonem rzuciła:
- 48 godzin. Zagrajmy w grę. Scorpius i Rose.
Bez nazwisk. Bez rodzin. Bez szkoły. Skończymy zadanie – razem. Będziemy jeść –
razem. Będziemy rozmawiać. A gdy opuścimy tę wieżę, zapomnimy o wszystkim i
będziemy się zachowywać, jakby to się nigdy nie stało…
Rose czując,
że drżą jej ręce, zmusiła się, żeby zignorować to i spokojnie postawić na stole
herbatę, kanapki i talerzyki.
Usiadła, a potem
powoli spojrzała na niego.
- Grasz?
Scorpius
patrzył na nią nieufnie. Jakby trzymała w rękach nóż i miała zamiar go dźgnąć.
A jednocześnie nie rozumiał, czemu z niecierpliwością czeka na tę ranę.
- Czemu to robisz?
Rose wystudiowanym
ruchem, nasypała do jednego z kubków dwie łyżeczki cukru, pomieszała i
przesunęła herbatę w jego stronę. To znaczy, że dokładnie zapamiętała ile
łyżeczek wsypał do napoju wczorajszego dnia.
Do swojej
wsypała jedną i zaczęła mieszać, jakby to była najważniejsza rzecz na świcie.
- Zapewne – zaczęła – z tego samego powodu,
dla którego za każdym razem pozwalam ci się poniewierać. Jestem masochistką...
– podniosła na niego wzrok – i jestem zakochana.
Scorpius
poczuł falę lodu, którą natychmiast zdławiła fala gorąca. Czuł się, jakby
zatrzymano go w czasie. A ta szaleńcza radość, gdzieś bardzo głęboko w nim,
była zbyt mocna, by zdołał ją stłumić strach i przezorność. Nie pozwolił jej
jednak się ujawnić. Nadal patrzył na nią oszołomionym wzrokiem.
- Gdybyś chciał, ścigałabym cię przez cały
świat. Gdybyś tego zażądał wyrzekłabym się magii. Gdybyś dał mi najmniejszy
znak, złamałabym dla ciebie każde prawo. Ale ty postawiłeś między nami jedyną
rzecz, która jest dla mnie stała i niezmienna. I pomimo tego, że się z tobą nie
zgadzam. Że nigdy nie uwierzę, w to, co sugerujesz, wiem, że nie zdołam cię
przekonać, żebyś chociaż zaryzykował…
W jej oczach
przemknęła złość i frustracja, zanim wzięła głęboki oddech.
Scorpius wiedział,
że ma rację. Że jego myśli i ich podstawy, jego obawy są prawdziwe i
niezachwiane. Ale w danym momencie, nie mógł sobie przypomnieć: dlaczego.
Ona. Była. W.
Nim. Zakochana.
Gdzieś
podświadomie to wiedział. Ale podejrzewać, a usłyszeć, i to powiedziane z takim
uczuciem… to były dwie zupełnie różne rzeczy.
Jej następne
słowa wprawiły go jednak we wściekłość. Poczuł się oburzony i niezrozumiany, a
najgorsze było to, że… sam to spowodował…
- Wiem, jednak, że lubisz gry… Więc daję ci
taką grę, licząc na to, że tym razem chociaż będę znała zasady. Że tym razem,
ja też się zabawię, a nie będę tylko pionkiem w grze… Więc?
Scorpius z
rozmachem i hałasem odsunął krzesło i usiadł na nim, z gniewem w oczach.
- Wyjaśnijmy sobie coś – warknął, nim zdążył
pomyśleć. – Nigdy, nie byłaś zabawką, ani pionkiem! Nigdy nie udawałem i nie
grałem! Mogło to tak wyglądać, ale tak nie jest!
Rose
przełknęła ślinę.
Scorpius
czekał, aż zażąda wyjaśnień.
A w brzuchu Rose
szalały motylki. Ponieważ bała się, że głos ją zawiedzie, skinęła głową. Jego
ton wystarczył jej za najbardziej gorliwe zapewnienie.
- Pytanie? – zapytała, sięgając po jedną z
kanapek.
Scorpius z
wahaniem skinął głową.
- Skąd bierzesz vilcacorę? To towar
deficytowy. Albus oddaje cały majątek, żeby zdobyć chociaż jeden korzonek do
eliksirów wzmacniających dla Arthemis i Jamesa…
Scorpius
wpatrywał się w nią. Rose znużona przetarła dłonią czoło.
- Czy to za trudne pytanie?
- Zastanawiam się, czy nie narusza zasad
gry… - odpowiedział cicho.
Wybałuszyła z
niedowierzania oczy.
Scorpius
westchnął i sięgnął po kanapkę.
- Moja mama hoduje ją w szklarni. Ma
pozwolenie na hodowlę niezwykłych, magicznych, często niebezpiecznych roślin…
Rose
przechyliła z ciekawością głowę.
- Udaje jej się ją hodować? Musi mieć
niebywały talent. Vilcacora jest bardzo delikatna…
Scorpius
poruszył się niespokojnie na krześle. Czemu czuł się niezręcznie, słysząc, jak
Rose mówi o jego matce, z zainteresowaniem i charakterystycznym dla niej
szacunkiem? Żeby uniknąć dalszych rozważań na ten temat, tylko lekko skinął
głową i powiedział:
- Teraz moja kolej na pytanie…
Uczyniła znak
ręką, żeby kontynuował.
- Masz zamiar oddać mi bluzę?
Rose zamrugała
zaskoczona. Spojrzała w dół na ciało obleczone w zieloną bluzę, a potem
zerknęła na Scorpiusa i uśmiechnęła się szeroko.
- Przez najbliższe 48 godzin – nie.
Przez chwilę
wpatrywał się w nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Potem w kąciku jego ust
pojawił się zmarszczki, aż w końcu uśmiech się do niej szeroko.
Serce Rose z
hukiem upadło na ziemię. Tak rzadko się uśmiechał…
- W takim razie powinienem dostać coś w
zamian…
- Zrobiłam śniadanie.
- Nie liczy się.
Rose
zmarszczyła brwi.
- Czemu nie?
- Bo śniadanie za chwilę zniknie, a bluza
nadal jest – powiedział, wkładając do ust ostatni kęs kanapki.
Rose miała
naprawdę zdziwioną i zafrasowaną minę. Potem pociągnęła wyżej zbyt długi rękaw powoli
rozsupłała węzeł na plecionej z cieniutkich paseczków czarnej, złotej i
czerwonej skóry bransoletki. Była to bardzo delikatna i subtelna ozdoba, a
jednocześnie nie była skończenie dziewczyńska.
Gdy już ją
zdjęła, wzięła rękę Scorpiusa i zawiązała ją na jego nadgarstku.
- Każda z nas ma taką. Lily jest czerwona,
Arthemis czarna. Moim kolorem jest złoty. – Wzięła do ręki różdżkę i w splocie
pojawiła się czwarta nitka. Biała. – Przez najbliższe 48 godzin jest twoja…
Scorpius
poruszył nadgarstkiem, jakby skóra go parzyła pod bransoletką. Wziął szklankę i
upił łyk.
- Oryginalna ozdoba – mruknął po chwili.
- Lily je dla nas zrobiła. Ma dobre
wyczucie. Nie rzuca się w oczy, ale jest ładne. Arthemis nie ubrałaby czegoś,
co by się świeciło, albo było zbyt babskie. Lily o tym doskonale wie…
- Ona ma ze sobą jakiś problem – powiedział
cicho Scorpius, ale nie było w tym nic uszczypliwego. Już bardziej zabrzmiało
to jak wesołe stwierdzenie faktu.
Wesołe.
Scorpius.
Rose musiała
chwilę się zastanowić, nim to do niej dotarło. Tak bardzo była zdziwiona, że
może poznać tę jego drugą stronę, która do tej pory ujawniała się tylko w
chwilą namiętności i łagodnych pocałunków.
Odchrząknęła.
- Arthemis nie nosi biżuterii. I nie sądzę,
żeby tego potrzebowała. Ona ozdabia się bronią. To daje jej pewność siebie.
Wyjątkiem są trzy rzeczy. Bransoletka ochronna, którą dałam jej na urodziny.
Bransoletka od Lily, oraz wisiorek, który dał jej James…
- Czemu mówimy o Arthemis? – zgubił się
Scorpius.
- Bo to ciekawa postać, która jest z nami
związana... – odparła spokojnie Rose. – Ale masz rację. Powinniśmy wrócić do
zadania…
Scorpius z
zastanowieniem skinął głową, jednocześnie pławiąc się w spokoju, jaki między
nimi zapanował.
- Chciałbym dodać do zaklęcia kilka rzeczy –
powiedział.
Rose wstała i
skierowała się do pracowni.
- A ja myślałam o zagrożeniach. Musimy
obwarować to jakimiś zasadami. Inaczej jak ktoś rzuci zaklęcie na jakiś kwiat,
który zakwitł sobie w ogrodzie, to będzie kwitł już zawsze i zostanie zachwiana
równowaga ziemi…
Scorpius o tym
nie myślał. A powinien. Dostałby od matki nieźle po głowie, gdyby stworzyli
zaklęcie wieczności żywych roślin.
- Czyli ma się to tyczyć tylko pamiątek –
skinął głową, gdy znowu zanurzyli się w świecie magii kreatywnej.
W
bezdyskusyjnym porozumieniu, działali jak dobrze naoliwiona maszyna. Gdy
zajmowali się poprzednio zajęciami szło im dobrze, bo każde z nich miał
wyznaczone zadanie. Jednak gdy działali razem i dyskutowali przy każdej
wątpliwości, nagle ich wyniki stały się wręcz błyszczące od genialności.
Rose dobrała
już odpowiednie ruchy rąk, intonację i słowa. Właśnie, sprawdzała, czy wszystko
jest ze sobą zharmonizowane, gdy poczuła dotyk ust na karku. Drgnęła. Nawet nie
zauważyła, że do niej podszedł.
Scorpius
rozpuścił jej związane w kok włosy.
- Jesteś strasznie skupiona… W ogóle mnie
nie zauważasz…
Czy on to w
sobie cały czas tłumi? – zastanawiała się. – Czy skazuje się na to dobrowolnie?
Ile uczuć sprawia mu ból? Ile z nich przynosi ulgę?
Odwróciła się
do niego.
- Musimy dokończyć zadanie – powiedziała
cicho. – Im szybciej je skończymy tym szybciej, będziemy zupełnie wolni.
- Nie chcę, żebyś znowu zasłabła. Pora na
przerwę… - stwierdził.
- To po balu. Arthemis i Jamesa rozłożyło
tak, że dwa dni spali, a pięć dni leżeli w skrzydle szpitalnym.
- Mhm…Tym bardziej… - oznajmił i poszedł do
kuchni. – Co będziemy jeść?
Rose poszła za
nim.
- Jesteś takim samym kuchennym beztalenciem,
jak wszyscy faceci? – rzuciła ze śmiechem.
- Po prostu zazwyczaj nie wpuszczają mnie do
kuchni – odpowiedział ze śmiertelnie poważną miną.
Przetrząsał
szafki, nie zauważając podstawowych produktów.
Rose
przewróciła oczami.
- W słoiku jest makaron. Wyjmij go i wrzuć
do wrzącej wody…
- Cóż… to nie wydaje się być, skomplikowane…
- stwierdził i stanął na środku kuchni, jakby czekał, aż objawi się przed nim
garnek.
Rose zaczęła
się śmiać.
- Jesteś słodki… - powiedziała, a na jego
twarzy pojawił się wyraz totalnej obrazy. Rose nachyliła się i wyjęła z szafki
wysoki garnek. – Proszę. Gdy już będzie gotowy, zajmiesz się resztą…
- Ja?!
- Oczywiście. Jedzenie to nie jest coś, co
się samo robi – powiedziała i zaczęła wyjmować przydatne składniki. – Nawet
przy użyciu czarów, musisz wiedzieć, jak je zrobić – uśmiechnęła się do niego
przez ramię.
- A ty skąd wiesz, jak to zrobić?
- Och, moja babcia, jak miała nagle szóstkę
wnuków na wakacjach, musiała znaleźć części jakieś zajęcia. Ja, Lucy i Roxanne
z reguły trafialiśmy do kuchni, gdzie babcia w dziwaczny sposób robiła dla nas
zabawę z gotowania...
Scorpius
dzielnie znosił chichot Rose, przy każdej cholernej czynności. W ostateczności
jedli rozgotowany makaron, z zbyt mocno przysmażonym serem. Ale było wesoło. A
gdy mieszał składnik, a Rose złapała go za rękę i skierowała trochę makaronu do
ust, żeby go posmakować, stwierdził, że nic co jej zrobił. Żadne zranienie,
którego się dopuścił, nie złamie mu serca w tak druzgocący sposób, jak te 48
godzin.
Jak można po
dotknięciu nieba, a potem przyzwyczaić się do życia na ziemi?
Zjedli w
wesołej atmosferze, a potem bez narzekania wrócili do pracy. Jeszcze trochę
zostało im do zrobienia, nim to zgrają i zaklęcie zadziała. Mieli sporą
przewagę biorąc pod uwagę chociażby to, że każde z nich przyjechało tu już z
podstawową wiedzą.
I znowu
pracowali do późna. Wplecienie ograniczeń w zaklęcie, było jeszcze trudniejsze
niż stworzenie go. To było jak nakładanie siatki na siatkę, tak, żeby wszystkie
oczka do siebie pasowały.
Niekończące
się próby zakończyli o 2 w nocy. Byli już blisko ostatecznego efektu. Żeby
jednak wszystko było dokładnie, musieli jeszcze zrobić, coś co będzie mogło
przerwać zaklęcie. Mieli trzy możliwości: nałożyć czasowość na zaklęcie,
podłączyć je pod uniwersalne zaklęcie kończące, bądź stworzyć przeciwzaklęcie.
- Czasowość – stwierdził. – Odnawianie
zaklęcia co roku, będzie znaczyło, że komuś zależy na tej pamiątce. Będzie dbał
i pielęgnował. A gdy przestanie mieć dla niego znaczenie, pozwoli jej umrzeć…
- Czyli została nam jeszcze jedna rzecz, do
zrobienia jutro – stwierdził. – Kolacja? – zapytał z nadzieją.
- Nie wiedziałam, że jesteś takim
obżartuchem – zaśmiała się.
- A ja, że ty jesteś takim niejadkiem –
odpowiedział.
- To niezdrowo jeść przed snem –
stwierdziła.
- Chyba, że cały dzień się głodowało –
powiedział uparcie.
Przewróciła
oczami.
- Chleb, masło i żółty ser – oznajmiła.
- Może być – stwierdził i zaczął robić
herbatę, gdy ona zajmowała się krojeniem chleba. – Nie jestem przyzwyczajona do
nocnego życia. A Arthemis i James po prostu przechodzą sobie z jednego w drugi,
jakby mieli tysiąc osobowości…
- Dlatego dziwię się, że w zeszłym roku
wytrwali ponad trzy miesiące. Myślałem, że Arthemis w niedostrzegalny sposób
stała się zjawą…
Rose
przeniosła wszystko na stół.
- To jest zadziwiające, wiesz? Znasz to
uczcie, gdy rodzice się kłócą, a ty chcesz jednocześnie stać się jak
najmniejszy, żeby ich gniew nie skierował się na ciebie, a jednocześnie zrobić,
coś żeby przestali i się pogodzili?
Scorpius
wpatrywał się w nią z pobladłą twarzą i na chwilę jego twarz znów stała się
spiętą maską, którą tak doskonale znała.
- Nie, nie, nie – powiedziała szybko. – Nie
pytam cię o to – panika chwyciła ją za gardło. – Chodzi mi o to uczucie. Gdy
Arthemis i James się kłócą, pomimo tego, że jesteśmy już dorośli, nagle cała
nasza grupa, zachowuje się jak dzieci, przestraszone kłótnią rodziców. Coś jest
nie tak. Bo oni… zazwyczaj stają po tej samej stronie i tworzą wspólny front.
Więc gdy nagle ten obraz pęka, jesteśmy całkowicie zdezorientowani. Tamte trzy
miesiące były ciężkie nie tylko dla nich – paplała, zdecydowana zabić każdą
blady skrawek jego twarzy, swoją paplaniną.
Przez dłuższą
chwilę wpatrywał się w nią.
- Przepraszam – powiedział cicho i poszedł
do łazienki. Delikatne kliknięcie zamka w drzwiach, usłyszała jak walenie
dzwonów.
Oparła dłonie
na blacie stołu i zwiesiła głowę. Przeklinała samą siebie. Czemu? Czemu nie
mogła mówić o czymś innym?
Woda się
zagotowała, więc zalała herbatę. Gdy się odwróciła Scorpius był już w kuchni z
wilgotną twarzą i grzywką, jakby oblał je wodą.
- Myślę, że każde dziecko zna to uczucie.
Rodzice też są ludźmi, więc i się kłócą. Dzieci są wrażliwe, wiec nawet najdrobniejszą
kłótnie wyolbrzymiają. A wy jesteście zabawni, ale nie dziwię wam się. Oni są
rdzeniem waszej grupy... – powiedział, siadając do stołu.
Naszej grupy,
pomyślała. Należysz do niej, chociaż się tego wypierasz.
Pomimo
wszystko Rose poczuła obezwładniającą ulgę. Skinęła głową. Wzięła głęboki
oddech i usiadła obok niego.
- Scorpius… nie mówię, że nie chcę wiedzieć.
Bo chciałabym wiedzieć, każdą ważną rzecz o twoim życiu – powiedziała cicho,
zanim zaczęła jeść. – Ale nie chcę, w żaden sposób domagać się historii twojego
życia. Więc, jeżeli powiem, lub zapytam o coś, czego nie chcesz mi powiedzieć,
to proszę, nie wybiegaj, tylko powiedz…
Scorpius
spojrzał na nią takim samym poważnym spojrzeniem, a potem powiedział.
- Rose wiem, że chcesz wiedzieć wiele rzeczy
i wiem, że jeszcze więcej nie mogę ci powiedzieć. Ale za każdym razem gdy
wybiegnę, bądź nie odpowiem, proszę, nie bierz tego do siebie…
Ponieważ
powiedział to w dokładnie taki sam sposób, w jaki to zrobiła ona, wydawało jej
się na raz to wszystko trochę zbyt tragiczne i żałosne, więc uśmiechnęła się, a
w odpowiedzi on zrobił to samo.
- Ogólnie to jak dobrze grasz w szachy? –
zapytał.
Rose
prychnęła.
- Zbyt dobrze – rzuciła.
- Czyżby? – zapytał z powątpieniem.
Spojrzała na
niego obrażonym wzrokiem. Wolała w tym momencie nie przypominać mu, że jej
ojciec był wybitnym szachistą, więc powiedziała tylko:
- Jedynym godnym przeciwnikiem był Albus.
Ale rodzice zabronili nam grać, bo jedną partię rozgrywaliśmy przez dwa
miesiące, a gdy ją zakończyliśmy, nie odzywaliśmy się do siebie przez następne
dwa…
Scorpius
próbował się przekonać, że nie chce mu się śmiać. Ale nim zdołał to zrobić, już
odchylał głowę do tyłu i ryczał ze śmiechu.
- To nie jest śmieszne! On oszukiwał!
- Zapewne oszukiwaliście oboje, skoro to trwało
tak długo – zaśmiał się.
Rose zerwała
się z miejsca, czerwona z oburzenia.
- Nie oszukiwałam! Po, co w ogóle zacząłeś
ten temat?!
- Bo jutro wcześnie zakończymy zaklęcie i
będziemy musieli coś robić do ósmej rano następnego dnia. Więc byłem ciekaw, co
powiesz na szachy, jako jedną z możliwości…
Rose usiadła
na krześle, ale nadal miała zmarszczoną ze złości twarz. Scorpius rozbawiony
mieszał herbatę w kubku.
- Jesteś strasznie nerwowa, ruda – rzucił.
- Jestem spokojna jak tafla jeziora, dopóki
mnie nie wkurzasz! – odpowiedziała gniewnie.
- To fascynujące, że jestem jedyną osobą,
która potrafi cię wkurzyć… - powiedział w przeciwieństwie do niej całkowicie
spokojnie.
- Nie jedyną, ale robisz to najczęściej –
poprawiła go. – Nie ma się z czego cieszyć! – fuknęła.
- Owszem jest – stwierdził. – Wiesz… jakby
nie patrzeć, tylko ja potrafię wzbudzić w tobie, tak silne uczucia… To jest
powód do radości – powiedział z sugestywnym, mrocznym uśmiechem na ustach.
Rose
zignorowała go i całą uwagę poświęciła jedzeniu.
- Wiesz… - zaczął, - jestem pewien, że ta
druga sypialnia jest bardzo nieprzyjemna i zimna…
Rose podniosła
na niego pytające, szeroko otwarte oczy. Jej wzrok powędrował do drzwi
sypialni, w której spała.
- Chcesz… spać w moim łóżku? – zapytała
niepewnie.
- Moja kołdra już tam jest – odpowiedział
cicho, obserwując ją uważnie.
Rose
przełknęła ślinę i skinęła głową.
- Dobrze. Tak… będzie dobrze…
A było…
niezręcznie. Niepewnie, a Rose zaczęła się trząść, gdy przebrana w piżamy
położyła się do łóżka. Scorpius odwrócił się w jej stronę, gdy sztywno leżała,
obok niego i wpatrywała się w sufit.
Podparł się na
łokciu, żeby na nią spojrzeć.
- Rose… czy nasze zasady gry, obejmują
pocałunki? – zapytał.
Zarumieniła
się, a po chwili z lekkim wahaniem skinęła głową. Gdy nic nie zrobił, nie
poruszył się i nie odpowiedział, spojrzała na niego nieśmiało. Nie drgnął, po
prostu wpatrywał się w nią.
Zdała sobie
sprawę, że jego biodro przylega do jej uda, i to w jakiś sposób jednocześnie
jej się podobało i ją przeraziło. Przeszkadzało jej to, że czekał, że tym razem
pozostawił jej wybór. Może dlatego, że w świetle jednej, jedynej świecy
widziała go tak dokładnie. Cienie na jego twarzy. Biel i czerń w jednej osobie.
Bała się, że
noc skończy się zbyt szybko i zostanie im ostatni dzień. Ostatnie godziny
szczęścia.
Podniosła się
i odważnie dotknęła ustami jego ust. Poddał się jej bez sprzeciwu, pozwolił
przewrócić na plecy i osłonić swój świat rudowłosą kurtyną.
Lizbeth wpadła na nieźle
wkurzonego Albusa, gdy trzaskał drzwiami do jednego z dormitoriów.
- Co się stało? – zapytała.
- James jest upierdliwy. Jakby nie mógł
wytrzymać tych ostatnich kilku godzin. Jutro już będzie mógł robić, co mu się
żywnie podoba! Ale nie! On musi skorzystać z każdej okazji, żeby doprowadzić
mnie do szału!
Lizbeth
spojrzała na niego ze współczuciem.
- Wiesz… pierwszy raz w życiu widziałam,
żeby pani Pomfrey wyrzuciła kogoś ze skrzydła szpitalnego.
Albus idąc u
jej boku, potarł czoło, wierzchem dłoni.
- Oni nie są aż tak nieznośni. Gdy są
poważnie ranni, są potulni jak baranki. Głównie dlatego, że to zazwyczaj jedno
z nich, a drugie stoi mu nad głową i pilnuje by było grzeczne. Tym razem, to
nie było na tyle poważne, by byli przestraszeni, no i trafiło na nich oboje,
więc nie miał ich kto utemperować. Chciałbym, żeby była tu moja matka…-
westchnął. – Nie pisnęliby nawet słówka.
Lizbeth
pogłaskała go pocieszająco po ramieniu.
- Rose wraca jutro?
Skinął głową,
a na jego twarzy pojawiło się zmartwienie.
- Mam nadzieję, że dobrze sobie radzi... Z
Malfoyem nigdy nic nie wiadomo.
- Czy ktoś ci już mówił, że jesteś nad
opiekuńczy? – zapytała ze śmiechem, gdy usiedli przy stoliku w Pokoju Wspólnym.
Albus
uśmiechnął się do niej z roztargnieniem.
Niespodziewanie
na pergamin, który wyjął poleciały krople wody. Lily wytrząsnęła je z włosów.
- Oszalałaś? – prychnął Albus.
- To zemsta za to, że muszę co wieczór
walczyć z Arthemis. Odetchnę z ulgą, gdy będę mogła powiedzieć jej: owszem
możesz wstać i iść do diabła…
Lizbeth się
roześmiała.
- Jesteście szurnięci – co do jednego!
Albus złapał
ją za rękę.
- A ty jesteś jedyną ostoją normalności –
powiedział gorliwie. – Nie zostawiaj mnie z tymi szaleńcami.
Lily trzepnęła
go w głowę.
- Ona mówiła też o tobie – rzuciła na
odchodnym.
Albus spojrzał
na nią zmrużonymi oczyma. Ale przestał się złościć, gdy przyglądał się na
roześmianą Lizbeth.
Lily wbiegła
po schodach i otworzyła drzwi, gotowa powalić Arthemis zaklęciem, jeżeli ta nie
leży w łóżku. Leżała i czytała książkę.
Lily
odetchnęła z ulgą.
- Masz pocztę – rzuciła jej na kolana kilka
kopert.
- Dzięki – powiedziała Arthemis. – Co tam?
- Valentine szaleje… Mówi o Wielkanocy,
jakby to miało być za pół roku, a nie za trzy tygodnie – westchnęła Lily, gdy
Arthemis otwierała pierwszą kopertę.
- Tak jej spieszno do wielkanocnego jajka?
- Raczej do wielkanocnego zająca – prychnęła
Lily. – Mam nadzieję tylko, że Fred nie obdaruje ją czymś, co będzie miała
dłuższe konsekwencje.
Arthemis
dostała napadu kaszlu, gdy dotarło to do jej uszu.
- Lily! – wykrztusiła.
Lily wzruszyła
ramionami.
- No, co… Chyba mi nie powiesz, że nie
wiesz, że oni już to robili…
Arthemis jako
ta starsza i bardziej doświadczona nie mogła sobie pozwolić na skowanie się pod
kołdrę, na co miała ochotę.
Lily usiadła
na swoim łóżku, a Arthemis zajęła się listem, mając nadzieję, że zakończyły ten
temat. Zawiedziona odłożyła pierwszy i drugi list i zabrała się za trzeci, gdy
Lily wypaliła:
- A wy już to zrobiliście?
Koperta opadła
na kołdrę Arthemis. Spojrzała na Lily, której twarz była obleczona najbardziej
niewinną z min.
- Nie jesteś ciut zbyt bezpośrednia? –
zapytała.
- Mogę zapytać Jamesa – rzuciła w
odpowiedzi.
Arthemis
pobladła. Wolała nie myśleć, co odpowiedziałby jej James. Wybrała więc mniejsze
zło i odpowiedziała:
- Nie – ze stoickim spojrzeniem, wzięła do
ręki upuszczoną kopertę.
- A daleko zaszliście?
Arthemis
zgrzytnęła zębami.
- Nie – odpowiedziała.
- Czemu? – dopytywała Lily.
- A czemu cię to nagle tak interesuje? –
zapytała Arthemis, siląc się na cierpliwość.
- Obecnie interesuje mnie wszystko, co ma
cokolwiek z tym wspólnego – odpowiedziała spokojnie Lily. –Wolę się uczyć na
waszym doświadczeniu niż na własnym. Mogłabym zapytać co prawda mamę, ale
obawiam się, że otrzymałabym jakiś wykład, a to mnie nie bardzo cieszy. Z kolei
Victoire, Molly i Dominique są obecnie za daleko i na razie się z nimi nie
spotkam. A obawiam się, że Valentine została trochę wypaczona przez Freda…
Lily
westchnęła głęboko.
- Lucas odmówił współpracy…
Arthemis
szeroko otworzyła oczy.
- W sumie to mu się nie dziwię –
kontynuowała markotnie Lily. – Ale teraz jest trochę dziwnie miedzy nami…
- Współpracy w kwestii czego? – zapytała
ostrożnie Arthemis.
- Och… no wiesz… doświadczenia…
- Doświadczenia – powtórzyła zbaraniała
Arthemis, a potem wygrzebała się spod kołdry. – Poprosiłaś Lucasa, żeby cię
pocałował?!! – zapytała z niedowierzaniem.
- Cóż… nie, dosłownie… Ale i tak zrozumiał,
a mnie się zrobiło głupio, wiec sprawa umarła równie szybko, jak się narodziła
– burknęła Lily, wpatrując się w baldachim.
- No, dobra – westchnęła Arthemis. – Pewnie
poczuł się niezręcznie. Nie bierz tego do siebie.
Lily machnęła
ręką.
- Wiem. Jestem dla niego jak siostra. To
było głupie z mojej strony…
Arthemis
odetchnęła z ulgą. Może Lucas też przeżył tylko drobne załamanie. Lily była jak
trąba powietrzna. I wszyscy ją za to kochali. W każdej chwili była równie
otwarta, szczera i energiczna. Nie można było jej za to karać. A poza tym taka
decyzja, była z jej strony rozsądna. Przecież tak było bezpieczniej…
- Co to za listy? Jest coś od Rose? –
rzuciła Lily.
Arthemis
pokręciła głową i chwyciła ostatnią kopertę. Chwilę później odłożyła ją
niezadowolona, jak dwie poprzednie.
- Coś się stało?
- Nic. I o to chodzi… - mruknęła. – Szukam
słownika. Napisałam do ojca i trzech magicznych księgarni. Nic… Nie mają
dostępu, ani nawet nie wiedzą, gdzie można coś takiego zdobyć…
- Jaki to słownik? Może ktoś ode mnie go ma?
Dziadek ma pełno różnych niepotrzebnych rzeczy…
- Staro-cerkiweno-słowiański… Przełożony na
język angielski, albo chociaż staroangielski. I najlepiej, żeby nie był w
cyrylicy…
Lily gapiła
się na nią, jakby wyrosła jej druga głowa.
- Co to jest cyrylica? – zapytała.
Arthemis
wstała z łóżka i delikatnie wyjęła z szafki bardzo starą księgę. Otworzyła ją
na pierwszej stronie i pokazała Lily.
- To jest cyrylica. Alfabet używany na wschodzie Europy…
- To są litery – zapytała z powątpienie,
oglądając ciąg maczków.
- I to bardzo stare. Nie będę mogła ich
odczytać, dopóki nie znajdę słownika…
- No, to masz problem – przyznała Lily.
Arthemis z
niechęcią musiała przyznać jej rację.
Rose obudziła się lekko i
spokojnie. Wczorajszej nocy zmęczeni zasnęli po kilku długich, przeciągających
się i słodkich pocałunkach. Nie chciała, żeby nadszedł ranek. Nie chciała
stawiać czoła ostatnim 24 godzinom szczęścia.
Otworzyła
jednak oczy.
Scorpius spał
z policzkiem przytulonym do jej brzucha i ramieniem otaczającym jej biodra. To
było może nawet trochę zbyt intymne. Z drugiej jednak strony, czy kiedykolwiek
będzie jeszcze mogła zobaczyć jego rozluźnioną, spokojną twarz?
Scorpius podniósł
głowę i spojrzał na nią z podobnymi uczuciami na twarzy.
Chyba już od
dłuższej chwili nie spał.
- Dzisiaj dokończymy zaklęcie – powiedział
cicho Rose.
Skinął głową.
- I zagramy w szachy – na jego ustach
pojawił się złośliwy uśmiech.
Naburmuszyła
się, odepchnęła go i wstała.
- Sam robisz sobie śniadanie! – burknęła.
- Hej! – roześmiał się. – To
niesprawiedliwe! No, weź! Pozwoliłem ci na sobie spać!!
W kuchni Rose
oblała się purpurowym rumieńcem. Ok, zasnęła na nim, ale przecież, nie próbował
jej obudzić, żeby położyła się obok, prawda?!
- Rose… Rosie… - zaczął przymilnie, wchodząc
do kuchni. – Chcesz, żebym umarł z głodu?
- Zasłużyłeś! – burknęła, chociaż zmiękła. A
musiała być twarda.
- Jak nie chcesz grać w szachy, to powiedz –
rzucił, patrząc z lekkim przestrachem na ostry nóż w jej ręce.
- Powiedziałeś, że oszukuję! Nie oszukuję!
Ach, ten jego
mały praworządny, słodki rudzielec… - pomyślał Scorpius, a chwilę później
przestraszył się trochę własnych myśli. Nie mógł zapomnieć, że ona nie należała
do niego…
Balansując
delikatnie, żeby nie nadziać się na nóż, ujął jej twarz w dłonie i pocałował ją
lekko.
- Wiem, że nie.
Rose zmrużyła
oczy, jakby chciała sprawdzić, czy robi sobie z niej jaja.
- Jajecznica – stwierdziła. – I nie waż się
narzekać.
- Gdzieżbym śmiał – rzucił i po raz drugi ją
pocałował, żeby na niego nie nakrzyczała.
Po szybkim
śniadaniu wrócili do pracy w takim tempie, jakby ich diabeł gonił. Chcieli
wszystko tak, szybko skończyć, żeby móc zająć się sobą, przez kilka następnych
godzin.
Nakładanie
siatki zaklęć, żeby była trwała, niezmienna i nienaruszalna, to jest ciężkie
zadanie. We dwójkę było im trochę lżej, ale nieznacznie. Stojąc nad stołem w
pracowni, powtarzali wyraźną sekwencję, wcześniej ustalonych ruchów i powoli
przesuwali się do przodu. Chodziło o pierwsze, doskonałe użycie zaklęcia, w
taki sposób, by zostało utrwalone. Wyrzeźbione w magii.
Stworzenie
zaklęcia według planu przygotowanego dwa dni, zajęło im cztery i pół godziny. Gdy
skończyli ich twarze zalane były potem, jak przy ciężkiej fizycznej pracy,
słaniali się na nogach i ciężko oddychali.
A przed nimi
leżał zwyczajny pojedynczy kwiatek. Nic się nie zmienił. Czy zaklęcie
podziałało okaże się za godzinę. Pozbawiony wody, powinien zwiędnąć jeżeli
zaklęcie nie zadziała. Ale zadziała. Oboje to wiedzieli.
Opadli na
ziemię, dokładnie w tym miejscu, w którym stali.
- Ok. Teraz ja – stwierdził Scorpius. –
Muszę sprawdzić, czy działa…
Rose pokazała
mu ręką, że ma wolną drogę.
- Resmemoria!
– powiedział wskazując na kolejny kwiat, który otoczył przez chwilę błyszczący
blask, który wniknął głęboko do wnętrza rośliny.
- Zaklęcie wieczystej pamiątki – powiedziała
cicho.
Skinął głową,
a potem został powalony na ziemię, przez miękkie ciało Rose.
- Udało nam się! – zapiszczała.
- A miałaś jakieś wątpliwości? –
odpowiedział, wyplątując się z jej rąk. – Skoro zaklęcie jest już gotowe, żeby
wpisać je do Międzynarodowego Rejestru Uroków i Zaklęć, to chyba mamy wolne…
Spojrzeli na
siebie uważnie. Ostatnie kilka godzin. Oboje wiedzieli, że dzisiaj pójdą spać
osobno, a gdy wstaną… Rose odgoniła od siebie tę myśl. Musiała.
Gdy podnieśli
się Scorpius otarł dłonią pot z czoła i powiedział:
- Jestem ci winien bal…
Rose pokręciła
głową.
- Nigdy nie chodziło o bal. Chodziło o twoją
obecność…
- A więc ją masz – powiedział cicho i
dotknął jej policzka.
Przez następne
15 godzin. Niecałe. Niestety – pomyślała ze smutkiem Rose.
- A żebyś poznała, jak bardzo zależy mi na
pokoju, pozwolę ci nauczyć mnie, jak coś ugotować.
Rose zmrużyła
oczy. Jego wypowiedź znaczyła tyle, co: będę uważnie się przyglądał, gdy ty
będziesz gotować.
- Jestem ciekawa, co byś zrobił, gdybyś był
tu sam – burknęła.
Wzruszył
ramionami.
- Pewnie umarłbym z głodu.
Rose parsknęła
śmiechem. Zaczęła przetrząsać szafki, podczas, gdy on zamknął się w łazience,
na co najmniej pół godziny. Jeżeli liczył na to, że wszystko będzie zrobione,
gdy wyjdzie, to mocno się pomylił. Ale i tak czuła triumf na widok idealnie
pokrojonych kawałków mięsa, z których zaraz Scorpius zrobi gulasz – już ona
tego dopilnuje.
Gdy wyszedł z
łazienki oczy zaświeciły mu się na widok rondla i jego zawartości. Był czysty,
świeży i pachnący. Rose miała zamiar też za chwilę taka być. Na razie
wyciągnęła w jego kierunku rękę w oskarżycielskim geście.
- Wiedziałam! Niczym nie różnisz się od
Jamesa!
Scorpius
wytrzeszczył na nią oczy i spojrzał po sobie, jakby spodziewał się, że ma na
sobie bluzę z godłem Gryffindoru.
- On też po trzech dnia bez mięsa uważałby,
że głodował przez trzy dni, nie ważne ile by zjadł! Każdy facet tak ma!
Jesteście śmieszni!
- Nie. Jesteśmy mięsożercami – odpowiedział
spokojnie Scorpius. – Mamy to zapisane w genach i wy też, chociaż się tego
wypieracie…
Podeszła do
niego, wcisnęła mu w rękę drewnianą łyżkę i powiedziała:
- Mieszaj tak by się nie przypaliło i dodaj
trochę przypraw według własnego uznania. Ja idę się umyć! – wyminęła go bez
słowa i zatrzasnęła za sobą drzwi do łazienki.
Scorpius
spojrzał na swoją rękę z łyżką.
- Hej! – zaprotestował. – Ja żartowałem!
Wróć! A jak coś zepsuje!? Przepraszam, ok.?!
- Mieszaj! – odkrzyknęła Rose.
Scorpius
doszedł do wniosku, że ta ruda baba nie ma w sobie ani grama litości i
współczucia.
Mieszał. Jak
maniak. Jak cholerny aptekarz, co kilka sekund. I, i tak drżał na samą myśl, że
zaraz poczuje swąd spalenizny.
Po dwudziestu
minutach (ale Scorpius i tak był przekonany, że minął co najmniej miesiąc),
Rose krzyknęła z łazienki:
- Scorpius?
- Nic, nie przypaliłem! – krzyknął obronnym
tonem, mieszając jeszcze szybciej na wszelki wypadek.
- Nie o to chodzi – mruknęła. – Możesz się
odwrócić?
Scorpius
zaintrygowany spojrzał na drzwi. Hmm… Cały czas na nie patrząc, powiedział:
- Jasne!
Chwilę później
zobaczył turban zrobiony z ręcznika i Rose wychyliła się z łazienki, owinięta w
ręcznik, który ledwie zakrywał ją od piersi do połowy uda.
Scorpius
powoli zlustrował ją od czubków nagich palców do szczytowego punktu jej
turbanu. Uderzyło w niego gorąco, ale chwilę później został przywrócony do
przytomności, gdy usłyszał wściekły pisk.
- Kłamałeś!!
Rose ze
złością pobiegła do sypialni i zatrzasnęła za sobą drzwi.
- Nienawidzę cię!
- Rose… - powiedział, podchodząc do drzwi.
- Idź sobie, ty oszuście! To przez ciebie
zapomniałam torby z ciuchami!
Scorpius oparł
się o ścianę przy drzwiach.
- Masz pieprzyk na ramieniu, wiesz? Bardzo mi
się podoba…
- Spadaj! – warknęła.
- Zawsze malujesz paznokcie u stóp?
- Zamknij się!
- Jesteś piękna – powiedział cicho.
Szum w pokoju
ucichł, Scorpius usłyszał kroki, jakby ktoś stanął przy drzwiach po drugiej
stronie.
- Naprawdę tak myślisz?
- Tak.
Oparł się o
drzwi, podobnie, jak po drugiej stronie zrobiła to ona.
- Naprawdę tak myślę – szepnął.
- Mogę ci zadać pytanie?
- Pytaj – zachęcił ją, z lekkim napięciem w
barkach.
- Kiedy ostatnio mieszałeś gulasz?
Scorpius
spanikowany spojrzał na kuchenkę i na przełaj przez kuchnię ruszył do rondla.
Towarzyszył mu złośliwy śmiech wrednej rudej baby.
Rose wyszła
pięć minut później. Scorpius spoglądał na nią spode łba.
- Jesteś wredna – burknął. – Rude zawsze są
wredne…
Wzięła od
niego łyżkę i włożyła do ust kawałek mięsa, żeby sprawdzić, czy jest już
miękkie. Scorpius przyglądał się temu z rozchylonymi wargami.
- Uczyłam się od mistrza – powiedziała
chwilę później, a on musiał się mocno, skupić, żeby przypomnieć sobie, o czym
mówili. – Dobrze, możemy robić dalej obiad – stwierdziła z zadowoleniem.
Nie. Nie ona
go zrobiła. Tak, pilnowała Scorpiusa jak strażnik więzienny. Zjedli przy stole.
A najlepsze co dało się powiedzieć o daniu Scorpiusa, to, to że było jadalne…
Pierwsze kilka godzin było
wypełnione śmiechem i przekomarzaniem się. Radością i swobodą. Grali w szachy –
ale po godzinie, i zrobieniu dosłownie pięciu ruchów, stwierdzili, ze to by im
zajęło zbyt dużo czasu, więc usiedli w pracowni, gdzie na stole leżały zupełnie
nie zmienione kwiaty.
Rozłożyli kołdrę
przed kominkiem i stwierdzili, że zabawią się w test na zbieżność gustów.
Wiedzieli, że to ich prowadzi wielkimi krokami do załamania. Że przystawiają
sobie do serce nożyczki, które z każdą chwilę coraz mocniej zaciskają swoje
ostrza.
Ale cieszyli
się tym bólem z masochistyczną przyjemnością.
Im więcej
zadawali sobie pytań. Im lepiej się poznawali, tym bardziej oczywiste było to,
że los był dla nich niesprawiedliwy. Postawił między nimi mur. Postawił mur i
przepołowił drzewo na pół. I drzewo już nigdy nie będzie wydać owoców.
- Gdybyś mógł coś teraz zrobić, to co by to
było? – rzuciła Rose, od kilku minut wpatrzona w ogień.
Scorpius przez
dłuższą chwilę milczał. A potem z wahaniem przechylił głowę i zerknął na nią.
- A obiecujesz przez pół godziny nie wiercić
się i nie gadać?
Rose wydęła
usta.
- Podajesz za mało szczegółów… - burknęła.
Gdy nie odpowiedział, patrząc na nią wyczekująco, machnęła ręką: - Dobra,
obiecuję.
- I nigdy nikomu o tym nie powiesz? Nikomu?!
– to wydawało się być dla niego naprawdę ważne, więc skinęła głową.
Wybiegł z
pokoju, a po chwili wrócił, trzymając w ręce notes i kawałek rysika.
Usiadł na
krześle naprzeciw niej. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
- Rose… - mruknął.
- Co? – przeniosła na niego przestraszony
wzrok.
- Chcę cię narysować. Nie zrobię tego,
jeżeli będziesz miała tak przerażony wyraz twarzy – powiedział trochę
zirytowany.
Rose myślała,
że przez ostatnie 48 godzin widziała jego prawdziwą twarz. Wcale tak nie było.
Bo on tak naprawdę był pomieszaniem tego zimnego człowieka i tego cudownego,
czułego mężczyzny. I do cholery była oczarowana nimi obydwoma. Gdy o tym
pomyślała, jej linie twarzy zmiękły, usta się rozluźniły, oczy spoglądały
przyjaźnie i spokojnie.
Scorpius z
aprobatą skinął głową. I jego ręka zaczęła się poruszać wolno, a potem z każdą
chwilą coraz szybciej.
Rose
uśmiechnęła się do niego delikatnie. Nie chciała mu przeszkadzać rozmową, ale
mogła przynajmniej na niego patrzeć.
Była
zadziwiona, że trwało to tak niewiele czasu. Gdy skończył, przeczesał dłonią
włosy, a palce pobrudzone rysikiem, zostawiły smugę na jego czole.
Rose wstała,
podeszła bliżej, a gdy podniósł na nią wzrok, starła smugę z jego czoła, czułym
delikatnym gestem.
- Jesteś taki skupiony. W ogóle mnie nie
zauważasz – rzuciła z lekkim uśmiechem, cytując jego słowa z wczorajszego dnia.
- Zauważam tylko ciebie, Rose – odpowiedział
jej cicho.
Jej gardło się
zacisnęło. Gdzieś, w głębi czaszki łzy groziły, nieoczekiwanym pojawieniem się.
- To niesprawiedliwe – powiedziała gorzko.
- Rose… - powiedział ostrzegawczym głosem
Scorpius. Wiedzieli, że jeżeli powie teraz to, co miała na myśli, nie spędzą z
sobą nawet tych kilku ostatnich godzin.
Opanowała się,
spuszczając wzrok.
- Mogę zobaczyć? – zapytała cicho.
Scorpius z
wahaniem skinął głową i odwrócił kartkę notesu w jej stronę. W jego oczach,
była piękna. Naprawdę uważała, że nigdy nie była tak piękna jak na tym rysunku.
Wyraz jej oczu, był tak dokładnie przedstawiony, że miała wrażenie, że patrzy w
lustro.
- Jesteś bardzo utalentowany – szepnęła.
Scorpius wziął
od niej notes. Miała nadzieję, że dostanie ten rysunek od niego, ale on już
schował notes, więc musiała się pogodzić z rozczarowaniem.
- Co chcesz robić w przyszłości? – zapytała,
odsuwając się od niego, żeby zwiększyć dystans.
- Nie wiem…
- Wiesz… - zaprzeczyła. – Ale nie chcesz się
do tego przyznać, żeby nie poczuć rozczarowania…
- Uważaj na słowa, Rose – mruknął Scorpius
chłodno.
Opanuj się,
Rose – nakazała sobie surowo. – Opanuj się, bo go stracisz, te kilka godzin
wcześniej.
Zjedli
kolację. Wyglądało na to, że ich dobre samopoczucie i żołądki są ze sobą
zgrane. Wspólne robienie posiłków, było tak normalne, że działały na nich
uspokajająco.
Potem bez
słowa, Rose wstała i usiadła mu na kolanach, mocno się do niego przytulając.
Jakby jutro jedno z nich, albo oboje mieli umrzeć. Jakby mieli wyjechać w dwie
różne strony świata, a nie do jednej szkoły na tę samą niewielką wyspę.
Scorpius objął
ją mocno, może nawet zbyt mocno. Rozpaczliwie. Pocałował ją z równą desperacją,
sprawiając jej tym pocałunkiem na równi przyjemność i ból.
Była już
niemal północ. A oni zaczęli się od siebie oddalać, pomimo połączonych ust.
Staczali się z przerażającą prędkością. Rose wiedziała, że powinna odejść. Już
teraz, gdy wszystko było jeszcze dobrze. Ale nie mogła sobie odmówić, tych
kilku ostatnich chwil.
Żadne z nich
nie mogło.
Scorpius na
chwilę odszedł, schować notatnik, a Rose miała wrażenie, że się dusi. Albo, że
jakiś rzeźnik obcina jej skrzydła tępym nożem.
Nie mogła się
jednak pogodzić z tym, że za kilka godzin będzie dla niej obcą osobą. Że zrobi
to dobrowolnie, bez żadnej walki.
- Co myśli o mnie Christer? – zapytała
lekko, gdy robili sobie kolejny kubek herbaty. Siedzieli po przeciwnych
stronach stołu. Jakby obawiając się ataku, z tej drugiej strony.
Scorpius
spojrzał na nią wzrokiem, w którym niepokój walczył o lepsze z obojętnością.
Wzruszył ramionami.
- Nie ma nic do powiedzenia, w tej sprawie…
- Myślałam, że jest twoim przyjacielem –
odparła zdziwiona Rose.
- Jest. Ale nie sądzę, żebym posłuchał go w
tej kwestii. Uważa, że jestem samobójcą… Może ma rację – dodał do siebie.
- Nastawia cię, przeciwko mnie – powiedziała
gorzko.
Scorpius
zmrużył oczy. Milczał. Ale Rose widziała. Widziała tę zmianę, którą wywołały
jej słowa. Już nie było z nią tego spokojnego, czułego chłopaka, który
towarzyszył jej przez ostatnie dwa dni i dwie noce.
Powrócił
Malfoy.
Zatkała dłonią
usta.
- Przepraszam – powiedziała panicznie
przestraszona. – Nie powinnam. Wiem, że tak nie jest...
Malfoy
obojętnie skinął głową.
- Scorpius… - szepnęła, opuszczając ręce. –
Lily, powiedziała, że…
- Nie chcę wiedzieć – przerwał jej zimno.
- Ale to jest ważne! Bo się mylisz,
rozumiesz?! Mylisz się! Moja rodzina nie jest taka, jak myślisz!
- Rose, skończ! – warknął.
Przyglądała mu
się zaciskając usta, żeby nie drżały, gdy z rozmachem wstał od stołu.
- To niesprawiedliwe! Wiesz, że tak jest! Ja
tak nie chcę! Nie zgadzam się na to! Nie zapomnę! I ty też nie zapomnisz!
Chcesz tego tak samo jak ja!
Malfoy
spojrzał na nią z góry.
- Ale w przeciwieństwie do ciebie, wiem,
gdzie mnie nie chcą – powiedział ostro.
Odchyliła
głową, jakby ją uderzył.
- Panno Weasley, sama zaczęłaś tę grę i sama
ją zakończyłaś – oznajmił, odwrócił się i odszedł.
Nienawidziła
go za to, że tak spokojnie zamknął drzwi. Nienawidziła go za to, że w jego
wzroku nie dostrzegła żalu. Nienawidziła go za to, że jego głos nie zadrżał. I
nienawidziła go za to, że zagrał z nią w tę grę, chociaż wiedział, że to złamie
jej serce na najbardziej pierwotnym poziomie.
Rose była zbyt
otępiała, obalała i posiniaczona każdą chwilą ostatnich dwóch dni. Nie płakała.
Łzy byłyby zbyt wielkim dobrodziejstwem, w tej chwili. A jej serce było zbyt
mocno poranione, żeby je przyjąć.
Zamknęła za
sobą drzwi drugiej sypialni, niczym człowiek, pod zaklęciem Imperium. Bez woli,
mechanicznie…
Rozejrzała
się. Nie było tutaj już jego rzeczy. Zabrał bluzę, którą nosiła aż do kolacji.
Zabrał kołdrę, którą przyniósł tutaj, gdy miała gorączkę. I zostawił
bransoletkę na jej poduszce. Zrobił to wszystko, gdy odnosił notes. Bo
wiedział.
Bo wiedział,
że ona złamie zasady. Bo wiedział, że zabierze im te ostatnie chwile szczęście,
żeby pogrążyć je w rozpaczy. Bo była chciwa. Bo nie wystarczyły jej te dwa dni,
tak jak nie wystarczyłyby jej dwa miesiące.
Rose wzięła do
ręki bransoletkę, mając nadzieję, że nadal będzie promieniowała jego ciepłem.
Była zimna…
Tak, jak jej serce… Założyła ją na rękę, ale nie mogła się zmusić, by usunąć
biały kolor z opaski.
I nigdy tego
nie zrobiła.
Zaklęcie wieczystej pamiątki,
otrzymało najwyższą ilość punktów. Było doskonałe i błyszczące. Cudowne… I
czarodziejscy sędziowie byli do tego stopnie zachwyceni jego zaawansowaniem, że
ochrzcili je pierwszym zaklęciem stworzonym przez Rosco (od imion twórców).
Cóż biorąc pod
uwagę, że jedna z drużyn nadal była w fazie wstępnej po trzech dniach, a inna
tak bardzo chciała skończyć, że sędziowie zastali ich totalnie wyczerpanych w
stanie śpiączki, Rose nie mogła się dziwić, że byli zadowoleni z ich wyników.
Tylko, że jej
to nie obchodziło.
Wchodząc do dormitorium miała nadzieję, że Arthemis nadal jest w
skrzydle szpitalnym. Mogła mieć idealnie obojętny wyraz twarzy, ale wiedziała,
że jej jednej nie oszuka.
Nie było jej w
sypialni, wiec odetchnęła z ulgą.
Żeby
zapomnieć, pogrzebać wszystko, co mogło jeszcze jej przypominać, ostatnie
chwilę, wyrzuciła wszystkie rzeczy z torby i oddała je do prania, jakby zostały
skażone. Dostrzegła coś błękitnego, więc zmarszczyła brwi i rozgarnęła brudne
cichy, żeby zobaczyć, co to było.
Przełknęła
ślinę i podniosła delikatny, błękitny kwiat, który nie pogniótł się, nie
zniszczył i nawet pachniał. Co więcej, wiedziała, że nigdy nie zwiędnie i
wiedziała, kto go tam zostawił.
Opadła na
łóżku, z kwiatem w ręce i przycisnęła palce do zamkniętych oczy, gdy spod
powiek, zaczęły wydobywać się łzy.
Usłyszała
otwieranie drzwi, a po chwili jej łóżko się ugięło, a Rose została odwrócona w
czyjąś stronę i mocno przytulona.
Po chwili
drzwi ponownie się otworzyły. Arthemis wystarczył szybki rzut oka na postacie
skulone na łóżku, żeby wiedzieć, że jest jeszcze gorzej niż myślała.
Zablokowała
drzwi, żeby nikt nie wszedł i położyła się z drugiej strony Rose, otaczając
ramieniem i ją i Lily.
- Już dobrze, siostrzyczko – szepnęła Lily.
– Jesteśmy z tobą…
Arthemis
przytuliła twarz do ramienia Rose.
Były
siostrami. Mogły mieć osobnych rodziców. Ale były siostrami. I gdy jedna z nich
cierpiała, cierpiały wszystkie.
Arthemis bała się zostawić Rose
samą. Lily natomiast chodziła po pokoju jak tygrys w klatce, gotowy w każdej
chwili odgryźć komuś głowę.
Rose zasnęła,
Arthemis uważała, że na razie tak jest lepiej. Chciała wiedzieć, co się stało.
Ale nie mogła zapytać Scorpiusa nie znając wersji Rose. Miała swoje priorytety.
- Mam ochotę powiesić go za jaja na
zachodniej wieży! – warknęła szeptem Lily.
- Jeszcze nie wiesz, co się stało –
powiedziała spokojnie Arthemis.
Lily wymownie
spojrzała na wciąż ściskany przez Rose kwiat. Nie zgniótł się, nie zwiądł. Po
prostu trwał. Lily chciała go zniszczyć. Bo to była wieczna pamiątka cierpienia
Rose.
- Nie obchodzi mnie, co się stało. Było złe,
skoro ją skrzywdziło! I winę za to ponosi Malfoy!
Arthemis
westchnęła głęboko i poklepała miejsce obok siebie.
Lily nadal zła
i zbyt ruchliwa, klapnęła obok niej.
- Nie jesteś zła – powiedziała niemal
oburzona zachowaniem Arthemis, Lily.
- Nie jestem zła. Jeszcze – potwierdziła
Arthemis. – Bo wiem, coś czego ty nie wiesz…
- Wystarczy mi to, że jest zraniona!
- Wiesz, że ona jest w nim zakochana –
powiedziała cicho Arthemis. – Ale nie wiesz, że on kocha ją mocniej… I właśnie
dlatego, że tak bardzo ją kocha, nigdy nie postawiłby jej na linii frontu
między nim, a jej rodziną… - Arthemis wpatrywała się w Rose. – Bo to zraniłoby
ją bardziej niż wszystko inne. Dlatego dopóki nie dowiem się, co się stało, nie
jestem zła…
Usłyszała
ciężkie westchnienie Lily, której głowa opadła na jej ramię.
- Całowanie się i seks, są mniej
skomplikowane niż wszystkie te uczucia – stwierdziła.
- Owszem – przyznała cicho Arthemis. – I
powiem ci coś jeszcze… Ona też nie jest zła…
Lily zerknęła
na Rose.
- Gdy poprzednim razem coś się między nimi
zepsuło, Rose była nie tylko smutna, ale była też zła. Teraz… jest po prostu
zrozpaczona. Ale nie wiem, co to znaczy – przyznała ze smutkiem Arthemis.
Lily
przymknęła oczy.
- Mną też się zajmiesz, gdy ktoś mi złamie
serce?
- Lily… nie każdy facet może ci złamać
serce… Może ci się tak wydawać, ale tak nie jest. Tylko właściwy facet może to
zrobić. Naprawdę właściwy facet… Bo mu na to pozwalasz. Bo oddajesz mu serce…
Ten właściwy facet jest twoim aniołem stróżem i katem. Ale ty też jesteś dla
niego i katem i aniołem. Dlatego jeżeli ktoś ci złamie serce, to będę cię
pocieszać, ale nigdy nie skrzywdzę, człowieka, który to zrobił. Natomiast
jeżeli jakiś chłopak cię zrani. Po prostu zrani… to bardzo tego pożałuje –
zapowiedziała cicho.
- Czemu go nie zranisz? Tego właściwego?
- Bo obojętnie jak bardzo będziesz
cierpiała, nie pozwolisz go skrzywdzić. Bo jest częścią ciebie. Integralną i
nierozłączną. I byłabyś pierwszą osobą, która by go broniła. A ciebie skrzywdzić
bym nie mogła. Tak, samo jest z nimi. Tak samo jest ze mną i z Jamesem –
szepnęła. – Możemy się ranić do krwi. To nas boli i cierpimy, właśnie dlatego,
że jesteśmy w stanie tak bardzo zranić. Ale jeżeli ktokolwiek inny by tego
próbował… zniszczylibyśmy go. Każde uczucie ma dwie strony. Każda wielka
miłość, przynosi wielką radość. I wielki ból. Chodzi o to, żeby nie zapominać o
radości w chwilach bólu…
Lily
westchnęła i przetarła oczy.
- Nie mogę go wypatroszyć, prawda? To chcesz
mi powiedzieć?
- Możesz… Ale zastanów się, co to da, skoro
on też cierpi. Jesteś na tyle okrutna, żeby dodać mu jeszcze tego bólu?
- Ale mogę nie lubić go, za to, że jest
idiotą – burknęła.
- Owszem. To jest twoje prawo – powiedziała
wesoło Arthemis i klepnęła ją po udzie. – Chodźmy spać… Rose będzie nas
potrzebować.
Lily skinęła
głową, poprawiła przykrycie Rose, troskliwie jak matka i poszła do swojego
łóżka. Arthemis spojrzała na jedną przyjaciółkę, potem na drugą i również
położyła się spać.
~ James?
– zapytała w myślach.
~ Też
nie śpisz?
~ Właśnie
się kładę… Chciałam… usłyszeć twój głos…
~ A
więc, co byś chciała, żebym ci powiedział?
~ Dobranoc…
~ Dobranoc, maleńka – wymruczał cicho.
Uśmiechnęła
się do siebie.
~ Dobranoc,
książę.
Mógłby ją
zostawić krwawiącą u własnych stóp. A najpiękniejsze było to, że miała pewność,
że tego nie zrobi.
Scorpius zamknął się w
dormitorium i miał w nosie, czy ktoś będzie chciał tu wejść. Był siódma rano i
wszyscy wyszli na śniadanie.
Przeżył
bezsenną noc. Drugą z kolei. Ale może było mu to potrzebne. Może chciał mieć
wymówkę w postaci wyczerpania, gdy w końcu się załamie.
Podszedł do
swojej torby i zaczął ją metodycznie i powoli rozpakowywać. Czyste. Brudne.
Znoszone. Do prania…
W końcu dotarł
do tego, czego szukał.
Wziął bluzę i
był w połowie wypowiadania ogniowego zaklęcia, gdy ręka mu zadrżała. Opadł na
ziemię i oparł się o ramę łóżka, oddychając ciężko i przyciskając do siebie
bluzę.
Nie wiedział,
czy znienawidzić Rose za jej grę, czy być jej wdzięcznym. Ale nie mógł
zniszczyć tej bluzy, noszącej na sobie, jej zapach. Przywołującej obraz
drobnego ciała, otoczonego rudymi włosami, tonącego w zielonej bluzie.
Powinien ją
spalić. Zamiast tego, rzucił na nią inne zaklęcie. Które zachowa jej zapach.
Które sprawi, że nigdy się nie zniszczy, bo była pamiątką. Pamiątką 48 godzin
szczęścia.
Chciał, żeby
już na zawsze zamknięto ich w tamtej wieży i zapomniano o nich.
Założył na
siebie bluzę, przyjmując słodko-gorzki dar wspomnień, który ze sobą niosła.
Było tyle
możliwych przekrętów i kłamstw, które mogli zaserwować światu. Mogli używać
eliksirów, zmieniać tożsamość, udawać, że nie są sobą. Nigdy jej nie przyszło
to do głowy. Bo ona chciała jego. Dokładnie takiego, jakim był. Z tą twarzą,
tym głosem. Tym charakterem.
Za jej
ostatnie słowa, kochał Rose jeszcze bardziej. Za to, że tak bardzo tego
pragnęła. Za to, że odważyła się złamać zasady, żeby po to sięgnąć.
To było
niesprawiedliwe, że przeznaczenie postawiło ich w takiej sytuacji.
Ale życie było
niesprawiedliwe. Nauczył się tego dawno temu…
To jest najpiękniejszy rozdział tego opowiadania. Cały czas do niego wracam. Prześliczne opisy uczuć oraz wydarzeń. Wywołuje jednocześnie radość i smutek. Interesuję mnie również to ostatnie zdanie: czy kryje sie za nim jakas historia i czy sie o niej dowiemy?
OdpowiedzUsuń