sobota, 27 stycznia 2018

Dania. Zadanie 3. Gra złamanych serc (Rok VI, Rozdział 60)

Rose i Scorpius stanęli na wzniesieniu i zobaczyli najdziwniejszą rzecz, jaką zdarzało im się widzieć do tej pory. Patrzyli na dolinę, nienaturalnie półkolistą, wyglądającą jak miska. W dolinie wzniesione zostały wieże. Pięć wież, dla pięciu drużyn.
Rose przyglądała się tym wieżom i miała dziwne wrażenie, że często mugolskie książeczki przedstawiały tak wieże czarownic. Bez wejścia na dole, czy dostępnych schodów. Tworzące u góry okrągły grzybek, z nałożonym na niego spiczastym dachem.
-      Gdy każde z was znajdzie się w środku wyjścia zostaną zapieczętowane – oznajmiła im pani Vane. – Wewnątrz macie wszystko, co będzie wam potrzebne, w ciągu najbliższych trzech dni. Wasze instrukcje znajdują się w kopercie na głównym stole. Chodźmy…
Pół godziny później zostali zainstalowani w wieży, a dookoła nich rozległ się huk, oznaczający zapieczętowanie wieży. Nie mogli wyjść przez najbliższe 72 godziny. Skazani na swoje towarzystwo. I własne umiejętności gotowania…
Rozejrzeli się po wielkim ogromnym wręcz wnętrzu, przypominającym ćwiartkę koła. Znajdowała się tutaj kuchnia, wielki okrągły stół oraz wydzielona część, która zapewne była łazienką. Okna były okrągłe i wpuszczały mnóstwo światła. W pomieszczeniu znajdowały się trzy inne drzwi, zapewne prowadzące do trzech pozostałych ćwiartek.
Równocześnie chwycili za kopertę na stole. Scorpius syknął, więc puściła ją, z niezadowoloną miną. Cóż… i tak nie przeczytałaby tego na głos, bo gardło ją piekło. Mogła poprosić Albusa o coś na przeziębienie. Bała się, że Arthemis i James ją zarazili... Nie mogła teraz sobie pozwolić na chorowanie.
-      Stwórzcie zaklęcie – przeczytał Scorpius, więc wróciła myślami do wieży.
-      I co dalej? – ponagliła go.
-      Nic. To wszystko – warknął na nią.
-      Daruj sobie ten ton – fuknęła. – Nie robi na mnie wrażenia! – wyrwała mu kopertę z ręki.
Stwórzcie zaklęcie.
Dwa słowa.
-      W trzy dni?! – krzyknęła z niedowierzaniem, a jej gardło zaprotestowało. – Przecież ludziom zajmuje to lata! Albo robią to przez przypadek!
Malfoy nie odpowiedział, tylko poszedł do pierwszych drzwi otworzył je i zamknął. Potem zrobił to samo z drugimi, a na końcu doszedł do trzecich i otworzył je na oścież.
-      To chyba nasza pracownia – oznajmił i wszedł do środka. – W pozostałych dwóch pomieszczeniach są sypialnie. Są tu książki, składniki, kociołki, i ogólnie… wszystko… - oznajmił.
Rose poszła za nim. Mieli 72 godziny. To mało… bardzo mało…
-      Znasz chociaż podstawy magii kreatywnej? – zapytał.
-      Teoretycznie – westchnęła i zaczęła przeglądać leżące na stole woluminy.
-      Czyli teoretycznie jesteśmy trochę przed innymi zespołami – mruknął cicho. – Inaczej nie umieściliby tutaj książek, które uczą jak to zrobić…
Rose rozejrzała się dookoła i westchnęła.
-      Zaparzę herbatę…
-      A ja napalę w kominku – odpowiedział Scorpius.


Rose zestawiła gorącą czajnik i zalała herbatę w imbryku. Przytknęła dłoń do czoła. Jak miała to wytrzymać. Udawać, że nic się nie dzieje. Że to nie jest trudne… Jak ma z nim siedzieć przy jednym stole, oddzielona zaledwie metr.
A on był taki… zwyczajny. Dostępny…
Wiedziała, że to pozory. Że jeżeli uwierzyłaby w ten jego wizerunek, ponownie wytarłby nią podłogę, przeszedł nad nią i beznamiętnie porzucił jak niepotrzebną rzecz.
Usłyszała huk i odwróciła się przestraszona. Scorpius upuścił książki na duży okrągły stół. W tym samym momencie o szyby zaczął chłostać wiatr i deszcz.
-      Musimy je najpierw zaprojektować… - oznajmił obojętnie.
Rose postawiła przed nim kubek z herbatą.
-      Chcesz cukier? – zapytała cicho, nie patrząc na niego.
Scorpius spojrzał na nią z zagadkowym spojrzeniem i skinął głowa.
Usiedli, naprzeciw siebie i zagłębili się w spisach treści. W końcu jednak wyjęli pergamin i zaczęli spisywać pomysły, analizować i wypisywać składowe zaklęcia.
Kilka godzin później mieli już zarys tego, co zamierzali zrobić.
-      Nie wysilajmy się – stwierdził Scorpius. – Mamy stworzyć zaklęcie. Nie powiedzieli jakie i jak bardzo zaawansowane… Zróbmy coś zwyczajnego…
-      Zaklęcie wieczności? – rzuciła zamyślone Rose, patrząc w ciemne okna, od których odbijały się krople deszczu.
Scorpius otworzył usta ze zdziwienia.
-      Chyba mamy różne pojęcia tego, co znaczy zwyczajne…- prychnął.
Rose wstała i podeszła do drzwi jednej z sypialni. Wisiał na nich zaschnięty bukiet róż. Rose dotknęła płatków jednej z nich.
-      Zawsze usychają… Zawsze stanowią pamiątkę, ale jednocześnie uświadamiają ci kruchość wszystkiego. Nie wszystko usycha tak, jak kwiaty… Czemu ten bukiet nie mógł stanowić wiecznej, trwałej pamiątki?
Scorpius wpatrywał się w jej palce, pieszczące płatki uschniętego kwiatu i czuł jej żal. I własny też.
-      Myślę, że da się to zrobić… - odchrząknął. – Ale musimy mieć na czym ćwiczyć. – Machnął różdżką. – Avis!
W jego rękach pojawił się bukiecik błękitnych kwiatków.
-      Nie ma, co zwlekać – stwierdził i ruszył do pracowni.
Rose ze smutkiem popatrzyła jeszcze na uschnięte kwiaty i ruszyła za nim.
Scorpius zaklęciem utrzymywał ogień w pracowni, dzięki czemu było tam ciepło. Rose zdjęła pelerynę, zostając w samej bluzce. Było tutaj może nawet zbyt ciepło.
Spojrzała na czyste blaty i równo poukładane zioła i składniki eliksirów. Zastanawiała się, czy będą im potrzebne. Przetarła szczypiące oczy i wzięła do ręki jeden z podręczników, jednocześnie w myślach ustawiając kolejne czynności.


Pracowali bez przerwy. Nie wychodzili z pracowni, przez wiele godzin. Rose już niemal skończyła nakładać ścieżkę umysłową na ruch ręki. Każdy czarodziej musiał wiedzieć, w jaki sposób wykorzystać swoją moc, żeby zaklęcie zadziałało. Rose postanowiła użyć tym razem ruchu spiralnego.
Scorpius w tym czasie, rozkładał w myślach składowe zaklęcia, projektując je w najdrobniejszym nawet szczególe.
Rose po kolejnej próbie, przedramieniem wytarła rozgrzaną twarz, a potem rozpięła dwa górne guziki bluzki.
Chciała zacząć całą operację od początku na nowym bukiecie, ale zrobiła krok w bok i nogi się pod nią ugięły. Potrząsnęła głową, żeby oprzytomnieć i po raz kolejny podjęła się wyczerpującego umysłowego zadania.
Scorpius spojrzał w jej stronę. Ze swojego miejsca, dokładnie widział jej profil. Miał wrażenie, że jej skóra delikatnie się błyszczy. Zerknął na zegarek na ręce.
Było za dziesięć trzecia. Nie zrobili przerwy. Nie jedli, od czasu herbaty nic również nie pili. Powinni się położyć nim zniszczą to, co już zdołali zrobić.
Gdy podszedł bliżej, żeby jej to powiedzieć. Zauważył ciemne różowe plamy na jej policzkach i szyi. Jej skóra rzeczywiście się błyszczała, ale od potu. Usłyszał jej ciężki, świszczący oddech i to go chyba najbardziej zaniepokoiło.
-      Masz wypieki – rzucił, stając obok niej.
-      Za ciepło tutaj – odpowiedziała cicho.
Scorpius spojrzał na kominek, w którym utrzymywał się niewielki ogień. Nie było za ciepło. On nadal był w bluzie i wcale nie było mu zbyt ciepło.
-      Dobrze się czujesz? – zapytał.
Spojrzała na niego z roztargnieniem. Jej oczy były błyszczące i szkliste. Zbyt szybki ruch, sprawił, że zakręciło jej się w głowie. Dotknęła skroni, jakby zdziwiona.
-      Tak, dobrze – odszepnęła.
Scorpius przez chwilę jej się przyglądał, a potem zaklął.
-      Masz gorączkę! – warknął wściekle.
Potrząsnęła uparcie głową. Gdy zachwiała się po raz kolejny. Złapał ją pod kolanami i wziął na ręce.
-      Puść mnie! – chyba chciała powiedzieć to ze złością, ale zabrzmiało jak żałosna groźba.
Scorpius jej nie słuchał. Przez cienką bluzkę wyczuwał, jak bardzo rozgrzana jest jej skóra. Zaklął na głos, że wcześniej mu o tym nie powiedziała. Wyniósł ją i otworzył pierwszą z sąsiednich sypialni. Posadził ją na łóżku.
-      Nic mi nie jest – powiedziała, odpychając jego rękę.
Scorpius jej nie słuchał, wziął jej torbę i zaczął wyciągać z niej ubrania. Rzucił kilka na łóżko.
-      Jesteś przepocona, musisz się przebrać…
-      Chcę skończyć dzisiaj tę część zaklęcia…
-      Albo sama się przebierzesz, albo ja to zrobię! – warknął i trzasnął drzwiami.
Wzdrygnęła się, słysząc nagły huk. Zapiekły ją łzy w oczach. Boże, czy po raz kolejny, musiała zawalić sprawę i okazać się taka słaba?
Sięgnęła po spodnie od piżam, trzy pary grubych skarpet. Nałożyła górę od piżamy i bluzkę z długim rękawem.
Scorpius wszedł bez pukania, marszowym krokiem. Był wściekły. Rose skuliła się pod jego spojrzeniem. Podał jej zieloną, grubą bluzę.
-      Ubierz ją – nakazał.
-      Ale… ona…
-      Załóż ją – powiedział, przez zaciśnięte zęby.
Rose naciągnęła na siebie jego bluzę. Pachnącą nim. Pachnącą jak jego otaczające ją ramiona. Zapięła ją i spuściła głowę, gdy przeszył ją dreszcz.
-      Połóż się – rzucił szorstko i po raz kolejny wyszedł.
Wrócił z kołdrą, którą ją przykrył, pomimo tego, że protestowała.
-      Scorpius, nie… jest za ciepło…
-      Nikt cię nie pytał o zdanie!
Był wściekły. Naprawdę zły. Rose przytuliła twarz do poduszki. Chciała do domu. Chciała do mamy. Źle się czuła. Chciało jej się płakać. Skuliła się pod kołdrami i zacisnęła powieki, żeby nie płakać.
Usłyszała trzaski garnków i przekleństwa Scorpiusa. Może by ją to rozbawiło, gdyby nie fakt, że tak bardzo go potrzebowała. Tak bardzo chciała by się nią zaopiekował. I tak bardzo bolało to, że to było niemożliwe. Otaczał ją jego zapach i to tylko nasiliło chęć do dania upustu łzom.
Usłyszała kroki. Uniosła powieki, by zobaczyć, parujący kubek w jego dłoni.
-      Wypij… Tylko powoli, bo jest gorące – powiedział cicho.
Wysunęła się spod kołdry i podmuchała na napar w kubku. Po pierwszym łyk, zaczęła gwałtownie kaszleć. Mięta, pieprz, melisa i nieodłączna vilcacora. Mieszanka wybuchowa.
Scorpius zaklął i przytrzymał kubek, żeby nie wylała. Gdy skończyła łapczywie łapać powietrze, odetchnęła głęboko.
Popijała napar, grzejąc ręce o ciepły kubek. Wpatrywała się w płyn wewnątrz i zamrugała szybko.
-      Nie płacz! – zażądał, odbierając od niej kubek. W jego głosie pojawił się strach. – Rano już będziesz na nogach! Nie płacz!
Po jej policzkach stoczyły się łzy. Ukryła twarz w dłoniach.
-      Dlaczego? – zapłakała. – Czemu mi to robisz? Nigdy nie chciałam cię zmieniać… Nigdy nie żądałam, żebyś coś dla mnie poświęcił…
-      Dosyć! – warknął i ruszył w stronę drzwi.
-      Jesteś jak gorący lód – wyszeptała przez łzy. – I nigdy nie wiem, czy poczuję ciepło, czy chłód, gdy jesteś obok… A mimo tego… chcę, żebyś był obok… I to chyba jest najbardziej żałosne! Pomimo wszystkich tych upokorzeń, ja nadal…
Scorpius zatrzymał się, z ręką na klamce. Jak bardzo chciał ją teraz zostawić. Jak bardzo chciał być w stanie to zrobić… Żeby już na zawsze odsunąć od nich to całe niebezpieczeństwo i ryzyko.
Poprzednim razem było mu łatwiej. Bo była zła. Bo krzyczała… Miał ochotę rozdrapywać sobie skórę do krwi, by poczuć ten piekący ból, który chociaż na krótko odwróciłby jego uwagę. Z trudem przełknął ślinę.
Była chora. Źle się czuła. Miała wysoką gorączkę i była słaba. I płakała. Och, Boże nie mógł znieść, że płakała. Przycisnął czoło do rany drzwi i starał się nie słyszeć, jak próbuje się opanować. Gdy wszystko nagle stało się przytłumiona, a jednocześnie bardziej rozdzierające, odwrócił się. Bardzo powoli, jakby poruszał się w głębokiej wodzie, ruszył w stronę łóżka.
Może gdyby nie był zmęczony. Może gdyby się o nią tak nie bał, byłby w stanie się odwrócić i odejść. Zamiast tego, zrobił coś, czego przyrzekał sobie nigdy nie zrobić. Co zabraniał sobie robić. Zabraniał sobie nawet marzyć o tym.
Wsunął się pod kołdry okrywające Rose.
Wyczuł jak zamarła. Jak jej płacz, zmienił się w udręczony szloch, gdy ją objął. Przywarła do niego, chcąc się po raz kolejny sparzyć. Bo ulga, którą przynosił jej jego dotyk, była warta tego bólu.
Trwali tak, zmęczeni. Bezradni wobec własnych uczuć. Bojąc się nawet pomyśleć, co przyniesie ranek.


Rose przebudziła się z potężnym bólem głowy i suchym gardłem. Jednak nie czuła już otumanienia i zwiotczenia mięśni towarzyszących gorączce.
Oczy pod powiekami ją szczypały, gardło piekło – i te bodźce właśnie uświadomiły jej, jak bardzo się zbłaźniła. Po raz kolejny. Zupełnie nad sobą nie panowała. Może to zbyt długo w sobie trzymała. Może ta gorycz zbyt długo w niej była… Bo nie mogła wszystkiego zwalić na chorobę. Ona tylko osłabiła jej wolę i zdrowy rozsądek, nie mówiąc już o instynkcie samozachowawczym.
Będzie musiała go przeprosić. Owszem zranił ją. Ale podjął swoją decyzję, której zmiany nie powinna próbować na nim wymusić.
Westchnęła i wtedy poczuła zapach. Przypomniała sobie, że kazał jej założyć swoją bluzę. Był taki wściekły…
Otworzyła oczy i postanowiła, że trzeba wstać. Chciała się podnieść, ale coś ją przytrzymywało.
Jej serce zabiło szybciej, a coś wewnątrz niej po prostu się rozpłynęło. Czy on zawsze musiał wyglądać, jak upadły anioł? Niewinny i groźny nawet we śnie… Nie mogła się opanować. Drżącą ręką odgarnęła mu jasne włosy z czoła. W następnej chwili zamarła, bo poruszył się. Zesztywniała, bojąc się wykonać jakikolwiek ruch. Wielkimi przestraszonymi oczyma, patrzyła na niego i czekała, co się stanie.
-      Rose… - szepnął, nadal śpiąc.
Jego ręce zacisnęły się wokół jej talii, jakby robił to od zawsze. Poczuła jak nosem dotyka jej włosów. Przesunął ustami po jej skroni, policzku, aż delikatnie i miękko musnął jej wargi i spał dalej, a Rose ze słodkiego bólu, pękło serce. Śnił o niej… Zimny i ciepły. Gorący lód. Taki właśnie był.
Leżała przy nim tak długo, jak zdołała. Tak długo jak miała odwagę obawiając się, że Scorpius zastanie ją tak jak teraz, w żałośnie pozbawionej obrony, rozczulonej i bezradnej pozycji.
Bardzo powoli wysunęła się z łóżka, krzywiąc się przy każdym skrzypnięciu. Wzięła swoją torbę i na paluszkach wyszła przez wciąż otwarte drzwi. Nie zamknęła ich mając nadzieję, że Scorpius nie obudzi się. Ona zasnęła wczoraj szybko, zmęczona płaczem i gorączką. Jak długo on czuwał – nie wiedziała.
Ponieważ wczoraj gorączkowała, pierwsze co zrobiła to wyprała jego bluzę, żeby się nie zaraził. Wysuszyła ją zaklęciem, a potem sama szybko się umyła, wysuszyła włosy, żeby nie kusić powrotu choroby. Ubrała się i jej wzrok padł na wysuszoną, zieloną bluzę. Dotknęła jej.
A potem ulegając chwili założyła ją, żeby po raz kolejny w jakiś sposób znaleźć się bliżej niego.
Westchnęła, żałując, że już nie czuje jego zapachu, a potem ruszyła do kuchni.
Starała się być jak najciszej, gdy wstawiała wodę na herbatę i szukała składników na śniadanie. Jej włosy urosły już do pasa i była zadowolona, że przestały rosnąć. Odgarnęła je do tyłu, układając kanapki na talerzu.
Zalała herbatę do kubków i zerknęła na zegarek. Powinni zapomnieć o ostatnim wieczorze i zabrać się za zaklęcie. Nie było późno, ale nie wiedziała ile jeszcze zajmie im udoskonalenie zaklęcia.
Odwróciła się, żeby postawić kubki na stół i krzyknęła przeraźliwie. Szklanki zadrżały w jej rękach złowieszczo, a herbata pociekła na podłogę.
Stojący naprzeciwko niej Scorpius, przezornie zabrał je z jej dłoni i odstawił.
Spuściła wzrok, zastanawiając się jak to powiedzieć, i stwierdziła, że nie ma dobrego sposobu.
-      Przepraszam – wyszeptała. – Za wszystko… Za całą tę sytuację. Za to, co powiedziałam! Nie miałam prawa...
Scorpius w jednej chwili stał przed nią, a chwilę później stała przyciśnięta do blatu i miała zamknięte usta, jego ustami. Scorpius nie dał jej żadnego wyboru, ale czy ona kiedykolwiek miała jakiś wybór, gdy chodziło o niego.
Rose objęła go za szyję i poddała mu się. Rozchyliła usta i odpowiedziała mu tym samym. Jego język wywołał w jej ciele spustoszenie, więc zrobiła to samo z nim.
Scorpius zaskoczony poddał się tej pieszczocie. Coś z hukiem spadło na ziemię, gdy jego ręce oparły się o blat za plecami Rose.
Oszalał. Naprawdę oszalał. Ale była stracony od chwili, gdy postanowił spędzić z nią noc. Podpisał na siebie wyrok, w momencie, gdy zobaczył ją tonącą w jego bluzie. Stracił w jednej chwili wszystko, co mogło go przed nią chronić. Nie było tutaj jej rodziny, nie nosiła szaty Gryffindoru, w której by mu przypominała ile ich dzieli.
Tutaj byli reprezentantami Hogwartu. Jedną drużyną.
I miała na sobie jego bluzę. Nadal. To go zgubiło. Świadomość, że założyła ją, chociaż już jej nie potrzebowała. To i jej rude włosy, spływające falą na plecy.
Rose pierwsza się odsunęła. Odwróciła się i oparła dłonie na blacie, ciężko oddychając. Nie chciała by zobaczył uczucia, widniejące na jej twarzy.
-      To moja kara? – wykrztusiła.
Scorpius wpatrywał się w jej napięte plecy.
-      Nie. Moja – wyszeptał. – Całe moje życie, jest jedną wielką karą za błędy mojej rodziny…
Rose wpatrywała się w padający za oknem deszcz. Nie mogła znieść cierpienia w jego głosie. Nie mogła się ugiąć po raz kolejny.
-      I godzisz się ją przyjmować! – rzuciła w gniewie.
-      A mam inne wyjście! – krzyknął, odsuwając się od niej. Chwilę później jego ramię z wściekłością strąciło naczynia z blatu.
Rose nie przestraszyła się i nie podskoczyła, chociaż czuła ucisk w gardle. Odwróciła się do niego zagniewana, z płomieniem w brązowych oczach.
-      Sam sobie nałożyłeś tę karę! – warknęła.
-      Mam się wyrzec rodziny?! Tego chcesz?!
Podniosła rękę, na znak, że ma zamilknąć.
-      Nigdy nie poprosiłabym cię o coś takiego – powiedziała z urażoną dumą. – Jak możesz tak myśleć? Nigdy nie twierdziłam, że to jest konieczne! To jest twój własny wymysł!
Scorpius patrzył na nią z mieszaniną żalu i złości na twarzy.
-      Moja i twoja rodzina, to jest coś, czego nigdy nie przeskoczymy, Rose – oznajmił głosem wyzutym z wszelkiej nadziei.
On naprawdę w to wierzył. I nigdy tak prawdziwie nie wierzył w nich – to była przykra prawda, którą Rose właśnie zrozumiała. A ona mogła coś z tym zrobić, bądź się poddać. Ale wiedziała, że jeżeli nie wykorzysta tych dwóch dni będzie tego żałować.
Wyzywająco zadarła podbródek.
-      Tutaj ich nie ma – mruknęła cicho i powoli na niego spojrzała. – Chcesz się zabawić? – rzuciła.
Scorpius zrobił krok w tył i zaczął się zastanawiać, w którym momencie stracił kontrolę nad sytuacją. A potem naszła refleksja, czy kiedykolwiek od chwili gdy ją poznał, miał jakąkolwiek kontrolę…
Odwrócił się, mówiąc szorstko:
-      Mamy zadanie. Nie traćmy czasu.
Zdążył już niemal dojść do pracowni, gdy tym samym wyzywającym tonem rzuciła:
-      48 godzin. Zagrajmy w grę. Scorpius i Rose. Bez nazwisk. Bez rodzin. Bez szkoły. Skończymy zadanie – razem. Będziemy jeść – razem. Będziemy rozmawiać. A gdy opuścimy tę wieżę, zapomnimy o wszystkim i będziemy się zachowywać, jakby to się nigdy nie stało…
Rose czując, że drżą jej ręce, zmusiła się, żeby zignorować to i spokojnie postawić na stole herbatę, kanapki i talerzyki.
Usiadła, a potem powoli spojrzała na niego.
-      Grasz?
Scorpius patrzył na nią nieufnie. Jakby trzymała w rękach nóż i miała zamiar go dźgnąć. A jednocześnie nie rozumiał, czemu z niecierpliwością czeka na tę ranę.
-      Czemu to robisz?
Rose wystudiowanym ruchem, nasypała do jednego z kubków dwie łyżeczki cukru, pomieszała i przesunęła herbatę w jego stronę. To znaczy, że dokładnie zapamiętała ile łyżeczek wsypał do napoju wczorajszego dnia.
Do swojej wsypała jedną i zaczęła mieszać, jakby to była najważniejsza rzecz na świcie.
-      Zapewne – zaczęła – z tego samego powodu, dla którego za każdym razem pozwalam ci się poniewierać. Jestem masochistką... – podniosła na niego wzrok – i jestem zakochana.
Scorpius poczuł falę lodu, którą natychmiast zdławiła fala gorąca. Czuł się, jakby zatrzymano go w czasie. A ta szaleńcza radość, gdzieś bardzo głęboko w nim, była zbyt mocna, by zdołał ją stłumić strach i przezorność. Nie pozwolił jej jednak się ujawnić. Nadal patrzył na nią oszołomionym wzrokiem.
-      Gdybyś chciał, ścigałabym cię przez cały świat. Gdybyś tego zażądał wyrzekłabym się magii. Gdybyś dał mi najmniejszy znak, złamałabym dla ciebie każde prawo. Ale ty postawiłeś między nami jedyną rzecz, która jest dla mnie stała i niezmienna. I pomimo tego, że się z tobą nie zgadzam. Że nigdy nie uwierzę, w to, co sugerujesz, wiem, że nie zdołam cię przekonać, żebyś chociaż zaryzykował…
W jej oczach przemknęła złość i frustracja, zanim wzięła głęboki oddech.
Scorpius wiedział, że ma rację. Że jego myśli i ich podstawy, jego obawy są prawdziwe i niezachwiane. Ale w danym momencie, nie mógł sobie przypomnieć: dlaczego.
Ona. Była. W. Nim. Zakochana.
Gdzieś podświadomie to wiedział. Ale podejrzewać, a usłyszeć, i to powiedziane z takim uczuciem… to były dwie zupełnie różne rzeczy.
Jej następne słowa wprawiły go jednak we wściekłość. Poczuł się oburzony i niezrozumiany, a najgorsze było to, że… sam to spowodował…
-      Wiem, jednak, że lubisz gry… Więc daję ci taką grę, licząc na to, że tym razem chociaż będę znała zasady. Że tym razem, ja też się zabawię, a nie będę tylko pionkiem w grze… Więc?
Scorpius z rozmachem i hałasem odsunął krzesło i usiadł na nim, z gniewem w oczach.
-      Wyjaśnijmy sobie coś – warknął, nim zdążył pomyśleć. – Nigdy, nie byłaś zabawką, ani pionkiem! Nigdy nie udawałem i nie grałem! Mogło to tak wyglądać, ale tak nie jest!
Rose przełknęła ślinę.
Scorpius czekał, aż zażąda wyjaśnień.
A w brzuchu Rose szalały motylki. Ponieważ bała się, że głos ją zawiedzie, skinęła głową. Jego ton wystarczył jej za najbardziej gorliwe zapewnienie.
-      Pytanie? – zapytała, sięgając po jedną z kanapek.
Scorpius z wahaniem skinął głową.
-      Skąd bierzesz vilcacorę? To towar deficytowy. Albus oddaje cały majątek, żeby zdobyć chociaż jeden korzonek do eliksirów wzmacniających dla Arthemis i Jamesa…
Scorpius wpatrywał się w nią. Rose znużona przetarła dłonią czoło.
-      Czy to za trudne pytanie?
-      Zastanawiam się, czy nie narusza zasad gry… - odpowiedział cicho.
Wybałuszyła z niedowierzania oczy.
Scorpius westchnął i sięgnął po kanapkę.
-      Moja mama hoduje ją w szklarni. Ma pozwolenie na hodowlę niezwykłych, magicznych, często niebezpiecznych roślin…
Rose przechyliła z ciekawością głowę.
-      Udaje jej się ją hodować? Musi mieć niebywały talent. Vilcacora jest bardzo delikatna…
Scorpius poruszył się niespokojnie na krześle. Czemu czuł się niezręcznie, słysząc, jak Rose mówi o jego matce, z zainteresowaniem i charakterystycznym dla niej szacunkiem? Żeby uniknąć dalszych rozważań na ten temat, tylko lekko skinął głową i powiedział:
-      Teraz moja kolej na pytanie…
Uczyniła znak ręką, żeby kontynuował.
-      Masz zamiar oddać mi bluzę?
Rose zamrugała zaskoczona. Spojrzała w dół na ciało obleczone w zieloną bluzę, a potem zerknęła na Scorpiusa i uśmiechnęła się szeroko.
-      Przez najbliższe 48 godzin – nie.
Przez chwilę wpatrywał się w nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Potem w kąciku jego ust pojawił się zmarszczki, aż w końcu uśmiech się do niej szeroko.
Serce Rose z hukiem upadło na ziemię. Tak rzadko się uśmiechał…
-      W takim razie powinienem dostać coś w zamian…
-      Zrobiłam śniadanie.
-      Nie liczy się.
Rose zmarszczyła brwi.
-      Czemu nie?
-      Bo śniadanie za chwilę zniknie, a bluza nadal jest – powiedział, wkładając do ust ostatni kęs kanapki.
Rose miała naprawdę zdziwioną i zafrasowaną minę. Potem pociągnęła wyżej zbyt długi rękaw powoli rozsupłała węzeł na plecionej z cieniutkich paseczków czarnej, złotej i czerwonej skóry bransoletki. Była to bardzo delikatna i subtelna ozdoba, a jednocześnie nie była skończenie dziewczyńska.
Gdy już ją zdjęła, wzięła rękę Scorpiusa i zawiązała ją na jego nadgarstku.
-      Każda z nas ma taką. Lily jest czerwona, Arthemis czarna. Moim kolorem jest złoty. – Wzięła do ręki różdżkę i w splocie pojawiła się czwarta nitka. Biała. – Przez najbliższe 48 godzin jest twoja…
Scorpius poruszył nadgarstkiem, jakby skóra go parzyła pod bransoletką. Wziął szklankę i upił łyk.
-      Oryginalna ozdoba – mruknął po chwili.
-      Lily je dla nas zrobiła. Ma dobre wyczucie. Nie rzuca się w oczy, ale jest ładne. Arthemis nie ubrałaby czegoś, co by się świeciło, albo było zbyt babskie. Lily o tym doskonale wie…
-      Ona ma ze sobą jakiś problem – powiedział cicho Scorpius, ale nie było w tym nic uszczypliwego. Już bardziej zabrzmiało to jak wesołe stwierdzenie faktu.
Wesołe. Scorpius.
Rose musiała chwilę się zastanowić, nim to do niej dotarło. Tak bardzo była zdziwiona, że może poznać tę jego drugą stronę, która do tej pory ujawniała się tylko w chwilą namiętności i łagodnych pocałunków.
Odchrząknęła.
-      Arthemis nie nosi biżuterii. I nie sądzę, żeby tego potrzebowała. Ona ozdabia się bronią. To daje jej pewność siebie. Wyjątkiem są trzy rzeczy. Bransoletka ochronna, którą dałam jej na urodziny. Bransoletka od Lily, oraz wisiorek, który dał jej James…
-      Czemu mówimy o Arthemis? – zgubił się Scorpius.
-      Bo to ciekawa postać, która jest z nami związana... – odparła spokojnie Rose. – Ale masz rację. Powinniśmy wrócić do zadania…
Scorpius z zastanowieniem skinął głową, jednocześnie pławiąc się w spokoju, jaki między nimi zapanował.
-      Chciałbym dodać do zaklęcia kilka rzeczy – powiedział.
Rose wstała i skierowała się do pracowni.
-      A ja myślałam o zagrożeniach. Musimy obwarować to jakimiś zasadami. Inaczej jak ktoś rzuci zaklęcie na jakiś kwiat, który zakwitł sobie w ogrodzie, to będzie kwitł już zawsze i zostanie zachwiana równowaga ziemi…
Scorpius o tym nie myślał. A powinien. Dostałby od matki nieźle po głowie, gdyby stworzyli zaklęcie wieczności żywych roślin.
-      Czyli ma się to tyczyć tylko pamiątek – skinął głową, gdy znowu zanurzyli się w świecie magii kreatywnej.
W bezdyskusyjnym porozumieniu, działali jak dobrze naoliwiona maszyna. Gdy zajmowali się poprzednio zajęciami szło im dobrze, bo każde z nich miał wyznaczone zadanie. Jednak gdy działali razem i dyskutowali przy każdej wątpliwości, nagle ich wyniki stały się wręcz błyszczące od genialności.
Rose dobrała już odpowiednie ruchy rąk, intonację i słowa. Właśnie, sprawdzała, czy wszystko jest ze sobą zharmonizowane, gdy poczuła dotyk ust na karku. Drgnęła. Nawet nie zauważyła, że do niej podszedł.
Scorpius rozpuścił jej związane w kok włosy.
-      Jesteś strasznie skupiona… W ogóle mnie nie zauważasz…
Czy on to w sobie cały czas tłumi? – zastanawiała się. – Czy skazuje się na to dobrowolnie? Ile uczuć sprawia mu ból? Ile z nich przynosi ulgę?
Odwróciła się do niego.
-      Musimy dokończyć zadanie – powiedziała cicho. – Im szybciej je skończymy tym szybciej, będziemy zupełnie wolni.
-      Nie chcę, żebyś znowu zasłabła. Pora na przerwę… - stwierdził.
-      To po balu. Arthemis i Jamesa rozłożyło tak, że dwa dni spali, a pięć dni leżeli w skrzydle szpitalnym.
-      Mhm…Tym bardziej… - oznajmił i poszedł do kuchni. – Co będziemy jeść?
Rose poszła za nim.
-      Jesteś takim samym kuchennym beztalenciem, jak wszyscy faceci? – rzuciła ze śmiechem.
-      Po prostu zazwyczaj nie wpuszczają mnie do kuchni – odpowiedział ze śmiertelnie poważną miną.
Przetrząsał szafki, nie zauważając podstawowych produktów.
Rose przewróciła oczami.
-      W słoiku jest makaron. Wyjmij go i wrzuć do wrzącej wody…
-      Cóż… to nie wydaje się być, skomplikowane… - stwierdził i stanął na środku kuchni, jakby czekał, aż objawi się przed nim garnek.
Rose zaczęła się śmiać.
-      Jesteś słodki… - powiedziała, a na jego twarzy pojawił się wyraz totalnej obrazy. Rose nachyliła się i wyjęła z szafki wysoki garnek. – Proszę. Gdy już będzie gotowy, zajmiesz się resztą…
-      Ja?!
-      Oczywiście. Jedzenie to nie jest coś, co się samo robi – powiedziała i zaczęła wyjmować przydatne składniki. – Nawet przy użyciu czarów, musisz wiedzieć, jak je zrobić – uśmiechnęła się do niego przez ramię.
-      A ty skąd wiesz, jak to zrobić?
-      Och, moja babcia, jak miała nagle szóstkę wnuków na wakacjach, musiała znaleźć części jakieś zajęcia. Ja, Lucy i Roxanne z reguły trafialiśmy do kuchni, gdzie babcia w dziwaczny sposób robiła dla nas zabawę z gotowania...
Scorpius dzielnie znosił chichot Rose, przy każdej cholernej czynności. W ostateczności jedli rozgotowany makaron, z zbyt mocno przysmażonym serem. Ale było wesoło. A gdy mieszał składnik, a Rose złapała go za rękę i skierowała trochę makaronu do ust, żeby go posmakować, stwierdził, że nic co jej zrobił. Żadne zranienie, którego się dopuścił, nie złamie mu serca w tak druzgocący sposób, jak te 48 godzin.
Jak można po dotknięciu nieba, a potem przyzwyczaić się do życia na ziemi?
Zjedli w wesołej atmosferze, a potem bez narzekania wrócili do pracy. Jeszcze trochę zostało im do zrobienia, nim to zgrają i zaklęcie zadziała. Mieli sporą przewagę biorąc pod uwagę chociażby to, że każde z nich przyjechało tu już z podstawową wiedzą.
I znowu pracowali do późna. Wplecienie ograniczeń w zaklęcie, było jeszcze trudniejsze niż stworzenie go. To było jak nakładanie siatki na siatkę, tak, żeby wszystkie oczka do siebie pasowały.
Niekończące się próby zakończyli o 2 w nocy. Byli już blisko ostatecznego efektu. Żeby jednak wszystko było dokładnie, musieli jeszcze zrobić, coś co będzie mogło przerwać zaklęcie. Mieli trzy możliwości: nałożyć czasowość na zaklęcie, podłączyć je pod uniwersalne zaklęcie kończące, bądź stworzyć przeciwzaklęcie.
-      Czasowość – stwierdził. – Odnawianie zaklęcia co roku, będzie znaczyło, że komuś zależy na tej pamiątce. Będzie dbał i pielęgnował. A gdy przestanie mieć dla niego znaczenie, pozwoli jej umrzeć…
-      Czyli została nam jeszcze jedna rzecz, do zrobienia jutro – stwierdził. – Kolacja? – zapytał z nadzieją.
-      Nie wiedziałam, że jesteś takim obżartuchem – zaśmiała się.
-      A ja, że ty jesteś takim niejadkiem – odpowiedział.
-      To niezdrowo jeść przed snem – stwierdziła.
-      Chyba, że cały dzień się głodowało – powiedział uparcie.
Przewróciła oczami.
-      Chleb, masło i żółty ser – oznajmiła.
-      Może być – stwierdził i zaczął robić herbatę, gdy ona zajmowała się krojeniem chleba. – Nie jestem przyzwyczajona do nocnego życia. A Arthemis i James po prostu przechodzą sobie z jednego w drugi, jakby mieli tysiąc osobowości…
-      Dlatego dziwię się, że w zeszłym roku wytrwali ponad trzy miesiące. Myślałem, że Arthemis w niedostrzegalny sposób stała się zjawą…
Rose przeniosła wszystko na stół.
-      To jest zadziwiające, wiesz? Znasz to uczcie, gdy rodzice się kłócą, a ty chcesz jednocześnie stać się jak najmniejszy, żeby ich gniew nie skierował się na ciebie, a jednocześnie zrobić, coś żeby przestali i się pogodzili?
Scorpius wpatrywał się w nią z pobladłą twarzą i na chwilę jego twarz znów stała się spiętą maską, którą tak doskonale znała.
-      Nie, nie, nie – powiedziała szybko. – Nie pytam cię o to – panika chwyciła ją za gardło. – Chodzi mi o to uczucie. Gdy Arthemis i James się kłócą, pomimo tego, że jesteśmy już dorośli, nagle cała nasza grupa, zachowuje się jak dzieci, przestraszone kłótnią rodziców. Coś jest nie tak. Bo oni… zazwyczaj stają po tej samej stronie i tworzą wspólny front. Więc gdy nagle ten obraz pęka, jesteśmy całkowicie zdezorientowani. Tamte trzy miesiące były ciężkie nie tylko dla nich – paplała, zdecydowana zabić każdą blady skrawek jego twarzy, swoją paplaniną.
Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nią.
-      Przepraszam – powiedział cicho i poszedł do łazienki. Delikatne kliknięcie zamka w drzwiach, usłyszała jak walenie dzwonów.
Oparła dłonie na blacie stołu i zwiesiła głowę. Przeklinała samą siebie. Czemu? Czemu nie mogła mówić o czymś innym?
Woda się zagotowała, więc zalała herbatę. Gdy się odwróciła Scorpius był już w kuchni z wilgotną twarzą i grzywką, jakby oblał je wodą.
-      Myślę, że każde dziecko zna to uczucie. Rodzice też są ludźmi, więc i się kłócą. Dzieci są wrażliwe, wiec nawet najdrobniejszą kłótnie wyolbrzymiają. A wy jesteście zabawni, ale nie dziwię wam się. Oni są rdzeniem waszej grupy... – powiedział, siadając do stołu.
Naszej grupy, pomyślała. Należysz do niej, chociaż się tego wypierasz.
Pomimo wszystko Rose poczuła obezwładniającą ulgę. Skinęła głową. Wzięła głęboki oddech i usiadła obok niego.
-      Scorpius… nie mówię, że nie chcę wiedzieć. Bo chciałabym wiedzieć, każdą ważną rzecz o twoim życiu – powiedziała cicho, zanim zaczęła jeść. – Ale nie chcę, w żaden sposób domagać się historii twojego życia. Więc, jeżeli powiem, lub zapytam o coś, czego nie chcesz mi powiedzieć, to proszę, nie wybiegaj, tylko powiedz…
Scorpius spojrzał na nią takim samym poważnym spojrzeniem, a potem powiedział.
-      Rose wiem, że chcesz wiedzieć wiele rzeczy i wiem, że jeszcze więcej nie mogę ci powiedzieć. Ale za każdym razem gdy wybiegnę, bądź nie odpowiem, proszę, nie bierz tego do siebie…
Ponieważ powiedział to w dokładnie taki sam sposób, w jaki to zrobiła ona, wydawało jej się na raz to wszystko trochę zbyt tragiczne i żałosne, więc uśmiechnęła się, a w odpowiedzi on zrobił to samo.
-      Ogólnie to jak dobrze grasz w szachy? – zapytał.
Rose prychnęła.
-      Zbyt dobrze – rzuciła.
-      Czyżby? – zapytał z powątpieniem.
Spojrzała na niego obrażonym wzrokiem. Wolała w tym momencie nie przypominać mu, że jej ojciec był wybitnym szachistą, więc powiedziała tylko:
-      Jedynym godnym przeciwnikiem był Albus. Ale rodzice zabronili nam grać, bo jedną partię rozgrywaliśmy przez dwa miesiące, a gdy ją zakończyliśmy, nie odzywaliśmy się do siebie przez następne dwa…
Scorpius próbował się przekonać, że nie chce mu się śmiać. Ale nim zdołał to zrobić, już odchylał głowę do tyłu i ryczał ze śmiechu.
-      To nie jest śmieszne! On oszukiwał!
-      Zapewne oszukiwaliście oboje, skoro to trwało tak długo – zaśmiał się.
Rose zerwała się z miejsca, czerwona z oburzenia.
-      Nie oszukiwałam! Po, co w ogóle zacząłeś ten temat?!
-      Bo jutro wcześnie zakończymy zaklęcie i będziemy musieli coś robić do ósmej rano następnego dnia. Więc byłem ciekaw, co powiesz na szachy, jako jedną z możliwości…
Rose usiadła na krześle, ale nadal miała zmarszczoną ze złości twarz. Scorpius rozbawiony mieszał herbatę w kubku.
-      Jesteś strasznie nerwowa, ruda – rzucił.
-      Jestem spokojna jak tafla jeziora, dopóki mnie nie wkurzasz! – odpowiedziała gniewnie.
-      To fascynujące, że jestem jedyną osobą, która potrafi cię wkurzyć… - powiedział w przeciwieństwie do niej całkowicie spokojnie.
-      Nie jedyną, ale robisz to najczęściej – poprawiła go. – Nie ma się z czego cieszyć! – fuknęła.
-      Owszem jest – stwierdził. – Wiesz… jakby nie patrzeć, tylko ja potrafię wzbudzić w tobie, tak silne uczucia… To jest powód do radości – powiedział z sugestywnym, mrocznym uśmiechem na ustach.
Rose zignorowała go i całą uwagę poświęciła jedzeniu.
-      Wiesz… - zaczął, - jestem pewien, że ta druga sypialnia jest bardzo nieprzyjemna i zimna…
Rose podniosła na niego pytające, szeroko otwarte oczy. Jej wzrok powędrował do drzwi sypialni, w której spała.
-      Chcesz… spać w moim łóżku? – zapytała niepewnie.
-      Moja kołdra już tam jest – odpowiedział cicho, obserwując ją uważnie.
Rose przełknęła ślinę i skinęła głową.
-      Dobrze. Tak… będzie dobrze…
A było… niezręcznie. Niepewnie, a Rose zaczęła się trząść, gdy przebrana w piżamy położyła się do łóżka. Scorpius odwrócił się w jej stronę, gdy sztywno leżała, obok niego i wpatrywała się w sufit.
Podparł się na łokciu, żeby na nią spojrzeć.
-      Rose… czy nasze zasady gry, obejmują pocałunki? – zapytał.
Zarumieniła się, a po chwili z lekkim wahaniem skinęła głową. Gdy nic nie zrobił, nie poruszył się i nie odpowiedział, spojrzała na niego nieśmiało. Nie drgnął, po prostu wpatrywał się w nią.
Zdała sobie sprawę, że jego biodro przylega do jej uda, i to w jakiś sposób jednocześnie jej się podobało i ją przeraziło. Przeszkadzało jej to, że czekał, że tym razem pozostawił jej wybór. Może dlatego, że w świetle jednej, jedynej świecy widziała go tak dokładnie. Cienie na jego twarzy. Biel i czerń w jednej osobie.
Bała się, że noc skończy się zbyt szybko i zostanie im ostatni dzień. Ostatnie godziny szczęścia.
Podniosła się i odważnie dotknęła ustami jego ust. Poddał się jej bez sprzeciwu, pozwolił przewrócić na plecy i osłonić swój świat rudowłosą kurtyną.


Lizbeth wpadła na nieźle wkurzonego Albusa, gdy trzaskał drzwiami do jednego z dormitoriów.
-      Co się stało? – zapytała.
-      James jest upierdliwy. Jakby nie mógł wytrzymać tych ostatnich kilku godzin. Jutro już będzie mógł robić, co mu się żywnie podoba! Ale nie! On musi skorzystać z każdej okazji, żeby doprowadzić mnie do szału!
Lizbeth spojrzała na niego ze współczuciem.
-      Wiesz… pierwszy raz w życiu widziałam, żeby pani Pomfrey wyrzuciła kogoś ze skrzydła szpitalnego.
Albus idąc u jej boku, potarł czoło, wierzchem dłoni.
-      Oni nie są aż tak nieznośni. Gdy są poważnie ranni, są potulni jak baranki. Głównie dlatego, że to zazwyczaj jedno z nich, a drugie stoi mu nad głową i pilnuje by było grzeczne. Tym razem, to nie było na tyle poważne, by byli przestraszeni, no i trafiło na nich oboje, więc nie miał ich kto utemperować. Chciałbym, żeby była tu moja matka…- westchnął. – Nie pisnęliby nawet słówka.
Lizbeth pogłaskała go pocieszająco po ramieniu.
-      Rose wraca jutro?
Skinął głową, a na jego twarzy pojawiło się zmartwienie.
-      Mam nadzieję, że dobrze sobie radzi... Z Malfoyem nigdy nic nie wiadomo.
-      Czy ktoś ci już mówił, że jesteś nad opiekuńczy? – zapytała ze śmiechem, gdy usiedli przy stoliku w Pokoju Wspólnym.
Albus uśmiechnął się do niej z roztargnieniem.
Niespodziewanie na pergamin, który wyjął poleciały krople wody. Lily wytrząsnęła je z włosów.
-      Oszalałaś? – prychnął Albus.
-      To zemsta za to, że muszę co wieczór walczyć z Arthemis. Odetchnę z ulgą, gdy będę mogła powiedzieć jej: owszem możesz wstać i iść do diabła…
Lizbeth się roześmiała.
-      Jesteście szurnięci – co do jednego!
Albus złapał ją za rękę.
-      A ty jesteś jedyną ostoją normalności – powiedział gorliwie. – Nie zostawiaj mnie z tymi szaleńcami.
Lily trzepnęła go w głowę.
-      Ona mówiła też o tobie – rzuciła na odchodnym.
Albus spojrzał na nią zmrużonymi oczyma. Ale przestał się złościć, gdy przyglądał się na roześmianą Lizbeth.
Lily wbiegła po schodach i otworzyła drzwi, gotowa powalić Arthemis zaklęciem, jeżeli ta nie leży w łóżku. Leżała i czytała książkę.
Lily odetchnęła z ulgą.
-      Masz pocztę – rzuciła jej na kolana kilka kopert.
-      Dzięki – powiedziała Arthemis. – Co tam?
-      Valentine szaleje… Mówi o Wielkanocy, jakby to miało być za pół roku, a nie za trzy tygodnie – westchnęła Lily, gdy Arthemis otwierała pierwszą kopertę.
-      Tak jej spieszno do wielkanocnego jajka?
-      Raczej do wielkanocnego zająca – prychnęła Lily. – Mam nadzieję tylko, że Fred nie obdaruje ją czymś, co będzie miała dłuższe konsekwencje.
Arthemis dostała napadu kaszlu, gdy dotarło to do jej uszu.
-      Lily! – wykrztusiła.
Lily wzruszyła ramionami.
-      No, co… Chyba mi nie powiesz, że nie wiesz, że oni już to robili…
Arthemis jako ta starsza i bardziej doświadczona nie mogła sobie pozwolić na skowanie się pod kołdrę, na co miała ochotę.
Lily usiadła na swoim łóżku, a Arthemis zajęła się listem, mając nadzieję, że zakończyły ten temat. Zawiedziona odłożyła pierwszy i drugi list i zabrała się za trzeci, gdy Lily wypaliła:
-      A wy już to zrobiliście?
Koperta opadła na kołdrę Arthemis. Spojrzała na Lily, której twarz była obleczona najbardziej niewinną z min.
-      Nie jesteś ciut zbyt bezpośrednia? – zapytała.
-      Mogę zapytać Jamesa – rzuciła w odpowiedzi.
Arthemis pobladła. Wolała nie myśleć, co odpowiedziałby jej James. Wybrała więc mniejsze zło i odpowiedziała:
-      Nie – ze stoickim spojrzeniem, wzięła do ręki upuszczoną kopertę.
-      A daleko zaszliście?
Arthemis zgrzytnęła zębami.
-      Nie – odpowiedziała.
-      Czemu? – dopytywała Lily.
-      A czemu cię to nagle tak interesuje? – zapytała Arthemis, siląc się na cierpliwość.
-      Obecnie interesuje mnie wszystko, co ma cokolwiek z tym wspólnego – odpowiedziała spokojnie Lily. –Wolę się uczyć na waszym doświadczeniu niż na własnym. Mogłabym zapytać co prawda mamę, ale obawiam się, że otrzymałabym jakiś wykład, a to mnie nie bardzo cieszy. Z kolei Victoire, Molly i Dominique są obecnie za daleko i na razie się z nimi nie spotkam. A obawiam się, że Valentine została trochę wypaczona przez Freda…
Lily westchnęła głęboko.
-      Lucas odmówił współpracy…
Arthemis szeroko otworzyła oczy.
-      W sumie to mu się nie dziwię – kontynuowała markotnie Lily. – Ale teraz jest trochę dziwnie miedzy nami…
-      Współpracy w kwestii czego? – zapytała ostrożnie Arthemis.
-      Och… no wiesz… doświadczenia…
-      Doświadczenia – powtórzyła zbaraniała Arthemis, a potem wygrzebała się spod kołdry. – Poprosiłaś Lucasa, żeby cię pocałował?!! – zapytała z niedowierzaniem.
-      Cóż… nie, dosłownie… Ale i tak zrozumiał, a mnie się zrobiło głupio, wiec sprawa umarła równie szybko, jak się narodziła – burknęła Lily, wpatrując się w baldachim.
-      No, dobra – westchnęła Arthemis. – Pewnie poczuł się niezręcznie. Nie bierz tego do siebie.
Lily machnęła ręką.
-      Wiem. Jestem dla niego jak siostra. To było głupie z mojej strony…
Arthemis odetchnęła z ulgą. Może Lucas też przeżył tylko drobne załamanie. Lily była jak trąba powietrzna. I wszyscy ją za to kochali. W każdej chwili była równie otwarta, szczera i energiczna. Nie można było jej za to karać. A poza tym taka decyzja, była z jej strony rozsądna. Przecież tak było bezpieczniej…
-      Co to za listy? Jest coś od Rose? – rzuciła Lily.
Arthemis pokręciła głową i chwyciła ostatnią kopertę. Chwilę później odłożyła ją niezadowolona, jak dwie poprzednie.
-      Coś się stało?
-      Nic. I o to chodzi… - mruknęła. – Szukam słownika. Napisałam do ojca i trzech magicznych księgarni. Nic… Nie mają dostępu, ani nawet nie wiedzą, gdzie można coś takiego zdobyć…
-      Jaki to słownik? Może ktoś ode mnie go ma? Dziadek ma pełno różnych niepotrzebnych rzeczy…
-      Staro-cerkiweno-słowiański… Przełożony na język angielski, albo chociaż staroangielski. I najlepiej, żeby nie był w cyrylicy…
Lily gapiła się na nią, jakby wyrosła jej druga głowa.
-      Co to jest cyrylica? – zapytała.
Arthemis wstała z łóżka i delikatnie wyjęła z szafki bardzo starą księgę. Otworzyła ją na pierwszej stronie i pokazała Lily.
-      To jest cyrylica. Alfabet używany na  wschodzie Europy…
-      To są litery – zapytała z powątpienie, oglądając ciąg maczków.
-      I to bardzo stare. Nie będę mogła ich odczytać, dopóki nie znajdę słownika…
-      No, to masz problem – przyznała Lily.
Arthemis z niechęcią musiała przyznać jej rację.


Rose obudziła się lekko i spokojnie. Wczorajszej nocy zmęczeni zasnęli po kilku długich, przeciągających się i słodkich pocałunkach. Nie chciała, żeby nadszedł ranek. Nie chciała stawiać czoła ostatnim 24 godzinom szczęścia.
Otworzyła jednak oczy.
Scorpius spał z policzkiem przytulonym do jej brzucha i ramieniem otaczającym jej biodra. To było może nawet trochę zbyt intymne. Z drugiej jednak strony, czy kiedykolwiek będzie jeszcze mogła zobaczyć jego rozluźnioną, spokojną twarz?
Scorpius podniósł głowę i spojrzał na nią z podobnymi uczuciami na twarzy.
Chyba już od dłuższej chwili nie spał.
-      Dzisiaj dokończymy zaklęcie – powiedział cicho Rose.
Skinął głową.
-      I zagramy w szachy – na jego ustach pojawił się złośliwy uśmiech.
Naburmuszyła się, odepchnęła go i wstała.
-      Sam robisz sobie śniadanie! – burknęła.
-      Hej! – roześmiał się. – To niesprawiedliwe! No, weź! Pozwoliłem ci na sobie spać!!
W kuchni Rose oblała się purpurowym rumieńcem. Ok, zasnęła na nim, ale przecież, nie próbował jej obudzić, żeby położyła się obok, prawda?!
-      Rose… Rosie… - zaczął przymilnie, wchodząc do kuchni. – Chcesz, żebym umarł z głodu?
-      Zasłużyłeś! – burknęła, chociaż zmiękła. A musiała być twarda.
-      Jak nie chcesz grać w szachy, to powiedz – rzucił, patrząc z lekkim przestrachem na ostry nóż w jej ręce.
-      Powiedziałeś, że oszukuję! Nie oszukuję!
Ach, ten jego mały praworządny, słodki rudzielec… - pomyślał Scorpius, a chwilę później przestraszył się trochę własnych myśli. Nie mógł zapomnieć, że ona nie należała do niego…
Balansując delikatnie, żeby nie nadziać się na nóż, ujął jej twarz w dłonie i pocałował ją lekko.
-      Wiem, że nie.
Rose zmrużyła oczy, jakby chciała sprawdzić, czy robi sobie z niej jaja.
-      Jajecznica – stwierdziła. – I nie waż się narzekać.
-      Gdzieżbym śmiał – rzucił i po raz drugi ją pocałował, żeby na niego nie nakrzyczała.
Po szybkim śniadaniu wrócili do pracy w takim tempie, jakby ich diabeł gonił. Chcieli wszystko tak, szybko skończyć, żeby móc zająć się sobą, przez kilka następnych godzin.
Nakładanie siatki zaklęć, żeby była trwała, niezmienna i nienaruszalna, to jest ciężkie zadanie. We dwójkę było im trochę lżej, ale nieznacznie. Stojąc nad stołem w pracowni, powtarzali wyraźną sekwencję, wcześniej ustalonych ruchów i powoli przesuwali się do przodu. Chodziło o pierwsze, doskonałe użycie zaklęcia, w taki sposób, by zostało utrwalone. Wyrzeźbione w magii.
Stworzenie zaklęcia według planu przygotowanego dwa dni, zajęło im cztery i pół godziny. Gdy skończyli ich twarze zalane były potem, jak przy ciężkiej fizycznej pracy, słaniali się na nogach i ciężko oddychali.
A przed nimi leżał zwyczajny pojedynczy kwiatek. Nic się nie zmienił. Czy zaklęcie podziałało okaże się za godzinę. Pozbawiony wody, powinien zwiędnąć jeżeli zaklęcie nie zadziała. Ale zadziała. Oboje to wiedzieli.
Opadli na ziemię, dokładnie w tym miejscu, w którym stali.
-      Ok. Teraz ja – stwierdził Scorpius. – Muszę sprawdzić, czy działa…
Rose pokazała mu ręką, że ma wolną drogę.
-      Resmemoria! – powiedział wskazując na kolejny kwiat, który otoczył przez chwilę błyszczący blask, który wniknął głęboko do wnętrza rośliny.
-      Zaklęcie wieczystej pamiątki – powiedziała cicho.
Skinął głową, a potem został powalony na ziemię, przez miękkie ciało Rose.
-      Udało nam się! – zapiszczała.
-      A miałaś jakieś wątpliwości? – odpowiedział, wyplątując się z jej rąk. – Skoro zaklęcie jest już gotowe, żeby wpisać je do Międzynarodowego Rejestru Uroków i Zaklęć, to chyba mamy wolne…
Spojrzeli na siebie uważnie. Ostatnie kilka godzin. Oboje wiedzieli, że dzisiaj pójdą spać osobno, a gdy wstaną… Rose odgoniła od siebie tę myśl. Musiała.
Gdy podnieśli się Scorpius otarł dłonią pot z czoła i powiedział:
-      Jestem ci winien bal…
Rose pokręciła głową.
-      Nigdy nie chodziło o bal. Chodziło o twoją obecność…
-      A więc ją masz – powiedział cicho i dotknął jej policzka.
Przez następne 15 godzin. Niecałe. Niestety – pomyślała ze smutkiem Rose.
-      A żebyś poznała, jak bardzo zależy mi na pokoju, pozwolę ci nauczyć mnie, jak coś ugotować.
Rose zmrużyła oczy. Jego wypowiedź znaczyła tyle, co: będę uważnie się przyglądał, gdy ty będziesz gotować.
-      Jestem ciekawa, co byś zrobił, gdybyś był tu sam – burknęła.
Wzruszył ramionami.
-      Pewnie umarłbym z głodu.
Rose parsknęła śmiechem. Zaczęła przetrząsać szafki, podczas, gdy on zamknął się w łazience, na co najmniej pół godziny. Jeżeli liczył na to, że wszystko będzie zrobione, gdy wyjdzie, to mocno się pomylił. Ale i tak czuła triumf na widok idealnie pokrojonych kawałków mięsa, z których zaraz Scorpius zrobi gulasz – już ona tego dopilnuje.
Gdy wyszedł z łazienki oczy zaświeciły mu się na widok rondla i jego zawartości. Był czysty, świeży i pachnący. Rose miała zamiar też za chwilę taka być. Na razie wyciągnęła w jego kierunku rękę w oskarżycielskim geście.
-      Wiedziałam! Niczym nie różnisz się od Jamesa!
Scorpius wytrzeszczył na nią oczy i spojrzał po sobie, jakby spodziewał się, że ma na sobie bluzę z godłem Gryffindoru.
-      On też po trzech dnia bez mięsa uważałby, że głodował przez trzy dni, nie ważne ile by zjadł! Każdy facet tak ma! Jesteście śmieszni!
-      Nie. Jesteśmy mięsożercami – odpowiedział spokojnie Scorpius. – Mamy to zapisane w genach i wy też, chociaż się tego wypieracie…
Podeszła do niego, wcisnęła mu w rękę drewnianą łyżkę i powiedziała:
-      Mieszaj tak by się nie przypaliło i dodaj trochę przypraw według własnego uznania. Ja idę się umyć! – wyminęła go bez słowa i zatrzasnęła za sobą drzwi do łazienki.
Scorpius spojrzał na swoją rękę z łyżką.
-      Hej! – zaprotestował. – Ja żartowałem! Wróć! A jak coś zepsuje!? Przepraszam, ok.?!
-      Mieszaj! – odkrzyknęła Rose.
Scorpius doszedł do wniosku, że ta ruda baba nie ma w sobie ani grama litości i współczucia.
Mieszał. Jak maniak. Jak cholerny aptekarz, co kilka sekund. I, i tak drżał na samą myśl, że zaraz poczuje swąd spalenizny.
Po dwudziestu minutach (ale Scorpius i tak był przekonany, że minął co najmniej miesiąc), Rose krzyknęła z łazienki:
-      Scorpius?
-      Nic, nie przypaliłem! – krzyknął obronnym tonem, mieszając jeszcze szybciej na wszelki wypadek.
-      Nie o to chodzi – mruknęła. – Możesz się odwrócić?
Scorpius zaintrygowany spojrzał na drzwi. Hmm… Cały czas na nie patrząc, powiedział:
-      Jasne!
Chwilę później zobaczył turban zrobiony z ręcznika i Rose wychyliła się z łazienki, owinięta w ręcznik, który ledwie zakrywał ją od piersi do połowy uda.
Scorpius powoli zlustrował ją od czubków nagich palców do szczytowego punktu jej turbanu. Uderzyło w niego gorąco, ale chwilę później został przywrócony do przytomności, gdy usłyszał wściekły pisk.
-      Kłamałeś!!
Rose ze złością pobiegła do sypialni i zatrzasnęła za sobą drzwi.
-      Nienawidzę cię!
-      Rose… - powiedział, podchodząc do drzwi.
-      Idź sobie, ty oszuście! To przez ciebie zapomniałam torby z ciuchami!
Scorpius oparł się o ścianę przy drzwiach.
-      Masz pieprzyk na ramieniu, wiesz? Bardzo mi się podoba…
-      Spadaj! – warknęła.
-      Zawsze malujesz paznokcie u stóp?
-      Zamknij się!
-      Jesteś piękna – powiedział cicho.
Szum w pokoju ucichł, Scorpius usłyszał kroki, jakby ktoś stanął przy drzwiach po drugiej stronie.
-      Naprawdę tak myślisz?
-      Tak.
Oparł się o drzwi, podobnie, jak po drugiej stronie zrobiła to ona.
-      Naprawdę tak myślę – szepnął.
-      Mogę ci zadać pytanie?
-      Pytaj – zachęcił ją, z lekkim napięciem w barkach.
-      Kiedy ostatnio mieszałeś gulasz?
Scorpius spanikowany spojrzał na kuchenkę i na przełaj przez kuchnię ruszył do rondla. Towarzyszył mu złośliwy śmiech wrednej rudej baby.
Rose wyszła pięć minut później. Scorpius spoglądał na nią spode łba.
-      Jesteś wredna – burknął. – Rude zawsze są wredne…
Wzięła od niego łyżkę i włożyła do ust kawałek mięsa, żeby sprawdzić, czy jest już miękkie. Scorpius przyglądał się temu z rozchylonymi wargami.
-      Uczyłam się od mistrza – powiedziała chwilę później, a on musiał się mocno, skupić, żeby przypomnieć sobie, o czym mówili. – Dobrze, możemy robić dalej obiad – stwierdziła z zadowoleniem.
Nie. Nie ona go zrobiła. Tak, pilnowała Scorpiusa jak strażnik więzienny. Zjedli przy stole. A najlepsze co dało się powiedzieć o daniu Scorpiusa, to, to że było jadalne…


Pierwsze kilka godzin było wypełnione śmiechem i przekomarzaniem się. Radością i swobodą. Grali w szachy – ale po godzinie, i zrobieniu dosłownie pięciu ruchów, stwierdzili, ze to by im zajęło zbyt dużo czasu, więc usiedli w pracowni, gdzie na stole leżały zupełnie nie zmienione kwiaty.
Rozłożyli kołdrę przed kominkiem i stwierdzili, że zabawią się w test na zbieżność gustów. Wiedzieli, że to ich prowadzi wielkimi krokami do załamania. Że przystawiają sobie do serce nożyczki, które z każdą chwilę coraz mocniej zaciskają swoje ostrza.
Ale cieszyli się tym bólem z masochistyczną przyjemnością.
Im więcej zadawali sobie pytań. Im lepiej się poznawali, tym bardziej oczywiste było to, że los był dla nich niesprawiedliwy. Postawił między nimi mur. Postawił mur i przepołowił drzewo na pół. I drzewo już nigdy nie będzie wydać owoców.
-      Gdybyś mógł coś teraz zrobić, to co by to było? – rzuciła Rose, od kilku minut wpatrzona w ogień.
Scorpius przez dłuższą chwilę milczał. A potem z wahaniem przechylił głowę i zerknął na nią.
-      A obiecujesz przez pół godziny nie wiercić się i nie gadać?
Rose wydęła usta.
-      Podajesz za mało szczegółów… - burknęła. Gdy nie odpowiedział, patrząc na nią wyczekująco, machnęła ręką: - Dobra, obiecuję.
-      I nigdy nikomu o tym nie powiesz? Nikomu?! – to wydawało się być dla niego naprawdę ważne, więc skinęła głową.
Wybiegł z pokoju, a po chwili wrócił, trzymając w ręce notes i kawałek rysika.
Usiadł na krześle naprzeciw niej. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
-      Rose… - mruknął.
-      Co? – przeniosła na niego przestraszony wzrok.
-      Chcę cię narysować. Nie zrobię tego, jeżeli będziesz miała tak przerażony wyraz twarzy – powiedział trochę zirytowany.
Rose myślała, że przez ostatnie 48 godzin widziała jego prawdziwą twarz. Wcale tak nie było. Bo on tak naprawdę był pomieszaniem tego zimnego człowieka i tego cudownego, czułego mężczyzny. I do cholery była oczarowana nimi obydwoma. Gdy o tym pomyślała, jej linie twarzy zmiękły, usta się rozluźniły, oczy spoglądały przyjaźnie i spokojnie.
Scorpius z aprobatą skinął głową. I jego ręka zaczęła się poruszać wolno, a potem z każdą chwilą coraz szybciej.
Rose uśmiechnęła się do niego delikatnie. Nie chciała mu przeszkadzać rozmową, ale mogła przynajmniej na niego patrzeć.
Była zadziwiona, że trwało to tak niewiele czasu. Gdy skończył, przeczesał dłonią włosy, a palce pobrudzone rysikiem, zostawiły smugę na jego czole.
Rose wstała, podeszła bliżej, a gdy podniósł na nią wzrok, starła smugę z jego czoła, czułym delikatnym gestem.
-      Jesteś taki skupiony. W ogóle mnie nie zauważasz – rzuciła z lekkim uśmiechem, cytując jego słowa z wczorajszego dnia.
-      Zauważam tylko ciebie, Rose – odpowiedział jej cicho.
Jej gardło się zacisnęło. Gdzieś, w głębi czaszki łzy groziły, nieoczekiwanym pojawieniem się.
-      To niesprawiedliwe – powiedziała gorzko.
-      Rose… - powiedział ostrzegawczym głosem Scorpius. Wiedzieli, że jeżeli powie teraz to, co miała na myśli, nie spędzą z sobą nawet tych kilku ostatnich godzin.
Opanowała się, spuszczając wzrok.
-      Mogę zobaczyć? – zapytała cicho.
Scorpius z wahaniem skinął głową i odwrócił kartkę notesu w jej stronę. W jego oczach, była piękna. Naprawdę uważała, że nigdy nie była tak piękna jak na tym rysunku. Wyraz jej oczu, był tak dokładnie przedstawiony, że miała wrażenie, że patrzy w lustro.
-      Jesteś bardzo utalentowany – szepnęła.
Scorpius wziął od niej notes. Miała nadzieję, że dostanie ten rysunek od niego, ale on już schował notes, więc musiała się pogodzić z rozczarowaniem.
-      Co chcesz robić w przyszłości? – zapytała, odsuwając się od niego, żeby zwiększyć dystans.
-      Nie wiem…
-      Wiesz… - zaprzeczyła. – Ale nie chcesz się do tego przyznać, żeby nie poczuć rozczarowania…
-      Uważaj na słowa, Rose – mruknął Scorpius chłodno.
Opanuj się, Rose – nakazała sobie surowo. – Opanuj się, bo go stracisz, te kilka godzin wcześniej.
Zjedli kolację. Wyglądało na to, że ich dobre samopoczucie i żołądki są ze sobą zgrane. Wspólne robienie posiłków, było tak normalne, że działały na nich uspokajająco.
Potem bez słowa, Rose wstała i usiadła mu na kolanach, mocno się do niego przytulając. Jakby jutro jedno z nich, albo oboje mieli umrzeć. Jakby mieli wyjechać w dwie różne strony świata, a nie do jednej szkoły na tę samą niewielką wyspę.
Scorpius objął ją mocno, może nawet zbyt mocno. Rozpaczliwie. Pocałował ją z równą desperacją, sprawiając jej tym pocałunkiem na równi przyjemność i ból.
Była już niemal północ. A oni zaczęli się od siebie oddalać, pomimo połączonych ust. Staczali się z przerażającą prędkością. Rose wiedziała, że powinna odejść. Już teraz, gdy wszystko było jeszcze dobrze. Ale nie mogła sobie odmówić, tych kilku ostatnich chwil.
Żadne z nich nie mogło.
Scorpius na chwilę odszedł, schować notatnik, a Rose miała wrażenie, że się dusi. Albo, że jakiś rzeźnik obcina jej skrzydła tępym nożem.
Nie mogła się jednak pogodzić z tym, że za kilka godzin będzie dla niej obcą osobą. Że zrobi to dobrowolnie, bez żadnej walki.
-      Co myśli o mnie Christer? – zapytała lekko, gdy robili sobie kolejny kubek herbaty. Siedzieli po przeciwnych stronach stołu. Jakby obawiając się ataku, z tej drugiej strony.
Scorpius spojrzał na nią wzrokiem, w którym niepokój walczył o lepsze z obojętnością. Wzruszył ramionami.
-      Nie ma nic do powiedzenia, w tej sprawie…
-      Myślałam, że jest twoim przyjacielem – odparła zdziwiona Rose.
-      Jest. Ale nie sądzę, żebym posłuchał go w tej kwestii. Uważa, że jestem samobójcą… Może ma rację – dodał do siebie.
-      Nastawia cię, przeciwko mnie – powiedziała gorzko.
Scorpius zmrużył oczy. Milczał. Ale Rose widziała. Widziała tę zmianę, którą wywołały jej słowa. Już nie było z nią tego spokojnego, czułego chłopaka, który towarzyszył jej przez ostatnie dwa dni i dwie noce.
Powrócił Malfoy.
Zatkała dłonią usta.
-      Przepraszam – powiedziała panicznie przestraszona. – Nie powinnam. Wiem, że tak nie jest...
Malfoy obojętnie skinął głową.
-      Scorpius… - szepnęła, opuszczając ręce. – Lily, powiedziała, że…
-      Nie chcę wiedzieć – przerwał jej zimno.
-      Ale to jest ważne! Bo się mylisz, rozumiesz?! Mylisz się! Moja rodzina nie jest taka, jak myślisz!
-      Rose, skończ! – warknął.
Przyglądała mu się zaciskając usta, żeby nie drżały, gdy z rozmachem wstał od stołu.
-      To niesprawiedliwe! Wiesz, że tak jest! Ja tak nie chcę! Nie zgadzam się na to! Nie zapomnę! I ty też nie zapomnisz! Chcesz tego tak samo jak ja!
Malfoy spojrzał na nią z góry.
-      Ale w przeciwieństwie do ciebie, wiem, gdzie mnie nie chcą – powiedział ostro.
Odchyliła głową, jakby ją uderzył.
-      Panno Weasley, sama zaczęłaś tę grę i sama ją zakończyłaś – oznajmił, odwrócił się i odszedł.
Nienawidziła go za to, że tak spokojnie zamknął drzwi. Nienawidziła go za to, że w jego wzroku nie dostrzegła żalu. Nienawidziła go za to, że jego głos nie zadrżał. I nienawidziła go za to, że zagrał z nią w tę grę, chociaż wiedział, że to złamie jej serce na najbardziej pierwotnym poziomie.
Rose była zbyt otępiała, obalała i posiniaczona każdą chwilą ostatnich dwóch dni. Nie płakała. Łzy byłyby zbyt wielkim dobrodziejstwem, w tej chwili. A jej serce było zbyt mocno poranione, żeby je przyjąć.
Zamknęła za sobą drzwi drugiej sypialni, niczym człowiek, pod zaklęciem Imperium. Bez woli, mechanicznie…
Rozejrzała się. Nie było tutaj już jego rzeczy. Zabrał bluzę, którą nosiła aż do kolacji. Zabrał kołdrę, którą przyniósł tutaj, gdy miała gorączkę. I zostawił bransoletkę na jej poduszce. Zrobił to wszystko, gdy odnosił notes. Bo wiedział.
Bo wiedział, że ona złamie zasady. Bo wiedział, że zabierze im te ostatnie chwile szczęście, żeby pogrążyć je w rozpaczy. Bo była chciwa. Bo nie wystarczyły jej te dwa dni, tak jak nie wystarczyłyby jej dwa miesiące.
Rose wzięła do ręki bransoletkę, mając nadzieję, że nadal będzie promieniowała jego ciepłem.
Była zimna… Tak, jak jej serce… Założyła ją na rękę, ale nie mogła się zmusić, by usunąć biały kolor z opaski.
I nigdy tego nie zrobiła.


Zaklęcie wieczystej pamiątki, otrzymało najwyższą ilość punktów. Było doskonałe i błyszczące. Cudowne… I czarodziejscy sędziowie byli do tego stopnie zachwyceni jego zaawansowaniem, że ochrzcili je pierwszym zaklęciem stworzonym przez Rosco (od imion twórców).
Cóż biorąc pod uwagę, że jedna z drużyn nadal była w fazie wstępnej po trzech dniach, a inna tak bardzo chciała skończyć, że sędziowie zastali ich totalnie wyczerpanych w stanie śpiączki, Rose nie mogła się dziwić, że byli zadowoleni z ich wyników.
Tylko, że jej to nie obchodziło.
Wchodząc do dormitorium  miała nadzieję, że Arthemis nadal jest w skrzydle szpitalnym. Mogła mieć idealnie obojętny wyraz twarzy, ale wiedziała, że jej jednej nie oszuka.
Nie było jej w sypialni, wiec odetchnęła z ulgą.
Żeby zapomnieć, pogrzebać wszystko, co mogło jeszcze jej przypominać, ostatnie chwilę, wyrzuciła wszystkie rzeczy z torby i oddała je do prania, jakby zostały skażone. Dostrzegła coś błękitnego, więc zmarszczyła brwi i rozgarnęła brudne cichy, żeby zobaczyć, co to było.
Przełknęła ślinę i podniosła delikatny, błękitny kwiat, który nie pogniótł się, nie zniszczył i nawet pachniał. Co więcej, wiedziała, że nigdy nie zwiędnie i wiedziała, kto go tam zostawił.
Opadła na łóżku, z kwiatem w ręce i przycisnęła palce do zamkniętych oczy, gdy spod powiek, zaczęły wydobywać się łzy.
Usłyszała otwieranie drzwi, a po chwili jej łóżko się ugięło, a Rose została odwrócona w czyjąś stronę i mocno przytulona.
Po chwili drzwi ponownie się otworzyły. Arthemis wystarczył szybki rzut oka na postacie skulone na łóżku, żeby wiedzieć, że jest jeszcze gorzej niż myślała.
Zablokowała drzwi, żeby nikt nie wszedł i położyła się z drugiej strony Rose, otaczając ramieniem i ją i Lily.
-      Już dobrze, siostrzyczko – szepnęła Lily. – Jesteśmy z tobą…
Arthemis przytuliła twarz do ramienia Rose.
Były siostrami. Mogły mieć osobnych rodziców. Ale były siostrami. I gdy jedna z nich cierpiała, cierpiały wszystkie.


Arthemis bała się zostawić Rose samą. Lily natomiast chodziła po pokoju jak tygrys w klatce, gotowy w każdej chwili odgryźć komuś głowę.
Rose zasnęła, Arthemis uważała, że na razie tak jest lepiej. Chciała wiedzieć, co się stało. Ale nie mogła zapytać Scorpiusa nie znając wersji Rose. Miała swoje priorytety.
-      Mam ochotę powiesić go za jaja na zachodniej wieży! – warknęła szeptem Lily.
-      Jeszcze nie wiesz, co się stało – powiedziała spokojnie Arthemis.
Lily wymownie spojrzała na wciąż ściskany przez Rose kwiat. Nie zgniótł się, nie zwiądł. Po prostu trwał. Lily chciała go zniszczyć. Bo to była wieczna pamiątka cierpienia Rose.
-      Nie obchodzi mnie, co się stało. Było złe, skoro ją skrzywdziło! I winę za to ponosi Malfoy!
Arthemis westchnęła głęboko i poklepała miejsce obok siebie.
Lily nadal zła i zbyt ruchliwa, klapnęła obok niej.
-      Nie jesteś zła – powiedziała niemal oburzona zachowaniem Arthemis, Lily.
-      Nie jestem zła. Jeszcze – potwierdziła Arthemis. – Bo wiem, coś czego ty nie wiesz…
-      Wystarczy mi to, że jest zraniona!
-      Wiesz, że ona jest w nim zakochana – powiedziała cicho Arthemis. – Ale nie wiesz, że on kocha ją mocniej… I właśnie dlatego, że tak bardzo ją kocha, nigdy nie postawiłby jej na linii frontu między nim, a jej rodziną… - Arthemis wpatrywała się w Rose. – Bo to zraniłoby ją bardziej niż wszystko inne. Dlatego dopóki nie dowiem się, co się stało, nie jestem zła…
Usłyszała ciężkie westchnienie Lily, której głowa opadła na jej ramię.
-      Całowanie się i seks, są mniej skomplikowane niż wszystkie te uczucia – stwierdziła.
-      Owszem – przyznała cicho Arthemis. – I powiem ci coś jeszcze… Ona też nie jest zła…
Lily zerknęła na Rose.
-      Gdy poprzednim razem coś się między nimi zepsuło, Rose była nie tylko smutna, ale była też zła. Teraz… jest po prostu zrozpaczona. Ale nie wiem, co to znaczy – przyznała ze smutkiem Arthemis.
Lily przymknęła oczy.
-      Mną też się zajmiesz, gdy ktoś mi złamie serce?
-      Lily… nie każdy facet może ci złamać serce… Może ci się tak wydawać, ale tak nie jest. Tylko właściwy facet może to zrobić. Naprawdę właściwy facet… Bo mu na to pozwalasz. Bo oddajesz mu serce… Ten właściwy facet jest twoim aniołem stróżem i katem. Ale ty też jesteś dla niego i katem i aniołem. Dlatego jeżeli ktoś ci złamie serce, to będę cię pocieszać, ale nigdy nie skrzywdzę, człowieka, który to zrobił. Natomiast jeżeli jakiś chłopak cię zrani. Po prostu zrani… to bardzo tego pożałuje – zapowiedziała cicho.
-      Czemu go nie zranisz? Tego właściwego?
-      Bo obojętnie jak bardzo będziesz cierpiała, nie pozwolisz go skrzywdzić. Bo jest częścią ciebie. Integralną i nierozłączną. I byłabyś pierwszą osobą, która by go broniła. A ciebie skrzywdzić bym nie mogła. Tak, samo jest z nimi. Tak samo jest ze mną i z Jamesem – szepnęła. – Możemy się ranić do krwi. To nas boli i cierpimy, właśnie dlatego, że jesteśmy w stanie tak bardzo zranić. Ale jeżeli ktokolwiek inny by tego próbował… zniszczylibyśmy go. Każde uczucie ma dwie strony. Każda wielka miłość, przynosi wielką radość. I wielki ból. Chodzi o to, żeby nie zapominać o radości w chwilach bólu…
Lily westchnęła i przetarła oczy.
-      Nie mogę go wypatroszyć, prawda? To chcesz mi powiedzieć?
-      Możesz… Ale zastanów się, co to da, skoro on też cierpi. Jesteś na tyle okrutna, żeby dodać mu jeszcze tego bólu?
-      Ale mogę nie lubić go, za to, że jest idiotą – burknęła.
-      Owszem. To jest twoje prawo – powiedziała wesoło Arthemis i klepnęła ją po udzie. – Chodźmy spać… Rose będzie nas potrzebować.
Lily skinęła głową, poprawiła przykrycie Rose, troskliwie jak matka i poszła do swojego łóżka. Arthemis spojrzała na jedną przyjaciółkę, potem na drugą i również położyła się spać.
~     James? – zapytała w myślach.
~     Też nie śpisz?
~     Właśnie się kładę… Chciałam… usłyszeć twój głos…
~     A więc, co byś chciała, żebym ci powiedział?
~     Dobranoc…
~     Dobranoc, maleńka – wymruczał cicho.
Uśmiechnęła się do siebie.
~     Dobranoc, książę.
Mógłby ją zostawić krwawiącą u własnych stóp. A najpiękniejsze było to, że miała pewność, że tego nie zrobi.


Scorpius zamknął się w dormitorium i miał w nosie, czy ktoś będzie chciał tu wejść. Był siódma rano i wszyscy wyszli na śniadanie.
Przeżył bezsenną noc. Drugą z kolei. Ale może było mu to potrzebne. Może chciał mieć wymówkę w postaci wyczerpania, gdy w końcu się załamie.
Podszedł do swojej torby i zaczął ją metodycznie i powoli rozpakowywać. Czyste. Brudne. Znoszone. Do prania…
W końcu dotarł do tego, czego szukał.
Wziął bluzę i był w połowie wypowiadania ogniowego zaklęcia, gdy ręka mu zadrżała. Opadł na ziemię i oparł się o ramę łóżka, oddychając ciężko i przyciskając do siebie bluzę.
Nie wiedział, czy znienawidzić Rose za jej grę, czy być jej wdzięcznym. Ale nie mógł zniszczyć tej bluzy, noszącej na sobie, jej zapach. Przywołującej obraz drobnego ciała, otoczonego rudymi włosami, tonącego w zielonej bluzie.
Powinien ją spalić. Zamiast tego, rzucił na nią inne zaklęcie. Które zachowa jej zapach. Które sprawi, że nigdy się nie zniszczy, bo była pamiątką. Pamiątką 48 godzin szczęścia.
Chciał, żeby już na zawsze zamknięto ich w tamtej wieży i zapomniano o nich.
Założył na siebie bluzę, przyjmując słodko-gorzki dar wspomnień, który ze sobą niosła.
Było tyle możliwych przekrętów i kłamstw, które mogli zaserwować światu. Mogli używać eliksirów, zmieniać tożsamość, udawać, że nie są sobą. Nigdy jej nie przyszło to do głowy. Bo ona chciała jego. Dokładnie takiego, jakim był. Z tą twarzą, tym głosem. Tym charakterem.
Za jej ostatnie słowa, kochał Rose jeszcze bardziej. Za to, że tak bardzo tego pragnęła. Za to, że odważyła się złamać zasady, żeby po to sięgnąć.
To było niesprawiedliwe, że przeznaczenie postawiło ich w takiej sytuacji.

Ale życie było niesprawiedliwe. Nauczył się tego dawno temu… 

1 komentarz:

  1. To jest najpiękniejszy rozdział tego opowiadania. Cały czas do niego wracam. Prześliczne opisy uczuć oraz wydarzeń. Wywołuje jednocześnie radość i smutek. Interesuję mnie również to ostatnie zdanie: czy kryje sie za nim jakas historia i czy sie o niej dowiemy?

    OdpowiedzUsuń