sobota, 27 stycznia 2018

Eliminacji ciąg dalszy (Rok VI, Rozdział 12)

James nie odstępował Arthemis cały dzień nawet na krok. Nie miał zamiaru pozwolić rozszerzać się idiotycznym plotkom. Łaskawie wybaczył chłopakom głupie teksty, bo stwierdził, że po prostu stanęli po stronie Arthemis.
 Przez to, że aż do kolacji był z nią cały czas, nieświadomie uniemożliwił rozmowę z nią, komuś komu to teraz bardzo by się przydało…
- Gdzie byliście cały dzień? – zapytał Albus, gdy usiedli naprzeciwko niego. – Nie widziałem was w ogóle.
 Jednak chyba przestał oczekiwać odpowiedzi na to głupie pytanie, po tym jak Lily trzepnęła go w głowę.
 Po kolacji stanęli przed tablicą ogłoszeń w Sali Wejściowej. Pojawiła się lista uczestników drugiej części eliminacji. Zrezygnował Frank Chester i Lucian Jose, Ursula Hint i Bernard Dubbin prawdopodobnie z braku partnera, a pojawiła się za to nowa drużyna: Darryl Bannister i Allena Astra z numerem grupowym 3.
- Trzy finałowe dni wypadają w poniedziałek, wtorek i środę.
James skinął głową.
- Pójdzie bardzo szybko. System pucharowy tak działa. W Quidditchu też tak jest.
- Jestem ciekawa, czy nasi jutrzejsi przeciwnicy już wiedzą…
- Nie sądzę, żeby się tym zbytnio przejęli…
- Będą się cieszyć, że w końcu odpadli z konkursu i mają wolne. Ten twój kuzyn jest strasznym leniem. A Lucas aż się pali, żeby zaplanować sobie treningi.
- Taaaa, pierwsza walka to nic specjalnego. Zobaczymy, co będzie dalej…
Poszli do Pokoju Wspólnego, a James nie puszczał ręki Arthemis aż do momentu, gdy weszła na schody do żeńskiego dormitorium, jednak nie zauważył, że radosne spojrzenia pozostałych dziewczyn nie znikły.


 Następnego dnia wszyscy zawodnicy zostali wezwani przez Forsythe’a do jego gabinetu. Stłoczyli się jakoś na niewielkiej przestrzeni.
 - Po obiedzie, równo o godzinie czternastej, rozpocznie się druga część eliminacji. Rozgrywki ćwierćfinałowe będą się odbywały pojedynczo. Wszyscy walczycie na jednej macie, dlatego teraz proszę część z was o wylosowanie kolejności.... – zerknął na jakiś pergamin i wyciągnął urnę z losami. – Gillian, Allena, Arthemis i Robert wybierzcie karteczki.
 W czwórkę podeszli i głośno czytali swoje cyfry. King i Warren mieli mieć pierwszą walkę. Gillian i Eliza drugą. Arthemis wylosowała trójkę, a na końcu miała walczyć drużyna Alleny.
- W takiej kolejności będziecie wchodzić na podest. Wiecie, z kim walczycie? – Wszyscy skinęli głowami. – Dobrze. Co jeszcze musicie wiedzieć? – zapytał sam siebie. – Ach, już wiem. Sędziuje pięciu sędziów. Już ich znacie. Jeden będzie na podwyższeniu, czterech po bokach. Mam nadzieję, że żadnego z was nie zje trema, bo z tego co mówił dyrektor ma być spora delegacja. Departament Magicznych Gier i Sportów, Departament Międzynardowoej Współpracy Czarodziejów, pewnie kilku aurorów, członkowie Rady Nadzorczej szkoły, przedstawiciele Proroka Codziennego i Nastoletniego Czarodzieja, i jeden Merlin wie kto jeszcze – westchnął. – Co prawda nie wiem, o co ten cały szum, ale się domyślam, że jako jedyna szkoła magii w Wielkiej Brytanii będziecie reprezentantami kraju, więc Ministerstwo bardzo się tym interesuje. Wierzę, że pokażecie się z jak najlepszej strony… Macie jakieś pytania? – zapytał na koniec.
- Ci którzy dzisiaj odpadną, odpadają z turnieju? – zapytał Fred.
- Owszem.
- To dobrze – przeciągnął się.
Arthemis przewróciła oczami. Co za leń.
- Jaki jest limit czasowy? – zapytała Allena.
- Jeżeli sędziowie będą mogli podjąć decyzję po pierwszej rundzie to dziesięć minut. Jeżeli nie będzie runda druga i trzecia rozstrzygająca, po której sędziowie muszą podjąć ostateczną decyzję o wygranej.
- Ile trwają przerwy między rundami? – zapytał Rory.
- Dwie minuty.
- Sekundanci? – rzuciła Arthemis.
Forsythe pokręcił głową.
- Nie. Jesteście drużyną. Musicie sami sobie sekundować.
- A co z czasem?
Forsythe zmarszczył brwi, przypominając sobie zasady.
- Macie możliwość wstrzymania walki na minutę podczas każdej rundy.
- Kiedy odbywa się walka o trzecie miejsce? – zapytała Gillian.
- W dzień finału. Najpierw walczą przegrani w półfinałach, a potem jest wielki finał.
Przez dłużą chwilę nikt się nie odezwał.
- To chyba wszystko – stwierdził Forsythe. – Pierwsze dwie drużyny widzę punktualnie za dziesięć druga przy podeście – dodał jeszcze i dał znak, że mają się rozejść.
 Gryfoni poszli na siódme piętro, odpocząć w przytulnym pokoju wspólnym przed walką.
- Myślisz, że zwolnili resztę z lekcji? – zapytała Arthemis Jamesa.
- Po obiedzie i tak większość nie ma lekcji – wzruszył ramionami. – Na pewno będzie sporo osób…
 Arthemis parsknęła śmiechem, gdy widziała jak Eliza i Gillian wbiegają po schodach rozgorączkowane i szybko gestykulujące.
- Jestem pewna, że chcą się przygotować do zdjęć… Ja mam nadzieję pozostać niewidzialna…
- Niemożliwe – odrzekł James, rzucając się na krzesło.
- Nie denerwuj mnie.
Wzruszył ramionami.
- Pogódź się z tym, że będą ci robić zdjęcia. Podczas walki i tak nie będziesz mogła tego uniknąć.
- Podczas walki będę zajęta – odparła.
- Więc czym się przejmujesz? – odpowiedział i poklepał oparcie swojego fotela. Usiadła z westchnieniem.
- Czy ty też masz wrażenie, że aż do finału wszystko jest jasne? – zapytała.
- Moja droga, podczas pojedynków nic nie jest jasne…


 Minęła już godzina od obiadu. Ludzie powoli zbierali się w Wielkiej Sali.
 James i Arthemis w towarzystwie Albusa, Rose i Lily wyszli wcześniej, żeby zobaczyć, kto też przybył na ćwierćfinały.
 James przez całą drogę chyba nie mógł się zdecydować, czy być bardziej naburmuszonym, czy rozbawionym. Powodem była oczywiście Arthemis, która nałożyła zakaz wszelkich czułości, trzymania za ręce i broń cię panie Boże pocałunków, aż do zakończenia finału w środę wieczorem. Gdy początkowo ją wyśmiał, wytłumaczyła mu, że nie mogą dać przeciwnikom żadnego powodu, żeby uważali się za silniejszych. James nie widział związku, ale odpuścił. Pomyślał, że odbije sobie te trzy dni z nawiązką, gdy tylko ta cała maskarada się skończy. A poza tym wiedział, że Arthemis podjęła tę decyzję stanowczo, ale… niekoniecznie musiało jej się to podobać.
 O tak. Na pewno sobie to odbije…
 W każdym bądź razie szli do Wielkiej Sali obok siebie, ale nie za blisko. Arthemis już o to zadbała. James stwierdził jednak, że rozbawienie z tej sytuacji bierze w nim górę i wrócił mu dobry humor.
 Gdy przekroczyli próg szkolnej jadalni zamrugali ze zdziwienia. Na środku stał podest o wiele większy niż te, na których walczyli do tej pory. Cóż musiało się teraz zmieścić tam czterech walczących ludzi. Po bokach rozstawiono trybuny, na których można było usiąść.
  Arthemis widziała już na nich pełno starszych czarodziejów, ubranych w poważne szaty. Kilku miało wielkie aparaty. Ci siedzieli jak najbliżej podwyższenia. Napływali również uczniowie szkoły.
 Ktoś do nich machał.
 Obok nich Rose i Lily zaczęły się śmiać i też machać.
 Arthemis zamrugała i uśmiechnęła się szeroko.
 Podeszli do nich ojciec Rose, Ronald Weasley i mama Jamesa. Arthemis serdecznie się ucieszyła na jej widok.
- Co tu robicie? – zapytała Lily radośnie.
 Pan Weasley podniósł do góry notesik i pióro.
- Praca – wyjaśnił.
Arthemis przypomniała sobie, że pan Weasley był dziennikarzem sportowym. Nic, więc dziwnego, że się tutaj znalazł.
- A ja mam zdać sprawozdanie szefowi Departamentu Magicznych Gier i Sportów – wyjaśniła Ginny. – Hermiona i Harry też tutaj będą, ale dopiero od jutra, bo na razie mają coś pilniejszego do załatwienia. Albus coś tam pisał, ale bez szczegółów. Bierzecie udział?
 Arthemis i James skinęli głowami.
- Razem?
Ponowne skinięcie.
- Wygrywacie?
Spojrzeli po sobie.
- Jestem druga. Zaraz za Jamesem – wyjaśniła Arthemis.
- Rozumiem, że wygracie finał? – rzuciła, jakby nie przyjmowała do wiadomości innego rozwiązania.
- Taki mamy zamiar – James uśmiechnął się szeroko.
- Jeżeli nie pojadą oni, pojadą Ślizgoni – dodała Lily.
- Nie wolno do tego dopuścić – oznajmił szybko ojciec Rose, oburzony samą myślą.
- Wiecie już, że Albus i Rose też wygrali, prawda? – zapytała Lily.
- Oczywiście – Ron wypiął dumnie pierś, patrząc na córkę.
On chyba nie wie, że Rose ma partnera. I kim ten partner jest…- pomyślała Arthemis.
- Och tak, o tym Albus pisał akurat ze szczegółami – Ginny uśmiechnęła się do młodszego syna, który zrobił zawstydzoną minę. - Poza tym niewiele wiemy… Ojciec mało nie zwariował, bo chciał wszystko zobaczyć, szczególnie, że jego aurorzy byli sędziami.
- Opowiemy wam wszystko – zapewniła ją Lily, gdy razem z Rose i Ronem szli w kierunku trybun.
Arthemis i James spoglądali na siebie. Byli ubrani niemal identycznie. Takie było założenie. Czarne koszulki i jeansy, stanowiły dla nich uniform. Na plecach mieli przytwierdzone numery drużyny, czyli 7. Poszli do części trybun, na której mieli siedzieć zawodnicy.
 Obok siedzieli głównie Gryfoni i oczywiście, nigdy nie usiedliby tak, żeby mieć za plecami jakiegoś Ślizgona.
 Arthemis pochyliła się do siedzącej przed nią Alleny Astry.
- Jak się czujesz?
 Allen się odwróciła.
- Całkiem nieźle. Postanowiliśmy z Darrylem spróbować, ale i tak wiem, że z Flintem nie wygramy. Ale nie chcieliśmy rezygnować…
- To zrozumiałe. Pewnie gdybyście od początku razem walczyli, znali swoje triki byłoby wam łatwiej.
- Wiem. Ale szczerze mówiąc już nie o to chodzi. Pogodziłam się z tym, że nie pojadę, gdy odpadła Hattie. On jest taki słodki, prawda? – zachichotała niespodziewanie.
 Arthemis zamrugała zaskoczona.
- Kto?
- Darryl. Jest taki przejęty… Martwi się, że coś mi się stanie.
- Tak. Cóż... – Arthemis odchrząknęła. Nie spodziewała się takiego obrotu spraw. Los w najmniej oczekiwanych momentach kojarzy pary…
 Zerknęła kątem oka na Jamesa i w myślach uśmiechnęła się do siebie.
 Podszedł do nich Lucas.
- Gdzie Fred? – zapytała.
- Śpi.
Arthemis parsknęła śmiechem.
- Nie uważasz, że czas go obudzić?
- Poprosiłem jego siostrę, żeby to zrobiła. Była po tym dziwnie radosna…
- Jesteś potworem – stwierdził cicho James. Bał się pomyśleć, co może zrobić Fredowi Roxanne.
 Luke wzruszył ramionami.
- Sam jest sobie winien. Najpierw mnie zmusił, żebyśmy wzięli udział, a kiedy już się zmęczył nic mu się nie chce. Pocieszam się, że jeszcze tylko dzisiaj.
- Mam nadzieję, że jednak coś tam się będzie działo – mruknęła Arthemis. Wierzyła, że Lucas i Fred nie odpuszczą walki zbyt szybko.
 Nadszedł naburmuszony Fred.
- Nienawidzę cię – burknął do Lucasa.
- Jest tu moja matka i ojciec Rose – oznajmił James.
- Wujek Ron? – zaśmiał się Fred. – Super.
Arthemis rozglądała się po sali. Parsknęła śmiechem.
- Co jest? – zapytał James.
- Czy one zdają sobie sprawę z tego, że mają walczyć, a nie chodzić po wybiegu? – rzuciła, wskazując mu Gillian i Elizę.
 Miały bluzki z bardzo wyraźnym dużym dekoltem, włosy rozpuszczone powiewały za nimi, a w uszach miały kolczyki. Oczywiście nie zapomniały o makijażu.
- Może chcą rozproszyć Maxa i Justina – rzucił Lucas inteligentnie.
 Arthemis stwierdziła, że jest to bardzo możliwe, chociaż raczej przypadkowe.
- No, ja na pewno nie będę was rozpraszać – stwierdziła zadowolona.
- No, nie wiem – mruknął Fred, patrząc w rozcięcie jej koszulki.
James wyjął różdżkę, rzucając do Arthemis:
- Jak brzmiało to zaklęcie, które rzucił na ciebie Flint?
- Ej, wyluzuj! – zaprotestował Fred. – Miałem nieprzyjemną pobudkę, tak… nie wiem co gadam.
- Zamknijcie się! – rzucił do nich Lucas.
Rozległ się sygnał, a po chwili głos.
- Szanowni państwo mam zaszczyt oznajmić iż ćwierćfinały eliminacji do Olimpiady Młodzieży uznaję za rozpoczęte. Jako pierwsi walkę stoczą drużyna numer sześć w składzie Robert King i Peter Warren oraz Leo Dawlish i Rory Adams z numerem pierwszym.
- Zakładamy się? –zapytał cicho Max, siadając obok Jamesa. – 5 sykli, że King i Warren wygrają w pierwszej rundzie.
 James pokręcił głową. Chyba chciał się założyć, ale wolał nie ryzykować tego, że jego matka się o tym dowie.
 Arthemis się wychyliła.
- Dwa do jednego, że King i Warren wygrają, ale w drugiej rundzie – rzuciła.
Max prychnął, ale wyciągnął dłoń.
- Twoja dziewczyna lubi ryzyko – stwierdził trochę drwiąc.
James uśmiechnął się do siebie, nachylił się lekko do Arthemis.
- I powiedz mi, jak mam się trzymać od ciebie z daleka? – zapytał cicho.
 Spojrzała na niego nie rozumiejąc. To było jeszcze bardziej rozczulające. Po prostu była sobą. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo niesamowita jest. Jak niezwykłe jest jej zachowanie. Ile dziewczyn zakładałoby się, walczyło i jeszcze do tego umiało robić kanapki? No ile?
 W każdym bądź razie postawiła dokładnie taki zakład, jaki on by założył, gdyby jego matka nie obserwowała go wzrokiem jak jastrząb. Nie sądził, że mogłaby się o tym dowiedzieć, ale to nie uspokajało jego sumienia. Nie, gdy była tak blisko…
- Zaczyna się – mruknął cicho Max.
 Obserwowali uważnie, czterech zawodników. Jamesa interesowała przede wszystkim drużyna Ślizgonów. Musiał dokładnie analizować każdy ruch, żeby wiedzieć gdzie są słabe punkty.
 Do Kinga nie mógł się doczepić. Ale wiedział, że jego partner już nie jest taki super dobry. King też o tym wiedział, bo stał z przodu, a Warren tylko pilnował tyłów. King sobie radził z Dawlishem i Adamsem, ale ci próbowali jakoś przedrzeć się do Warrena, żeby jego też ruszyć. I właśnie dlatego pierwsza runda niczego nie rozstrzygnęła, jak przewidziała Arthemis.
 Leo i Rory byli wyraźnie gorsi technicznie niż King i już trochę zmęczeni obydwaj, podczas gdy Warren praktycznie jeszcze nie włączył się do walki. I zapewne taki był plan.
 Druga runda była już bardziej emocjonująca.
 Arthemis patrzyła jak Warren odciąga uwagę Dawlisha, który był na tym samym poziomie co on sam, więc walka była zaciekła. W tym samym czasie King metodycznie wykańczał (dosłownie) Rory’ego. Chłopak walczył dzielnie, ale walczył już od piętnastu minut i zaczynał słabnąć. King położył go zaklęciem oszałamiającym, które chłopak mógł łatwo ominąć, gdyby tylko się odchylił. Zrobił to jednak zbyt wolno i Leo został sam przeciw dwóm przeciwnikom. Atakowali go jednocześnie przewidując, że niedługo wytrzyma taki napór zaklęć. Leo ograniczył się jedynie do obrony. A i tak udawało mu się to z trudem, bo z dwóch stron napływały uroki.
 Zepchnęli go, potknął się i jednocześnie jeszcze zdołał obronić się przed zaklęciem rozbrajającym King. Rozległ się sygnał kończący drugą rudę.
 Tym razem sędziowie nie mieli wątpliwości. Pierwszymi półfinalistami zostali Robert King i Peter Warren.
- Wygrałaś – oznajmił Max, lekko zszokowany. – Czemu nie wygrali w pierwszej rundzie?
- Warren nie jest tak dobry jak King. King o tym wie i chciał najpierw zmęczyć Leo i Rory’ego, żeby Warren przez przypadek nie odpadł. W pierwszej rundzie ograniczył się tylko do obrony, żeby ich zmęczyć – odpowiedział mu James.
- Ooch… - Max pokiwał głową. – Rozumiem. To teraz życzcie mi powodzenia! No, chyba, że macie jakieś rady…
- Zapomnij o tym, że to dziewczyny – podpowiedziała mu Arthemis.
- I powiedz Justinowi, żeby nie gapił się Gillian na cycki – dodał James.
 Max zmarszczył brwi.
- To jak przekonywać ciebie, że nie musisz zjeść śniadania – stwierdził.
Lucas i Fred ryknęli śmiechem, a Max poszedł w kierunku podwyższenia. Po chwili dołączył do niego Justin.
 Gillian i Eliza szybko coś do siebie mówiły, po czym uśmiechnęły się uroczo do publiczności i weszły na podwyższenie. Na ich przeciwko Max właśnie trzepnął w głowę Justina za co dostał szybki cios w ramię. Oni również weszli na podwyższenie. Arthemis zachichotała.
- Szkoda, że Gryfoni muszą walczyć przeciwko sobie, prawda? – rzuciła.
- My też walczymy z Gryfonami – odpowiedział James.
Arthemis zerknęła na Freda i Lucasa.
- Aha.
Skupiła się na walce na podwyższeniu. Jednak po pięciu minutach zasłoniła dłonią oczy.
- Czy oni wiedzą, że to jest już ćwierćfinał, czy nadal bawią się jak na podwórku? – westchnęła. – To żenujące.
- Justin nie chce zranić Gillian. Ona mu się podoba – wyjaśnił spokojnie James.
- Jak tak dalej pójdzie to sędziowie i po trzeciej rundzie nie będą wiedzieli co zrobić – odrzekła. – Niech oni do diabła się wezmą w garść. Nie musi jej zranić, żeby wygrać – dodała.
- Tak, ale jak zrobi jej krzywdę to wątpię, żeby żywiła do niego jakieś ciepłe uczucia…
- Sportowa walka nie ma na celu okrucieństwa. W innych sytuacjach ludzie ranią się bardziej – odpowiedziała cicho.
 Zerknął na nią z ukosa, a po chwili skupił się na walce. Gillian wyprowadziła właśnie błyskawiczny zwód i trafiła w Justina. Max szybko użył przeciwzaklęcia i miał szczęście, że Eliza była zbyt wolna, żeby to wykorzystać. W bardzo cwany sposób Max przejął role Justina i teraz to on walczył z Gillian, a Justin błyskawicznie się podnosząc miał teraz za zadanie pokonanie Elizy. Nic nie mógł na to poradzić. I na szczęście Eliza skutecznie go zajmowała, bo pewnie inaczej jeszcze przeszkadzałby Maxowi.
 Koniec pierwszej rundy niczego nie wyjaśnił. Za to widać było, że Max i Justin kłócą się zawzięcie. W końcu Justin podniósł ręce do góry na znak, że się poddaje. Sędzia dał znak do rozpoczęcia drugiej rundy.
- Myślicie, że będzie trzecia runda? – zapytał Lucas.
- Raczej tak – odpowiedziała ostrożnie Arthemis. – Justin będzie na razie się jeszcze asekurował. Po drugiej rundzie Max się na niego wkurzy i powie mu, że przez niego przegrają. Z dziewczynami. Wtedy oprzytomnieje…
- Skąd wiesz? – zapytał Fred.
- Rodzaj męski jest banalnie przewidywalny – odpowiedziała.
Wszyscy otaczający ją faceci spojrzeli na nią zmrożonymi oczami.
- Przekonacie się – wzruszyła ramionami.
Justin nie starał się oszczędzać Elizy, ale rozpraszał się co chwilę zerkając na Maxa. Jakby się bał, że ten na dobre wyeliminuje Gillian. I rzeczywiście na drugą parę patrzyło się o wiele przyjemniej. Max i Gillian chyba zupełnie zapomnieli o swoich partnerach. Po prostu zaklęcia śmigały w tę i z powrotem. Blok, odbicie, unik. Chyba obje zapomnieli, że się znają od siedmiu lat i to znają się dobrze. W tej chwili dobrze się bawili sprawdzając swoje możliwości, granice, do których byli zdolni się posunąć. Zbliżali się do siebie używając coraz ostrzejszych zaklęć.
- Zawsze myślałam, że to Justin jest lepszy w pojedynkach – mruknęła.
- Bardziej też niż Max dba o dziewczyny… - odrzekł Fred.
- Chyba nie wpadł na to, że Gillian wolałaby, żeby jej umiejętności traktował poważnie – odpowiedziała. - Jeżeli Max mu to w porę uświadomi, wygrają.
- A jak nie?
- Wygrają, ale nie zupełnie… znaczy… wiecie. To będzie decyzja sędziów, a nie jednoznaczny wynik… - odpowiedział za nią James.
 Chłopacy skinęli głowami.
 Gillian i Max zdawali się być bardzo rozczarowani, gdy druga runda dobiegła końca. Justin patrzył na nich z niepokojem. Podszedł do Maxa i zaczął coś mówić.
- Mówiłam – szepnęła Arthemis.
- Powinniśmy się przygotować – oznajmił James.
 Skinęła głową. Wstali, a za ich przykładem poszli Fred i Lucas.
 W tym czasie Max spokojnie i chłodno odpowiadał na gniewne słowa Justina. Facet był jego przyjacielem od zawsze, ale teraz zachowywał się jak debil. A on miał słabą cierpliwość do debili.
- Mamy minutę. O co ci właściwie chodzi, Jazz?
- Po prostu uważaj.
- Jak będę uważał to przegramy. A mogliśmy to wygrać w pierwszej rundzie.
- Chcesz coś dodać?
- Chyba nie muszę, prawda? Ona się świetnie bawi. Wie, że nie wygra. Ale o ile się nie mylę, Gillian woli, żeby ją traktować poważnie. Super jej się przedstawiłeś, jak koleś, który nawet nie umie rzucić porządnie zaklęcia.
 Justin go popchnął. Długi moment patrzyli na siebie gniewnie.
- Ja będę walczył z Gillian – powiedział zdecydowanie.
Max wzruszył ramionami.
- Tylko nie wiń mnie jak przegramy – rzucił i odszedł w stronę środka.
 Dano sygnał do rozpoczęcia trzeciej rundy.
 Justin stanął naprzeciwko dziewczyny, która mu się podobała od zaledwie tygodnia. Od chwili, gdy chciał się spytać, czy nic jej nie jest po ich pojedynku, a ona odpowiedziała, że byłaby rozczarowana, gdyby jej nic nie było. Poczuł wtedy do niej mimowolny szacunek. I przypomniał sobie jak Arthemis objechała Jamesa, za to, że w jakikolwiek sposób oszczędzał dziewczynę. I jak się z niego śmiał, bo nie traktował Sylvie Drake jak zawodniczki.
 No, cóż… miał dziesięć minut, żeby odrobić straty. A potem będzie musiał postawić Maxowi piwa. Kremowe rzecz jasna.
 Arthemis przygotowując się do wejścia za wyznaczone dla zawodników pole obserwowała, jak Justin wziął się w garść. Wyraźnie odżył. A Gillian spodziewając się znowu taryfy ulgowej przez pierwsze pięć minut popełniała błąd za błędem. Eliza musiała ją asekurować jednocześnie blokując zaklęcia Maxa, co nie było łatwe. Dziewczyny były coraz bardziej w defensywie. Dwa zaklęcia z wielką mocą zderzyły się ze sobą, powodując, że w powietrze wyleciały iskry, a Gillian i Justin polecieli w dwie różne strony podestu, oszołomieni. Ludzie zaczęli bić brawo. Max i Eliza nadal walczyli, chociaż na sekundę każde obejrzało się, chcąc zobaczyć, co spowodowało taki huk. Chwilę później zaczęli walczyć jeszcze zacieklej, chociaż Eliza coraz wolniej odbijała zaklęcie. Opadała z sił. Kilka ją trafiła, aż w końcu usłyszeli upragniony dźwięk końca walki. Opuścili różdżki oddychając ciężko.
 Sędzia główny, którym tym razem była Liberty Wade, ocuciła najpierw Gillian, a potem Justina. Obydwoje podnieśli się z trudem, nadal lekko oszołomieni.
 Sędziowie wystrzelili różdżkami numer grupy, która wygrała. Jak przewidziała Arthemis byli to Max i Justin. Uważała jednak, że Gillian i Eliza poradziły sobie wzorowo. Ale mogło to wynikać z drobnych nieporozumień Justina i Maxa.
 Chłopacy zeszli z podestu osobno. Nie odzywając się do siebie. Arthemis miała nadzieję, że do jutra im przejdzie. Byli w końcu półfinalistami.
- Mamy jakąś taktykę? – zapytała Arthemis.
- Zwyciężyć.
- Z kim chcesz walczyć?
- Obojętne mi to.
- Dobra. Gramy w papier, kamień, nożyce. Kto przegra, walczy z Lukiem.
James uśmiechnął się pod nosem i wyciągnął rękę.
Arthemis wybrała kamień, on nożyce. A więc walczył z Lucasem. Może być.
Przez chwilę patrzyli na siebie w zamyśleniu i jednocześnie podjęli taką samą decyzję. Nie będą wyciągać wszystkich asów z rękawa. Niech rozgrywka potrwa co najmniej dwie rundy. Inni przeciwnicy się rozluźnią i nie będą na nich uważać.
 Sędziowie się zamienili.
- Trzecią walkę ćwierćfinałową stoczą drużyny siódma i ósma, czyli Arthemis North i James Potter przeciw Fredowi Weasleyowi i Lucasowi Williamsonowi – rozległ się głos komentatora.
 Arthemis przed wejście zdążyła zauważyć jak Albus mówi coś uspokajająco do swojej matki, która zmartwionym wzrokiem patrzyła na Freda i Luke’a. Pewnie jej się nie podobało, że walczą przeciwko sobie. Jednak to nie był ich wybór. Tak chciało losowanie.
- Arthemis, kochanie moje… - Arthemis groźnie zmrużyła oczy. – Nie zabroniłaś mi używać słów – przypomniał jej James. – W każdym bądź razie… Skopmy im tyłki.
- Chętnie…
 Weszli na podwyższenie.
 Skłonili się sobie.
 Sędzia dał znak do rozpoczęcia pojedynku.
- Czemu zawsze trafia na mnie? – zapyta Fred. – James okazałby mi chociaż trochę litości…
- Weź się w garść. Dziewczyny patrzą! – odpowiedziała mu Arthemis ze złośliwym uśmiechem.
 Tak. To poskutkowało, bo Fred widocznie spiął się w sobie.
- Ostatni twój występ… Pokaż, co potrafisz! – rzuciła Arthemis i pierwsze zaklęcie przeleciało przez podest.
- Dawaj! – odrzekł wyzywająco, odbijając czar.
Arthemis miała zamiar pokazać publiczności co potrafi Fred, gdy go zmusić. Zastosowała podobną taktykę, jak w walce z Jamesem. Z tym, że było to o wiele łatwiejsze. Zirytowanie Freda używaniem tylko jednego zaklęcia, które powodowało, że za każdym razem lądował na tyłku było bezcenne.
 W tym czasie James i Lucas liczyli ile zaklęć trafiło w tego drugiego. Na głos.
- Siedem! – krzyknął James. – Weź się w garść!
Odbił kolejne zaklęcie. Miał tę swobodę, że jego świadomość nie czuła potrzeby, sprawdzenia, jak radzi sobie Arthemis. Nie, gdy walczyła z Fredem. Kątem oka zobaczył jednak, jak dziewczyna przelatuje nad zaskoczonym chłopakiem i atakuje go najpierw z góry, a potem od tyłu.
 W ostatniej chwili odbił kolejny urok Luke’a, ale następnego już nie zdołał.
 Arthemis uderzyła we Freda zaklęciem. Przebiegła przez podest, odciągając uwagę Lukasa i jednym machnięciem różdżki sprawiła, że James przeleciał nad przeciwnikiem. Luke przez chwilę nie wiedział, w którą stronę patrzeć, ale otrzeźwiał, gdy zaatakował go James. Fred w tym czasie zdążył się podnieść i chciał wykorzystać chwilowo odwróconego do niego Jamesa, strzelając w niego zaklęciem. Przeciwzaklecie zderzyło się jednak z urokiem zanim zdołało dosięgnąć celu. To Arthemis pojawiła się przed nim.
- Nie ładnie – powiedziała, jakby strofowała dziecko.
- Och, wkurzasz mnie! – powiedział gwałtownie i z szybkością strzały zaczął rzucać zaklęcia. Arthemis dopiero teraz się zaangażowała. Mogła nie tylko atakować, ale musiała się również bronić.
  Luke obrócił się gwałtownie przez zaklęcie Jamesa, ale był gotowy na to, żeby skontrować. James był wymagającym i męczącym przeciwnikiem. Nie pozwalał sobie, ani rywalowi na odpoczynek. Ich zaklęcia zderzyły się na środku podestu powodując wybuch dymu i huk.
 Ogłoszono koniec pierwszej rundy.
 Fred patrzył na Arthemis z niezadowoloną miną, przez co uśmiechała się do niego słodko.
 Sędziowie nie potrafili rozstrzygnąć kto wygrał. A może po prostu chcieli zobaczyć pojedynek dalej?
- Valentine patrzy – mruknęła cicho Arthemis do Fred i odeszła w kierunku Jamesa. Szepnęła mu kilka słów. Skinął głową.
 Lucas przyglądał się temu zaniepokojony. Co oni kombinowali?
 W połowie drugiej rundy się dowiedział.
 Arthemis i Fred nadal zaciekle walczyli. Błyskało różnokolorowymi promieniami, słychać było głuche jęki, uderzenia, czasami przekleństwa.
 On i James chyba nie byli tak zaciekli. Podejrzewał jednak, że to z winy Arthemis, Fred jest tak bardzo teraz zaangażowany.
 Zdziwił się gdy James nie odbił jego zaklęcia, tylko go uniknął, co robił rzadko. Uniknął go i zaczął się cofać widocznie od niechcenia odbijając jego zaklęcia. Lucas się rozochocił chociaż miał złe przeczucia. Rzucił wyjątkowo silne zaklęcie, jednak James nie użył przeciwzaklęcia, ani uniku. Po prostu wyczarował tarczę.
 Cholera, pomyślał tylko Lucas, gdy jego własne zaklęcie tylko zwielokrotnione uderzyło prosto w niego.
 James tymczasem szybko zbił zaklęcie, które Fred chciał zaserwować Arthemis. Dziewczyna odgarnęła włosy ze spoconej twarzy i wywindowała Lucasa w powietrze.
 Fred zamrugał zdziwiony, bo zanim się obejrzał walczył już z Jamesem. Jednak Arthemis tak skutecznie go podburzyła, że nie robiło mu to różnicy.
 Jamesa lekko zaskoczyła zaciekłość Freda, jednak szybko się pozbierał. Dawno jego kuzyn się tak nie starał. Chyba ostatnio jak sekundowała mu Valentine. O co więc chodziło tym razem?
 Luke tymczasem z hukiem opadł na ziemię i zastanawiał się z rozbawieniem w myślach, czy wstać. Usłyszał kroki Arthemis. Och, tak… ona potrafiła pokazać facetowi, że nie należy kobiet traktować jako słabszych. Szczególnie, gdy trzymają różdżki.
 Nadal leżąc wycelował w nią i chyba się tego nie spodziewała, bo trafił. Zerwał się na równe nogi, chcąc to wykorzystać. Drugim zaklęciem spowodował, że na chwilę spowolniła swoje ruchy, a trzecim wywindował ją w powietrze.
 Zaraz jednak zamrugał, gdy Arthemis zleciała na dół i już stała gotowa do walki.  James opuścił różdżkę, gdy stanęła na podeście i znowu odwrócił się do przeciwnika. A Lucas był taki przekonany, że Fred go skutecznie zajął…
 Fred trafił Jamesa, dwoma zaklęciami, James się zachwiał, ale nadal stał. Odbił trzecie zaklęcie, a drugim podciął Fredowi nogi. Jednocześnie opanowani rzucili ostatnie zaklęcia. Fred tylko się odsunął, żeby zaklęcie go nie trafiło, ale James odbił swoje tarczą. Więc Fred musiał jeszcze na koniec zablokować własne zaklęcie.
 Arthemis i Lucas opuścili różdżki, gdy rozległ się gong.
 Wszyscy czworo oddychali z trudem. Pot zalśnił na ich twarzach. I jak na zawołanie uśmiechnęli się do siebie. Arthemis uściskała Lucasa, po czym wyciągnęła rękę do Freda.
- Będę miała siniaki przez tydzień – oznajmiła.
- Jesteś tak wkurzająca, że święty straciłby przy tobie cierpliwość – odburknął, po czym przyciągnął ją do siebie i ścisnął tak, że jęknęła.
- Moje żebra!
- Masz za karę. Nie wiem, czy mam nadal oba pośladki…
- Już, już! Dosyć tych czułości – powiedział James, rozdzielając ich.
 Dopiero wtedy się rozejrzeli.
 Sędziowie jednogłośnie ocenili, która drużyna wygrała.
- Dzięki Bogu, że to już koniec – westchnął Fred. Lucas pogratulował zwycięzcom i wszyscy zeszli z maty.
- Czemu chciałaś, żebym walczył z Fredem? – zapytał ją cicho James, idąc w stronę poprzednich miejsc.
- Chciałam, żeby dziewczyny zobaczyły jak bije się dwóch zajebistych facetów… - odpowiedziała z tajemniczym uśmiechem.
- A ponieważ jeden jest zajęty Fred będzie w centrum uwagi?
- Co? Nie. Wątpię, żebyś dzięki temu uwolnił się od tych powłóczystych spojrzeń… Ale jedna dziewczyna zauważy, że nie tylko ciebie one dotyczą…
- Boże. Ty i on manipulujecie nią, jakby była pionkiem w szachach…
- Nie moja wina, że trzeba wylać na nią kubeł zimnej wody.
- W sumie to ty manipulujesz nimi obojgiem…
- To było moje ostatnie zagranie – obiecała. – Nie mam zamiaru się więcej wtrącać. Jeżeli sobie teraz nie poradzą, to są idiotami…
- Jestem ciekaw, czemu na ciebie nikt w odpowiednim czasie nie wylał takiego kubła wody – mruknął James.
- Sama sobie go zgotowałam… Ale było już za późno – odparła równie ponuro.
- Dobrze, że jestem taki uparty – powiedział zadowolony z siebie.
Roześmiałaś się i przez chwilę żałowała, że sama zdecydowała o zakazie zbliżania…
Na matę weszli właśnie Darryl Bannister i Allena Astra, a z drugiej strony Thomas Avery i Denis Flint.
- Ta walka wybierze nam przeciwników – mruknął James, siadając.
- Nie chcę, żeby Allena i Darryl odpadli, ale do diabła… - nie dokończyła Arthemis.
I tak wiedział o co jej chodzi. Pokonają Flinta razem. W końcu. Avery był tylko płotką. Ale chcieli pokonać Ślizgonów. Więcej… chcieli im przynieść druzgocącą klęskę.
 Fred i Luke do nich dołączyli.
- Wiecie, że to straszne, że pokonaliście nas bez specjalnej strategii? – rzucił Luke. – Wiem, że byliśmy tylko rozgrzewką, ale zawsze…
- Dobrze zrobili. Nie powinni się zdradzać – oznajmił Fred.
- Boże, to wyglądało odlotowo – odezwała się Eliza siedząca przed nimi. – Szkoda, że nie mogliście tego widzieć…
- Myślę, że przybyło ci dzisiaj trochę wielbicielek – mruknął do Freda James.
Chłopak wzruszył ramionami.
- Widzieliście Maxa i Justina? – zapytał Lucas dziewczyny.
Gillian spochmurniała.
- Pokłócili się. Nie wiem o co, ale zaraz po pojedynku znikli.
Arthemis przyglądała się walce na podwyższeniu.
Allena sprawiała wyraźne problemy Avery’emu. Próbował się do niej przedrzeć Flint, ale drogę zagradzał mu Darryl niczym mur. Mógł się ograniczać tylko do obrony, ale Flint i tak nie miał szans, żeby dojść do jego partnerki.
  Tak wyglądała pierwsza runda, i druga też. Dopiero w trzeciej Flint zdołał trafić Allenę zaklęciem pod ramieniem Bannistera. Ten, gdy to zobaczył wpadł w furię i jak anioł zemsty zaczął walczyć z Flintem. Przez chwilę Flint miał pewien problem, jednak zanim Darryl zdążył ocucić Allenę, Avery dołączył do Denisa i musiał się bronić przeciw dwóm, tak jak wcześniej Leo Dawlish. Jednak nie położyli go. Wytrwał do końca rundy.
 Sędziowie nie mogli podjąć innej decyzji. Musiał wygrać Flint. Gdyby Darryl się tak nie przejmował, gdyby nie tylko bronił, ale też atakował. Gdyby zaufał sobie i Allenie na tyle, żeby jej nie asekurować może by wygrali.
 Na podwyższenie wszedł Forsythe.
- Jutrzejsze półfinały rozpoczną się o godzinie trzeciej. Zakwalifikowanym radzę dobrze wypocząć od tego zależy kto przejdzie do finału. Gratulacje wszystkim ćwierćfinalistom, że dotarli aż tutaj. Zapraszam również gości do obejrzenia półfinałów. Dziękuję wszystkim za przybycie!
 Arthemis, James, Fred i Lucas  podeszli do zbierających się do wyjścia Ginny i Rona.
- Było na co popatrzeć – westchnęła Ginny. – Chociaż z drugiej strony też ciężko się na to patrzyło… jeżeli wiecie o co mi chodzi.
 Skinęli głowami.
- Jutro będzie ciekawiej – zapewniła ją trochę złowieszczym tonem Arthemis.
Ginny spojrzała z uniesioną brwią na Jamesa.
Zachował spokojny, poważny wyraz twarzy, co mówiło samo za siebie.
- W każdym bądź razie wstrzymamy się jeszcze ze zdjęciami – zdecydował Ron i dał ręką sygnał jakiemuś czarodziejowi z aparatem na szyi.
- Sama mogę zrobić dostatecznie dobre zdjęcia – prychnęła lekceważąco Lily.
- Ale te są do gazety – odpowiedział jej dobrotliwie Ron.
- Nie widzę różnicy…
Ostrzegawczo pokiwał jej palcem.
- Jesteś identyczna jak matka – stwierdził. – Ona też była taka pyskata…
- Mama jutro przyjeżdża tak? – upewniła się jeszcze Rose, patrząc uważnie na Rona.
Skinął głową.
Wyglądało na to, że Rose odetchnęła z ulgą.
- Musimy się zbierać. A i wy pewnie marzycie o prysznicu. Zobaczymy się jutro – powiedziała Ginny i ciągnąc za sobą niezadowolonego Rona, wyprowadziła go z Wielkiej Sali.
- Muszę dorwać matkę, zanim się ojciec dowie z kim jadę na zawody – powiedziała gorączkowo Rose. – Lily mało się już nie wygadała…
- Nadal mnie boli miejsce, w które mnie uszczypnęłaś – poskarżyła się dziewczyna.
- Spokojnie – powiedziała Arthemis do Rose. – Masz jeszcze jeden dzień. Oficjalne przedstawienie kadry będzie dopiero po środowych finałach.
 Rose pokiwała głową.
 Albus i James widocznie mieli chęć coś powiedzieć, ale zmienili zdanie po szybkim, ostrzegawczym spojrzeniu jakie rzuciła im Arthemis.
 Cóż… siła wyższa.


 Arthemis szła właśnie na kolację, przysnęła po południu i chyba wszyscy poszli bez niej. Niespodziewanie usłyszała ciche chrząknięcie na pustym korytarzu.
 Rozejrzała się, ale wiedziała już kto to. Jej szósty zmysł powiedział jej to na sekundę wcześniej niż oczy.
 Scorpius stał z rękami w kieszeniach oparty o okienny parapet.
 Uniosła brew.
- Czy ty nigdy nie bywasz sama? – zapytał chłodno.
- Czyżbyś za mną zatęsknił? – prychnęła. Pamiętała ich ostatnią rozmowę.
- Gdyby nie to, że twój chłopak – uśmiechnął się drwiąco – nam przerwał, to może byś mi więcej wtedy wyjaśniła…
- Wydaje mi się, że i tę ilość informacji ciężko zniosłeś – odpowiedziała z gorzkim uśmiechem.
- Nie twierdzę, że nie byłem zaskoczony – burknął.
- Przerażony… to lepsze słowo – poprawiła go.
- Wolałbym, żebyś nie czytała mi w uczuciach – warknął.
- Nie muszę. Wiem wystarczająco dużo i bez tego… - powiedziała, a temperatura jej głosu spadła o kilka stopni.
 Scorpius przez chwilę milczał, przyglądając jej się uważnie, po czym nieznacznie skinął głową.
- Wy, Gryfoni, jesteście beznadziejnie honorowi…
- Na twoje szczęście.
- W tym miejscu muszę ci przyznać rację.
- Cóż za nowość – powiedziała z przekąsem, czując lekki żal z powodu tego, że gdy ich życie wisiało na włosku, zimny ton jego głosu nie pojawił się ani razu. Tylko na co dzień Scorpius się za nim krył.
 Ale czy ona często, dawniej nie robiła tego samego?
- Chciałbyś czegoś? – zapytała Arthemis po chwili.
Bardzo długo na nią patrzył. Jakby zastanawiał się czy coś powiedzieć, czy nie.
- Wisisz mi kilka przysług – przypomniał jej w końcu.
Skinęła głową na znak, że pamięta.
- Chcę, żebyś wycofała się z konkursu – powiedział.
Wytrzeszczyła na niego oczy i otworzyła szeroko usta.
Scorpius parsknął śmiechem na widok jej miny.
- Chyba nie myślisz, że zmarnowałbym przysługę na coś tak głupiego – mruknął z rozbawieniem i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że żartował.
- Ale z ciebie kretyn… - burknęła, nieświadoma jeszcze tego, że chłód z ich głosów zniknął, a powróciło przekomarzanie się, które już oboje znali. – Czego chcesz naprawdę?
- Chcę, żebyś powstrzymała Potterów od wtrącania się…
- Uważasz, że mam na nich jakiś wpływ? – parsknęła.
- Jak się postarasz…
- Niestety nie mogę tego zrobić – powiedziała.
- Nie? – zapytał chłodno.
Pokręciła głową.
- Rose zajęła się tym już dostatecznie dobrze. Ja ją tylko asekuruje… - oznajmiła.
- Na razie… - powiedział. – Jednak, gdy już rozpoczną się…
- Sami będą zajęci – przerwała mu. - Jednak jeżeli, któryś zacznie się zachowywać jak skończony idiota, załatwię to – obiecała.
 Skinął głową.
- No to do zobaczenia… - powiedział, odwracając się.
- Nie będziesz mi życzył powodzenia na jutro? – rzuciła za nim.
- Nie sądzę, żeby było ci ona potrzebne… - odparł cicho, nawet na nią nie spojrzawszy.

 Uśmiechnęła się pod nosem.

3 komentarze:

  1. W końcu zaczął sie drugi etap eliminacji i mogliśmy byc świadkami pierwszego pojedynku drużyny marzeń 😊

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejka,
    wspaniale, mam nadzieję, że z czasem wrócą do normy relacje Arthemis i Scorpiusa, pięknie walczyli...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, mam nadzieję, że jednak z czasem powrócą te dawne relacje Arthemis i Scorpiusa, no i pięknie walczyli...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń