James nie odstępował Arthemis cały
dzień nawet na krok. Nie miał zamiaru pozwolić rozszerzać się idiotycznym
plotkom. Łaskawie wybaczył chłopakom głupie teksty, bo stwierdził, że po prostu
stanęli po stronie Arthemis.
Przez to, że aż do kolacji był z nią cały
czas, nieświadomie uniemożliwił rozmowę z nią, komuś komu to teraz bardzo by
się przydało…
- Gdzie byliście cały dzień? –
zapytał Albus, gdy usiedli naprzeciwko niego. – Nie widziałem was w ogóle.
Jednak chyba przestał oczekiwać odpowiedzi na
to głupie pytanie, po tym jak Lily trzepnęła go w głowę.
Po kolacji stanęli przed tablicą ogłoszeń w
Sali Wejściowej. Pojawiła się lista uczestników drugiej części eliminacji.
Zrezygnował Frank Chester i Lucian Jose, Ursula Hint i Bernard Dubbin
prawdopodobnie z braku partnera, a pojawiła się za to nowa drużyna: Darryl
Bannister i Allena Astra z numerem grupowym 3.
- Trzy finałowe dni wypadają w
poniedziałek, wtorek i środę.
James skinął głową.
- Pójdzie bardzo szybko. System
pucharowy tak działa. W Quidditchu też tak jest.
- Jestem ciekawa, czy nasi jutrzejsi
przeciwnicy już wiedzą…
- Nie sądzę, żeby się tym zbytnio
przejęli…
- Będą się cieszyć, że w końcu
odpadli z konkursu i mają wolne. Ten twój kuzyn jest strasznym leniem. A Lucas
aż się pali, żeby zaplanować sobie treningi.
- Taaaa, pierwsza walka to nic
specjalnego. Zobaczymy, co będzie dalej…
Poszli do Pokoju Wspólnego, a James
nie puszczał ręki Arthemis aż do momentu, gdy weszła na schody do żeńskiego
dormitorium, jednak nie zauważył, że radosne spojrzenia pozostałych dziewczyn
nie znikły.
Następnego dnia wszyscy zawodnicy zostali
wezwani przez Forsythe’a do jego gabinetu. Stłoczyli się jakoś na niewielkiej
przestrzeni.
- Po obiedzie, równo o godzinie czternastej,
rozpocznie się druga część eliminacji. Rozgrywki ćwierćfinałowe będą się
odbywały pojedynczo. Wszyscy walczycie na jednej macie, dlatego teraz proszę
część z was o wylosowanie kolejności.... – zerknął na jakiś pergamin i
wyciągnął urnę z losami. – Gillian, Allena, Arthemis i Robert wybierzcie
karteczki.
W czwórkę podeszli i głośno czytali swoje
cyfry. King i Warren mieli mieć pierwszą walkę. Gillian i Eliza drugą. Arthemis
wylosowała trójkę, a na końcu miała walczyć drużyna Alleny.
- W takiej kolejności będziecie
wchodzić na podest. Wiecie, z kim walczycie? – Wszyscy skinęli głowami. –
Dobrze. Co jeszcze musicie wiedzieć? – zapytał sam siebie. – Ach, już wiem.
Sędziuje pięciu sędziów. Już ich znacie. Jeden będzie na podwyższeniu, czterech
po bokach. Mam nadzieję, że żadnego z was nie zje trema, bo z tego co mówił
dyrektor ma być spora delegacja. Departament Magicznych Gier i Sportów, Departament
Międzynardowoej Współpracy Czarodziejów, pewnie kilku aurorów, członkowie Rady
Nadzorczej szkoły, przedstawiciele Proroka Codziennego i Nastoletniego
Czarodzieja, i jeden Merlin wie kto jeszcze – westchnął. – Co prawda nie wiem,
o co ten cały szum, ale się domyślam, że jako jedyna szkoła magii w Wielkiej
Brytanii będziecie reprezentantami kraju, więc Ministerstwo bardzo się tym
interesuje. Wierzę, że pokażecie się z jak najlepszej strony… Macie jakieś
pytania? – zapytał na koniec.
- Ci którzy dzisiaj odpadną, odpadają
z turnieju? – zapytał Fred.
- Owszem.
- To dobrze – przeciągnął się.
Arthemis przewróciła oczami. Co za
leń.
- Jaki jest limit czasowy? – zapytała
Allena.
- Jeżeli sędziowie będą mogli podjąć
decyzję po pierwszej rundzie to dziesięć minut. Jeżeli nie będzie runda druga i
trzecia rozstrzygająca, po której sędziowie muszą podjąć ostateczną decyzję o
wygranej.
- Ile trwają przerwy między rundami?
– zapytał Rory.
- Dwie minuty.
- Sekundanci? – rzuciła Arthemis.
Forsythe pokręcił głową.
- Nie. Jesteście drużyną. Musicie
sami sobie sekundować.
- A co z czasem?
Forsythe zmarszczył brwi,
przypominając sobie zasady.
- Macie możliwość wstrzymania walki
na minutę podczas każdej rundy.
- Kiedy odbywa się walka o trzecie
miejsce? – zapytała Gillian.
- W dzień finału. Najpierw walczą
przegrani w półfinałach, a potem jest wielki finał.
Przez dłużą chwilę nikt się nie
odezwał.
- To chyba wszystko – stwierdził
Forsythe. – Pierwsze dwie drużyny widzę punktualnie za dziesięć druga przy
podeście – dodał jeszcze i dał znak, że mają się rozejść.
Gryfoni poszli na siódme piętro, odpocząć w
przytulnym pokoju wspólnym przed walką.
- Myślisz, że zwolnili resztę z
lekcji? – zapytała Arthemis Jamesa.
- Po obiedzie i tak większość nie ma
lekcji – wzruszył ramionami. – Na pewno będzie sporo osób…
Arthemis parsknęła śmiechem, gdy widziała jak
Eliza i Gillian wbiegają po schodach rozgorączkowane i szybko gestykulujące.
- Jestem pewna, że chcą się
przygotować do zdjęć… Ja mam nadzieję pozostać niewidzialna…
- Niemożliwe – odrzekł James,
rzucając się na krzesło.
- Nie denerwuj mnie.
Wzruszył ramionami.
- Pogódź się z tym, że będą ci robić
zdjęcia. Podczas walki i tak nie będziesz mogła tego uniknąć.
- Podczas walki będę zajęta –
odparła.
- Więc czym się przejmujesz? –
odpowiedział i poklepał oparcie swojego fotela. Usiadła z westchnieniem.
- Czy ty też masz wrażenie, że aż do
finału wszystko jest jasne? – zapytała.
- Moja droga, podczas pojedynków nic
nie jest jasne…
Minęła już godzina od obiadu. Ludzie powoli
zbierali się w Wielkiej Sali.
James i Arthemis w towarzystwie Albusa, Rose i
Lily wyszli wcześniej, żeby zobaczyć, kto też przybył na ćwierćfinały.
James przez całą drogę chyba nie mógł się
zdecydować, czy być bardziej naburmuszonym, czy rozbawionym. Powodem była
oczywiście Arthemis, która nałożyła zakaz wszelkich czułości, trzymania za ręce
i broń cię panie Boże pocałunków, aż do zakończenia finału w środę wieczorem.
Gdy początkowo ją wyśmiał, wytłumaczyła mu, że nie mogą dać przeciwnikom
żadnego powodu, żeby uważali się za silniejszych. James nie widział związku,
ale odpuścił. Pomyślał, że odbije sobie te trzy dni z nawiązką, gdy tylko ta
cała maskarada się skończy. A poza tym wiedział, że Arthemis podjęła tę decyzję
stanowczo, ale… niekoniecznie musiało jej się to podobać.
O tak. Na pewno sobie to odbije…
W każdym bądź razie szli do Wielkiej Sali obok
siebie, ale nie za blisko. Arthemis już o to zadbała. James stwierdził jednak,
że rozbawienie z tej sytuacji bierze w nim górę i wrócił mu dobry humor.
Gdy przekroczyli próg szkolnej jadalni
zamrugali ze zdziwienia. Na środku stał podest o wiele większy niż te, na
których walczyli do tej pory. Cóż musiało się teraz zmieścić tam czterech
walczących ludzi. Po bokach rozstawiono trybuny, na których można było usiąść.
Arthemis widziała już na nich pełno starszych czarodziejów, ubranych w
poważne szaty. Kilku miało wielkie aparaty. Ci siedzieli jak najbliżej
podwyższenia. Napływali również uczniowie szkoły.
Ktoś do nich machał.
Obok nich Rose i Lily zaczęły się śmiać i też
machać.
Arthemis zamrugała i uśmiechnęła się szeroko.
Podeszli do nich ojciec Rose, Ronald Weasley i
mama Jamesa. Arthemis serdecznie się ucieszyła na jej widok.
- Co tu robicie? – zapytała Lily
radośnie.
Pan Weasley podniósł do góry notesik i pióro.
- Praca – wyjaśnił.
Arthemis przypomniała sobie, że pan
Weasley był dziennikarzem sportowym. Nic, więc dziwnego, że się tutaj znalazł.
- A ja mam zdać sprawozdanie szefowi
Departamentu Magicznych Gier i Sportów – wyjaśniła Ginny. – Hermiona i Harry
też tutaj będą, ale dopiero od jutra, bo na razie mają coś pilniejszego do
załatwienia. Albus coś tam pisał, ale bez szczegółów. Bierzecie udział?
Arthemis i James skinęli głowami.
- Razem?
Ponowne skinięcie.
- Wygrywacie?
Spojrzeli po sobie.
- Jestem druga. Zaraz za Jamesem –
wyjaśniła Arthemis.
- Rozumiem, że wygracie finał? –
rzuciła, jakby nie przyjmowała do wiadomości innego rozwiązania.
- Taki mamy zamiar – James uśmiechnął
się szeroko.
- Jeżeli nie pojadą oni, pojadą
Ślizgoni – dodała Lily.
- Nie wolno do tego dopuścić –
oznajmił szybko ojciec Rose, oburzony samą myślą.
- Wiecie już, że Albus i Rose też
wygrali, prawda? – zapytała Lily.
- Oczywiście – Ron wypiął dumnie
pierś, patrząc na córkę.
On chyba nie wie, że Rose ma partnera.
I kim ten partner jest…- pomyślała Arthemis.
- Och tak, o tym Albus pisał akurat
ze szczegółami – Ginny uśmiechnęła się do młodszego syna, który zrobił
zawstydzoną minę. - Poza tym niewiele wiemy… Ojciec mało nie zwariował, bo
chciał wszystko zobaczyć, szczególnie, że jego aurorzy byli sędziami.
- Opowiemy wam wszystko – zapewniła
ją Lily, gdy razem z Rose i Ronem szli w kierunku trybun.
Arthemis i James spoglądali na
siebie. Byli ubrani niemal identycznie. Takie było założenie. Czarne koszulki i
jeansy, stanowiły dla nich uniform. Na plecach mieli przytwierdzone numery
drużyny, czyli 7. Poszli do części trybun, na której mieli siedzieć zawodnicy.
Obok siedzieli głównie Gryfoni i oczywiście,
nigdy nie usiedliby tak, żeby mieć za plecami jakiegoś Ślizgona.
Arthemis pochyliła się do siedzącej przed nią
Alleny Astry.
- Jak się czujesz?
Allen się odwróciła.
- Całkiem nieźle. Postanowiliśmy z
Darrylem spróbować, ale i tak wiem, że z Flintem nie wygramy. Ale nie
chcieliśmy rezygnować…
- To zrozumiałe. Pewnie gdybyście od
początku razem walczyli, znali swoje triki byłoby wam łatwiej.
- Wiem. Ale szczerze mówiąc już nie o
to chodzi. Pogodziłam się z tym, że nie pojadę, gdy odpadła Hattie. On jest
taki słodki, prawda? – zachichotała niespodziewanie.
Arthemis zamrugała zaskoczona.
- Kto?
- Darryl. Jest taki przejęty… Martwi
się, że coś mi się stanie.
- Tak. Cóż... – Arthemis
odchrząknęła. Nie spodziewała się takiego obrotu spraw. Los w najmniej
oczekiwanych momentach kojarzy pary…
Zerknęła kątem oka na Jamesa i w myślach
uśmiechnęła się do siebie.
Podszedł do nich Lucas.
- Gdzie Fred? – zapytała.
- Śpi.
Arthemis parsknęła śmiechem.
- Nie uważasz, że czas go obudzić?
- Poprosiłem jego siostrę, żeby to
zrobiła. Była po tym dziwnie radosna…
- Jesteś potworem – stwierdził cicho
James. Bał się pomyśleć, co może zrobić Fredowi Roxanne.
Luke wzruszył ramionami.
- Sam jest sobie winien. Najpierw
mnie zmusił, żebyśmy wzięli udział, a kiedy już się zmęczył nic mu się nie
chce. Pocieszam się, że jeszcze tylko dzisiaj.
- Mam nadzieję, że jednak coś tam się
będzie działo – mruknęła Arthemis. Wierzyła, że Lucas i Fred nie odpuszczą
walki zbyt szybko.
Nadszedł naburmuszony Fred.
- Nienawidzę cię – burknął do Lucasa.
- Jest tu moja matka i ojciec Rose –
oznajmił James.
- Wujek Ron? – zaśmiał się Fred. –
Super.
Arthemis rozglądała się po sali.
Parsknęła śmiechem.
- Co jest? – zapytał James.
- Czy one zdają sobie sprawę z tego,
że mają walczyć, a nie chodzić po wybiegu? – rzuciła, wskazując mu Gillian i
Elizę.
Miały bluzki z bardzo wyraźnym dużym dekoltem,
włosy rozpuszczone powiewały za nimi, a w uszach miały kolczyki. Oczywiście nie
zapomniały o makijażu.
- Może chcą rozproszyć Maxa i Justina
– rzucił Lucas inteligentnie.
Arthemis stwierdziła, że jest to bardzo
możliwe, chociaż raczej przypadkowe.
- No, ja na pewno nie będę was
rozpraszać – stwierdziła zadowolona.
- No, nie wiem – mruknął Fred,
patrząc w rozcięcie jej koszulki.
James wyjął różdżkę, rzucając do
Arthemis:
- Jak brzmiało to zaklęcie, które
rzucił na ciebie Flint?
- Ej, wyluzuj! – zaprotestował Fred.
– Miałem nieprzyjemną pobudkę, tak… nie wiem co gadam.
- Zamknijcie się! – rzucił do nich
Lucas.
Rozległ się sygnał, a po chwili głos.
- Szanowni państwo mam zaszczyt
oznajmić iż ćwierćfinały eliminacji do Olimpiady Młodzieży uznaję za
rozpoczęte. Jako pierwsi walkę stoczą drużyna numer sześć w składzie Robert
King i Peter Warren oraz Leo Dawlish i Rory Adams z numerem pierwszym.
- Zakładamy się? –zapytał cicho Max,
siadając obok Jamesa. – 5 sykli, że King i Warren wygrają w pierwszej rundzie.
James pokręcił głową. Chyba chciał się
założyć, ale wolał nie ryzykować tego, że jego matka się o tym dowie.
Arthemis się wychyliła.
- Dwa do jednego, że King i Warren
wygrają, ale w drugiej rundzie – rzuciła.
Max prychnął, ale wyciągnął dłoń.
- Twoja dziewczyna lubi ryzyko –
stwierdził trochę drwiąc.
James uśmiechnął się do siebie,
nachylił się lekko do Arthemis.
- I powiedz mi, jak mam się trzymać
od ciebie z daleka? – zapytał cicho.
Spojrzała na niego nie rozumiejąc. To było
jeszcze bardziej rozczulające. Po prostu była sobą. Nie zdawała sobie sprawy,
jak bardzo niesamowita jest. Jak niezwykłe jest jej zachowanie. Ile dziewczyn
zakładałoby się, walczyło i jeszcze do tego umiało robić kanapki? No ile?
W każdym bądź razie postawiła dokładnie taki
zakład, jaki on by założył, gdyby jego matka nie obserwowała go wzrokiem jak
jastrząb. Nie sądził, że mogłaby się o tym dowiedzieć, ale to nie uspokajało
jego sumienia. Nie, gdy była tak blisko…
- Zaczyna się – mruknął cicho Max.
Obserwowali uważnie, czterech zawodników.
Jamesa interesowała przede wszystkim drużyna Ślizgonów. Musiał dokładnie
analizować każdy ruch, żeby wiedzieć gdzie są słabe punkty.
Do Kinga nie mógł się doczepić. Ale wiedział,
że jego partner już nie jest taki super dobry. King też o tym wiedział, bo stał
z przodu, a Warren tylko pilnował tyłów. King sobie radził z Dawlishem i
Adamsem, ale ci próbowali jakoś przedrzeć się do Warrena, żeby jego też ruszyć.
I właśnie dlatego pierwsza runda niczego nie rozstrzygnęła, jak przewidziała
Arthemis.
Leo i Rory byli wyraźnie gorsi technicznie niż
King i już trochę zmęczeni obydwaj, podczas gdy Warren praktycznie jeszcze nie
włączył się do walki. I zapewne taki był plan.
Druga runda była już bardziej emocjonująca.
Arthemis patrzyła jak Warren odciąga uwagę
Dawlisha, który był na tym samym poziomie co on sam, więc walka była zaciekła.
W tym samym czasie King metodycznie wykańczał (dosłownie) Rory’ego. Chłopak
walczył dzielnie, ale walczył już od piętnastu minut i zaczynał słabnąć. King
położył go zaklęciem oszałamiającym, które chłopak mógł łatwo ominąć, gdyby
tylko się odchylił. Zrobił to jednak zbyt wolno i Leo został sam przeciw dwóm
przeciwnikom. Atakowali go jednocześnie przewidując, że niedługo wytrzyma taki
napór zaklęć. Leo ograniczył się jedynie do obrony. A i tak udawało mu się to z
trudem, bo z dwóch stron napływały uroki.
Zepchnęli go, potknął się i jednocześnie
jeszcze zdołał obronić się przed zaklęciem rozbrajającym King. Rozległ się
sygnał kończący drugą rudę.
Tym razem sędziowie nie mieli wątpliwości.
Pierwszymi półfinalistami zostali Robert King i Peter Warren.
- Wygrałaś – oznajmił Max, lekko
zszokowany. – Czemu nie wygrali w pierwszej rundzie?
- Warren nie jest tak dobry jak King.
King o tym wie i chciał najpierw zmęczyć Leo i Rory’ego, żeby Warren przez
przypadek nie odpadł. W pierwszej rundzie ograniczył się tylko do obrony, żeby
ich zmęczyć – odpowiedział mu James.
- Ooch… - Max pokiwał głową. –
Rozumiem. To teraz życzcie mi powodzenia! No, chyba, że macie jakieś rady…
- Zapomnij o tym, że to dziewczyny –
podpowiedziała mu Arthemis.
- I powiedz Justinowi, żeby nie gapił
się Gillian na cycki – dodał James.
Max zmarszczył brwi.
- To jak przekonywać ciebie, że nie
musisz zjeść śniadania – stwierdził.
Lucas i Fred ryknęli śmiechem, a Max
poszedł w kierunku podwyższenia. Po chwili dołączył do niego Justin.
Gillian i Eliza szybko coś do siebie mówiły,
po czym uśmiechnęły się uroczo do publiczności i weszły na podwyższenie. Na ich
przeciwko Max właśnie trzepnął w głowę Justina za co dostał szybki cios w
ramię. Oni również weszli na podwyższenie. Arthemis zachichotała.
- Szkoda, że Gryfoni muszą walczyć
przeciwko sobie, prawda? – rzuciła.
- My też walczymy z Gryfonami –
odpowiedział James.
Arthemis zerknęła na Freda i Lucasa.
- Aha.
Skupiła się na walce na podwyższeniu.
Jednak po pięciu minutach zasłoniła dłonią oczy.
- Czy oni wiedzą, że to jest już
ćwierćfinał, czy nadal bawią się jak na podwórku? – westchnęła. – To żenujące.
- Justin nie chce zranić Gillian. Ona
mu się podoba – wyjaśnił spokojnie James.
- Jak tak dalej pójdzie to sędziowie
i po trzeciej rundzie nie będą wiedzieli co zrobić – odrzekła. – Niech oni do
diabła się wezmą w garść. Nie musi jej zranić, żeby wygrać – dodała.
- Tak, ale jak zrobi jej krzywdę to
wątpię, żeby żywiła do niego jakieś ciepłe uczucia…
- Sportowa walka nie ma na celu
okrucieństwa. W innych sytuacjach ludzie ranią się bardziej – odpowiedziała
cicho.
Zerknął na nią z ukosa, a po chwili skupił się
na walce. Gillian wyprowadziła właśnie błyskawiczny zwód i trafiła w Justina.
Max szybko użył przeciwzaklęcia i miał szczęście, że Eliza była zbyt wolna,
żeby to wykorzystać. W bardzo cwany sposób Max przejął role Justina i teraz to
on walczył z Gillian, a Justin błyskawicznie się podnosząc miał teraz za
zadanie pokonanie Elizy. Nic nie mógł na to poradzić. I na szczęście Eliza
skutecznie go zajmowała, bo pewnie inaczej jeszcze przeszkadzałby Maxowi.
Koniec pierwszej rundy niczego nie wyjaśnił.
Za to widać było, że Max i Justin kłócą się zawzięcie. W końcu Justin podniósł
ręce do góry na znak, że się poddaje. Sędzia dał znak do rozpoczęcia drugiej
rundy.
- Myślicie, że będzie trzecia runda?
– zapytał Lucas.
- Raczej tak – odpowiedziała
ostrożnie Arthemis. – Justin będzie na razie się jeszcze asekurował. Po drugiej
rundzie Max się na niego wkurzy i powie mu, że przez niego przegrają. Z
dziewczynami. Wtedy oprzytomnieje…
- Skąd wiesz? – zapytał Fred.
- Rodzaj męski jest banalnie
przewidywalny – odpowiedziała.
Wszyscy otaczający ją faceci
spojrzeli na nią zmrożonymi oczami.
- Przekonacie się – wzruszyła
ramionami.
Justin nie starał się oszczędzać
Elizy, ale rozpraszał się co chwilę zerkając na Maxa. Jakby się bał, że ten na
dobre wyeliminuje Gillian. I rzeczywiście na drugą parę patrzyło się o wiele
przyjemniej. Max i Gillian chyba zupełnie zapomnieli o swoich partnerach. Po
prostu zaklęcia śmigały w tę i z powrotem. Blok, odbicie, unik. Chyba obje
zapomnieli, że się znają od siedmiu lat i to znają się dobrze. W tej chwili
dobrze się bawili sprawdzając swoje możliwości, granice, do których byli zdolni
się posunąć. Zbliżali się do siebie używając coraz ostrzejszych zaklęć.
- Zawsze myślałam, że to Justin jest
lepszy w pojedynkach – mruknęła.
- Bardziej też niż Max dba o
dziewczyny… - odrzekł Fred.
- Chyba nie wpadł na to, że Gillian
wolałaby, żeby jej umiejętności traktował poważnie – odpowiedziała. - Jeżeli
Max mu to w porę uświadomi, wygrają.
- A jak nie?
- Wygrają, ale nie zupełnie… znaczy…
wiecie. To będzie decyzja sędziów, a nie jednoznaczny wynik… - odpowiedział za
nią James.
Chłopacy skinęli głowami.
Gillian i Max zdawali się być bardzo
rozczarowani, gdy druga runda dobiegła końca. Justin patrzył na nich z
niepokojem. Podszedł do Maxa i zaczął coś mówić.
- Mówiłam – szepnęła Arthemis.
- Powinniśmy się przygotować –
oznajmił James.
Skinęła głową. Wstali, a za ich przykładem
poszli Fred i Lucas.
W tym czasie Max spokojnie i chłodno
odpowiadał na gniewne słowa Justina. Facet był jego przyjacielem od zawsze, ale
teraz zachowywał się jak debil. A on miał słabą cierpliwość do debili.
- Mamy minutę. O co ci właściwie
chodzi, Jazz?
- Po prostu uważaj.
- Jak będę uważał to przegramy. A
mogliśmy to wygrać w pierwszej rundzie.
- Chcesz coś dodać?
- Chyba nie muszę, prawda? Ona się
świetnie bawi. Wie, że nie wygra. Ale o ile się nie mylę, Gillian woli, żeby ją
traktować poważnie. Super jej się przedstawiłeś, jak koleś, który nawet nie
umie rzucić porządnie zaklęcia.
Justin go popchnął. Długi moment patrzyli na
siebie gniewnie.
- Ja będę walczył z Gillian –
powiedział zdecydowanie.
Max wzruszył ramionami.
- Tylko nie wiń mnie jak przegramy –
rzucił i odszedł w stronę środka.
Dano sygnał do rozpoczęcia trzeciej rundy.
Justin stanął naprzeciwko dziewczyny, która mu
się podobała od zaledwie tygodnia. Od chwili, gdy chciał się spytać, czy nic
jej nie jest po ich pojedynku, a ona odpowiedziała, że byłaby rozczarowana,
gdyby jej nic nie było. Poczuł wtedy do niej mimowolny szacunek. I przypomniał
sobie jak Arthemis objechała Jamesa, za to, że w jakikolwiek sposób oszczędzał
dziewczynę. I jak się z niego śmiał, bo nie traktował Sylvie Drake jak
zawodniczki.
No, cóż… miał dziesięć minut, żeby odrobić
straty. A potem będzie musiał postawić Maxowi piwa. Kremowe rzecz jasna.
Arthemis przygotowując się do wejścia za
wyznaczone dla zawodników pole obserwowała, jak Justin wziął się w garść.
Wyraźnie odżył. A Gillian spodziewając się znowu taryfy ulgowej przez pierwsze
pięć minut popełniała błąd za błędem. Eliza musiała ją asekurować jednocześnie
blokując zaklęcia Maxa, co nie było łatwe. Dziewczyny były coraz bardziej w
defensywie. Dwa zaklęcia z wielką mocą zderzyły się ze sobą, powodując, że w
powietrze wyleciały iskry, a Gillian i Justin polecieli w dwie różne strony
podestu, oszołomieni. Ludzie zaczęli bić brawo. Max i Eliza nadal walczyli,
chociaż na sekundę każde obejrzało się, chcąc zobaczyć, co spowodowało taki
huk. Chwilę później zaczęli walczyć jeszcze zacieklej, chociaż Eliza coraz
wolniej odbijała zaklęcie. Opadała z sił. Kilka ją trafiła, aż w końcu
usłyszeli upragniony dźwięk końca walki. Opuścili różdżki oddychając ciężko.
Sędzia główny, którym tym razem była Liberty
Wade, ocuciła najpierw Gillian, a potem Justina. Obydwoje podnieśli się z
trudem, nadal lekko oszołomieni.
Sędziowie wystrzelili różdżkami numer grupy,
która wygrała. Jak przewidziała Arthemis byli to Max i Justin. Uważała jednak,
że Gillian i Eliza poradziły sobie wzorowo. Ale mogło to wynikać z drobnych
nieporozumień Justina i Maxa.
Chłopacy zeszli z podestu osobno. Nie
odzywając się do siebie. Arthemis miała nadzieję, że do jutra im przejdzie.
Byli w końcu półfinalistami.
- Mamy jakąś taktykę? – zapytała
Arthemis.
- Zwyciężyć.
- Z kim chcesz walczyć?
- Obojętne mi to.
- Dobra. Gramy w papier, kamień,
nożyce. Kto przegra, walczy z Lukiem.
James uśmiechnął się pod nosem i
wyciągnął rękę.
Arthemis wybrała kamień, on nożyce. A
więc walczył z Lucasem. Może być.
Przez chwilę patrzyli na siebie w
zamyśleniu i jednocześnie podjęli taką samą decyzję. Nie będą wyciągać wszystkich
asów z rękawa. Niech rozgrywka potrwa co najmniej dwie rundy. Inni przeciwnicy
się rozluźnią i nie będą na nich uważać.
Sędziowie się zamienili.
- Trzecią walkę ćwierćfinałową stoczą
drużyny siódma i ósma, czyli Arthemis North i James Potter przeciw Fredowi
Weasleyowi i Lucasowi Williamsonowi – rozległ się głos komentatora.
Arthemis przed wejście zdążyła zauważyć jak
Albus mówi coś uspokajająco do swojej matki, która zmartwionym wzrokiem
patrzyła na Freda i Luke’a. Pewnie jej się nie podobało, że walczą przeciwko
sobie. Jednak to nie był ich wybór. Tak chciało losowanie.
- Arthemis, kochanie moje… - Arthemis
groźnie zmrużyła oczy. – Nie zabroniłaś mi używać słów – przypomniał jej James.
– W każdym bądź razie… Skopmy im tyłki.
- Chętnie…
Weszli na podwyższenie.
Skłonili się sobie.
Sędzia dał znak do rozpoczęcia pojedynku.
- Czemu zawsze trafia na mnie? –
zapyta Fred. – James okazałby mi chociaż trochę litości…
- Weź się w garść. Dziewczyny patrzą!
– odpowiedziała mu Arthemis ze złośliwym uśmiechem.
Tak. To poskutkowało, bo Fred widocznie spiął
się w sobie.
- Ostatni twój występ… Pokaż, co
potrafisz! – rzuciła Arthemis i pierwsze zaklęcie przeleciało przez podest.
- Dawaj! – odrzekł wyzywająco,
odbijając czar.
Arthemis miała zamiar pokazać
publiczności co potrafi Fred, gdy go zmusić. Zastosowała podobną taktykę, jak w
walce z Jamesem. Z tym, że było to o wiele łatwiejsze. Zirytowanie Freda
używaniem tylko jednego zaklęcia, które powodowało, że za każdym razem lądował
na tyłku było bezcenne.
W tym czasie James i Lucas liczyli ile zaklęć
trafiło w tego drugiego. Na głos.
- Siedem! – krzyknął James. – Weź się
w garść!
Odbił kolejne zaklęcie. Miał tę
swobodę, że jego świadomość nie czuła potrzeby, sprawdzenia, jak radzi sobie
Arthemis. Nie, gdy walczyła z Fredem. Kątem oka zobaczył jednak, jak dziewczyna
przelatuje nad zaskoczonym chłopakiem i atakuje go najpierw z góry, a potem od
tyłu.
W ostatniej chwili odbił kolejny urok Luke’a,
ale następnego już nie zdołał.
Arthemis uderzyła we Freda zaklęciem.
Przebiegła przez podest, odciągając uwagę Lukasa i jednym machnięciem różdżki
sprawiła, że James przeleciał nad przeciwnikiem. Luke przez chwilę nie
wiedział, w którą stronę patrzeć, ale otrzeźwiał, gdy zaatakował go James. Fred
w tym czasie zdążył się podnieść i chciał wykorzystać chwilowo odwróconego do
niego Jamesa, strzelając w niego zaklęciem. Przeciwzaklecie zderzyło się jednak
z urokiem zanim zdołało dosięgnąć celu. To Arthemis pojawiła się przed nim.
- Nie ładnie – powiedziała, jakby
strofowała dziecko.
- Och, wkurzasz mnie! – powiedział
gwałtownie i z szybkością strzały zaczął rzucać zaklęcia. Arthemis dopiero
teraz się zaangażowała. Mogła nie tylko atakować, ale musiała się również
bronić.
Luke obrócił się gwałtownie przez zaklęcie Jamesa, ale był gotowy na to,
żeby skontrować. James był wymagającym i męczącym przeciwnikiem. Nie pozwalał
sobie, ani rywalowi na odpoczynek. Ich zaklęcia zderzyły się na środku podestu
powodując wybuch dymu i huk.
Ogłoszono koniec pierwszej rundy.
Fred patrzył na Arthemis z niezadowoloną miną,
przez co uśmiechała się do niego słodko.
Sędziowie nie potrafili rozstrzygnąć kto
wygrał. A może po prostu chcieli zobaczyć pojedynek dalej?
- Valentine patrzy – mruknęła cicho
Arthemis do Fred i odeszła w kierunku Jamesa. Szepnęła mu kilka słów. Skinął
głową.
Lucas przyglądał się temu zaniepokojony. Co
oni kombinowali?
W połowie drugiej rundy się dowiedział.
Arthemis i Fred nadal zaciekle walczyli.
Błyskało różnokolorowymi promieniami, słychać było głuche jęki, uderzenia,
czasami przekleństwa.
On i James chyba nie byli tak zaciekli.
Podejrzewał jednak, że to z winy Arthemis, Fred jest tak bardzo teraz
zaangażowany.
Zdziwił się gdy James nie odbił jego zaklęcia,
tylko go uniknął, co robił rzadko. Uniknął go i zaczął się cofać widocznie od
niechcenia odbijając jego zaklęcia. Lucas się rozochocił chociaż miał złe
przeczucia. Rzucił wyjątkowo silne zaklęcie, jednak James nie użył
przeciwzaklęcia, ani uniku. Po prostu wyczarował tarczę.
Cholera, pomyślał tylko Lucas, gdy jego własne
zaklęcie tylko zwielokrotnione uderzyło prosto w niego.
James tymczasem szybko zbił zaklęcie, które
Fred chciał zaserwować Arthemis. Dziewczyna odgarnęła włosy ze spoconej twarzy
i wywindowała Lucasa w powietrze.
Fred zamrugał zdziwiony, bo zanim się obejrzał
walczył już z Jamesem. Jednak Arthemis tak skutecznie go podburzyła, że nie
robiło mu to różnicy.
Jamesa lekko zaskoczyła zaciekłość Freda,
jednak szybko się pozbierał. Dawno jego kuzyn się tak nie starał. Chyba
ostatnio jak sekundowała mu Valentine. O co więc chodziło tym razem?
Luke tymczasem z hukiem opadł na ziemię i
zastanawiał się z rozbawieniem w myślach, czy wstać. Usłyszał kroki Arthemis.
Och, tak… ona potrafiła pokazać facetowi, że nie należy kobiet traktować jako
słabszych. Szczególnie, gdy trzymają różdżki.
Nadal leżąc wycelował w nią i chyba się tego
nie spodziewała, bo trafił. Zerwał się na równe nogi, chcąc to wykorzystać.
Drugim zaklęciem spowodował, że na chwilę spowolniła swoje ruchy, a trzecim
wywindował ją w powietrze.
Zaraz jednak zamrugał, gdy Arthemis zleciała
na dół i już stała gotowa do walki.
James opuścił różdżkę, gdy stanęła na podeście i znowu odwrócił się do
przeciwnika. A Lucas był taki przekonany, że Fred go skutecznie zajął…
Fred trafił Jamesa, dwoma zaklęciami, James
się zachwiał, ale nadal stał. Odbił trzecie zaklęcie, a drugim podciął Fredowi
nogi. Jednocześnie opanowani rzucili ostatnie zaklęcia. Fred tylko się odsunął,
żeby zaklęcie go nie trafiło, ale James odbił swoje tarczą. Więc Fred musiał
jeszcze na koniec zablokować własne zaklęcie.
Arthemis i Lucas opuścili różdżki, gdy rozległ
się gong.
Wszyscy czworo oddychali z trudem. Pot zalśnił
na ich twarzach. I jak na zawołanie uśmiechnęli się do siebie. Arthemis
uściskała Lucasa, po czym wyciągnęła rękę do Freda.
- Będę miała siniaki przez tydzień –
oznajmiła.
- Jesteś tak wkurzająca, że święty
straciłby przy tobie cierpliwość – odburknął, po czym przyciągnął ją do siebie
i ścisnął tak, że jęknęła.
- Moje żebra!
- Masz za karę. Nie wiem, czy mam
nadal oba pośladki…
- Już, już! Dosyć tych czułości –
powiedział James, rozdzielając ich.
Dopiero wtedy się rozejrzeli.
Sędziowie jednogłośnie ocenili, która drużyna
wygrała.
- Dzięki Bogu, że to już koniec –
westchnął Fred. Lucas pogratulował zwycięzcom i wszyscy zeszli z maty.
- Czemu chciałaś, żebym walczył z
Fredem? – zapytał ją cicho James, idąc w stronę poprzednich miejsc.
- Chciałam, żeby dziewczyny zobaczyły
jak bije się dwóch zajebistych facetów… - odpowiedziała z tajemniczym
uśmiechem.
- A ponieważ jeden jest zajęty Fred
będzie w centrum uwagi?
- Co? Nie. Wątpię, żebyś dzięki temu
uwolnił się od tych powłóczystych spojrzeń… Ale jedna dziewczyna zauważy, że
nie tylko ciebie one dotyczą…
- Boże. Ty i on manipulujecie nią,
jakby była pionkiem w szachach…
- Nie moja wina, że trzeba wylać na
nią kubeł zimnej wody.
- W sumie to ty manipulujesz nimi
obojgiem…
- To było moje ostatnie zagranie –
obiecała. – Nie mam zamiaru się więcej wtrącać. Jeżeli sobie teraz nie poradzą,
to są idiotami…
- Jestem ciekaw, czemu na ciebie nikt
w odpowiednim czasie nie wylał takiego kubła wody – mruknął James.
- Sama sobie go zgotowałam… Ale było
już za późno – odparła równie ponuro.
- Dobrze, że jestem taki uparty –
powiedział zadowolony z siebie.
Roześmiałaś się i przez chwilę
żałowała, że sama zdecydowała o zakazie zbliżania…
Na matę weszli właśnie Darryl
Bannister i Allena Astra, a z drugiej strony Thomas Avery i Denis Flint.
- Ta walka wybierze nam przeciwników
– mruknął James, siadając.
- Nie chcę, żeby Allena i Darryl
odpadli, ale do diabła… - nie dokończyła Arthemis.
I tak wiedział o co jej chodzi.
Pokonają Flinta razem. W końcu. Avery był tylko płotką. Ale chcieli pokonać
Ślizgonów. Więcej… chcieli im przynieść druzgocącą klęskę.
Fred i Luke do nich dołączyli.
- Wiecie, że to straszne, że
pokonaliście nas bez specjalnej strategii? – rzucił Luke. – Wiem, że byliśmy
tylko rozgrzewką, ale zawsze…
- Dobrze zrobili. Nie powinni się
zdradzać – oznajmił Fred.
- Boże, to wyglądało odlotowo –
odezwała się Eliza siedząca przed nimi. – Szkoda, że nie mogliście tego
widzieć…
- Myślę, że przybyło ci dzisiaj
trochę wielbicielek – mruknął do Freda James.
Chłopak wzruszył ramionami.
- Widzieliście Maxa i Justina? –
zapytał Lucas dziewczyny.
Gillian spochmurniała.
- Pokłócili się. Nie wiem o co, ale
zaraz po pojedynku znikli.
Arthemis przyglądała się walce na
podwyższeniu.
Allena sprawiała wyraźne problemy
Avery’emu. Próbował się do niej przedrzeć Flint, ale drogę zagradzał mu Darryl
niczym mur. Mógł się ograniczać tylko do obrony, ale Flint i tak nie miał
szans, żeby dojść do jego partnerki.
Tak
wyglądała pierwsza runda, i druga też. Dopiero w trzeciej Flint zdołał trafić
Allenę zaklęciem pod ramieniem Bannistera. Ten, gdy to zobaczył wpadł w furię i
jak anioł zemsty zaczął walczyć z Flintem. Przez chwilę Flint miał pewien
problem, jednak zanim Darryl zdążył ocucić Allenę, Avery dołączył do Denisa i
musiał się bronić przeciw dwóm, tak jak wcześniej Leo Dawlish. Jednak nie
położyli go. Wytrwał do końca rundy.
Sędziowie nie mogli podjąć innej decyzji.
Musiał wygrać Flint. Gdyby Darryl się tak nie przejmował, gdyby nie tylko
bronił, ale też atakował. Gdyby zaufał sobie i Allenie na tyle, żeby jej nie
asekurować może by wygrali.
Na podwyższenie wszedł Forsythe.
- Jutrzejsze półfinały rozpoczną się
o godzinie trzeciej. Zakwalifikowanym radzę dobrze wypocząć od tego zależy kto
przejdzie do finału. Gratulacje wszystkim ćwierćfinalistom, że dotarli aż
tutaj. Zapraszam również gości do obejrzenia półfinałów. Dziękuję wszystkim za
przybycie!
Arthemis, James, Fred i Lucas podeszli do zbierających się do wyjścia Ginny
i Rona.
- Było na co popatrzeć – westchnęła
Ginny. – Chociaż z drugiej strony też ciężko się na to patrzyło… jeżeli wiecie
o co mi chodzi.
Skinęli głowami.
- Jutro będzie ciekawiej – zapewniła
ją trochę złowieszczym tonem Arthemis.
Ginny spojrzała z uniesioną brwią na
Jamesa.
Zachował spokojny, poważny wyraz
twarzy, co mówiło samo za siebie.
- W każdym bądź razie wstrzymamy się
jeszcze ze zdjęciami – zdecydował Ron i dał ręką sygnał jakiemuś czarodziejowi
z aparatem na szyi.
- Sama mogę zrobić dostatecznie dobre
zdjęcia – prychnęła lekceważąco Lily.
- Ale te są do gazety – odpowiedział
jej dobrotliwie Ron.
- Nie widzę różnicy…
Ostrzegawczo pokiwał jej palcem.
- Jesteś identyczna jak matka –
stwierdził. – Ona też była taka pyskata…
- Mama jutro przyjeżdża tak? –
upewniła się jeszcze Rose, patrząc uważnie na Rona.
Skinął głową.
Wyglądało na to, że Rose odetchnęła z
ulgą.
- Musimy się zbierać. A i wy pewnie
marzycie o prysznicu. Zobaczymy się jutro – powiedziała Ginny i ciągnąc za sobą
niezadowolonego Rona, wyprowadziła go z Wielkiej Sali.
- Muszę dorwać matkę, zanim się
ojciec dowie z kim jadę na zawody – powiedziała gorączkowo Rose. – Lily mało
się już nie wygadała…
- Nadal mnie boli miejsce, w które
mnie uszczypnęłaś – poskarżyła się dziewczyna.
- Spokojnie – powiedziała Arthemis do
Rose. – Masz jeszcze jeden dzień. Oficjalne przedstawienie kadry będzie dopiero
po środowych finałach.
Rose pokiwała głową.
Albus i James widocznie mieli chęć coś
powiedzieć, ale zmienili zdanie po szybkim, ostrzegawczym spojrzeniu jakie
rzuciła im Arthemis.
Cóż… siła wyższa.
Arthemis szła właśnie na kolację, przysnęła po
południu i chyba wszyscy poszli bez niej. Niespodziewanie usłyszała ciche
chrząknięcie na pustym korytarzu.
Rozejrzała się, ale wiedziała już kto to. Jej
szósty zmysł powiedział jej to na sekundę wcześniej niż oczy.
Scorpius stał z rękami w kieszeniach oparty o
okienny parapet.
Uniosła brew.
- Czy ty nigdy nie bywasz sama? –
zapytał chłodno.
- Czyżbyś za mną zatęsknił? –
prychnęła. Pamiętała ich ostatnią rozmowę.
- Gdyby nie to, że twój chłopak –
uśmiechnął się drwiąco – nam przerwał, to może byś mi więcej wtedy wyjaśniła…
- Wydaje mi się, że i tę ilość
informacji ciężko zniosłeś – odpowiedziała z gorzkim uśmiechem.
- Nie twierdzę, że nie byłem
zaskoczony – burknął.
- Przerażony… to lepsze słowo –
poprawiła go.
- Wolałbym, żebyś nie czytała mi w
uczuciach – warknął.
- Nie muszę. Wiem wystarczająco dużo
i bez tego… - powiedziała, a temperatura jej głosu spadła o kilka stopni.
Scorpius przez chwilę milczał, przyglądając
jej się uważnie, po czym nieznacznie skinął głową.
- Wy, Gryfoni, jesteście
beznadziejnie honorowi…
- Na twoje szczęście.
- W tym miejscu muszę ci przyznać
rację.
- Cóż za nowość – powiedziała z
przekąsem, czując lekki żal z powodu tego, że gdy ich życie wisiało na włosku,
zimny ton jego głosu nie pojawił się ani razu. Tylko na co dzień Scorpius się
za nim krył.
Ale czy ona często, dawniej nie robiła tego
samego?
- Chciałbyś czegoś? – zapytała
Arthemis po chwili.
Bardzo długo na nią patrzył. Jakby
zastanawiał się czy coś powiedzieć, czy nie.
- Wisisz mi kilka przysług –
przypomniał jej w końcu.
Skinęła głową na znak, że pamięta.
- Chcę, żebyś wycofała się z konkursu
– powiedział.
Wytrzeszczyła na niego oczy i
otworzyła szeroko usta.
Scorpius parsknął śmiechem na widok
jej miny.
- Chyba nie myślisz, że zmarnowałbym
przysługę na coś tak głupiego – mruknął z rozbawieniem i dopiero wtedy zdała
sobie sprawę, że żartował.
- Ale z ciebie kretyn… - burknęła,
nieświadoma jeszcze tego, że chłód z ich głosów zniknął, a powróciło
przekomarzanie się, które już oboje znali. – Czego chcesz naprawdę?
- Chcę, żebyś powstrzymała Potterów
od wtrącania się…
- Uważasz, że mam na nich jakiś
wpływ? – parsknęła.
- Jak się postarasz…
- Niestety nie mogę tego zrobić –
powiedziała.
- Nie? – zapytał chłodno.
Pokręciła głową.
- Rose zajęła się tym już
dostatecznie dobrze. Ja ją tylko asekuruje… - oznajmiła.
- Na razie… - powiedział. – Jednak,
gdy już rozpoczną się…
- Sami będą zajęci – przerwała mu. -
Jednak jeżeli, któryś zacznie się zachowywać jak skończony idiota, załatwię to
– obiecała.
Skinął głową.
- No to do zobaczenia… - powiedział,
odwracając się.
- Nie będziesz mi życzył powodzenia
na jutro? – rzuciła za nim.
- Nie sądzę, żeby było ci ona
potrzebne… - odparł cicho, nawet na nią nie spojrzawszy.
Uśmiechnęła się pod nosem.
W końcu zaczął sie drugi etap eliminacji i mogliśmy byc świadkami pierwszego pojedynku drużyny marzeń 😊
OdpowiedzUsuńHejka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, mam nadzieję, że z czasem wrócą do normy relacje Arthemis i Scorpiusa, pięknie walczyli...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, mam nadzieję, że jednak z czasem powrócą te dawne relacje Arthemis i Scorpiusa, no i pięknie walczyli...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga