sobota, 27 stycznia 2018

Arthemis North versus Denis Flint (Rok VI, Rozdział 9)

Rose chodziła w tę i z powrotem przed klasą zaklęć. Za chwilę miały wejść tam kolejne cztery osoby. Dziesięć osób już odpadło, bo nie zaliczyło testu teoretycznego. Drzwi zaskrzypiały. Rose skamieniała. Chyba jednak wolała test teoretyczny.
- Malfoy, Smiths, Terrens i Weasley – usłyszała głos profesor Alexander.
 Spokojnie Rose, spokojnie Rose, powiedziała do siebie. Po prostu tam wejdź… Może to jednak jest głupi pomysł? Skoro teraz się tak stresuje to, co będzie na mistrzostwach, gdy będą się na nią gapić ludzie.
- Pękasz? – usłyszała za sobą drwiący głos.
Odwróciła się błyskawicznie.
Omiotło ją jak zwykle chłodne spojrzenie Scorpiusa Malfoya.
- Nie mówię, że jestem zdziwiony. Ale myślałem, że chociaż wytrzymasz do ostatniego testu…
 Rose uniosła podbródek i wmaszerowała do sali obrażonym krokiem. Nie będzie słuchać wrednych uwag durnego Ślizgona.
 Gdy weszła do klasy zdziwiło ją, że są tu obecne pierwszaki. Konkretnie trzynastu trochę przestraszonych pierwszorocznych.
- Każdy z was – oznajmiła profesor Alexander – dostanie takie same zadania. Zadanie pierwsze polega na tym, że macie utworzyć barierę niewidzialności wokół siebie i tych dzieciaków. Macie teraz trzy minuty na zastanowienie. Zaczyna pan Malfoy.
 Scorpius się przeciągnął.
 Myśli Rose płynęły z szybkością wiatru. Nim minęły trzy minuty miała gotowe rozwiązanie. Pozostałych dwóch uczniów nie wydawało się być zbyt pewnych siebie.
 Rose i Scorpius szli łeb w łeb. Zadanie po zadaniu mijało im szybko i każde z nich tylko w kilku miejscach miało problemy.
 Ostatnie zadanie polegało na zamaskowaniu jednego dzieciaka za pomocą czarów, tak, żeby nie szło go poznać.
 Scorpius sobie jakoś nie bardzo radził, bo nie mógł się dogadać z dziewczynką, która była niemal na skraju płaczu i wyraźnie się go bała.
 Za to do Rose podszedł chłopiec, który nie pozwolił jej się do siebie zbliżyć, a gdy uniosła różdżkę, ugryzł ją w rękę. Krzyknęła wściekła i sfrustrowana, potrząsając dłonią. Mały bydlak. Na pewno Ślizgon…
 Wymieniła spojrzenie z lekko zdesperowanym Scorpiusem, który jakoś chciał uspokoić dziewczynkę, ale jeszcze bardziej się darła gdy się do niej zbliżył. Jezu co za histeryczka. Przecież już miała jedenaście lat. Musiał trafić na jakąś strachliwą…
 Zrobili krok w swoją stronę.
- Zamieniamy się – rzucili jednocześnie.
- Jak ich dobrze zmienimy to się Alexander nie pozna – stwierdził Scorpius.
- Ugryzł mnie – powiedziała wściekle. – Zamień go w ogra.
- Zrobię, co się da… - obiecał i szybko odszedł, byle tylko dalej od rozhisteryzowanej małej Puchonki.
- Cześć. Jestem Rose, a tobie jak na imię? – zapytała szybko dziewczynkę kucając przy niej.
- S-s-s-sara – wykrztusiła.
- Jakie włosy ma twoja mama? – musiała się śpieszyć. Trochę czasu już straciła.
- Jasne. Złote. Jak pszenica.
- Pobawimy się dobrze? Powiesz mi jak wygląda twoja mama, a ja cię zrobię dokładnie taką samą.
- Ja bym wolała jak Jenny.
- A kto to jest Jenny? – zapytała uprzejmie, siląc się na cierpliwość.
- Moja siostra. Starsza siostra.
- Więc dobrze. Powiedz mi jak wygląda, a ja sprawię, że będziesz wyglądała prawie tak samo.
 Dziewczynka się uśmiechnęła i zaczęła opowiadać. Rose się obejrzała. Scorpius właśnie trzepnął chłopaka w głowę, a potem powiedział mu kilka ostrych słów, gdy ten próbował jego też ugryźć. Rose spojrzała na swoją rękę, widniał na niej różowy odcisk zębów. Mały wampir!
 Dziesięć minut później musiała przestać pracować nad dziewczynką. Mogła sprawić, że jeszcze trochę urośnie, ale profesor Alexander krzyknęła: koniec czasu!
 Rose sprawdziła jak poszło Scorpiusowi. Parsknęła śmiechem.
 Mały grubasek zmienił się w… bardzo zapuszczonego bezdomnego, z włosami brudnymi, pozlepianymi i tłustymi. Dorobił mu wielkie, ohydne pryszcze i jakimś cudem sprawił, że miał zeza. Nie zmienił mu wzrostu, ale dorobił garb, tak, że wyglądał na starego człowieka, który jest niski z powodu przeżytych lat.
 Profesor Alexander sprawdzała efekty.
 Zbliżyła się do Malfoya i zmarszczyła nos. No tak, Scorpius nie zapomniał również o zapachu. Sprytne.
 Profesor Alexander szybko wpisała coś na kartce i odeszła, czym prędzej. Dopiero gdy sprawdzała przebraną dziewczynkę Rose, która wyglądała teraz jak szesnastolatka, zmarszczyła brwi i jeszcze raz spojrzała w kierunku Malfoya, ale nic nie powiedziała.
- Dobrze. Doprowadźcie ich do porządku i spotykamy się w sobotę. Ci którzy przeszli, oczywiście… – rzuciła, wychodząc.
 Rose szybko uporała się z dziewczynką.
- Zadowolona? – rzucił Malfoy zgryźliwie. – Nie chciałem, żeby ogr zdemolował klasę…
- Całkowicie – odparła spokojnie. – Wyrwę mu zęby jak go spotkam…
- Lepiej się do niego nie zbliżaj – poradził i uśmiechnął się zimno. – Nie cofnąłem zaklęcia odorowego.
 Rose się roześmiała. Bez słowa rozeszli się. Rose zastanawiała się, czy Arthemis w swoich żartobliwych przewidywaniach nie miała czasem racji…


 Runda 11, czyli 2 runda dnia 4 nie przyniosła nadzwyczajnych wyników, czy zdarzeń. No może z wyjątkiem tego, że James poczuwszy po walce z Kingiem i dziesięciominutowej przerwie z Arthemis, wiatr we włosach, zdobył kolejny komplet punktów, przy okazji doprowadzając Thomasa Avery’ego niemal do płaczu. Arthemis walczyła z Justinem, co było ciekawym doświadczeniem. To było tak, jak walka z trochę sprawniejszym Fredem, a mniej sprawniejszym Lukiem.
 Ostatnie walki tego dnia, już z Albusem, który zdobył maksymalną liczbę punktów warząc veritaserum (Ale jestem zdziwiona!, powiedziała Arthemis), znowu oglądała cała szkoła.
 Walka z Sylvie Drake, była dla Arthemis równie ciekawym doświadczeniem. Była przepiękna, wysoka i umiała walczyć, chociaż nie tak dobrze jak Ursula Hint i Allena Astra. Jej sekundantem był jej chłopak, Lucian Jose. Krzyczał co chwilę uwagi, które jednak nawet wykorzystane przez nią, nie sprawiły, żeby Arthemis się cofała. Zdobyła kolejny komplet punktów. James jej nie podpowiadał. Gdyby to robił Sylvie mogłaby nie dożyć następnej rundy.
 Jedyną niespodziewanym obrotem spraw było wyeliminowanie przez Denisa Flinta partnerki Urszuli Hint, Ivonne Jacklin. Arthemis nie była zdziwiona. Ivonne nie była tak dobra jak jej przyjaciółka. Walczył z nią zarówno James, jak i ona sama i mogła stwierdzić, że była na poziomie podobnym do Sylvie Drake. Tyle, że nie miała takiej klasy. A gdy trafiła na zupełnie nie dbającego o to z kim walczy Denisa, to musiało się tak skończyć. Flint co prawda z trudem, ale wyraźną złośliwą radością, pozbył się jej z konkursu.
 Klasyfikacja się trochę zmieniła. Robert King był nadal na pierwszym miejscu z 221 punktami. James i Arthemis byli ex aequo na drugim z 219 punktami. Flint wysunął się na trzecie miejsce, ale tracił do nich sporo punktów.


 Pozostały trzy dni pierwszej części eliminacji do dziesięcioboju.
 Profesor Axelrode zakończył już swoje testy i wytypował pierwszą osobę, która miała należeć do kadry Hogwartu. Była to siedemnastoletnia Krukonka, Keyleen Kimball.
 Rose miała dzisiaj drugą część własnych zawodów.
 Arthemis wiedziała, że James jest trochę ponury. To zapewne z powodu wczorajszego losowania. Miała w pierwszej rundzie walczyć w pierwszej walce z Rorym Adamsem. Ale okazało się, że została wylosowana również do drugiej walki z Maxem Moorem. Ona nie widziała, czym by się tu przejmować.
 Walki dzieliło prawie pół godziny, więc zdąży odpocząć. Bardziej interesowało ją, jak poradzi sobie Lucas, walczący z Robertem Kingiem. Nie mogła tego zobaczyć, bo była sekundantem Jamesa, który miał się zmierzyć z Frankiem Chesterem w tym samym czasie.
- Ale czemu akurat ty?! – zapytał rozdrażniony.
- Bo tak wypadło. Następnym razem wypadnie na ciebie – odparła spokojnie, jedząc lekkie śniadanie. – Daj spokój poradzę sobie z chłopakami. Znając ich dadzą mi taryfę ulgową, co będzie ich błędem…
 James westchnął ciężko. Tak to już było. Ona się martwiła, on się martwił. On ja uspokajał, ona uspokajała jego… Nie mógł się doczekać kiedy będą walczyć razem. Wtedy będą się martwić i uspokajać jednocześnie.
 Wszystko jednak poszło dobrze. Robert King wyraźnie sobie odpuścił, albo postanowił odpocząć, bo wygrał z Lucasem zaledwie dwoma punktami.
 Ona też poradziła sobie zarówno z Rorym, bułka z masłem, jak i z Maxem, chociaż przy nim się dość zmęczyła. Chyba jednak postanowił jej nie oszczędzać. Dobrze. Chociaż te dwa pojedynki w ciągu godziny dały jej się trochę we znaki i z ulgą przyjęła przerwę między rundami.


  James robił się coraz bardziej nerwowy. W drugiej rundzie miała walczyć z Bernardem Dubbinem. Najlepszym po Kingu i Flincie Ślizgonie. Widziała już kilka walk Dubbina. Była dobry. Niemal tak dobry, a może równie dobry jak Lucas i Max.
 Będzie się musiała przy nim spiąć i uważać, bo koleś lubił wyprowadzać niespodziewane ataki zaraz po obronie.
 Doszła do wniosku, że James wariuje z jej powodu, bo nie ma się sam o co martwić. On miał znowu walczyć z dziewczyną. Tym razem z Ursulą Hint.
 Arthemis stała za nim, gdy wchodził na matę.
 I po pierwszych trzech minutach się zirytowała.
 Po połowie po raz pierwszy, jako jego sekundant wrzasnęła:
- James, do diabła, ona jest zawodnikiem, więc traktuj ją jak zawodnika!!
 Cholerny gentleman! Jak tak dalej pójdzie to jeszcze z nią zremisuje.
 Hint bezkarnie wykorzystywała to, że James jej odpuszczał. Była dobrym zawodnikiem, a James wyraźnie uparł się, żeby traktować ją jak dziewczynę. Tracił na tym. Dopiero gdy Arthemis wrzasnęła, chyba postanowił zmienić taktykę. Podciągnął swoją przewagę do pięciu i wygrał 17 do 12.
 Zszedł z maty niezadowolony.
- Zgłosiła się do konkursu – powiedziała mu Arthemis. – Nie bez powodu. Wygrała już z Justinem i prawie z Maxem. Zremisowała z Bannisterem i niemal z Lucasem. Nie popełniaj więcej takiego błędu. Nie traktuj dziewczyn, zbyt delikatnie – dodała surowo.
- Więc mam być równie brutalny, co Flint? – prychnął James, ocierając twarz rękawem.
- Nie. Ale walcz tak jak potrafisz najlepiej. Nie odpuszczaj im, bo mają piersi.
James zmrużył oczy.
- One tu są, bo chcą. I chcą wygrać – zapewniła go Arthemis. – I wykorzystają to, że im odpuszczasz, jeżeli są sprytne.
 Przeszli przez linki. James trochę nadąsany.
 Dziesięć minut później miała ochotę, powiedzieć dokładnie to samo Lucasowi, który obchodził się z Sylvie Drake jak z jajkiem.
 Pokręciła niezadowolona głową i poszła do podwyższenia pierwszego, gdy wywołano jej nazwisko. Weszła na matę I, zaraz po tym, jak zeszli z niej Fred Weasley i Peter Warren.
 James już trochę udobruchany, po krótkim treściwym opieprzu, jaki od niej dostał, podciągnął jej rękawy bluzki, nad łokieć tak, jak lubiła, gdy coś robiła.
- Nie lekceważ go – powiedział cicho. – Dubbin jest na siódmym miejscy w klasyfikacji. Nie znalazł się tam przypadkiem.
- James – odpowiedziała, siląc się na spokój, - jestem na drugim miejscu w klasyfikacji i nie znalazłam się tam przypadkiem.
 Weszła na podwyższenie.
 Nie wiedziała od czego to zależy… Czy od tego, że nie mogła tej nocy zasnąć, bo miała strasznie głupi sen, który ja trochę wyprowadził z równowagi. Czy od tego, że miała już tego dnia dwa pojedynki… W każdym bądź razie po pierwszych pięciu minutach, była zła na samą siebie i wyprowadzona z równowagi, bo Dubbin okazał się lepszy niz go oceniła. Jeszcze bardziej wkurzyło ją to, że James postanowił nie ingerować. Dostała nauczkę. Wzięła się w garść, myśląc: przeżyłam Kinga, to przeżyję i ciebie Dubbin.
 Jednak odetchnęła z ulgą, gdy zabrzmiał gong. Wygrała. Jednak zaledwie dwoma punktami. Zeszła z podwyższenia z zaciśniętymi ustami, otartymi do krwi ramionami i przedartymi na kolanach spodniami.
 Gdy wyszli za linki, Albus zacmokał i eliksirem z buteleczki polał jej zadrapania, otarcia i rany, które zaczęły szczypać, aż syknęła.
- Trzeba było uważać – odpowiedział.
Westchnęła gniewnie. James uniósł brew.
- Chcesz coś powiedzieć? – zapytała go gniewnie.
- Ależ absolutnie nic – zapewnił ją chłodno.
- Dobra. Dobra – powiedziała i przeczesała ręką włosy. – Zlekceważyłam go, ale mnie sprowokowałeś.
- Arthemis… nie jestem przeciwko tobie, do cholery – powiedział gniewnie. – Wiedziałem, że wygrasz, chodziło o to, żebyś na siebie uważała. Miałaś jeden pojedynek więcej i jesteś zmęczona.
- Nie traktuj mnie jak dziecka!
- Więc przestań się jak dziecko zachowywać – skarcił ją.
- Przestańcie się kłócić. Obydwoje dzisiaj spieprzyliście, a to nie koniec dnia – oznajmił Albus.
Jednocześnie spojrzeli na niego ze zmrużonymi, oburzonymi oczami. Albus dopiero teraz stwierdził, że lepiej się nie odzywać. I broń cię panie Boże ich nie obrażać, gdy są w takim nastroju. Uśmiechnął się niewinnie i czym prędzej zszedł im z oczu.
- Sylvie nie ma łatwego dnia – usłyszała głos Freda. – Wylosowali ją do drugiej walki w tej rundzie. Lucian, Lucas i Gillian… jestem ciekaw, kogo dostanie następnym razem…
 Sylvie wyraźnie nie była przygotowana do większej ilości walk. Przegrała z Gillian i była trochę blada, bo kilka zaklęć boleśnie ją zraniło.
 Czekali na losowanie do trzeciej rozgrywki tego dnia. Jak się okazało bardzo niefortunnego losowania. Zaczęło się już od pierwszej walki. Fred kontra Robert King. Na końcu losowania Lucas obrócił się z lekko pobladłą twarzą w kierunku pozostałych, gdy wyświetlono rozłożenie pojedynków na matach. James zakrył twarz dłonią  i odetchnął głęboko.
 Arthemis ze spokojem patrzyła na napisy w powietrzu.
 Mata I: James Potter vs. Sylvie Drake. Mata II: Justin Hamilton vs. Lucian Jose. Mata III: Arthemis North vs. Denis Flint.
 Usłyszała ochrypły śmiech, gdy Flint i Avery przybili sobie piątki. Wiedziała, że jej sekundant jednocześnie walczy, gdzie indziej. Mylą się jednak, jeżeli myślą, że łatwo sobie z nią poradzą.
 Podeszła do Jamesa.
- Będę uważna i skupiona – powiedziała cicho.
Pokręcił głową.
- On na to czekał. Tylko na tym mu zależało. Tylko po, to zgłosił się do konkursu…
- Słuchaj… to Flint. Jest agresywny i niezbyt dużo myśli. I to będzie jego gwóźdź do trumny…
- Ja z nią będę – uspokoił Jamesa Lucas. – Z resztą Arthemis sobie z nim poradzi. Nie ma innej opcji.
 James odetchnął głęboko i skinął głową. Podniósł wzrok i napotkał zimne jak najgłębsze jezioro spojrzenie Flinta, na którego usta wypłynął triumfalny, drwiący uśmiech i James już wiedział, że Flint planuje coś wrednego.
- No, chodź – Arthemis go pociągnęła za sobą. – Mamy jeszcze kilka godzin. Odpoczniemy chwilę.
 Skinął głową. Mógł jeszcze spróbować wykluczyć Flinta przed  następną turą, ale cholera, po pierwsze wiedział, że Arthemis by się wściekła, za to, że uważa ją za niezdolną do walki. A po drugie chciał, i to straszliwie chciał, pokonać go w uczciwej walce. Na oczach całego tłumu.
 Spojrzał z boku na Arthemis. Jak zwykle była ostoją spokoju. Tym razem będzie skoncentrowana. Obiecała mu to. I dotrzyma słowa. Jednak niepokój, strach, jaki można odczuwać tylko, gdy w grę w chodzi twój wróg i bliska ci osoba, pozostał.


 O 17.00 Fred stanął do pojedynku z Robertem Kingiem. Przegrał dwoma punktami. King sobie wyraźnie odpoczywał, albo stwierdził, że nie ma się co starać, bo najgorszych rywali ma już za sobą.
 Potem Arthemis i James rozeszli się na dwa różne krańce Wielkiej Sali. Na dwa różne podesty.
- Mam nadzieję, że się z nią pożegnałeś – usłyszał drwiący głos Flinta, który też szedł w kierunku trzeciej maty.
James zacisnął zęby i wszedł na podium naprzeciw Sylvie Drake.
- Arthemis North z numerem 21 oraz Denis Flint z numerem 11 proszę o wejście na matę III – usłyszał głos komentatora i coś w nim po prostu pękło. Sędzia dał mu znak do rozpoczęcia pojedynku.


Arthemis nie dawała Flintowi szans. W takim sensie, że nie dawała mu czasu, na to, żeby wymyślił coś dostatecznie wrednego. Co nie znaczyło, że nie opadała na tyłek, co chwilę, z resztą podobnie jak Flint. Dała się złapać jednak w pułapkę, kiedy rzuciła na niego urok, nie cofnął się, nie próbował go zablokować, tylko poświęcił ten lekki ból, żeby w tym samym czasie dotknęło ją jego zaklęcie. Uniosła się w powietrze i spadła z hukiem, kiedy Flinta trafił jej oszałamiacz.
 Podniosła się z trudem. Nie doceniła go. Nie sądziła, że jest zdolny do tego, żeby narazić siebie na szwank, żeby tylko ją dopaść. Cofnęła zaklęcie oszałamiające. W końcu takie były zasady. Pojedynek musiał trwać dalej.


 Albus otworzył usta ze zdumienia, gdy James zbiegł po schodkach po trzech minutach, rzucając tylko:
- Przeproś ją ode mnie!
 I pobiegł dalej.
 Albus zamrugał. Patrzył jak Lucian Jose próbuje docucić swoją partnerkę, po tym jak sędziowie stwierdzili jej eliminację. Trzy minuty. Zajęło to jego bratu trzy minuty. Ten człowiek był szatanem.
 James przebiegł przez linki przy macie 3 i opieprzył dziewczynę, która podeszła do niego z formularzem. Arthemis właśnie wylewitowała Flinta w powietrze i z hukiem jednym machnięciem różdżki cisnęła nim o ziemię.
- Nie wiem, o co się tak martwiłem – sapnął do Lucasa.
Lucas podskoczył zaskoczony.
- Co tu robisz?!
- Wstrząsająco szybkie wyeliminowanie Sylvie Drake przez Jamesa Pottera – usłyszał w odpowiedzi głos Tylera Stokesa.
 Jednak James stwierdził, że początkowy spokój na widok Arthemis jest mocno przesadzony. Nie była tak szybka jak zwykle, więc coś musiało się stać. Zobaczył jak zaklęcie Flinta przecina jej ubranie i skórę na udzie. W odpowiedzi Arthemis posłała w niego strumień wody, który zmoczył go od stóp do głów. To bardziej przypominało teatr niż pojedynek.
- Jesteś za blisko!! Arthemis, odsuń się! – krzyknął i mało nie wbiegł na schodki.
 Arthemis nadal ciskając w Flinta zaklęciami zrobiła kilka kroków do tyłu.
- Ile jeszcze? – zapytał James.
- Dwie minuty – odpowiedział Luke.
 I wtedy Arthemis najpierw zablokowała zaklęcie, ale za późno zauważyła, że była to tylko zmyłka. Srebrzysty pocisk trafił ją prosto w głową. Opadła na jedno kolano, zasłaniając oczy.
- Czas!!! – ryknął James, będąc już niemal na podeście.
- Nie!! – krzyknęła.
James się zatrzymał, chociaż wbrew sobie. Zaufanie do niej, wiara w nią, była w nim silniejsza niż zdrowy rozsądek.
- Zwariowałeś? Zatrzymaj ją?! – usłyszał za sobą głos Albusa.
 Pokręcił głową.
 Arthemis nie widziała. Nie widziała nic. Oślepił ją. Nie widziała nawet zamazanych kształtów. Jedynie ciemność.
 Usłyszała śmiech Flinta i kroki.
 Już raz walczyła z kimś, kogo nie widziała. Widziała, w którym miejscu stoi Flint, przynajmniej orientacyjnie. Jednak na pewno odejdzie stamtąd. Nie mogła go zmylić. Odbiła jego urok, zaklęciem tarczy, to było najbezpieczniejsze.
 Strzeliła na oślep na lewo i usłyszała śmiech.
 Jamesa zalała gorąca furia, gdy widział, jak obraca się dookoła siebie powoli, nic nie widząc. Flint mu za to zapłaci. Jednak nie była bezradna. Była czujna i skupiona.
- Pół minuty – usłyszał szept Lucasa.
 Musiała jeszcze tylko tyle wytrzymać.
 Zrobiła więcej, rzuciła zaklęcie, zblokowała to które w nią rzucił Flint i posłała urok spowalniający w dokładnie to samo miejsce.
 Rozległ się gong.
 Sędziowie wbiegli na matę, równocześnie z Jamesem. Podszedł do niej.
- Nie widzę – wyszeptała, szukając na oślep jego ramienia.
- Wiem – odpowiedział drżąco.
 Podszedł do niej Forsythe i sprawdził jej powieki.
- To chwilowe – powiedział. – Po nałożeniu przeciwzaklęcia, przez kilka godzin będziesz miała zamglony wzrok, ale do jutra powinno być wszystko dobrze.
 Skinęła głową. Teraz wyraźniej słyszała szum, który się podniósł.
- Denis Flint dostaje ostrzeżenie za użycie niedozwolonego zaklęcia – usłyszała głos komentatora. – Jeszcze jedno i zostanie wycofany z zawodów. Na macie trzeciej zwycięża Arthemis North 15 do 14.
 James spojrzał na Flinta. Nie wydawał się być zbytnio przejęty pogadanką, którą mu właśnie zgotowała sędzina. Na jego ustach nadal błąkał się leniwy, zadowolony z siebie uśmiech. James zacisnął dłoń w pięść.
- Zajmiemy się nią – powiedział do profesora Forsythe’a Albus. Nauczyciel uśmiechnął się do niego delikatnie i odszedł.
- Chodź, zabierzemy cię do pani Pomfrey – powiedział Albus.
 Sprowadzili ją ostrożnie po schodkach. Kłębiło się wokół nich pełno ludzi.
- Cholera! – mruknęła Arthemis, gdy potknęła się o czyjąś stopę.
- Spokojnie – powiedział łagodnie James, chociaż wszystko się w nim gotowało, objął ją mocno w pasie, żeby na nikogo nie wpadła.
- Jestem spokojna – odpowiedziała zgryźliwie, ale jej głos zadrżał. – Niech tylko dorwę tego sukinsyna to wyrwę mu jaja…
- Uwielbiam groźby w twoich ustach, ale tego sukinsyna zostaw mnie – powiedział James mściwym głosem.
 Razem z Albusem zaprowadzili ją do skrzydła szpitalnego. Pani Pomfrey zacmokała na ich widok.
- Została oślepiona – wyjaśnił jej szybko Albus.
Pielęgniarka westchnęła.
- Usiądź, kochanie – powiedziała do Arthemis i gdzieś odeszła.
- Gdyby zrobił to wcześniej… - powiedziała Arthemis, zakrywając twarz dłońmi. – Wyeliminował by mnie…
- Planował to, ale nie dałaś mu szansy zrobić tego wcześniej – odpowiedział James.
- To nie był taki po prostu sobie pojedynek… to była wojna. Lataliśmy po całym podwyższeniu…
 Przybiegła pani Pomfrey. Przez chwilę szeptała coś przy jej oczach z różdżką w ręku, a Arthemis strasznie bolała głowa. Pokazały jej się zamazane kształty. Nadal widziała ciemność, ale pojawiły się w niej jeszcze cienie.
- Założę ci przepaskę – powiedziała. – Dzięki temu eliksir się wchłonie. Chyba, że wolisz tu zostać.
- Nie, dziękuję – odpowiedziała szybko Arthemis.
- Tego się spodziewałam – powiedziała pani Pomfrey i zawiązała jej wokół głowy bandanę.
- Mam nadzieję, że nie jest różowa – powiedziała Arthemis.
Pielęgniarka zachichotała.
- Jest czarna. Ale mogę ci znaleźć inną, jeżeli chcesz…
- Nie. Czarna jest super.
- Opatrzę ci resztę zranień – zacmokała. – Chłopcy za parawan, proszę.
James i Albus odeszli kawałek.
- Och, dziewczyno, uważaj trochę na siebie. Twoje plecy wyglądają, jakbyś spała na kamieniach. Paskudne rozcięcie – mruczała do siebie pielęgniarka. Po kilku minutach usłyszeli: - Możesz założyć koszulkę.
 Pielęgniarka zwinęła parawan, a Arthemis ostrożnie zeszła z łóżka.
- Wyglądasz jak pirat – powiedział Albus.
 Uniosła brew.
 Al zarechotał. Bez jej chłodnych, ciemnoniebieskich oczu nie miało to takiego oddźwięku.
- Idziemy zobaczyć losowanie – powiedziała Arthemis.
James nie był z tego zadowolony, ale nie chciał się z nią kłócić. Najśmieszniej było sprowadzać ją po schodach. Musiała bardzo uważać, żeby się nie potknąć. Bardzo ja to irytowało.
- W ogóle James – przypomniała sobie Arthemis, - czy ty nie walczyłeś z Sylvie?
 James nie odpowiedział. Wolała widzieć jego twarz, ale zadowoliła się rozpoznaniem poczucia winy w jego uczuciach.
- Znokautował ją w trzy minuty – zakomunikował jej Albus. – Śpieszyło mu się.
 Arthemis westchnęła.
- Przeproszę ją.
- James, ona była zawodnikiem. Nie musisz jej przepraszać za to, że z tobą przegrała – powiedziała łagodnie Arthemis.
- Może.
- W każdym bądź razie, dziękuję, że jednak nie przerwałeś walki.
- Dostałbym od ciebie po głowie.
- Uważaj, bo uwierzę, że to cię przestraszyło – zaśmiała się.
- Jezu, Arthemis, - powiedział, przyciągając ją do siebie, - jak go dorwę to będzie się pławił we własnej krwi.
- Wierzę – odparła spokojnie. – Ale na razie musisz się zająć niewidomą… - dodała wściekle. – Jeżeli mi to do jutra nie przejdzie… - nie dokończyła. Bała się dokończyć. – Chryste, mógł równie dobrze użyć trwałego oślepienia…
- Nie myśl o tym – poradził jej James. Sam wystarczająco dużo o tym myślał.
- Nawet trwałe oślepienie można odwrócić – powiedział Albus. – Troszkę to trwa, ale da się.
- To pocieszające – westchnęła Arthemis. – Gdzie jesteśmy?
- Wchodzimy do Wielkiej Sali – odpowiedział jej James. – Kończą się ostatni walki.
Arthemis irytowało to, że musi się trzymać Jamesa, żeby nie zgubić się w ciemności. Czuła się bezradna.
- Zaczyna się losowanie – oznajmił jej Albus.
- Super – odpowiedziała grzecznie.
Informowali ją kto z kim będzie walczył. I nagle rozległ się śmiech. Złowieszczy śmiech, groźny, przyprawiający o ciarki. Tak inny od naturalnego śmiechu Jamesa.
 Już wiedziała co się stało. Jutro rano Denis Flint miał się zmierzyć z Jamesem.
 Albus widział, jak Flint lekko zbladł patrząc na szalony, rządny zemsty wyraz twarzy Jamesa. Ten kretyn musiał się przecież liczyć z tym, że James go zniszczy, jeżeli ten skrzywdzi Arthemis.
 Musiał walczyć fair, bo inaczej go wyeliminują. O ile James i tak go nie wyeliminuje. O tak… dzisiaj Denis będzie miał problem z zaśnięciem.
- Walczysz z Gillian. Ostatni walka – oznajmił jeszcze Albus i wyprowadzili ją powoli z Wielkiej Sali. Po drodze minęli tablicę z klasyfikacją. Arthemis była na pierwszym miejscu, James za nią, a na trzeciej pozycji widniał Robert King. Flint był czwarty. James już się postara, żeby ten sukinsyn spadł jeszcze niżej.


- Arthemis powiedziała, że nie idzie na kolacje – oznajmiła Rose, siadając przy stole.
- Oszalała? Powinna coś zjeść – stwierdził Albus.
- Poszła się umyć… Kurcze, może jej to sprawić trochę problemów…
- Pewnie się bała, że zechcemy ja karmić – zaśmiała się Lily.
 James przysłuchiwał się temu rozdrażniony. Powstrzymywał się z całych sił, żeby nie podejść do stołu Slytherinu i nie pobić Flinta na oczach całej szkoły. Nie… nie pojedynkować się. Pobić go. Był żądny krwi.
- Nie powinna zostawać sama. Nie wiadomo, czy sobie poradzi – zauważył Lucas.
- Chciałam z nią zostać i jej pomóc, ale po pierwsze powiedziała, że jeszcze umie się sama umyć, a po drugie oznajmiła, że widzi już kształty. Trochę niewyraźnie, ale podobno zaczyna rozróżniać też kolory.
 James dopił herbatę i wstał.
- Gdzie idziesz? – zdziwił się Albus.
- Jeżeli stąd nie wyjdę to zmasakruje mu i tak już brzydką facjatę – oznajmił krótko James i wyszedł z Wielkiej Sali.
 W Pokoju Wspólnym Gryffindoru nikogo nie było. Cóż, wszyscy byli na kolacji. Spojrzał z zaciśniętymi ustami na schody do dormitorium dziewcząt.
 Westchnął ciężko. Znowu to samo. Czemu one mogły do nich sobie wchodzić od tak?
 Po chwili jednak wpadł na pomysł. Spojrzał na swoje adidasy. Nie mógł zakładać swoich skrzydlatych butów, bo jeszcze by ich użył podczas walk, a nie wiedział, czy to dozwolone.
 Poszedł do dormitorium i postanowił wykorzystać sytuację, dopóki nikogo nie było. Założył trampki i uniósł się powietrze. Niczym Hermes przeleciał sobie przez salon Gryfonów i jak gdyby nigdy nic wdarł się do ziemi obiecanej (tak sypialnie dziewczyn nazywali chłopacy). Jakie to było proste…
 Otworzył cicho drzwi do sypialni dziewczyn. Wszedł do środka i zamknął je za sobą. Arthemis leżała na łóżku na wznak. Jedną nogę miała zgiętą w kolanie, przez co, długa koszulka, w której spała podwinęła się na uda.
 Otworzyła jedno oko, a potem błyskawicznie drugie. Poderwała się z poduszki. Na piżamę nadal miała narzucony szlafrok, który się rozchylił. Ale nie był to duży, fortowy kąpielowy szlafrok, tylko jakiś krótki szlafroczek z miękkiego materiału.
- Och, mamusiu – szepnął James i na chwilę zamknął oczy.
- Nadal słabo cię widzę – oznajmiła Arthemis. – Jak tu wszedłeś?
- Skrzydlate buty – wyjaśnił James krótko.
- Coś się stało?
- Nie zeszłaś na kolację.
- Na myśl o tym, że będę wyglądała jak trzymiesięczny bobas umazany kaszką, straciłam apetyt. Czemu tam tak stoisz? – zapytała, siadając.
- Boję się podejść bliżej…
- James nie widzę dokładnie twojej twarzy, więc nie wiem, o co ci chodzi – powiedziała niecierpliwie.
 James westchnął. Przecież wiedział, że to jest nieuniknione… Podszedł bliżej, przysiadł na brzegu jej łóżka i przyciągnął jej głowę do siebie.
 Jego usta, jego język pieściły jej wargi gwałtownie.
- Och… - westchnęła, gdy puścił ją.
James posadził ją sobie na kolanach. Było to miłe uczucie. Bardzo miłe. Przytuliła się do niego. Nadal miała mokre włosy, które pachniały szamponem.
- Co byś zrobił gdyby mnie oślepił na stałe? – zapytała cicho.
- Zabiłbym go.
- Nie o to mi chodzi – powiedziała. Gnębiło ją to. – Co byś zrobił, gdybym była niewidoma?
- Wycofałbym nas z konkursu.
Zachichotała.
- Tylko tyle?
- Mhm.
Poczuła się lepiej.
Usłyszała jak grzebie w kieszeni. Zaszeleścił papierek.
- Z moich żelaznych zapasów – powiedział, wkładając jej batonik w rękę. – Musisz coś zjeść…
- Czekoladę?
- Zawiera wszystkie niezbędne składniki odżywcze i do tego przynosi dobry nastrój – odrzekł James.
- Ty przynosisz dobry nastrój – powiedziała.
James przez chwilę milczał. I ona twierdziła, że nie umie znajdować słów…
Arthemis nagle zawstydzona chciała zejść z jego kolan.
- Gdzieś się wybierasz? – rzucił, przytrzymując ją.
- Nie wygodnie ci – stwierdziła.
- Ależ zapewniam cię, że zupełnie mi odpowiada obecne położenie. Mam wspaniały widok – powiedział i przesunął ręką po jej kolanie i udzie.
 Zjadła batonik.
- Jak oczy? – zapytał.
- Pieką. Są przekrwione, prawda? – odwróciła się w jego stronę.
- To znaczy, że się regenerują – uspokoił ją.
 Westchnęła.
- Mam nadzieję, że będzie lepiej jutro podczas walk…
- Na pewno.
Usłyszeli poruszenie na korytarzu. Arthemis spojrzała na drzwi.
- Jak ty stąd wyjdziesz? Jak cię jakaś dziewczyna przyłapie… - potem odwróciła głowę w drugą stronę. – Kiedyś wyskoczyłam przez to okno – powiedziała z namysłem.
- Słucham? - zapytał chłodno James.
- Założyłam skrzydlate buty i wyskoczyłam przez okno – powtórzyła.
- I żyjesz?
- Buty zamortyzowały upadek – wzruszyła ramionami.
- Chyba jednak powiem Lily, żeby przyniosła mi pelerynę niewidkę. Ale dzięki za pomysł…
Parsknęła śmiechem i dotknęła ustami jego ust.
- Ucieszysz się jeżeli ci powiem, że wkurzają mnie te wszystkie laski, które piszczą, gdy wchodzisz na matę?
James uśmiechnął się szeroko.
- Jasne. Ale jestem pewien, że nie wkurzają cię aż tak bardzo jak mnie faceci, którzy mierzą cię wzrokiem, jakbyś chodziła toples.
- No nie wiem… te dziewczyny są naprawdę irytujące…
James zaczął całować jej pobłażliwie uśmiechnięte usta, gdy drzwi się otworzyły. Usłyszeli krótki, zduszony krzyk Rose, a która szybko zamknęła za sobą drzwi.
- James! – syknęła.
Arthemis zeszła z kolan Jamesa, który tym razem jej nie zatrzymywał.
- Tobie tu nie wolno być! – kontynuowała Rose. – Jak ty tu wszedłeś?
- Przyzwyczajaj się – rzucił tylko James ze śmiechem.
Rose przez chwilę zastanowiła się nad odpowiedzią, a potem wzruszyła ramionami.
- Tylko nie mówicie Alowi, bo będzie zgorszony…
- Czym? – zapytała Arthemis.
- Oj wiecie jaki jest Al…
- Rose – powiedział poważnie James. – Jego to tak naprawdę nie denerwuje. Sam chce, tylko nie wie jak się zabrać do dzieła…
- Te wasze męskie sprawy… nie muszę o tym wiedzieć – machnęła ręką w powietrzu.
- Mogłabyś mi podrzucić pelerynę niewidkę – powiedział James.
- Dobra, dobra… - powiedziała ulegle. – Tylko błagam, niech wam to nie wejdzie w nawyk…
- Spokojna głowa – zapewniła ją Arthemis.
Jednak łobuzerskie spojrzenie James, przeczyło jej słowom.
Rose wyszła. James podniósł się z jej łóżka i pocałował Arthemis lekko.
- Mam nadzieję, że wszystko będzie jutro dobrze – powiedziała. – Nie chciałabym widzieć tej walki przez mgłę.
 Pstryknął ją w nos.
- Prześpij się. Daj odpocząć oczom. – powiedział, unikając patrzenia na jej łóżko.
 Skinęła głową.

 Wróciła Rose. Arthemis patrzyła jak znika, a po chwili już go nie było w żeńskim dormitorium. Mimo tego jego ciepło otuliło ją jak koc. Położyła się do łóżka i natychmiast zasnęła. 

3 komentarze:

  1. Świetny byl ten fragment z eliminacji Rose 😂 w dodatku uwielbiam moment jak James dowiaduje sie ze bedzie walczyc z Flintem, to bedize niezapomniany pojedynek 😉

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    wspaniale, och Flint zacznij się bać... jak widać inne eliminacje do olimpiady idą też dobrze...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, oj Flint zacznij się już bać... inne eliminacje jak widać idą do olimpiady też dobrze...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń