Dotarli do Pałacu Zefira, (niemal
roześmieli się gdy przypomnieli sobie tę nazwę), jako pierwsi. Było to o tyle
nie oczekiwane, że wszystkie te wydarzenia, które przeżyli, zdawały się trwać w
nieskończoność. Szokiem dla nich było oświadczenie, że nadal jest ten sam
dzień.
Neville na ich widok dostał małego zawału
serca. Nie można było mieć mu tego za złe. James wyglądał jakby dorwał go
wyjątkowo wygłodniały zombi, a Arthemis była tak blada, jakby odbyła tajemne
spotkanie z księciem wampirów. Do tego była zadziwiająco milcząca…
James natomiast oddał sędziom butelkę z wodą o
złocistym kolorze i razem z Arthemis udał się do ich kwatery.
Było to zadziwiające, że pomimo tego, co przeszli, nadal byli na
pierwszym miejscu. Szczerze mówiąc było im to tak obojętne, że zastanawiali
się, czy nie zrezygnować. Skoro inni bardziej ucieszą się z wysokiego miejsca?
Myśleli już tylko o jednym. Żeby wrócić do Hogwartu.
James miał nadzieję, że Arthemis już się
uspokoiła. W każdym bądź razie wygladała na o wiele mniej zdenerwowaną. Zmył z
siebie całą krew i wspomnienie wszelkich przeżyć i położył się do
jednoosobowego łóżka, mając zamiar przekonać Arthemis, by je z nim dzieliła.
Jednak nim wyszła z łazienki, spał już głębokim snem. Nie obudził się przez
całą noc, mimo tego, że aż do świtu obserwowały go nadal oszołomione,
wdzięczne, a przede wszystkim zakochane
ciemnoniebieskie oczy.
W ostatecznym rozrachunku Arthemis i James
pozostali na pierwszym miejscu. Pierwsze dwie drużyny odpadły jeszcze przed
świtem, bo zaatakowane przez meliady, nie dotarły do Bramy Tytanów, a trzy,
które nie zdołały dotrzeć do złotej wody, odpadły z konkursu.
Trzynaście par przeszło do następnego zadania.
Arthemis stawiając pierwsze kroki na
zaśnieżonym dziedzińcu Hogwartu, stwierdziła, że i tak nic gorszego niż Grecja,
się jej nie trafi.
Jeszcze z niej nie opadło napięcie i obojętnie
co mówił James, jeszcze jakiś czas nie opadnie. Nadal miała zamrożoną krew.
Nadal przesuwały jej się przed oczami wizję zamykających się oczu Jamesa. Jej
samopoczucie nie poprawiał fakt, że gdyby James… przestał oddychać chociażby na
sekundę, złota woda by nie pomogła. Mogła leczyć każdą ranę, ale nie mogla
wskrzeszać zmarłych. Nie potrafiła się pozbyć chłodu z całego ciała. Ani
uczucia, że nic nie jest warte, tego by go stracić. Żaden konkurs… Nic.
James nie miał pojęcia, co to znaczy. Nie odczuwał tego. Nie był w
takiej sytuacji…
Spojrzała na swoją dłoń. Gdy tylko była
połączona z ręką Jamesa, była świadectwem ich połączenia, dogłębnego
zrozumienia i uczucia. Jak szybko można
było przeciąć tę więź… Wystarczyła jedna klątwa sprzed dwóch tysięcy lat.
Gdy tylko weszli do Sali Wejściowej otoczyli
ich wszyscy Gryfoni przez których przedarła się w końcu Rose, a zaraz za nią Albus.
James witał się ze wszystkimi uśmiechnięty,
ale Arthemis wyglądała na tak totalnie wykończoną, że Rose po prostu zabrała ją
do Wieży Gryffindoru.
Arthemis podziękowała jej cicho i zaczęła się
bez słowa rozpakowywać. Dosyć zdziwiona jej zachowaniem, Rose wróciła do Pokoju
Wspólnego, gdzie James nadal był otoczony mnóstwem ludzi. Chyba zaczynał się
irytować. Co więcej wyglądał na dość zmartwionego, bo co chwilę zerkał w
kierunku schodów do dormitorium dziewcząt.
W końcu jednak udało im się wydzielić kąt tylko dla siebie. Lily, Lucas,
Rose, Albus i Fred usiedli wokół Jamesa i nachyleni do niego wypytywali go o
szczegóły zadania.
- Niezbyt ciekawie – stwierdził
Albus, słysząc założenia zadania.
Jednak w miarę opowieści Jamesa, jego
oczy robiły się coraz większe. Co więcej, opowieść zrobiła się tak
nieprawdopodobna, że zarzucili mu iż ją zmyślił.
Postanowił skończyć opowieść na momencie, gdy
zdobył zfałszowaną złotą wodę. Nie chciał wywlekać na światło dzienne drobnego
załamania Arthemis.
Przeciągnął się, gotowy odpowiedzieć na
pytnia, gdy zauważył, że Rose przygląda mu się, tak jakby wiedziała, że nie
dokończył opowieści.
Odwrócił wzrok. Nie wiedział co miałby zrobić
z tą sytuacją… Arthemis nigdy wcześniej nie załamała się, prawda?
Rose nieznacznie, z niezadowoleniem pokręciła
głową i wstała od stołu.
James nagle pozbawiony całej energii również
wstał i udał się do swojego dormitorium.
Rose cicho otworzyła drzwi do dormitorium.
Było w nim zupełnie ciemno. Tylko za oknem skrzyły się płatki śniegu, odbijane
przez światło księżyca.
Arthemis leżała na łóżku w tym samym stroju, w
którym kilka godzin wcześniej wróciła do Hogwartu. Wpatrywała się w baldachim
swojego łóżka, jakby nie istniało dla niej nic innego.
Rose otworzyła usta, ale po chwili je
zamknęła. W końcu co mgłaby jej powiedzieć. To zawsze Arthemis odganiała jej
strach.
A kto miał pomóc jej? Tej, która nigdy się
niczego nie bała?
Rose westchnęła, zamknęła za sobą drzwi i
położyła się obok Arthemis.
Gdy Arthemis zasłoniła sobie ręką oczy, usta jej zaczęły drżeć, a oddech stał się przyśpieszony, wzięła ją za drugą rękę i uścisnęła uspokajająco.
Gdy Arthemis zasłoniła sobie ręką oczy, usta jej zaczęły drżeć, a oddech stał się przyśpieszony, wzięła ją za drugą rękę i uścisnęła uspokajająco.
Mogła zrobić dla niej chociaż tyle…
O trzeciej nad ranem James po raz tysięczny
przewrócił się na drugi bok, następnie poddał się i odrzucił poduszkę.
Wpatrywał się w sufit. Miał nadzieję, że szybko go to znudzi i będzie mógł w
końcu pogrążyć się we śnie.
Pięć minut później było dla niego oczywiste,
że tak się nie stanie.
Założył bluzę, wsunął swoje skrzydlate trampki
i już chwilę potem był przed drzwiami dormitorium dziewcząt. Otworzył je cicho.
Podszedł do łóżka Arthemis. Oczekiwał, że nie
będzie spała, ale nie tego, że w ogóle jej nie będzie…
- Wyszła jeszcze przed północą i do
tej pory nie wróciła – usłyszał cichy głos Rose. Podniosła się z poduszki i
spojrzała na niego z zaniepokojoną, smutną miną. – James…
Odwrócił wzrok.
- Wiem. – Ruszył do drzwi. – Dobranoc
– mruknął jeszcze, a Rose przez dłuższą chwilę wpatrywała się w drzwi.
James
wiedział gdzie szukać. Nawet specjalnie nie przejmował się tym, że może zostać
złapany. Neville po ich ostatnim zadaniu, wyciągnął by ich z każdego szlabanu,
chociażby próbowali obalić dyrektora i przejąć władzę w szkole. Zszedł piętro
niżej i odblokował drzwi do Sali muzycznej. Nic nie słyszał, ale przecież sam
rzucał na drzwi „Muffiato!”.
Gdy cicho zamknął za sobą drzwi usłyszał
melodię tak przejmującą, że serce mu się ścisnęło. Tych nut jeszcze nigdy nie
słyszał. Jezu… to brzmiało tak, jak Arthemis przelała w tę melodię cały swój
szok, smutek i strach. Było to w równym stopniu piękne, co… przerażające.
Wolno przeszedł przez zupełnie ciemny pokój,
do stojącego przy oknie fortepianu. Za oknem szalał śnieg, co powodowało
jeszcze bardziej upiorny nastrój.
Melodia płynęła dalej wywołując w nim uczucia,
w które z trudem by uwierzył, gdyby mu po prostu powiedziała. Podszedł do niej
blisko. Musiała zdawać sobie sprawę z jego obecności, ale nie przerwała nawet
na chwilę. Kurtyna włosów, opadała jej na twarz.
Złapał ją za rękę i siłą odciągnął ją od klawiatury,
ucinając tym samym melodię.
- Nie graj tego. Nigdy więcej tego
nie graj, rozumiesz? – powiedział ostro i musiał przełknąć, żeby głos mu się
nie załamał.
Bardzo powoli podniosła na niego zaszklony
wzrok. Nie płakała, ale w jakiś sposób, to było gorsze.
Wyszarpnęła się, odsunęła i odwróciła do
ciemnego okna.
James przez dłuższy czas gruntownie
analizował, czy bardziej chce na nią nakrzyczeć, czy ją przytulić. Cóż… trudno
było mu poradzić sobie z TAKĄ Arthemis. Nigdy nie widział, żeby przejmowała się
czymś w takim stopniu aż tyle czasu. Zazwyczaj… podejmowała jakieś działanie.
Tym razem jednak była w jakiś sposób niedostępna…
Westchnął ciężko.
- Wkurzasz mnie – rzucił, chwytając
za stary sprawdzony chwyt, mający na celu wyprowadzenie jej z równowagi.
Zamiast jednak oczekiwanego: „Więc sobie idź!”,
nie usłyszał nic. Arthemis jedynie objęła się ramionami. Co ona w ogóle miała
na sobie? Spodnie od piżamy i podkoszulek? Zwariowała wychodząc w czymś takim?!
Stłumił chęć zbesztania jej. Miał już dość
stania w tym samym miejscu bez żadnej akcji…
Ale… jakby się czuł na jej miejscu?
Kropla krwi uderzająca na ziemię…
Zamrugał zdziwiony tą wizją, ale zamknął oczy
i przywołał ją z pamięci w całości.
Zakrwawiona
twarz… Włosy skąpane w posoce… Koszula Forsythe przesiaknięta czerwienią…
Dotarło do niego, że wcale nie musi sobie
wyobrażać jak ona się czuję. On wiedział jak ona się czuje…
- Twój puls nie może się uspokoić –
powiedział cicho. – Żołądek pali żywym ogniem. Wciąż i wciąż, na okrągło, jak uparcie
puszczaną pozytywkę, widzisz te same obrazy. Nie możesz się pozbyć z pamięci
zapachu krwi… Nie musisz mi tego wszystkiego tłumaczyć – dodał po chwili. –
Nigdy nie zapomnę tamtego dnia. Zapachu twojej krwi unoszącej się w powietrzu…
Pewności, że już nigdy nie będę mógł normalnie oddychać…
Arthemis nie zareagowała. Nawet nie dała po
sobie poznać, że go słucha.
- Rozumiem… - powtórzył i tym razem
Arthemis drgnęła, słysząc w jego głosie twarde nuty i początki gniewu. –
Jednak… pamiętam też, że pomimo Anabelle, pomimo całej tamtej chorej sytuacji, myślałem
wtedy tylko o tym, żeby cię dotknąć. Żeby się upewnić, że nadal jesteś ciepła…
A ty…- Arthemis skuliła ramiona, jakby bała się tego, co zaraz usłyszy. - ...od
dwudziestuczterech godzin nie odezwałaś się do mnie… nawet mnie nie dotknęłaś…
- James zacisnął pięści, gdy nie odpowiedziała. Odwrócił się na pięcie. – Tak
bardzo przejęłaś się tym, że mogłoby mnie nie być… Że nie zauważyłaś, że nadal
tu jestem…
Nie chciał się przyznać, że naprawdę poczuł
się zraniony, gdy nawet wtedy nie zareagowała. Rozgniewany tym uczuciem, ruszył
do drzwi.
Było po trzeciej, do cholery! Nie miał siły
się teraz bawić w takie gierki! Cholera! Cholera! Cholera! Dzień wcześniej
wykrwawiał się na śmierć! Miał prawo być zmęczony i sfrustrowany!
Wyciągnął rękę, żeby chwycić za klamkę, gdy
nagle jego dłoń została odepchnięta. Zamrugał zdziwiony.
Arthemis oparła czoło o drzwi, blokując mu
przejścia. Zaciskała dłonie w pięści.
- Jeżeli mnie teraz zostawisz… w
ogóle się nie pozbieram…- powiedziała, jakby miała gardło wyłożone gwoźdźmi.
James poczuł ulgę, dzięki chociażby takiej
reakcji, jednak nadal był zirytowany. Nie mogła po prostu zrobić tego, co
wszystkie inne dziewczyny by zrobiły? Płakac i tulić się, i w ogóle…? Nie. Ona
uciekała, nie odzywała się i grała melodie od których włosy stawały dęba.
- Ja cię nie zostawiam – powiedział
twardo. – Sama uciekasz…
Gdy jej ramiona zadrżały, James
cofnął wszystkie swoje poprzednie myśli. Wcale nie chciał, żeby tuliła się i
płakała. Zaczynał nawet wpadać w lekką panikę, gdy o tym pomyślał.
- Obiecałam sobie dzisiaj, że już nie
będę płakać… - powiedziała cicho. – Że nie mam do tego powodów… Ale… nie mogę
przestać... A poza tym boję się, że… moja ręka przejdzie przez ciebie na wylot.
Jakbyś był złudzeniem…
James chciał, żeby się odwróciła. Żeby
spojrzała mu w oczy i przekonała się, że stoi tuż za nią. Rzeczywisty.
- Nie wiedziałem, że jesteś takim
tchórzem – rzucił wyzywająco.
Gdy tym razem drgnęła, myślał, że w
końcu trafił, że wkurzył ją w końcu. Tę lodową skałę, którą była przez ostatnie
kilka godzin. Mylił się jednak.
Zanim zdążył się zorientować, Arthemis
przywarła do niego, ukryła twarz w jego bluzie i powiedziała stłumionym głosem:
- Jestem tchórzem. Jestem najgorszym
z możliwych tchórzy, jeżeli tylko chodzi o ciebie. Najchętniej zamknęłabym cię
w klatce, żeby nic ci się nie stało. Nie mogę się pogodzić z myślą, że nie
byłam w stanie cię ochronić. Powinnam
zamknąć cię w wieży i postawić smoka na straży. Jedynym wejściem byłby most zwodzony,
na który rzuciłabym zaklęcie niewidzialności, a pod nim…
James zamrugał zaskoczony, tym nagłym
słowotokiem. A potem to, co powiedziała, zaczęło go tak bawić, że zaczął
chichotać, a potem ryczał ze śmiechu.
- A cóż to za rycerskie słowa, w
ustach mojej księżniczki? – zaśmiał się. – Doprawdy, nie za bardzo pasują do
dziewczyny…
- Nie przeginaj… - Arthemis
zgrzytnęła zębami. – Po prostu…
- Niech ci będzie. Pozwolę ci się
dzisiaj zachowywać, jak na mężczyznę przystało…
Osunęła się od niego, mówiąc:
- Przestań! To nie jest śmieszne!
- Coś ci nie idzie… - powiedział
James udając rozczarowanie. – Może więc, powinienem ci pokazać, jak powinna
wyglądać sytuacja…
- James… - jęknęła, jakby nie mogła
się zdecydować, czy chce płakać, czy się śmiać. W którym momencie sytuacja
zmieniła się tak diametralnie? – zastanawiała się.
Pokręcił głową.
- To nadal nie to… - stwierdził, jak
reżyser jakiegoś przedstawienia. – Popatrz…
Zanim Arthemis zdążyła go znowu zbesztać, podszedł
do niej tak blisko, że musiała zadrzeć głowę, żeby widzieć jego twarz. Gdy
zamrugała zdziwiona, nachylił się, złapał ją jedną ręką pod kolana, drugą objął
jej plecy i już była nad ziemią.
- Co ty… - zaczęła, próbując jakoś
wrócić na ziemię.
- Nie puszczę cię już nigdy – szepnął
jej na ucho. – Gdy zobaczyłem cię całą i zdrową z tym cholernym mieczem w ręku,
myślałem, że z ulgi stanie mi serce… Zabrali cię ode mnie i nie wiedziałem, jak
sobie z tym poradzić.
Przycisnął ją tak, że aż jej płuca zaprotestowały.
- Muszę jednak sprawdzić, czy na
pewno jesteś cała… - dodał i ruszył przez salę z nią na rękach. – Jesteś
lodowata. Co ty sobie myślałaś? – chyba na chwilę wypadł z roli, ale Arthemis
była tak przejęta jego słowami, że nawet tego nie zauważyła.
W sumie tak bardzo zajęta była własnym szokiem
i strachem, że wszystko co zdarzyło się przed utratą przytomności Jamesa,
wymazała z pamięci. Znowu wychodził jej egoizm. Tak dobrze, wychodziło jej
działanie w związku, gdy była pod presją… A potem wszystko runęło razem z jej
równowagą… Doprawdy była beznadziejna…
Pogrążona w rozmyślaniach nie zauważyła, że
James położył ją na śmiesznym małym mebelku, który wstawił tu dla żartu. Szczerze
mówiąc to tylko wyglądał na mały…
Arthemis spojrzała na górującego nad nią
Jamesa. Znów starał się ją rozśmieszyć. Był tu.
Wokół niej pojawiło się napięcie. Oczekiwanie.
Nagle poczuła przemożną potrzebę, udowodnienia całemu wszechświatu, że oboje
żyją i mają się świetnie.
- A więc? – zapytała cicho. – Co
dalej powinnam zrobić?
James zamrugał zdziwiony nagłą zmianą
zachowania. Arthemis wyciągnęła rękę i złapała jego bluzę.
- Zimno mi – powiedziała cicho,
ciągnąc go ku sobie.
W następnym momencie stracił
równowagę. Odetchnął płytko, bojąc się, że ją zgniecie.
Przez dłuższą chwilę w Sali panowała cisza,
pobrzmiewająca jeszcze niedawno granymi nutami. Arthemis poruszyła się pod nim.
Jej ręce przesunęły się wzdłuż jego pleców. Jej oddech łaskotał go w szyję.
- Jestem za ciężki…
- Nie. Jest idealnie…
Ukrył twarz w jej włosach i ułożył się
wygodniej, wzdłuż jej ciała.
Arthemis w końcu poczuła, jak opuszcza ją całe
napięcie zastępując je innego rodzaju uczuciem. Uśmiechnęła się do siebie i
dotknęła ustami szyi Jamesa. Jej łydka zahaczyła o jego nogę.
Chwilę zajęło jej rozgrzanie zziębniętego
ciała, ale milczenie i cisza wcale nie były przytłaczające. Poczuła oddech
Jamesa na uchu, a ton jego głosu, podobnie jak słowa, sprawił, że zadrżała.
- Nie masz stanika, prawda?
Stopniowo na twarzy Arthemis pojawiał się
szeroki uśmiech, aż w końcu wybuchła serdecznym śmiechem.
James poczuł przeszywające go pragnienie,
słysząc jej śmiech, przytknął czoło do
jej czoła.
- Widzisz… nadal tu jestem…
Arthemis rozpięła mu bluzę i przesunęła dłonią
po ciele pod koszulką. Od piersi aż do gumki od spodni.
- Widzę – szepnęła i wpiła się w jego
usta.
James uniósł się i usiadł, pociągając ją za
sobą. Oplotła go nogami w pasie, a jej włosy gęstą falą opadły na plecy.
Nie dzieliły ich nawet milimetry. Jej dłonie
błodziły po jego piersi. On nie chciał być gorszy.
- James, powiedz mi czy to normalne,
że ... – wydyszała prosto w jego usta, ale słowa zamarły gdy dotknął rozpalonej
skóry na jej piersi.
- Że, co? – zapytał cicho, całując
jej szyję.
- No wiesz, robi mi sie ciepło i... –
Na chwilę straciła wątek. - Czy ty też, tak masz, że...
James uśmiechnął się niczym tygrys,
który złapał ofiarę.
- No powiedz… - ponaglił ją.
Kilka minut zajęło jej zrozumienie o co mu
chodzi, bo jego palce strasznie ją rozpraszały, a jego usta blokowały z całą
zaborczością i zaangażowaniem jej usta.
- Gdy jest w poblizu czasami, mam
takie dziwne uczucie...
- Jesteś podniecona? – podpowiedział
jej.
- Jesteś zboczony, wiesz? –
odszepnęła, a jej paznokcie wbiły się w jego barki.
- Myślę… - Jego język dotknął jej
warg, a ręce naprawdę się rozbrykały. – Myślę… że… powinniśmy przestać…
Skuszona Arthemis zamknęła mu usta
pocałunkiem.
- Jeszcze tylko chwilkę… - mruknęła w
odpowiedzi, wplatając palce w jego włosy.
Ostatni pocałunek przerodził się w kolejny i
kolejny. Każda pieszczota prowadziła do następnej.
Arthemis zsunęła Jamesowi bluzę z ramion. Jego
dłonie przesuwały się własnie w cudownie, powolnym tańcu wzdłuż jej kręgosłupa,
aż przeszył ją dreszcz. To i zimne powietrze, które owiało mu skórę,
przywróciło Jamesa do rzeczywistości.
Boleśnie powoli rozłączył ich usta.
Arthemis zamrugała, jakby zdziwiona wielkimi,
błyszczącymi z podniecenia oczami. Dotknęła jego wrażliwych od pocałunków ust
palacami.
- Powinniśmy przestać…? - w zdaniu
pobrzmiewało niewypowiedziane pytanie.
James z wielkim żalem ściągnął do
końca bluzę, a potem zaczął wciągać ją na zaróżowioną Arthemis.
- Przeziębisz się…- mruknął, ze
spuszczonym wzrokiem, jakby zupełnie skupiony na zapinaniu błyskawicznego
zamka. Gdy w końcu zapiął go do końca, poprawił jej kaptur, zerknął na nią
ostrożnie.
Wpatrywała się w niego z bardzo łagodnym
uśmiechem. Rzadko widział takie wewnętrzne jej światło, jakby wszystko dookoła
niej promieniało.
- To mogłeś być tylko ty… - szepnęła
nieoczekiwanie. – Jedyny mężczyzna na świecie, któremu mogłam się oddać pod
opiekę. Jesteś w stanie zrobić rzeczy, których ja nie potrafię…
- Na przykład? – zapytał ciekawie, bo
nic mu nie przychodziło do głowy.
- Nie przestałabym…- odpowiedziała z
szerokim, diabolicznym uśmiechem. – Wiem, że dobrze, że tak się stało, bo nie wiadomo,
dokąd by nas to zaprowadziło. Wiem, że jesteśmy w szkole, ale szczerze mówiąc,
nie za bardzo mnie to obchodzi… Kto wie, co by…
James w zabawny sposób zasłonił uszy dłońmi.
- Nie słucham cię! W ogóle cię nie
słucham! – powiedział, rozśmieszając ją.
Ponieważ miał zajęte ręce, a ona nadal
oplatała go nogami i była zupełnie blisko, wycisnęła na jego ustach mocny,
słodki pocałunek, a potem wyplątała się z jego uścisku i wstała.
Spojrzała za okno. Nie miała pojęcia, która
może być godzina, ale pewnie było nad ranem.
- Chyba już na nas czas… - obejrzała
się na niego, bo nadal siedział na szezlągu - … prawda, mój książę?
James zmrużył oczy i założył ręce na piersi.
- To zemsta za „księżniczkę”?
Arthemis w odpowiedzi przeciągnęła się.
- Jestem śpiąca. Jestem ciekawa, ile
nieprzespanych nocek, mój organizm jest w stanie wytrzymać…
- Proszę cię, nie próbuj tego
sprawdzić – mruknął James, wstając. Wziął ją za rękę i skierowali się do drzwi,
po drodze trafiając nieuważnie na stojące instrumenty. – Mój plan nie zakładał
powrotu do dormitorium, ale niech ci będzie. Lepiej, żebyś odespała kilka
ostatnich dni…
- Jakże miło z twojej strony, panie
opiekuńczy – mruknęła złośliwie Arthemis, gdy cicho jak myszki wspinali się po
schodach na siódme piętro. – A jeżeli można zapytać, jaki był twój plan?
- Chciałem dopilnować, żebyś
grzecznie zasnęła…
Arthemis zrobiła pochmurną minę. Zrozumiała,
że jego plan zakładał, że uśpi ją i potem sam zaśnie, więc będą spali razem.
Wiedział jednak, że pomimo wszystko, nie zgodziłaby się na to. Arthemis w głębi
duszy zdała sobie sprawę, że bardzo by tego chciała, a jednocześnie jest to
doświadczenie, które odsuwa od siebie jak najdalej, z powodu strachu. Z powodu
jej cholernej bariery, której nie mogła kontrolować podczas snu.
Cóż… teraz nie pora na myślenie o tym. Powinna
załapać chociaż trochę snu…
Staneli pod schodami do dormitorium dziewczyn.
- Wiesz, że jutro jest niedziela,
prawda? – rzucił mimochodem James.
Arthemis zamrugała zaskoczona.
- Nie muszę wstawać? – zapytała radośnie.
Pokręcił głową.
Zmarszczyła brwi.
- Więc mogliśmy…
- Nie. – przerwał jej szybko, z wiele
mówiącym wyrazem twarzy, przez co musiała zagryźć wargę, żeby się nie
roześmiać.
Weszła na schody, machając mu i szepnęła:
- Dobranoc…
Z niedowierzaniem i rozbawieniem
pokręcił głową i poszedł do siebie. Trudno było czasami nadążyć za jej zmianami
humorów. Ale do cholery… było warto…
Rose o dziewiątej rano ubrana i gotowa na
śniadanie zerknęła na łóżko Arthemis. Spała jak zabita, ale kolory wróciły jej na
policzki. W sumie to nawet nie wiedziałą, o której pojawiła się z powrotem w
pokoju, ale skoro tu była, można było się spodziewać, że James należycie się
nią zajął. Ich wieź, czy jak to tam inaczej nazwać, była dla niej totalnie nie
pojęta. Jakby byli jednym organizmem w dwóch ciałach…
Rozmyślając o tym schodziła po schodach, gdy
usłyszała nadzwyczaj zdenerwowany, chłodny głos Lily.
- O tobie nie pomyślałem, malutka…
Najmłodsza z rodziny Potterów… Będziesz słodkim celem…
Rose cała spięła się słysząc znajomy głos.
- Chcesz zacząć ze mną wojnę, którą i
tak przegrasz? – odpowiedziała Lily spokojnie, chociaż widać było, że próbuje nad sobą usilnie zapanować.
- Tak myślałem, że jak na grzeczną
dziewczynkę przystało, poskarżysz się starszemu braciszkowi… Arthemis chociaż
starała się mi postawić, zanim do niego poleciała...
- Nie potrzebuje Jamesa, żeby sobie z
tobą poradzić! – warknęła gwałtownie Lily, a Rose usłyszała, szybkie uderzenie
zaklęcia o ścianę.
Zaniepokojona wbiegła na mniejszy korytarz,
który blokował Flint.
- Co tu się dzieję?! – zapytała
chłodnym, wyniosłym tonem prefekta, chociaż ręce drgały jej ze zdenerwowania. W
przeciwieństwie jak widac do Lily, zdawała sobie sprawę, co potrafi Flint. –
Nie wolno wdawać się w bójki na korytarzu! – powiedziała, szybko zerkając na
Lily, która dzięki Bogu była cała i płonęła świętym gniewem. – Co tu robisz,
Flint? – zapytała podejrzliwie. – To nie jest pora, żeby włóczyć się po zamku.
Flint prychnął drwiąco i wyprostował
się na całą swoją wysokość. Spojrzał na nią z góry.
- Myślisz, że się ciebie przestraszę,
panno Prefekt? Co mi możesz zrobić? Odjąć punkty? Nie za bardzo mi na nich
zależy…
Rose przełknęła ślinę. Widząc, że Lily już
postanawia się odgryźć, żeby zapobiec rozlewowi krwi, powiedziała:
- Chyba nie chcesz mieć kolejny raz
złamanego nosa, co nie Flint? Nie sądze, żeby tym razem pani Pomfrey potrafiła
to naprawić…- Bardzo się postarała, żeby współczucie w jej głosie, ociekało
drwiną.
Lily rzuciła jej zdziwione, ale chwalące
spojrzenie.
- Naprawdę, Weasley, chcesz się
wtrącić? – Flint zrobił krok w stronę Rose. – Dobrze to przemyślałaś?
- Nie zbliżaj się do niej! –
krzyknęła Lily, a chwilę potem z jej różdżki wyleciało zaklęcie oszałamiające,
które Flint z łatwością odbił. Zanim Lily zdążyła zrozumieć co się dzieje.
Rykoszet zaklęcia poleciał w Rose.
Rose błyskawicznie wyczarowała przed sobą
szklaną taflę, która pochłonęła promień.
- Dosyć! – warknęła. – Minus dziesięć
punktów dla Gryffindoru za używanie zaklęć na korytarzu i minut dwadzieścia dla
Slytherinu za atak na prefekta! Pilnuj się, Flint! – dodała ostro, podeszła do
Lily, złapała ją za ramię, tak, że ta aż syknęła i pociągnęła za sobą.
- To jeszcze nie koniec! – krzyknął
za nimi Denis z dziką radością pobrzmiewającą w głosie.
Rose nawet się nie odwróciła, ale Lily posłała
mu przez ramię zadziorne spojrzenie. Chwilę potem jej awanturnicza postawa
została jednak zupełnie rozbita, gdy paznokcie Rose wbiły jej się w ramię i
została niemal brutalnie odepchnięta.
- Co ty sobie myślisz?! – warknęła
Rose, kipiąc z wściekłości. – Wystawiać się Flintowi w taki sposób?!
Postradałaś zmysły?!
- Hej! – zaprotestowała Lily. – Ten
koleś sam się o to prosił! Zaczepił mnie, więc mu się odpłaciłam!
- Odpłaciłaś?! – ironia w głosie
Rose, była wręcz jadowita. – Raczej rozpoczęłaś wojnę! Zwróciłaś na siebie jego
uwagę! Powiedz mi, czy Arthemis i James nie mają z nim dosyć problemów? Muszą
się martwić jeszcze o ciebie?!
- Wcale nie muszą się martwić!
Poradzę sobie sama! A poza tym, Arthemis, zawsze twierdziła, że Flint jest…
- Wybacz, ale daleko ci jeszcze do
Arthemis! – przerwała jej bezlitośnie Rose.
Lily gniewnie zmrużyła oczy.
- To, że ty nie pchasz się do walki i
wolisz siedzieć cicho, aż cię ktoś uratuje to twoja sprawa! Ja sobie poradzę
sama! – Lily odwróciła się gniewnie na pięcie.
- Jeżeli jeszcze chociaż raz
przyłapię cię na zrobieniu czegoś bezsensownie ryzykownego – powiedziała cicho
Rose, ale z wyraźną groźbą w głosie, - nie będę miała żadnych skrupułów, żeby
napisać do twojego ojca…
Lily odwróciła się do niej z niedowierzającym,
wytrzeszczonym spojrzeniem.
- Nie zrobisz tego! – krzyknęła.
Rose uniosła brew.
- Mogę nie lubić przemocy i bójek,
ale mam swój własny asortyment broni. To jest jedna z nich… - odpowiedziała jej
wyniośle Rose i odwróciła się od niej, ruszyła w stronę schodów do Wielkiej
Sali. – Przykro mi Lily, ale dopóki nie zaczaczniesz zachowywać się
racjonalnie, ktoś musi cię pilnować.
Doprowadzona do granicy złości, niedowierzania
i poczucia zdrady Lily krzyknęła z drwiną:
- I uważasz, że akurat ty nadajesz
się do tego idealnie?!
- Może. A nawet jeżeli nie, to jest w
Hogwarcie kilkoro ludzi, którzy z pewnością zajmą się twoim bezpieczeństwem…
Lily wpatrywała się w plecy oddalającej się
Rose z niemałym poczuciem krzywdy. Zawsze traktowała ją jak dziecko! To było
takie niesprawiedliwe! Dlaczego nikt nigdy nie reagował, gdy to Arthemis
wdawała się w bójki z chłopakami?!
Aaaah!!! To była takie wredne z jej strony,
zagrozić jej listem do taty!
Chwilę później gniew wziął nad nią górę. Niby
czemu miała się przejmować tym, co mówi Rose! Czemu ma się tłumaczyć, przed
własną rodziną!?
Obrażona na cały świat Lily, ruszyła z
powrotem do dormitorium. Wpadła do swojej sypialni, wciągnęła na siebie
cieplejsze ubranie, rękawiczki i szalik. Wyjęła miotłę z kufra i ruszyła do drzwi,
po drodze spoglądając na łóżko Arthemis.
Nadal spała, totalnie nieprzytomna. Gdy teraz
tak na nią spojrzała to wydawała się być raczej wyczerpana i trochę chudsza. No
tak, nie miała przecież dużo czasu na odpoczynek, a po ostatnim zadaniu pewnie
nadal miała mdłości.
Powiedz
mi, czy Arthemis i James nie mają z nim dosyć problemów? Muszą się martwić
jeszcze o ciebie?!
Lily przypomniała sobie słowa Rose i
wybiegając z pokoju starała się stłumić ciche wyrzuty sumienia.
Przecież nie zrobiła nic złego, prawda?
Przecież to był tylko Flint, prawda?
Robił dużo szumu, ale w sumie nie był groźny…
prawda?
Och, dosyć tego!, powiedziała sobie stanowczo,
trzysta metrów od boiska wskakując na miotłę. Z zawrotną prędkością obleciała
pętle, w sumie ciesząc się, że mroźne grudniowe powietrze chłosta ją w
nieosłoniętą twarz i rozwiewa niespięte włosy.
Boże, czy to naprawdę był taki problem!?
Przecież nic wielkiego się nie stało!! Poza tym to nie była jej wina tylko
Flinta.
Zadrżała ze złości, gdy sobie przypomniała:
Szła korytarzem, w stronę Wielkiej Sali, gdy ktoś przeciągle na nią gwizdnął.
Wystarczyło, że obejrzała się przez ramię i poczuła, że ktoś przeciągnął jej
ręką po włosach.
Odskoczyła przestraszona i odepchnęła jego rękę.
- Zabieraj łapy!
- Cóż… - zlustrował ją wzrokiem, od
nóg po czubek głowy. – Jeszcze rok temu nie pomyślałbym o tobie, jak o
dziewczynie. Dorastasz…- zacmokał.
Pamiętała tę chwilową panikę, która
ją ogarnęła i zupełną pustkę w głowie.
Gdy zrobił krok w jej stronę, cofnęła
się szybko. Nadal była na siebie za to zła.
- Nie wiedziałem, że taki strachliwy
z ciebie kotek… zupełnie inaczej niż brat i jego chłopaczyca…
Słysząc taką obraźliwą kwestię, złapała
różdżkę i zanim zdążył wyjąć swoją zaklęciem odepchnęła go, aż do przeciwległej
ściany.
Wtedy dopiero się rozzłościł. I wtedy weszła
Rose…
Lily nawet w myślach niemogła się zdecydować,
czy to dobrze, czy niedobrze, że się w tamtym momencie zjawiła.
Pikując w dół, w stronę obsypanej śniegiem
ziemi, próbowała rozstrzygnąć tę kwestię. Dosłownie pół metra nad ziemią,
zadarła miotłę i jak rakieta wystrzeliła w powietrze.
- Nawet nieźle ci to wychodzi!! –
usłyszała krzyk.
Spojrzała
w dół na małą postać, ubraną w bluzę, czapkę i szalik. Obniżyła tor
lotu. Lecąc w jego stronę zastanawiała się, czy Lucas już wie i czy zaraz
otrzyma pierwsze kazanie.
Utrzymując się na wysokości jego wzroku, co
jej się rzadko zdarzało z racji różnicy wzrostu, wpatrywała się w niego ponuro.
Machnął głową, mówiąc:
- Złaź.
Lily tłumiąc westchnienie, zleciała na ziemię.
Wyciągnął w jej stronę termos.
- Przyniosłem ci herbatę –
powiedział. – Jest zimno…
Lily zamrugała zdziwiona i spojrzała na niego
uważnie.
Uniósł brwi.
- Nie chcesz?
Westchnęła i podała mu miotłę, a w zamian
wzięła od niego ciepły termos.
Oczyścili sobie kawałek ławki ze śniegu i usiedli
na trybunach.
- Ładnie latałaś – rzucił. – Ostro i
zadziornie. A to znaczy… że jesteś mocno podburzona – zerknął na nią kątem oka.
Lily upiła łuk herbaty i syknęła, gdy
poparzyła sobie język.
- Jestem ciekaw, co cię tak
zdenerwowało… - dodał mimochodem Lucas, wpatrując się w pętle na boisku.
- Nie wiesz jeszcze? – burknęła Lily.
– Rose ci nie powiedziała?
- Och, właśnie… widziałem ją w
Wielkiej Sali. Miała raczej ponurą minę… Dość podobną do twojej – roześmiał
się.
- Ma mnie za dziecko. Wszycy mnie tak
traktujecie – powiedziała Lily cicho. – To niesprawiedliwe. Moja matka też była
najmłodsza i nikt jej tak nie traktował.
- Bardzo w to wątpię – zaśmiał się
Luke, ale chwilę potem spoważniał. – Więc czemu pokłóciłaś się z Rose?
Lily zacisnęła szczęki. Nie miała zamiaru
kopać pod sobą dołków. Ale czy to nie oznacząło w pewnym sensie, że przyznaje się
do błędu? Boże, dlaczego oni wszyscy byli tacy nadopiekuńczy?!
- Nie musisz mi mówić – powiedział
Luke, po chwili milczenia. – Myślałem tylko, że będę mógł poprawić ci jakoś
humor…
Lily spojrzała na niego szybko, ale wpatrywał
się w boisko. Ogarnął ją jakiś niesamowity i trudny do rozpoznania nastrój, gdy
patrzyła na jego profil. Grzywkę opadającą na czoło. Usta rozciągnięte w
nieznacznym, niemal niedostrzegalnym uśmiechu i to tajemnicze, odlegle
spojrzenie.
Jej serce zabiło mocniej. Wzięła głęboki
oddech i zamknęła rozchylone usta. Drgnęła, gdy niespodziewanie, spojrzał się
na nią.
Uśmiechnął się szeroko, tak dobrze znanym jej
szczerym uśmiechem Lucasa, który wewnątrz tego dziwnego nastroju, był jakiś…
inny.
- No, skoro nie mogę udzielić ci
żadnej dobrej rady, popawię ci humor w inny sposób – ściągnął z głowy czapkę i
wciągnął jej ją na uszy. – Jest zimno, a ty nie możesz się przeziębić –
wyjaśnił i pstryknął ją w nos.
- Ałaaa! – krzyknęła.
Roześmiał się.
- Wskakuj na miotłę, a ja idę po
swoją – oznajmił, wstając. – Dostaniesz taki wycisk, że nie będziesz miała na
nic siły.
Lily mimowolnie się uśmiechnęła i w
wojowniczym nastroju wstała.
- Zobaczymy kto z naszej dwójki nie
będzie miał sił, staruszku…
- No, nie wiem… niemowlęta zazwyczaj
szybko się męczą – odgryzł się.
Lily otworzyła usta z oburzenia, zebrała śnieg
z barierki i chciała w niego rzucić, ale śmiejąc się złośliwie biegł już wzdłuż
boiska.
Lily wzięła się pod boki, nieświadomo, że ma
na twarzy szeroki uśmiech.
- Rany… co za koleś…
Rose poważnie się martwiła całą tą sytuacją,
szczególnie dlatego, że Lily ją bagatelizowała. Tysiące rzeczy mogły się
zdarzyć, a przecież nie była w stanie pilnować kuzynki przez cały czas. Z kolei
jeżeli powie o tym pozostałym, prawdopodobnie rozpęta wojnę. James pewnie
doprowadzi do krwawej zemsty na Flincie, a Albus chociaż jest prefektem jeszcze
mu pomoże. Arthemis pewnie nie będzie ich powstrzymywać, co też stwarzało pewne
problemy.
Poza tym, naprawdę uważała, że James i
Arthemis mają zbyt dużo na głowie. Ona zresztą też się nie obijała. Nadrabianie
zaległości, przygotowywanie się do egzaminów i doskonalenie umiejętności do
konkursu to przecież nie były dziecięce igraszki!
Z głową przegrzaną od myśli, z naręczem
książek ruszyła przez bibliotekę do odpowiedniego działu. Przy zaklęciach
niewidzialności odłożyła jeden z tomów i usłyszała po drugiej stronie znajomy,
och jakże doskonale znajomy ton głosu. Wystarczyło jedno słowo, żeby go
rozpoznała. Szczególnie to słowo.
- Nie.
Rose zamarła i chociaż wiedziała, że nie
powinna, nie miała żadnych skrupułów, żeby podsłuchać rozmowę za ścianką.
- Ale czemu nie? Ona cię tak lubi.
Zawsze cię podziwiała, ale jest strasznie nieśmiała i dlatego prosiła mnie,
żebym cię zapytała…
- Nie jestem zainteresowany –
powtórzył chłodno Scorpius. Gdyby zwrócił się do niej takim tonem, Rose od razu
by gdzieś uciekła, ale widać ta dziewczyna nie miała instynktu
samozachowawczego.
- Przecież to tylko jedna randka…
Rose uważnie wsłuchała się w odpowiedź. W
końcu te wszystkie odmowy zupełni nie pasowały jej do słów, które Scorpius
wygłosił w tamtym okrutnym momencie.
- Och, tu jesteś Rose! Fajnie, że na
ciebie wpadłam – usłyszała i niemal drgnęła, gdy książki wypadły jej z ręki.
Rose spanikowana zaczęła zbierać książki z ziemi, gdy podchodziła do niej Lucy.
– Słuchaj ja i kilka koleżanek mamy problem z numerologią, będziesz nam mogła
pomóc?
- Eee… jasne – powiedziała szybko
Rose, zastanawiając się, czemu po drugiej stronie półek nagle zaległa kompletna
cisza. – Przyjdźcie do mnie po obiedzie, dobra?
- OK. Dzięki serdeczne – Lucy
uśmiechnęła się szeroko, pomachała jej i odeszła w stronę działu numerologii.
Rose pozbierała już prawie wszystkie tomy, gdy
usłyszała kroki podrugiej stronie, a potem słowa, od których zamarła jej ręka
nad książką z zaklęciami.
- Skoro twoja koleżanka nie chce
porozmawiać ze mną osobiście, nie jestem nią zainteresowany. Ale ty… to, co
innego…
- J-ja? – zająknęła się dziewczyna. –
Ale ja… nie… - kilka szybkich kroków, jakby ktoś się cofał w popłochu.
- No, więc?
Rose zdała sobie sprawę, że jak idiotka
wstrzymuje oddech i podsłuchuje rozmowę człowieka, który powinien dla niej
znaczyć mniej niż nic. Pozwoliła sobie na tylko jedno bolesne uderzenie serca,
a potem przywołała całe swoje opanowanie i wstała.
Gdy po kolei odkładała pozostałe książki w
różnych miejscach biblioteki, ręka nawet jej nie drgnęła.
Arthemis przeciągnęła się na łóżku i zdała
sobie sprawę, że coś ugniata jej klatkę piersiową. Uchyliła jedną powiekę, żeby
spojrzeć prosto w brązowe oczy szmaragdowego kocura.
- Złaź, gruby! – mruknęła, odpychając
Gina i w końcu mogła normalnie odetchnąć.
Zerknęła na zegarek na szafce. W pół do
dwunastej, idalny czas na obiad.
Wygramoliła się z łóżka i czuła się
jednocześnie obolała i jakaś… dziwnie pobudzona. Delikatny rumieniec zalał jej
twarz, gdy sobie uświadomiła przyczynę tego stanu.
Zagryzła wargi, żeby powstrzymać uśmiech i
szybko się ubrała. Czuła się naprawdę głodna, co z kolei przypomniało jej, że
nie jadła normalnego posiłku od trzech dni.
Zbiegała właśnie po schodach na trzecim
piętrze jedną z bocznych klatek, wychodzącą tuż przed pomnikiem przy sali
transmutacji, nieopodal biblioteki, gdy usłyszała, trzask metalu. Jakby ktoś
kopnął w zbroję.
Zaciekawiona zerknęła w boczny korytarz.
Uniosła brew i założyła ręce na piersi.
Rzadko można go było zobaczyć pozbawionego
zbroi chłodu i drwiny. Przeświadczonego o własnej nieomylności. Arthemis jednak
nie współczuła mu za bardzo. W końcu przegiął pałę w Niemczech. Chociaż
podejrzewała jaka jest jego wersja wydarzeń, nie sądziła, że ma chociaż jeden
rozsądny powód, który by zaakceptowała.
- Czyżbyś osiągnął swój limit
wytrzymałości bzdur, które robisz? – rzuciła mimochodem, opierając się o mur.
Malfoy podskoczył zaskoczony, słysząc jej
głos.
- Naprawdę nie sądziłam, że posuniesz
się aż tak daleko w swoim idiotycznym planie odcięcia od niej…
Malfoy wyprostował się powoli, na powrót
przyoblekając swoją maskę chłodu i obojętności.
- Nie wiem o czym mówisz – powiedział
spokojnie.
- Ależ wiesz doskonale – Arthemis
spojrzała na niego zbyt wiele rozumiejącymi, niebieskimi oczami. – Wiedziałam,
że będziesz zimny, obojętny, złośliwy… ale nigdy nie podejrzewałam, że naprawdę
ją skrzywdzisz.
Scorpius drgnął nieznacznie, ale gdyby go nie obserwowała tak uważnie, w ogóle by tego nie zauważyła.
Scorpius drgnął nieznacznie, ale gdyby go nie obserwowała tak uważnie, w ogóle by tego nie zauważyła.
- Masz szczęście, że nie dorwałam cię
wcześniej i miałam czas ochłonąć. Nie jestem taka miła, jak Rose…
- Sama się o to prosiła – warknął i
odwrócił się od niej, ale nie odszedł.
- Hmmm… prosiła się o to, bo nie
zareagowała tak, jak powinna? Bo nie dała ci się oszukać? – Arthemis przeciągnęła
się i przeszła obok niego, mówiąc: - W każdym bądź razie, gratulacje. Dopiąłeś
swego. Pewnie jesteś teraz zadowolony…
- Nawet nie wiesz, jak bardzo –
odpowiedział zimno.
- Och, wiem… Jestem tylko ciekawa, co
zrobiłeś tym razem… - odpowiedziała lekko, ale z całkowitą pewnością.
- Nie mam pojęcia o czym mówisz –
próbował zakpić, ale coś w jego spojrzeniu, mówiło jej, że trafiła w sedno.
- Rzadko tracisz nad sobą panowanie.
Ale przyczyna w sumie, zawsze jest taka sama… Zapewne dowiem się, gdy znajdę Rose…
Scorpius zachował kamienną twarz, patrząc na
jej oddalające się plecy. Podniosła rękę na pożegnanie i nie odwracając się,
rzuciła:
- Mam nadzieję, że było warto…
Scorpius nieświadomie zacisnął ręce w pięści.
Świetny wpis, pełen słodkich i uroczych chwil :D
OdpowiedzUsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, cudowny, pełen słodkich momentów, dobrze że w końcu Arthemis się otrząsneła, no cóż przeczuwam kłopoty z Flintem...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza