sobota, 27 stycznia 2018

Strach chwytający za serce (Rok VI, Rozdział 36)

Dotarli do Pałacu Zefira, (niemal roześmieli się gdy przypomnieli sobie tę nazwę), jako pierwsi. Było to o tyle nie oczekiwane, że wszystkie te wydarzenia, które przeżyli, zdawały się trwać w nieskończoność. Szokiem dla nich było oświadczenie, że nadal jest ten sam dzień.
 Neville na ich widok dostał małego zawału serca. Nie można było mieć mu tego za złe. James wyglądał jakby dorwał go wyjątkowo wygłodniały zombi, a Arthemis była tak blada, jakby odbyła tajemne spotkanie z księciem wampirów. Do tego była zadziwiająco milcząca…
 James natomiast oddał sędziom butelkę z wodą o złocistym kolorze i razem z Arthemis udał się do ich kwatery.
  Było to zadziwiające, że pomimo tego, co przeszli, nadal byli na pierwszym miejscu. Szczerze mówiąc było im to tak obojętne, że zastanawiali się, czy nie zrezygnować. Skoro inni bardziej ucieszą się z wysokiego miejsca?
Myśleli już  tylko o jednym. Żeby wrócić do Hogwartu. 
 James miał nadzieję, że Arthemis już się uspokoiła. W każdym bądź razie wygladała na o wiele mniej zdenerwowaną. Zmył z siebie całą krew i wspomnienie wszelkich przeżyć i położył się do jednoosobowego łóżka, mając zamiar przekonać Arthemis, by je z nim dzieliła. Jednak nim wyszła z łazienki, spał już głębokim snem. Nie obudził się przez całą noc, mimo tego, że aż do świtu obserwowały go nadal oszołomione, wdzięczne, a przede wszystkim  zakochane ciemnoniebieskie oczy.


 W ostatecznym rozrachunku Arthemis i James pozostali na pierwszym miejscu. Pierwsze dwie drużyny odpadły jeszcze przed świtem, bo zaatakowane przez meliady, nie dotarły do Bramy Tytanów, a trzy, które nie zdołały dotrzeć do złotej wody, odpadły z konkursu.
 Trzynaście par przeszło do następnego zadania.
 Arthemis stawiając pierwsze kroki na zaśnieżonym dziedzińcu Hogwartu, stwierdziła, że i tak nic gorszego niż Grecja, się jej nie trafi.
 Jeszcze z niej nie opadło napięcie i obojętnie co mówił James, jeszcze jakiś czas nie opadnie. Nadal miała zamrożoną krew. Nadal przesuwały jej się przed oczami wizję zamykających się oczu Jamesa. Jej samopoczucie nie poprawiał fakt, że gdyby James… przestał oddychać chociażby na sekundę, złota woda by nie pomogła. Mogła leczyć każdą ranę, ale nie mogla wskrzeszać zmarłych. Nie potrafiła się pozbyć chłodu z całego ciała. Ani uczucia, że nic nie jest warte, tego by go stracić. Żaden konkurs… Nic.
  James nie miał pojęcia, co to znaczy. Nie odczuwał tego. Nie był w takiej sytuacji…
 Spojrzała na swoją dłoń. Gdy tylko była połączona z ręką Jamesa, była świadectwem ich połączenia, dogłębnego zrozumienia i uczucia.  Jak szybko można było przeciąć tę więź… Wystarczyła jedna klątwa sprzed dwóch tysięcy lat.
 Gdy tylko weszli do Sali Wejściowej otoczyli ich wszyscy Gryfoni przez których przedarła się w końcu Rose, a zaraz za nią Albus.
 James witał się ze wszystkimi uśmiechnięty, ale Arthemis wyglądała na tak totalnie wykończoną, że Rose po prostu zabrała ją do Wieży Gryffindoru.
 Arthemis podziękowała jej cicho i zaczęła się bez słowa rozpakowywać. Dosyć zdziwiona jej zachowaniem, Rose wróciła do Pokoju Wspólnego, gdzie James nadal był otoczony mnóstwem ludzi. Chyba zaczynał się irytować. Co więcej wyglądał na dość zmartwionego, bo co chwilę zerkał w kierunku schodów do dormitorium dziewcząt.
 W końcu jednak udało im się  wydzielić kąt tylko dla siebie. Lily, Lucas, Rose, Albus i Fred usiedli wokół Jamesa i nachyleni do niego wypytywali go o szczegóły zadania.
- Niezbyt ciekawie – stwierdził Albus, słysząc założenia zadania.
Jednak w miarę opowieści Jamesa, jego oczy robiły się coraz większe. Co więcej, opowieść zrobiła się tak nieprawdopodobna, że zarzucili mu iż ją zmyślił.
 Postanowił skończyć opowieść na momencie, gdy zdobył zfałszowaną złotą wodę. Nie chciał wywlekać na światło dzienne drobnego załamania Arthemis.
 Przeciągnął się, gotowy odpowiedzieć na pytnia, gdy zauważył, że Rose przygląda mu się, tak jakby wiedziała, że nie dokończył opowieści.
 Odwrócił wzrok. Nie wiedział co miałby zrobić z tą sytuacją… Arthemis nigdy wcześniej nie załamała się, prawda?
 Rose nieznacznie, z niezadowoleniem pokręciła głową i wstała od stołu.
 James nagle pozbawiony całej energii również wstał i udał się do swojego dormitorium.


 Rose cicho otworzyła drzwi do dormitorium. Było w nim zupełnie ciemno. Tylko za oknem skrzyły się płatki śniegu, odbijane przez światło księżyca.
 Arthemis leżała na łóżku w tym samym stroju, w którym kilka godzin wcześniej wróciła do Hogwartu. Wpatrywała się w baldachim swojego łóżka, jakby nie istniało dla niej nic innego.
 Rose otworzyła usta, ale po chwili je zamknęła. W końcu co mgłaby jej powiedzieć. To zawsze Arthemis odganiała jej strach.
 A kto miał pomóc jej? Tej, która nigdy się niczego nie bała?
 Rose westchnęła, zamknęła za sobą drzwi i położyła się obok Arthemis.
 Gdy Arthemis zasłoniła sobie ręką oczy, usta jej zaczęły drżeć, a oddech stał się przyśpieszony, wzięła ją za drugą rękę i uścisnęła uspokajająco.
 Mogła zrobić dla niej chociaż tyle…



 O trzeciej nad ranem James po raz tysięczny przewrócił się na drugi bok, następnie poddał się i odrzucił poduszkę. Wpatrywał się w sufit. Miał nadzieję, że szybko go to znudzi i będzie mógł w końcu pogrążyć się we śnie.
 Pięć minut później było dla niego oczywiste, że tak się nie stanie.
 Założył bluzę, wsunął swoje skrzydlate trampki i już chwilę potem był przed drzwiami dormitorium dziewcząt. Otworzył je cicho.
 Podszedł do łóżka Arthemis. Oczekiwał, że nie będzie spała, ale nie tego, że w ogóle jej nie będzie…
- Wyszła jeszcze przed północą i do tej pory nie wróciła – usłyszał cichy głos Rose. Podniosła się z poduszki i spojrzała na niego z zaniepokojoną, smutną miną. – James…
 Odwrócił wzrok.
- Wiem. – Ruszył do drzwi. – Dobranoc – mruknął jeszcze, a Rose przez dłuższą chwilę wpatrywała się w drzwi.
  James wiedział gdzie szukać. Nawet specjalnie nie przejmował się tym, że może zostać złapany. Neville po ich ostatnim zadaniu, wyciągnął by ich z każdego szlabanu, chociażby próbowali obalić dyrektora i przejąć władzę w szkole. Zszedł piętro niżej i odblokował drzwi do Sali muzycznej. Nic nie słyszał, ale przecież sam rzucał na drzwi „Muffiato!”.
 Gdy cicho zamknął za sobą drzwi usłyszał melodię tak przejmującą, że serce mu się ścisnęło. Tych nut jeszcze nigdy nie słyszał. Jezu… to brzmiało tak, jak Arthemis przelała w tę melodię cały swój szok, smutek i strach. Było to w równym stopniu piękne, co… przerażające.
 Wolno przeszedł przez zupełnie ciemny pokój, do stojącego przy oknie fortepianu. Za oknem szalał śnieg, co powodowało jeszcze bardziej upiorny nastrój.
 Melodia płynęła dalej wywołując w nim uczucia, w które z trudem by uwierzył, gdyby mu po prostu powiedziała. Podszedł do niej blisko. Musiała zdawać sobie sprawę z jego obecności, ale nie przerwała nawet na chwilę. Kurtyna włosów, opadała jej na twarz.
 Złapał ją za rękę i siłą odciągnął ją od klawiatury, ucinając tym samym melodię.
- Nie graj tego. Nigdy więcej tego nie graj, rozumiesz? – powiedział ostro i musiał przełknąć, żeby głos mu się nie załamał.
 Bardzo powoli podniosła na niego zaszklony wzrok. Nie płakała, ale w jakiś sposób, to było gorsze.
 Wyszarpnęła się, odsunęła i odwróciła do ciemnego okna.
 James przez dłuższy czas gruntownie analizował, czy bardziej chce na nią nakrzyczeć, czy ją przytulić. Cóż… trudno było mu poradzić sobie z TAKĄ Arthemis. Nigdy nie widział, żeby przejmowała się czymś w takim stopniu aż tyle czasu. Zazwyczaj… podejmowała jakieś działanie. Tym razem jednak była w jakiś sposób niedostępna…
 Westchnął ciężko.
- Wkurzasz mnie – rzucił, chwytając za stary sprawdzony chwyt, mający na celu wyprowadzenie jej z równowagi.
 Zamiast jednak oczekiwanego: „Więc sobie idź!”, nie usłyszał nic. Arthemis jedynie objęła się ramionami. Co ona w ogóle miała na sobie? Spodnie od piżamy i podkoszulek? Zwariowała wychodząc w czymś takim?!
 Stłumił chęć zbesztania jej. Miał już dość stania w tym samym miejscu bez żadnej akcji…
 Ale… jakby się czuł na jej miejscu?
 Kropla krwi uderzająca na ziemię…
 Zamrugał zdziwiony tą wizją, ale zamknął oczy i przywołał ją z pamięci w całości.
 Zakrwawiona twarz… Włosy skąpane w posoce… Koszula Forsythe przesiaknięta czerwienią…
 Dotarło do niego, że wcale nie musi sobie wyobrażać jak ona się czuję. On wiedział jak ona się czuje…
- Twój puls nie może się uspokoić – powiedział cicho. – Żołądek pali żywym ogniem. Wciąż i wciąż, na okrągło, jak uparcie puszczaną pozytywkę, widzisz te same obrazy. Nie możesz się pozbyć z pamięci zapachu krwi… Nie musisz mi tego wszystkiego tłumaczyć – dodał po chwili. – Nigdy nie zapomnę tamtego dnia. Zapachu twojej krwi unoszącej się w powietrzu… Pewności, że już nigdy nie będę mógł normalnie oddychać…
 Arthemis nie zareagowała. Nawet nie dała po sobie poznać, że go słucha.
- Rozumiem… - powtórzył i tym razem Arthemis drgnęła, słysząc w jego głosie twarde nuty i początki gniewu. – Jednak… pamiętam też, że pomimo Anabelle, pomimo całej tamtej chorej sytuacji, myślałem wtedy tylko o tym, żeby cię dotknąć. Żeby się upewnić, że nadal jesteś ciepła… A ty…- Arthemis skuliła ramiona, jakby bała się tego, co zaraz usłyszy. - ...od dwudziestuczterech godzin nie odezwałaś się do mnie… nawet mnie nie dotknęłaś… - James zacisnął pięści, gdy nie odpowiedziała. Odwrócił się na pięcie. – Tak bardzo przejęłaś się tym, że mogłoby mnie nie być… Że nie zauważyłaś, że nadal tu jestem…
 Nie chciał się przyznać, że naprawdę poczuł się zraniony, gdy nawet wtedy nie zareagowała. Rozgniewany tym uczuciem, ruszył do drzwi.
 Było po trzeciej, do cholery! Nie miał siły się teraz bawić w takie gierki! Cholera! Cholera! Cholera! Dzień wcześniej wykrwawiał się na śmierć! Miał prawo być zmęczony i sfrustrowany!  
 Wyciągnął rękę, żeby chwycić za klamkę, gdy nagle jego dłoń została odepchnięta. Zamrugał zdziwiony.
 Arthemis oparła czoło o drzwi, blokując mu przejścia. Zaciskała dłonie w pięści.
- Jeżeli mnie teraz zostawisz… w ogóle się nie pozbieram…- powiedziała, jakby miała gardło wyłożone gwoźdźmi.
 James poczuł ulgę, dzięki chociażby takiej reakcji, jednak nadal był zirytowany. Nie mogła po prostu zrobić tego, co wszystkie inne dziewczyny by zrobiły? Płakac i tulić się, i w ogóle…? Nie. Ona uciekała, nie odzywała się i grała melodie od których włosy stawały dęba.
- Ja cię nie zostawiam – powiedział twardo. – Sama uciekasz…
Gdy jej ramiona zadrżały, James cofnął wszystkie swoje poprzednie myśli. Wcale nie chciał, żeby tuliła się i płakała. Zaczynał nawet wpadać w lekką panikę, gdy o tym pomyślał.
- Obiecałam sobie dzisiaj, że już nie będę płakać… - powiedziała cicho. – Że nie mam do tego powodów… Ale… nie mogę przestać... A poza tym boję się, że… moja ręka przejdzie przez ciebie na wylot. Jakbyś był złudzeniem…
 James chciał, żeby się odwróciła. Żeby spojrzała mu w oczy i przekonała się, że stoi tuż za nią. Rzeczywisty.
- Nie wiedziałem, że jesteś takim tchórzem – rzucił wyzywająco.
Gdy tym razem drgnęła, myślał, że w końcu trafił, że wkurzył ją w końcu. Tę lodową skałę, którą była przez ostatnie kilka godzin. Mylił się jednak.
 Zanim zdążył się zorientować, Arthemis przywarła do niego, ukryła twarz w jego bluzie i powiedziała stłumionym głosem:
- Jestem tchórzem. Jestem najgorszym z możliwych tchórzy, jeżeli tylko chodzi o ciebie. Najchętniej zamknęłabym cię w klatce, żeby nic ci się nie stało. Nie mogę się pogodzić z myślą, że nie byłam  w stanie cię ochronić. Powinnam zamknąć cię w wieży i postawić smoka na straży. Jedynym wejściem byłby most zwodzony, na który rzuciłabym zaklęcie niewidzialności, a pod nim…
 James zamrugał zaskoczony, tym nagłym słowotokiem. A potem to, co powiedziała, zaczęło go tak bawić, że zaczął chichotać, a potem ryczał ze śmiechu.
- A cóż to za rycerskie słowa, w ustach mojej księżniczki? – zaśmiał się. – Doprawdy, nie za bardzo pasują do dziewczyny…
- Nie przeginaj… - Arthemis zgrzytnęła zębami. – Po prostu…
- Niech ci będzie. Pozwolę ci się dzisiaj zachowywać, jak na mężczyznę przystało…
Osunęła się od niego, mówiąc:
- Przestań! To nie jest śmieszne!
- Coś ci nie idzie… - powiedział James udając rozczarowanie. – Może więc, powinienem ci pokazać, jak powinna wyglądać sytuacja…
- James… - jęknęła, jakby nie mogła się zdecydować, czy chce płakać, czy się śmiać. W którym momencie sytuacja zmieniła się tak diametralnie? – zastanawiała się.
 Pokręcił głową.
- To nadal nie to… - stwierdził, jak reżyser jakiegoś przedstawienia. – Popatrz…
 Zanim Arthemis zdążyła go znowu zbesztać, podszedł do niej tak blisko, że musiała zadrzeć głowę, żeby widzieć jego twarz. Gdy zamrugała zdziwiona, nachylił się, złapał ją jedną ręką pod kolana, drugą objął jej plecy i już była nad ziemią.
- Co ty… - zaczęła, próbując jakoś wrócić na ziemię.
- Nie puszczę cię już nigdy – szepnął jej na ucho. – Gdy zobaczyłem cię całą i zdrową z tym cholernym mieczem w ręku, myślałem, że z ulgi stanie mi serce… Zabrali cię ode mnie i nie wiedziałem, jak sobie z tym poradzić.
  Przycisnął ją tak, że aż jej płuca zaprotestowały.
- Muszę jednak sprawdzić, czy na pewno jesteś cała… - dodał i ruszył przez salę z nią na rękach. – Jesteś lodowata. Co ty sobie myślałaś? – chyba na chwilę wypadł z roli, ale Arthemis była tak przejęta jego słowami, że nawet tego nie zauważyła.
 W sumie tak bardzo zajęta była własnym szokiem i strachem, że wszystko co zdarzyło się przed utratą przytomności Jamesa, wymazała z pamięci. Znowu wychodził jej egoizm. Tak dobrze, wychodziło jej działanie w związku, gdy była pod presją… A potem wszystko runęło razem z jej równowagą… Doprawdy była beznadziejna…
 Pogrążona w rozmyślaniach nie zauważyła, że James położył ją na śmiesznym małym mebelku, który wstawił tu dla żartu. Szczerze mówiąc to tylko wyglądał na mały…
 Arthemis spojrzała na górującego nad nią Jamesa. Znów starał się ją rozśmieszyć. Był tu.
 Wokół niej pojawiło się napięcie. Oczekiwanie. Nagle poczuła przemożną potrzebę, udowodnienia całemu wszechświatu, że oboje żyją i mają się świetnie.
- A więc? – zapytała cicho. – Co dalej powinnam zrobić?
 James zamrugał zdziwiony nagłą zmianą zachowania. Arthemis wyciągnęła rękę i złapała jego bluzę.
- Zimno mi – powiedziała cicho, ciągnąc go ku sobie.
W następnym momencie stracił równowagę. Odetchnął płytko, bojąc się, że ją zgniecie.
 Przez dłuższą chwilę w Sali panowała cisza, pobrzmiewająca jeszcze niedawno granymi nutami. Arthemis poruszyła się pod nim. Jej ręce przesunęły się wzdłuż jego pleców. Jej oddech łaskotał go w szyję.
- Jestem za ciężki…
- Nie. Jest idealnie…
 Ukrył twarz w jej włosach i ułożył się wygodniej, wzdłuż jej ciała.
 Arthemis w końcu poczuła, jak opuszcza ją całe napięcie zastępując je innego rodzaju uczuciem. Uśmiechnęła się do siebie i dotknęła ustami szyi Jamesa. Jej łydka zahaczyła o jego nogę.
 Chwilę zajęło jej rozgrzanie zziębniętego ciała, ale milczenie i cisza wcale nie były przytłaczające. Poczuła oddech Jamesa na uchu, a ton jego głosu, podobnie jak słowa,  sprawił, że zadrżała.
- Nie masz stanika, prawda?
 Stopniowo na twarzy Arthemis pojawiał się szeroki uśmiech, aż w końcu wybuchła serdecznym śmiechem.
 James poczuł przeszywające go pragnienie, słysząc jej śmiech,  przytknął czoło do jej czoła.
- Widzisz… nadal tu jestem…
 Arthemis rozpięła mu bluzę i przesunęła dłonią po ciele pod koszulką. Od piersi aż do gumki od spodni.
- Widzę – szepnęła i wpiła się w jego usta.
 James uniósł się i usiadł, pociągając ją za sobą. Oplotła go nogami w pasie, a jej włosy gęstą falą opadły na plecy.
 Nie dzieliły ich nawet milimetry. Jej dłonie błodziły po jego piersi. On nie chciał być gorszy.
- James, powiedz mi czy to normalne, że ... – wydyszała prosto w jego usta, ale słowa zamarły gdy dotknął rozpalonej skóry na jej piersi.
- Że, co? – zapytał cicho, całując jej szyję.
- No wiesz, robi mi sie ciepło i... – Na chwilę straciła wątek. - Czy ty też, tak masz, że...
James uśmiechnął się niczym tygrys, który złapał ofiarę.
- No powiedz… - ponaglił ją.
 Kilka minut zajęło jej zrozumienie o co mu chodzi, bo jego palce strasznie ją rozpraszały, a jego usta blokowały z całą zaborczością i zaangażowaniem jej usta.
- Gdy jest w poblizu czasami, mam takie dziwne uczucie...
- Jesteś podniecona? – podpowiedział jej.
- Jesteś zboczony, wiesz? – odszepnęła, a jej paznokcie wbiły się w jego barki.
- Myślę… - Jego język dotknął jej warg, a ręce naprawdę się rozbrykały. – Myślę… że… powinniśmy przestać…
 Skuszona Arthemis zamknęła mu usta pocałunkiem.
- Jeszcze tylko chwilkę… - mruknęła w odpowiedzi, wplatając palce w jego włosy.
 Ostatni pocałunek przerodził się w kolejny i kolejny. Każda pieszczota prowadziła do następnej.
 Arthemis zsunęła Jamesowi bluzę z ramion. Jego dłonie przesuwały się własnie w cudownie, powolnym tańcu wzdłuż jej kręgosłupa, aż przeszył ją dreszcz. To i zimne powietrze, które owiało mu skórę, przywróciło Jamesa do rzeczywistości.
 Boleśnie powoli rozłączył ich usta.
 Arthemis zamrugała, jakby zdziwiona wielkimi, błyszczącymi z podniecenia oczami. Dotknęła jego wrażliwych od pocałunków ust palacami.
- Powinniśmy przestać…? - w zdaniu pobrzmiewało niewypowiedziane pytanie.
James z wielkim żalem ściągnął do końca bluzę, a potem zaczął wciągać ją na zaróżowioną Arthemis.
- Przeziębisz się…- mruknął, ze spuszczonym wzrokiem, jakby zupełnie skupiony na zapinaniu błyskawicznego zamka. Gdy w końcu zapiął go do końca, poprawił jej kaptur, zerknął na nią ostrożnie.
 Wpatrywała się w niego z bardzo łagodnym uśmiechem. Rzadko widział takie wewnętrzne jej światło, jakby wszystko dookoła niej promieniało.
- To mogłeś być tylko ty… - szepnęła nieoczekiwanie. – Jedyny mężczyzna na świecie, któremu mogłam się oddać pod opiekę. Jesteś w stanie zrobić rzeczy, których ja nie potrafię…
- Na przykład? – zapytał ciekawie, bo nic mu nie przychodziło do głowy.
- Nie przestałabym…- odpowiedziała z szerokim, diabolicznym uśmiechem. – Wiem, że dobrze, że tak się stało, bo nie wiadomo, dokąd by nas to zaprowadziło. Wiem, że jesteśmy w szkole, ale szczerze mówiąc, nie za bardzo mnie to obchodzi… Kto wie, co by…
 James w zabawny sposób zasłonił uszy dłońmi.
- Nie słucham cię! W ogóle cię nie słucham! – powiedział, rozśmieszając ją.
 Ponieważ miał zajęte ręce, a ona nadal oplatała go nogami i była zupełnie blisko, wycisnęła na jego ustach mocny, słodki pocałunek, a potem wyplątała się z jego uścisku i wstała.
 Spojrzała za okno. Nie miała pojęcia, która może być godzina, ale pewnie było nad ranem.
- Chyba już na nas czas… - obejrzała się na niego, bo nadal siedział na szezlągu - … prawda, mój książę?
 James zmrużył oczy i założył ręce na piersi.
- To zemsta za „księżniczkę”?
 Arthemis w odpowiedzi przeciągnęła się.
- Jestem śpiąca. Jestem ciekawa, ile nieprzespanych nocek, mój organizm jest w stanie wytrzymać…
- Proszę cię, nie próbuj tego sprawdzić – mruknął James, wstając. Wziął ją za rękę i skierowali się do drzwi, po drodze trafiając nieuważnie na stojące instrumenty. – Mój plan nie zakładał powrotu do dormitorium, ale niech ci będzie. Lepiej, żebyś odespała kilka ostatnich dni…
- Jakże miło z twojej strony, panie opiekuńczy – mruknęła złośliwie Arthemis, gdy cicho jak myszki wspinali się po schodach na siódme piętro. – A jeżeli można zapytać, jaki był twój plan?
- Chciałem dopilnować, żebyś grzecznie zasnęła…
 Arthemis zrobiła pochmurną minę. Zrozumiała, że jego plan zakładał, że uśpi ją i potem sam zaśnie, więc będą spali razem. Wiedział jednak, że pomimo wszystko, nie zgodziłaby się na to. Arthemis w głębi duszy zdała sobie sprawę, że bardzo by tego chciała, a jednocześnie jest to doświadczenie, które odsuwa od siebie jak najdalej, z powodu strachu. Z powodu jej cholernej bariery, której nie mogła kontrolować podczas snu.
 Cóż… teraz nie pora na myślenie o tym. Powinna załapać chociaż trochę snu…
 Staneli pod schodami do dormitorium dziewczyn.
- Wiesz, że jutro jest niedziela, prawda? – rzucił mimochodem James.
 Arthemis zamrugała zaskoczona.
- Nie muszę wstawać? – zapytała radośnie.
 Pokręcił głową.
 Zmarszczyła brwi.
- Więc mogliśmy…
- Nie. – przerwał jej szybko, z wiele mówiącym wyrazem twarzy, przez co musiała zagryźć wargę, żeby się nie roześmiać.
 Weszła na schody, machając mu i szepnęła:
- Dobranoc…
Z niedowierzaniem i rozbawieniem pokręcił głową i poszedł do siebie. Trudno było czasami nadążyć za jej zmianami humorów. Ale do cholery… było warto…



 Rose o dziewiątej rano ubrana i gotowa na śniadanie zerknęła na łóżko Arthemis. Spała jak zabita, ale kolory wróciły jej na policzki. W sumie to nawet nie wiedziałą, o której pojawiła się z powrotem w pokoju, ale skoro tu była, można było się spodziewać, że James należycie się nią zajął. Ich wieź, czy jak to tam inaczej nazwać, była dla niej totalnie nie pojęta. Jakby byli jednym organizmem w dwóch ciałach…
 Rozmyślając o tym schodziła po schodach, gdy usłyszała nadzwyczaj zdenerwowany, chłodny głos Lily.
- O tobie nie pomyślałem, malutka… Najmłodsza z rodziny Potterów… Będziesz słodkim celem…
 Rose cała spięła się słysząc znajomy głos.
- Chcesz zacząć ze mną wojnę, którą i tak przegrasz? – odpowiedziała Lily spokojnie, chociaż widać  było, że próbuje nad sobą usilnie zapanować.
- Tak myślałem, że jak na grzeczną dziewczynkę przystało, poskarżysz się starszemu braciszkowi… Arthemis chociaż starała się mi postawić, zanim do niego poleciała...
- Nie potrzebuje Jamesa, żeby sobie z tobą poradzić! – warknęła gwałtownie Lily, a Rose usłyszała, szybkie uderzenie zaklęcia o ścianę.
 Zaniepokojona wbiegła na mniejszy korytarz, który blokował Flint.
- Co tu się dzieję?! – zapytała chłodnym, wyniosłym tonem prefekta, chociaż ręce drgały jej ze zdenerwowania. W przeciwieństwie jak widac do Lily, zdawała sobie sprawę, co potrafi Flint. – Nie wolno wdawać się w bójki na korytarzu! – powiedziała, szybko zerkając na Lily, która dzięki Bogu była cała i płonęła świętym gniewem. – Co tu robisz, Flint? – zapytała podejrzliwie. – To nie jest pora, żeby włóczyć się po zamku.
Flint prychnął drwiąco i wyprostował się na całą swoją wysokość. Spojrzał na nią z góry.
- Myślisz, że się ciebie przestraszę, panno Prefekt? Co mi możesz zrobić? Odjąć punkty? Nie za bardzo mi na nich zależy…
 Rose przełknęła ślinę. Widząc, że Lily już postanawia się odgryźć, żeby zapobiec rozlewowi krwi, powiedziała:
- Chyba nie chcesz mieć kolejny raz złamanego nosa, co nie Flint? Nie sądze, żeby tym razem pani Pomfrey potrafiła to naprawić…- Bardzo się postarała, żeby współczucie w jej głosie, ociekało drwiną.
 Lily rzuciła jej zdziwione, ale chwalące spojrzenie.
- Naprawdę, Weasley, chcesz się wtrącić? – Flint zrobił krok w stronę Rose. – Dobrze to przemyślałaś?
- Nie zbliżaj się do niej! – krzyknęła Lily, a chwilę potem z jej różdżki wyleciało zaklęcie oszałamiające, które Flint z łatwością odbił. Zanim Lily zdążyła zrozumieć co się dzieje. Rykoszet zaklęcia poleciał w Rose.
 Rose błyskawicznie wyczarowała przed sobą szklaną taflę, która pochłonęła promień.
- Dosyć! – warknęła. – Minus dziesięć punktów dla Gryffindoru za używanie zaklęć na korytarzu i minut dwadzieścia dla Slytherinu za atak na prefekta! Pilnuj się, Flint! – dodała ostro, podeszła do Lily, złapała ją za ramię, tak, że ta aż syknęła i pociągnęła za sobą.
- To jeszcze nie koniec! – krzyknął za nimi Denis z dziką radością pobrzmiewającą w głosie.
 Rose nawet się nie odwróciła, ale Lily posłała mu przez ramię zadziorne spojrzenie. Chwilę potem jej awanturnicza postawa została jednak zupełnie rozbita, gdy paznokcie Rose wbiły jej się w ramię i została niemal brutalnie odepchnięta.
- Co ty sobie myślisz?! – warknęła Rose, kipiąc z wściekłości. – Wystawiać się Flintowi w taki sposób?! Postradałaś zmysły?!
- Hej! – zaprotestowała Lily. – Ten koleś sam się o to prosił! Zaczepił mnie, więc mu się odpłaciłam!
- Odpłaciłaś?! – ironia w głosie Rose, była wręcz jadowita. – Raczej rozpoczęłaś wojnę! Zwróciłaś na siebie jego uwagę! Powiedz mi, czy Arthemis i James nie mają z nim dosyć problemów? Muszą się martwić jeszcze o ciebie?!
- Wcale nie muszą się martwić! Poradzę sobie sama! A poza tym, Arthemis, zawsze twierdziła, że Flint jest…
- Wybacz, ale daleko ci jeszcze do Arthemis! – przerwała jej bezlitośnie Rose.
 Lily gniewnie zmrużyła oczy.
- To, że ty nie pchasz się do walki i wolisz siedzieć cicho, aż cię ktoś uratuje to twoja sprawa! Ja sobie poradzę sama! – Lily odwróciła się gniewnie na pięcie.
- Jeżeli jeszcze chociaż raz przyłapię cię na zrobieniu czegoś bezsensownie ryzykownego – powiedziała cicho Rose, ale z wyraźną groźbą w głosie, - nie będę miała żadnych skrupułów, żeby napisać do twojego ojca…
 Lily odwróciła się do niej z niedowierzającym, wytrzeszczonym spojrzeniem.
- Nie zrobisz tego! – krzyknęła.
 Rose uniosła brew.
- Mogę nie lubić przemocy i bójek, ale mam swój własny asortyment broni. To jest jedna z nich… - odpowiedziała jej wyniośle Rose i odwróciła się od niej, ruszyła w stronę schodów do Wielkiej Sali. – Przykro mi Lily, ale dopóki nie zaczaczniesz zachowywać się racjonalnie, ktoś musi cię pilnować.
 Doprowadzona do granicy złości, niedowierzania i poczucia zdrady Lily krzyknęła z drwiną:
- I uważasz, że akurat ty nadajesz się do tego idealnie?!
- Może. A nawet jeżeli nie, to jest w Hogwarcie kilkoro ludzi, którzy z pewnością zajmą się twoim bezpieczeństwem…
 Lily wpatrywała się w plecy oddalającej się Rose z niemałym poczuciem krzywdy. Zawsze traktowała ją jak dziecko! To było takie niesprawiedliwe! Dlaczego nikt nigdy nie reagował, gdy to Arthemis wdawała się w bójki z chłopakami?!
 Aaaah!!! To była takie wredne z jej strony, zagrozić jej listem do taty!
 Chwilę później gniew wziął nad nią górę. Niby czemu miała się przejmować tym, co mówi Rose! Czemu ma się tłumaczyć, przed własną rodziną!?
 Obrażona na cały świat Lily, ruszyła z powrotem do dormitorium. Wpadła do swojej sypialni, wciągnęła na siebie cieplejsze ubranie, rękawiczki i szalik. Wyjęła miotłę z kufra i ruszyła do drzwi, po drodze spoglądając na łóżko Arthemis.
 Nadal spała, totalnie nieprzytomna. Gdy teraz tak na nią spojrzała to wydawała się być raczej wyczerpana i trochę chudsza. No tak, nie miała przecież dużo czasu na odpoczynek, a po ostatnim zadaniu pewnie nadal miała mdłości.
 Powiedz mi, czy Arthemis i James nie mają z nim dosyć problemów? Muszą się martwić jeszcze o ciebie?!
 Lily przypomniała sobie słowa Rose i wybiegając z pokoju starała się stłumić ciche wyrzuty sumienia.
 Przecież nie zrobiła nic złego, prawda?
 Przecież to był tylko Flint, prawda?
 Robił dużo szumu, ale w sumie nie był groźny… prawda?
 Och, dosyć tego!, powiedziała sobie stanowczo, trzysta metrów od boiska wskakując na miotłę. Z zawrotną prędkością obleciała pętle, w sumie ciesząc się, że mroźne grudniowe powietrze chłosta ją w nieosłoniętą twarz i rozwiewa niespięte włosy.
 Boże, czy to naprawdę był taki problem!? Przecież nic wielkiego się nie stało!! Poza tym to nie była jej wina tylko Flinta.
 Zadrżała ze złości, gdy sobie przypomniała: Szła korytarzem, w stronę Wielkiej Sali, gdy ktoś przeciągle na nią gwizdnął. Wystarczyło, że obejrzała się przez ramię i poczuła, że ktoś przeciągnął jej ręką po włosach.
 Odskoczyła przestraszona i odepchnęła jego rękę.
- Zabieraj łapy!
- Cóż… - zlustrował ją wzrokiem, od nóg po czubek głowy. – Jeszcze rok temu nie pomyślałbym o tobie, jak o dziewczynie. Dorastasz…- zacmokał.
Pamiętała tę chwilową panikę, która ją ogarnęła i zupełną pustkę w głowie.
Gdy zrobił krok w jej stronę, cofnęła się szybko. Nadal była na siebie za to zła.
- Nie wiedziałem, że taki strachliwy z ciebie kotek… zupełnie inaczej niż brat i jego chłopaczyca…
 Słysząc taką obraźliwą kwestię, złapała różdżkę i zanim zdążył wyjąć swoją zaklęciem odepchnęła go, aż do przeciwległej ściany.
 Wtedy dopiero się rozzłościł. I wtedy weszła Rose…
 Lily nawet w myślach niemogła się zdecydować, czy to dobrze, czy niedobrze, że się w tamtym momencie zjawiła.
 Pikując w dół, w stronę obsypanej śniegiem ziemi, próbowała rozstrzygnąć tę kwestię. Dosłownie pół metra nad ziemią, zadarła miotłę i jak rakieta wystrzeliła w powietrze.
- Nawet nieźle ci to wychodzi!! – usłyszała krzyk.
 Spojrzała  w dół na małą postać, ubraną w bluzę, czapkę i szalik. Obniżyła tor lotu. Lecąc w jego stronę zastanawiała się, czy Lucas już wie i czy zaraz otrzyma pierwsze kazanie.
 Utrzymując się na wysokości jego wzroku, co jej się rzadko zdarzało z racji różnicy wzrostu, wpatrywała się w niego ponuro.
 Machnął głową, mówiąc:
- Złaź.
 Lily tłumiąc westchnienie, zleciała na ziemię.
 Wyciągnął w jej stronę termos.
- Przyniosłem ci herbatę – powiedział. – Jest zimno…
 Lily zamrugała zdziwiona i spojrzała na niego uważnie.
 Uniósł brwi.
- Nie chcesz?
 Westchnęła i podała mu miotłę, a w zamian wzięła od niego ciepły termos.
  Oczyścili sobie kawałek ławki ze śniegu i usiedli na trybunach.
- Ładnie latałaś – rzucił. – Ostro i zadziornie. A to znaczy… że jesteś mocno podburzona – zerknął na nią kątem oka.
 Lily upiła łuk herbaty i syknęła, gdy poparzyła sobie język.
- Jestem ciekaw, co cię tak zdenerwowało… - dodał mimochodem Lucas, wpatrując się w pętle na boisku.
- Nie wiesz jeszcze? – burknęła Lily. – Rose ci nie powiedziała?
- Och, właśnie… widziałem ją w Wielkiej Sali. Miała raczej ponurą minę… Dość podobną do twojej – roześmiał się.
- Ma mnie za dziecko. Wszycy mnie tak traktujecie – powiedziała Lily cicho. – To niesprawiedliwe. Moja matka też była najmłodsza i nikt jej tak nie traktował.
- Bardzo w to wątpię – zaśmiał się Luke, ale chwilę potem spoważniał. – Więc czemu pokłóciłaś się z Rose?
 Lily zacisnęła szczęki. Nie miała zamiaru kopać pod sobą dołków. Ale czy to nie oznacząło w pewnym sensie, że przyznaje się do błędu? Boże, dlaczego oni wszyscy byli tacy nadopiekuńczy?!
- Nie musisz mi mówić – powiedział Luke, po chwili milczenia. – Myślałem tylko, że będę mógł poprawić ci jakoś humor…
 Lily spojrzała na niego szybko, ale wpatrywał się w boisko. Ogarnął ją jakiś niesamowity i trudny do rozpoznania nastrój, gdy patrzyła na jego profil. Grzywkę opadającą na czoło. Usta rozciągnięte w nieznacznym, niemal niedostrzegalnym uśmiechu i to tajemnicze, odlegle spojrzenie.
 Jej serce zabiło mocniej. Wzięła głęboki oddech i zamknęła rozchylone usta. Drgnęła, gdy niespodziewanie, spojrzał się na nią.
 Uśmiechnął się szeroko, tak dobrze znanym jej szczerym uśmiechem Lucasa, który wewnątrz tego dziwnego nastroju, był jakiś… inny.
- No, skoro nie mogę udzielić ci żadnej dobrej rady, popawię ci humor w inny sposób – ściągnął z głowy czapkę i wciągnął jej ją na uszy. – Jest zimno, a ty nie możesz się przeziębić – wyjaśnił i pstryknął ją w nos.
- Ałaaa! – krzyknęła.
 Roześmiał się.
- Wskakuj na miotłę, a ja idę po swoją – oznajmił, wstając. – Dostaniesz taki wycisk, że nie będziesz miała na nic siły.
 Lily mimowolnie się uśmiechnęła i w wojowniczym nastroju wstała.
- Zobaczymy kto z naszej dwójki nie będzie miał sił, staruszku…
- No, nie wiem… niemowlęta zazwyczaj szybko się męczą – odgryzł się.
 Lily otworzyła usta z oburzenia, zebrała śnieg z barierki i chciała w niego rzucić, ale śmiejąc się złośliwie biegł już wzdłuż boiska.
 Lily wzięła się pod boki, nieświadomo, że ma na twarzy szeroki uśmiech.
- Rany… co za koleś…



 Rose poważnie się martwiła całą tą sytuacją, szczególnie dlatego, że Lily ją bagatelizowała. Tysiące rzeczy mogły się zdarzyć, a przecież nie była w stanie pilnować kuzynki przez cały czas. Z kolei jeżeli powie o tym pozostałym, prawdopodobnie rozpęta wojnę. James pewnie doprowadzi do krwawej zemsty na Flincie, a Albus chociaż jest prefektem jeszcze mu pomoże. Arthemis pewnie nie będzie ich powstrzymywać, co też stwarzało pewne problemy.
 Poza tym, naprawdę uważała, że James i Arthemis mają zbyt dużo na głowie. Ona zresztą też się nie obijała. Nadrabianie zaległości, przygotowywanie się do egzaminów i doskonalenie umiejętności do konkursu to przecież nie były dziecięce igraszki!
 Z głową przegrzaną od myśli, z naręczem książek ruszyła przez bibliotekę do odpowiedniego działu. Przy zaklęciach niewidzialności odłożyła jeden z tomów i usłyszała po drugiej stronie znajomy, och jakże doskonale znajomy ton głosu. Wystarczyło jedno słowo, żeby go rozpoznała. Szczególnie to słowo.
- Nie.
 Rose zamarła i chociaż wiedziała, że nie powinna, nie miała żadnych skrupułów, żeby podsłuchać rozmowę za ścianką.
- Ale czemu nie? Ona cię tak lubi. Zawsze cię podziwiała, ale jest strasznie nieśmiała i dlatego prosiła mnie, żebym cię zapytała…
- Nie jestem zainteresowany – powtórzył chłodno Scorpius. Gdyby zwrócił się do niej takim tonem, Rose od razu by gdzieś uciekła, ale widać ta dziewczyna nie miała instynktu samozachowawczego.
- Przecież to tylko jedna randka…
 Rose uważnie wsłuchała się w odpowiedź. W końcu te wszystkie odmowy zupełni nie pasowały jej do słów, które Scorpius wygłosił w tamtym okrutnym momencie.
- Och, tu jesteś Rose! Fajnie, że na ciebie wpadłam – usłyszała i niemal drgnęła, gdy książki wypadły jej z ręki. Rose spanikowana zaczęła zbierać książki z ziemi, gdy podchodziła do niej Lucy. – Słuchaj ja i kilka koleżanek mamy problem z numerologią, będziesz nam mogła pomóc?
- Eee… jasne – powiedziała szybko Rose, zastanawiając się, czemu po drugiej stronie półek nagle zaległa kompletna cisza. – Przyjdźcie do mnie po obiedzie, dobra?
- OK. Dzięki serdeczne – Lucy uśmiechnęła się szeroko, pomachała jej i odeszła w stronę działu numerologii.
 Rose pozbierała już prawie wszystkie tomy, gdy usłyszała kroki podrugiej stronie, a potem słowa, od których zamarła jej ręka nad książką z zaklęciami.
- Skoro twoja koleżanka nie chce porozmawiać ze mną osobiście, nie jestem nią zainteresowany. Ale ty… to, co innego…
- J-ja? – zająknęła się dziewczyna. – Ale ja… nie… - kilka szybkich kroków, jakby ktoś się cofał w popłochu.
- No, więc?
 Rose zdała sobie sprawę, że jak idiotka wstrzymuje oddech i podsłuchuje rozmowę człowieka, który powinien dla niej znaczyć mniej niż nic. Pozwoliła sobie na tylko jedno bolesne uderzenie serca, a potem przywołała całe swoje opanowanie i wstała.
 Gdy po kolei odkładała pozostałe książki w różnych miejscach biblioteki, ręka nawet jej nie drgnęła.


 Arthemis przeciągnęła się na łóżku i zdała sobie sprawę, że coś ugniata jej klatkę piersiową. Uchyliła jedną powiekę, żeby spojrzeć prosto w brązowe oczy szmaragdowego kocura.
- Złaź, gruby! – mruknęła, odpychając Gina i w końcu mogła normalnie odetchnąć.
 Zerknęła na zegarek na szafce. W pół do dwunastej, idalny czas na obiad.
 Wygramoliła się z łóżka i czuła się jednocześnie obolała i jakaś… dziwnie pobudzona. Delikatny rumieniec zalał jej twarz, gdy sobie uświadomiła przyczynę tego stanu.
 Zagryzła wargi, żeby powstrzymać uśmiech i szybko się ubrała. Czuła się naprawdę głodna, co z kolei przypomniało jej, że nie jadła normalnego posiłku od trzech dni.
 Zbiegała właśnie po schodach na trzecim piętrze jedną z bocznych klatek, wychodzącą tuż przed pomnikiem przy sali transmutacji, nieopodal biblioteki, gdy usłyszała, trzask metalu. Jakby ktoś kopnął w zbroję.
 Zaciekawiona zerknęła w boczny korytarz. Uniosła brew i założyła ręce na piersi.
 Rzadko można go było zobaczyć pozbawionego zbroi chłodu i drwiny. Przeświadczonego o własnej nieomylności. Arthemis jednak nie współczuła mu za bardzo. W końcu przegiął pałę w Niemczech. Chociaż podejrzewała jaka jest jego wersja wydarzeń, nie sądziła, że ma chociaż jeden rozsądny powód, który by zaakceptowała.
- Czyżbyś osiągnął swój limit wytrzymałości bzdur, które robisz? – rzuciła mimochodem, opierając się o mur.
 Malfoy podskoczył zaskoczony, słysząc jej głos.
- Naprawdę nie sądziłam, że posuniesz się aż tak daleko w swoim idiotycznym planie odcięcia od niej…
 Malfoy wyprostował się powoli, na powrót przyoblekając swoją maskę chłodu i obojętności.
- Nie wiem o czym mówisz – powiedział spokojnie.
- Ależ wiesz doskonale – Arthemis spojrzała na niego zbyt wiele rozumiejącymi, niebieskimi oczami. – Wiedziałam, że będziesz zimny, obojętny, złośliwy… ale nigdy nie podejrzewałam, że naprawdę ją skrzywdzisz.
 Scorpius drgnął nieznacznie, ale gdyby go nie obserwowała tak uważnie, w ogóle by tego nie zauważyła.
- Masz szczęście, że nie dorwałam cię wcześniej i miałam czas ochłonąć. Nie jestem taka miła, jak Rose…
- Sama się o to prosiła – warknął i odwrócił się od niej, ale nie odszedł.
- Hmmm… prosiła się o to, bo nie zareagowała tak, jak powinna? Bo nie dała ci się oszukać? – Arthemis przeciągnęła się i przeszła obok niego, mówiąc: - W każdym bądź razie, gratulacje. Dopiąłeś swego. Pewnie jesteś teraz zadowolony…
- Nawet nie wiesz, jak bardzo – odpowiedział zimno.
- Och, wiem… Jestem tylko ciekawa, co zrobiłeś tym razem… - odpowiedziała lekko, ale z całkowitą pewnością.
- Nie mam pojęcia o czym mówisz – próbował zakpić, ale coś w jego spojrzeniu, mówiło jej, że trafiła w sedno.
- Rzadko tracisz nad sobą panowanie. Ale przyczyna w sumie, zawsze jest taka sama… Zapewne dowiem się, gdy znajdę Rose…
 Scorpius zachował kamienną twarz, patrząc na jej oddalające się plecy. Podniosła rękę na pożegnanie i nie odwracając się, rzuciła:
- Mam nadzieję, że było warto…

 Scorpius nieświadomie zacisnął ręce w pięści. 

2 komentarze:

  1. Świetny wpis, pełen słodkich i uroczych chwil :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    wspaniale, cudowny, pełen słodkich momentów, dobrze że w końcu Arthemis się otrząsneła, no cóż przeczuwam kłopoty z Flintem...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń