Tym razem wylądowali bezpośrednio
w gabinecie dyrektora. Jakby profesorowie myśleli, że będą się próbowali
wymknąć, aby uniknąć przesłuchania. Ale oni byli zbyt zmęczeni i zbyt
wstrząśnięci śmiercią młodego miłego człowieka, którego los mogli podzielić,
już tyle razy. To ich przerażało, chociaż nie chcieli się do tego przyznać
przed dorosłymi. Zażądaliby od nich, żeby się wycofali, a nawet chcąc tego, nie
mogli się na to zgodzić.
Stanęli na
środku i od razu poczuli się osaczeni. W gabinecie byli już dyrektor pan
Potter, Hermiona Weasley, Tristan North i jeszcze jakby tego było mało sam Minister
Magii, Kingsley Schacklebolt. Dodajcie do tego Ginny, Freda i George, i
Arthemis zaczęła się czuć jak pod ostrzałem. Była wdzięczna, że miała obok
siebie Jamesa. Przynajmniej nie czuła się samotna.
- Może usiądźcie – zaproponował dyrektor.
- Może wy usiądziecie – odparł James
wyzywająco. Nie miał zamiaru postawić się w
sytuacji, gdy wszyscy będą mogli patrzeć na nich z góry.
- James – skarciła go matka.
Spojrzał na
nią jedynie zaczerwienionymi, podkrążonymi oczami. Płonącymi, wyzywajacymi.
Ginny wiedziała,
że w jakiś sposób James cierpi z powodu śmierci tamtego chłopca i chciała go
jakoś ukoić i przytulić. Wiedziała jednak, że nie ona jest mu potrzebna. I
pomimo tego, że na zawsze zostanie jej chłopcem, to nie do niej teraz należało
zadanie utulenia go.
- Wyjaśnijmy sobie coś... nie mamy zamiaru
zabraniać wam w tym uczestniczyć – powiedział spokojnie Kingsley Schacklebolt.
– Za daleko doszliści i bez naszej pomocy. A poza tym pewnie nikt się nie
orientuje w sytuacji tak, jak wy. Ale to co się dzieje od jakiegoś czasu, jest
wysoce niepokojące.
- Od kiedy rozwija się ta sytuacja? –
zapytał dyrektor.
James i
Arthemis wymienili spojrzenia.
- Od Grecji – zadecydowała Arthemis.
- JUŻ?! – oburzyli się nauczyciele. Rodzice
spojrzeli na nich zaniepokojeni.
- Wprowadzili nas na terytorium oread bez
ich wiedzy i nakazali nam zdobyć Złotą Wodę, co stanowi dla nich świętość –
wyjaśniła Arthemis. – Co prawda nie musi to być związane z całą resztą. Mogli
po prostu zignorować dyplomację, uznać, że mają prawą tam wejść i tyle...
- Ale zaryzykowali wasze życie –
dopowiedział cicho pan North.
- Oready były naprawdę wkurzone – powiedział
James z naciskiem. Bezgłośnie jednak wraz z Arthemis postanowili nie wspominać
o ich osobistych doświadczeniach z oreadami.
- Co było dalej? – zapytał pan Potter.
- Marakesz. Włamaliśmy się do Ministerstwa,
żeby wydobyć z Archiwum jakieś stare manuskrypty.
Minister Magii
poruszył się niespokojnie.
- Czy wiecie, co by się stało gdyby was
złapali? – zapytał potrząsając niedowierzająco głową.
- Mieliście jeszcze jakieś podobne zadania?
– dopytywał pan Potter.
- Japonia. Ale tam Minister Magii na to
zezwolił. Wręcz do tego zachęcał. Nie wiemy, co Anglestone mu powiedział
dokładnie, ale łatwo się domyślić.
- Kim w ogóle jest ten koleś!? – zapytała
niezadowolona Hermiona.
- Właśnie o to chodzi, że jest czysty jak
łza – powiedział Harry, kręcąc głową. – Tak samo, jak ci jego pomocnicy.
Sprawdziłem jego rodzinę do trzech pokoleń wstecz i oprócz jednego świra, który
lubił porywać mugoli, żeby nauczyć ich magii, nie ma żadnych dziwnych zdarzeń.
- To jest dostatecznie dziwne – mruknął do
siebie James, słysząc tę rewelację.
- Dobra zajmiemy się tym – powiedziała
Hermiona, mrużąc z zastanowieniem oczy. – Trzeba będzie...
- Poczekaj, Hermiono – przerwała jej Ginny.
Stanęła obok Harry’ego i spojrzała na dzieci. – Źle to ujęłaś... Pomożemy wam
się tym zajęć, dobrze? Przygotujemy wam wsparcie, obojętnie gdzie pojedziecie
następnym razem.
Arthemis i
James spojrzeli na siebie niepewnie, a potem skinęli głowami.
- Dobrze. Tylko, że... – zaczęła Arthemis.
- Musimy mieć chwilę czasu, żeby to wszystko
poukładać i zebrać dla was materiał – zakończył za nią James.
- Musimy się skonsultować z Rose i
Scorpiusem...
- Chcecie mi powiedzieć, że to nie dotyczy
tylko Dziesięcioboju?! – zapytała z niedowierzaniem Hermiona.
- Obawiam sie, że nie – odparła cicho
Arthemis.
Zapadła cisza.
Dyrektor wyglądał tak, jakby się powstrzymywał, żeby z całej siły nie grzmotnąć
pięścią w biurko, a profesor Vector wpatrywała się w Ginny Potter, jakby miała
nadzieję, że ta odwoła swoje słowa.
Ginny jednak
nadal stanowczo i niewzruszenie, podobnie, jak Harry i Tristan wpatrywała się w
swoje wyjatkowe dzieci.
- Wciagneliśmy was tutaj, a nie
pomyśleliśmy, że jesteście zmęczeni – powiedział George w końću. Wszyscy
pokiwali głowami ze skruchą.
- A jednak chciałbym znać szczegóły zadania
w Japonii, a nie tylko tę bajeczkę, którą wcisneliście organizatorom – rzucił
niespodziewanie Fred. – Kto zginął? – zapytał prosto z mostu. – Ten Japończyk?
James podniósł
na niego wzrok.
- Zginął, bo Rosjanin go popchnął. Nie
chciał go zabić. Tylko, że Saito nabił się na ostre uchwyty od pochodni.
Myślałem, że dadzą radę go uratować... – dodał cicho.
- Cała reszta poszła zgodnie z naszym planem
– powiedziała Arthemis i zdjęła plecak. Wyjęła z niego pożyczone od Freda
rzeczy i mu je oddała. – Dałam radę...
- Nigdy w to nie wątpiłem – szepnął i
niezauważalnie dla nikogo uścisnął jej palce.
James
dokończył opowieść.
- A więc Zakon Roninów pojawi się podczas
ostatniego zadania?
- Przyrzekliśmy, że oddamy im Laskę
Nauczyciela – skinęła głową Arthemis.
- Nie mamy zamiaru ich zdradzić po raz drugi
– dodał twardo James.
- Naprawdę byliśmy po ich stronie, ale...
nie moglibyśmy przeszkadzać Rosjanom, kiedy oni ratowali kogoś bliskiego –
wyjaśniła Arthemis.
- Doskonale to rozumiemy – uspokoiła ją
łagodnie pani Weasley. – Chyba powinniście iść do Skrzydła Szpitalnego, żeby
pani Pomfrey mogła się wami zająć...
- Nic nam nie jest – odpowiedziała
natychmiast Arthemis.
- Musimy sie tylko umyć – dodał James.
- A więc dobrze. Możecie odejść – zezwolił
dyrektor.
Skinęli
głowami nauczycielom, pożegnali się z Ministrem Magii i posłali wiele mówiące
spojrzenia do swoich rodzin. Potem w końcu mogli opuścić gabinet dyrektora i
zmierzyć się z tym, co się stało. We dwoje...
Przeszli przez zamek, wdzięczni
za to, że jest dopiero czwarta nad ranem. Jeden dzień, a wszystko wydawało się
inne. Gdy znaleźli się w chłodnym o poranku i
pustym Pokoju Wspólnym usiedli na kanapie. Byli zmęczeni i brudni, ale nie
myśleli ani o jednym ani o drugim. Rozstali się jedynie z plecakami porzucając
je przed kominkiem.
Arthemis rozpaliła ogień, jakby chciała rozświetlić nie
tylko pokój. Usiadła obok Jamesa ponownie i tak, jak on zapatrzyła się w ogień,
a potem niespodziewanie wepchnęła mu się na kolana i przytuliła go mocno.
Potrafił rozpoznać po jej uścisku, że jest to uścisk dla
niego, a nie dla niej. Taki, który ma go ogrzać i ukoić. Kołysała go lekko.
Ukrył twarz w jej włosach i objął ją w pasie.
- Nie chcę
płakać, ale... - zaczęła i urwała, jakby nie była w stanie dokończyć zdania.
- Płacz. Ja mam
ochotę ryczeć, jak dziecko... - rzucił spokojnie. Mimo wszystko Arthemis
wyczuwała w nim burze emocji tak silnych i bolesnych, że trochę przerażało ją
zagłębienie się w nich. Ale dla niego zrobiłaby wszystko.
Jej ręce głaskały go po plecach, a ona szukała sposobu,
żeby powiedzieć to w możliwie najłagodniejszy sposób.
- To nie była
twoja wina... - szepnęła.
Uścisnął ją mocniej.
- James...
zrobiłeś wszystko, co mogłeś...
- I to mnie
wkurza. A gdybyś to była TY?! Co miałbym zrobić, gdybyś to była ty?! Wtedy
"zrobiłem, wszystko, co mogłem" nie wystarczyłoby! Nie wystarczyłoby!
- James. To nie
jest twoja wina - powtórzyła stanowczo i trzeźwo. - Miałam połamane wszystkie
kości, a mimo to przeżyłam. Przeżyłam, bo pomoc medyczna nadeszła na czas. Ty,
kupiłeś Saito dodatkową godzinę, ale oni jej nie wykorzystali, żeby mu pomóc,
rozumiesz? To ONI się spóźnili.
Nadal rozpaczliwie ją ściskał. Odsunęła się od niego,
żeby móc spojrzeć mu w oczy.
- Proszę... - przytknęła
usta do jego ucha. - Nie mogę znieść, gdy cierpisz... Jesteś dla mnie tak
ważny, że to aż boli. Nie dręcz się... James...
Uniósł głowę i obdarował ją krótkim, słodko-gorzkim
pocałunkiem. Położył czoło na jej ramieniu.
- Już mi lepiej
- szepnął. - Musimy się umyć...
Arthemis zeszła z jego kolan, czując wyraźnie, że to
znak, że James chce zostać sam. Musiała się z tym pogodzić. Nawet jeżeli było
jej ciężko z tego powodu. Rozumiała, że potrzebuje chwili, żeby nabrać dystansu
do sytuacji.
Wstali ciężko i ruszyli do swoich dormitoriów bez słowa.
James
przez ponad pół godziny ociekał wodą. Na zmianę zimną i gorącą. W jakiś sposób
był wdzięczny, za to, że z każdą chwilą się uspokajał i smutek zamieniał się w
gorącą złość. Wyszedł spod prysznica żądny zemsty i zadośćuczynienia. I otrzyma
je, choćby miał je wyrwać z gardła Anglestone'a.
Położył się do łóżka, ale nie mógł zasnąć. Wpatrywał się
w różowoczarne niebo zabarwione rodzącym się dniem. Zerknął na zegarek.
Dochodziła szósta. Powinien ze zmęczenia paść na twarz, jak martwy. A on nie
mógł spać. Gdy pierwszy promień słońca wdarł się nieśmiało do jego sypialni,
James zdał sobie sprawę, że bez niej nie zaśnie. Nie odpocznie. Nie... uspokoi
się.
Założył trampki i pelerynę niewidkę, żeby nie natknąć się
na jakiegoś rannego ptaszka i przekradł się do dormitorium dziewcząt. Wszedł do
sypialni Arthemis na paluszkach i zamrugał zaskoczony, gdy dwie głowy
natychmiast obejrzały się na niego.
- Cześć -
powiedziała cicho Lily.
- Powinieneś odpocząć
- dodała Rose.
- Taki mam
zamiar - odparł James i przeszedł kilka kroków ignorując ich pytające
spojrzenia. Potem zatrzymał się wpatrując w łóżko Arthemis.
Zagryzając zęby odwrócił się do dziewczyn.
- Gdzie ona
jest?! - zapytał agresywnie.
- Ona... -
zaczęła Rose.
- Była w
łazience - dokończył za nią spokojny głos.
Arthemis uważnie spoglądała na Jamesa.
James natomiast z całą pewnością wiedział, że brała
kąpiel, bo miała włosy ociekające wodą, zaróżowioną od pary skórę i była na
bosaka. Przez chwilę się w nią wpatrywał, a potem zapytał, rozkładając ramiona:
- Mogę?
Arthemis przypomniała sobie chwilę w muzeum, kiedy
chciała go obejmować bez końca, ale nie mogła sobie na to pozwolić. Uśmiechnęła
się lekko i wsunęła w jego ramiona. Mogła by tak trwać i trwać, słysząc pod
policzkiem bicie jego serca. Pewnie by tak stali, gdyby Lily w końcu nie
rzuciła z niedowierzaniem:
- Czy on cię
właśnie obwąchał?
O tak, z całą pewnością to zrobił, ale nie miał zamiaru
się do tego przyznawać przed swoją wścibską siostrą. Arthemis pachniała jak
mroczny, tajemniczy ogród w środku upojnej letniej nocy. Może właśnie dlatego
nie mógł zasnąć w swoim łóżku? Bo nie czuł nawet odległej nuty jej zapachu?
- Idźcie spać -
poradziła im Rose wstając. - My i tak zaraz zbieramy się na śniadanie.
Arthemis i James poczekali jednak, aż dziewczyny
rzeczywiście wyjdą i dopiero wtedy położyli się do łóżka Arthemis i zapadli w
spokojny sen, świadomi tego, że czeka na nich nie lada wyzwanie...
Arthemis
i James wstali gdy zakończyły się popłudniowe lekcje. Przegapili obiad, więc
byli trochę marudni, ale mogli zająć czas do kolacji tym, co musiało zostać
ustalone. Znaleźli Rose i Albusa, bo on chyba jako jedyny mógł im powiedzieć,
czy eliksiry łączą się z pozostałymi zadaniami.
Rose podniosła na nich uważne spojrzenie.
- Wszystko w
porządku? – zapytała.
Arthemis skinęła głową.
- Potrzebujemy
się spotkać z wami i Scorpiusem. Mam nadzieję, że coś wam się udało ustalić...
- Coś się
udało... – przyznała Rose. – Nie wiem, jak Scorpius...
- Nie było go
dzisiaj – zauważył Albus.
- Co?! –
zdziwiła się Rose.
- Na zajęciach
z numerologii go nie było – powtórzył Albus.
– Siedziesz w pierwszej ławce,
więc mogłaś nie zauważyć, że kogoś z ostatniej nie ma – dodał uszczypliwie, a
potem wzruszył ramionami. – Pewnie się zerwał.
- Cóż... zaraz
go znajdziemy – stwierdził spokojnie James. – Tylko przyniosę Mapę...
- Zaczekaj –
powstrzymała go Arthemis, marszcząc czoło. – Nie czuję go...
Rose powoli wstała.
- A raczej
wyczuwam go bardzo słabo... Dopiero gdy się na nim skupiłam, zauważyłam jego
nieobecność...
- Jest w zamku?
– zapytał James.
Arthemis podniosła zaniepokojony wzrok na Rose.
- Gorzej. Jest
w Skrzydle Szpitalnym...
- Nie... –
szepnęła Rose, kręcąc głową i ruszyła do wyjścia.
- Spokojnie
Rose... pójdziemy z tobą – powiedziała Arthemis chwytając ją za rękę. – Tylko
spokojnie.
Ale Rose ani myślała być spokojna. Była na progu paniki.
Ściskało ją w gardle. Serce waliło o klatkę piersiową, jak młot. Arthemis
rozumiała ją aż za dobrze, dlatego jedynie rzuciła Jamesowi spojrzenie przez
ramię i ruszyli za nią do skrzydła szpitalnego.
Albus z westchnieniem podniósł się z miejsca i poszedł za nimi.
Wiedzieli, że coś jest nie tak, gdy tylko usłyszeli
podniesione głosy, w pobliżu skrzydła szpitalnego.
- Niech pani
coś natychmiast zrobi! – zażądał wyniosły męski głos.
- Co mu jest!?
– histeria w głosie kobiety była wyraźnie słyszalna.
Rose przerażona wpadła do szpitala nie zwracając na nich
uwagi i natknęła się prosto na Astorię i Draco Malfoyów.
Stali nad łóżkiem Scorpiusa, który wyglądał, jakby
zostały mu ostatnie chwilę życia. Jego skóra była zimna, wilgotna i ziemiście
blada. Rose stanęła jak wmurowana w zimię, gdy go zobaczyła.
- Co się
stało!? – zapytała przerażona.
Malfoyowie na jej widok spieli się i przybrali chłodne
miny.
Rose zrobiła krok w stronę łóżka, jakby przyciagał ją
niewidzilny magnez.
- Odsuń się –
zażądał natychmiast pan Malfoy.
Rose jednak nie posłuchała.
- Cofnij się! –
zrobił krok w jej kierunku, ale James zastąpił mu drogę.
- Niech pan się
uspokoi - rzucił stanowczo.
Gdyby nie to, że jego syn leżał na łóżku szpitalnym
umierając, pewnie by mi przyłożył, pomyślał James.
- Wszyscy się
uspokójcie i dajcie mi pracować! – zażądała pani Pomfrey. – Jeszcze chwila i
wezwę dyrektora!
- Czy wie pani
co mu jest? – zapytała Rose.
- Jeszcze nie!
Trafił tutaj, bo zasnął na jednej z porannych lekcji i nie dało się go obudzić.
Nadal nie da... – odparła zafrasowana.
James stał przy boku Rose, osłaniając ją przed Malfoyami.
W sumie dzięki niemu Draco nie skupiał się na Rose, a Astoria była zbyt
przerażona, żeby interesowały ją rodzinne waśnie.
- Scorpius? –
zapytała Rose, podchodząc coraz bliżej. Jego głowa jakby obróciła się w jej
stronę, a gdy tylko to zrobił, świece przy jego łóżku zgasła.
Zapatrzyła się na nią, szeroko otwartymi oczyma, a potem
jakby coś jej kliknęło w umyśle, rozejrzała się dookoła.
- Dlaczego tu
jest tak ciemno? – zapytała.
- Co? Wcale nie
jest... – zaczęła oburzona pani Pomfrey, ale rozejrzała się dookoła i zdała
sobie sprawę, że w tej części skrzydła szpitalnego nie palą się świece.
Zachodzące słońce wpadało przez szyby, więc w pierwszej chwili nie dało się
tego zauważyć.
Myśli Rose gnały w zadziwiającym tempie.
- Arthemis...
Arthemis... – szepnęła do siebie.
- Jestem –
odpowiedziała tylko Arthemis, podeszła do łóżka Scorpiusa i położyła mu rękę na
czole.
- Co tu się
dzieję?! – zagrzmiał pan Malfoy.
- Spokojnie.
Staramy się pomóc – powiedział Albus stając obok Arthemis i zaczął oglądać
palce i paznokcie Scorpiusa.
- Trzeba go
zabrać do Świętego Munga, bo wyraźnie sobie pani nie radzi – syknął do pani
Pomfrey.
Rose jednak nie obchodziły ostre wymiany zdań, między
panem Malfoyem, pielęgniarką i Jamesem. Wpatrywała się tylko w Arthemis, która
miała zmarszczone czoło i coraz bardziej niewidzący wzrok. W końcu zachwiała
się i odsunęła.
- Nie wiem... –
szepnęła. – On... nie mogę go znaleźć... Im dalej wchodzę tym mocniej
gęstnieje...
- Ciemność –
dokończyła za nią Rose. Gdy tylko to powiedziała, wiedziała, co robić.
Odepchnęła Albusa. – Potrzebne mi coś mocnego, trwałego, co nie niszczeje! –
powiedziała gorączkowo i wdrapała się na łóżko Scorpiusa. Usiadła na nim
okrakiem.
Rozpętała się burza. Wszyscy zaczęli protesotować i
wrzeszczeć na Rose. Malfoy już chciał zepchnąć ją z łóżka, ale James go
odciągnął. Albus zaczął uspokajać oburzoną pielęgniarkę.
Arthemis się wkurzyła i krzyknęła zaklęcie, wypychając
poza jego linię wszystkich facetów i pielęgniarkę. Teraz chronił je wyciszający kokon jej zaklęcia. Wszyscy
spojrzeli na nią w szoku. Posłała im wyzywające spojrzenie jednocześnie mówiąc
do Rose:
- Rób, co
musisz.
- Potrzebuje
jakiegoś kamienia, czegoś, co łatwo trzymać... – rzuciła, podciągając rękawy.
- To może być?
– zapytał cichy głos. Astoria Malfoy, która nie została wykluczona poza
zaklęcie Arthemis, wyciągnęła w stronę Rose pierścień z czarną
perłą wielkości kciuka. Rose podniosła na nią wzrok i pokiwała energicznie
głową. – Uratujesz go? – zapytała matka Malfoya.
- Oczywiście,
że go uratuję – obiecała Rose i wsunęła na palec sygnet.
Astoria skinęła głowa i odstąpiła o krok.
Arthemis uważnie obserwowała ludzi po drugiej stronie. Na
szczęście byli zbyt zainteresowani tym, co robi Rose, żeby zacząć się kłócić i
bić. Wzięła głęboki oddech i szepnęła:
- Wyciągnę to z
ciebie...
Wskazała na czarną perłę i zaczęła szeptać sekwencję.
Całe szczęście, że już to robiła. Musiała to jedynie powtórzyć i sprowadzić do
jednego elementu. Do Scorpiusa...
Arthemis z boku patrzyła jak Rose raz wskazuje różdżką na
pierścień, raz na Scorpiusa. Na jego serce, brzuch, na głowę. Szeptała coś przy
tym, jak mantrę.
Aż w końcu Arthemis to zobaczyła. Smużki dymu
wydobywające się z ciała Scorpiusa. Były bezcielesne i czarne. Wyglądało to,
jakby parowały przez pory jego skóry i ciągnęły w stronę kamienia na palcu
Rose.
Rose powtarzała wszystko od nowa i od nowa, a dym robił
się coraz gęstszy i wyrazisty. Zaczął wyciekać jak kleista czarna smoła w dół
jego ciała i pełzł do perły.
Rose po raz kolejny dotknęła różdżką perły, a potem ciała
Scorpiusa i nagle wystrzelił z niego czarny strumień ciemności, wbił się pod
sufit i zawisł pod nim, a potem z szybkością i siłą wiatru zaczął wchłaniać go
kamień przy pierścieniu.
Rose zaczęła drżeć ręka, jakby nie mogła wytrzymać
ogromnego ciężaru. Arthemis krzyknęła, robiąc krok w jej kierunku, ale ostatnie
fragmenty ciemności wbiły się w perłę z taką siłę, że Rose pchnięta siłą
odrzutu, poleciała na stworzoną przez Arthemis barierę. Ześlizgnęła się po niej
na zimną podłogę.
James załomotał w niewidzialną szybę. Arthemis już
podniosła różdżkę, żeby zdjąć zaklęcie, gdy, o cudzie, Scorpius wyprysnął z
łóżka, jakby go poraził prąd elektryczny. Dopadł do Rose i poklepał ją po
twarzy:
- Obudź się! –
nakazał jej ostro. – No, już! Nie powinnaś być tak blisko! Dobrze o tym wiesz,
idiotko! Trzmać na palcu stellę! Przecież to samobójstwo!
Scorpius wziął jej dłoń, zdjął jej pierścień z palca i
odrzucił go, tak, że wpadł gdzieś pod sąsiednie łóżku. Zaczął rozcierać jej
dłonie.
- Nic ci nie
jest – przekonywał się zirytowany.
Szarpnął nią i podniósł do pozycji siedzącej. W końcu
Rose wzięła głęboki oddech, a potem otworzyła oczy.
Arthemis z ulgą machnęła różdżką i zdjęła barierę. Może
trochę zbyt wcześnie to zrobiła...
Scorpius położył ręce na ramionach Rose. Zaczął nią
potrząsać.
- Czy ty
straciłaś rozum! Przeprowadzać takie zaklęcia bez żadnej ochrony, czy
asekuracji?!
Chyba tylko spojrzenie Arthemis, powstrzymywała Jamesa i
Albusa od reakcji na jego zachowanie.
- Przestań mną
trząść – powiedziała cicho i podniosła się. Rzuciła krótkie spojrzenie na jego rodziców.
– Ryzyko było wykalkulowane. Jestem twoją turniejową partnerką i tylko ja
widziałam jak ci pomóc, więc to zrobiłam...
Scorpius spojrzał na nią uważnie, marszcząc czoło.
Właśnie uratowała mu życie, ryzykując własne, a teraz wypierała się tego, bo stali
tu jego rodzice. I robiła to ze względu na niego...
Niemal żałował, że dała mu taką okazję. Może gdyby stanął
z tym wszystkim twarzą w twarz, odważyłby się z tym walczyć...
- Skoro tak
twierdzisz – wruszył ramionami i wrócił do łóżka.
- Nic pani nie jest,
panno Weasley? – zapytała zatroskana pani Pomfrey.
- Wszystko w
porządku – oznajmiła stanowczo Rose, wymieniając spojrzenia z Arthemis.
- Po, co
przyszliście? – rzucił Scorpius niezbyt uprzejmie.
- Turniejowe
sprawy – odparła Arthemis. – Załatwimy to kiedy indziej – dodała i popychając
przed sobą Albusa i Jamesa, zwróciła się w kierunku drzwi.
Rose rzuciła jeszcze szybkie spojrzenie na rodziców
Scorpiusa. Szczególnie na jego matkę i pośpiesznie wyszła za nimi.
Scorpius wrócił do łóżka, z zamiarem wyrwania się z niego
jeszcze przed wieczorem. Jego matka wyglądała, jakby miała zaraz rozpłakać się,
jak fontanna. Dotykała brzegu jego koca. Pan Malfoy natomiast stał w nogach
jego łóżka mocno wzburzony.
- Co to miało
znaczyć?! – zapytał ostro.
- Draco! – skarciła
go natychmiast żona. – Nie denerwuj go, już dosyć przeszedł!
- Nic mi nie
jest! – żachnął się Scorpius. – A znaczyło to dokładnie to, co widziałeś. To
była reakcja na zaklęcie, które dotknęło mnie podczas ostatniego zadania na
turnieju – wyjaśnił krótko. – Nic mi nie
było, ale widocznie zadziałało to z pewnym opóźnieniem... Weasley od razu
wpadła na to, co mi jest... Część zaklęcia mocującego stellę utkwiło w moim
ciele, więc przeniosła je na co innego. Skubana jest zdolna... – dodał
zgryźliwie do siebie, ale dumny uśmiech, zachował wewnątrz siebie. – Dajcie mi
ten pierścionek. Będę musiał go zneutralizować...
Widząc całkowicie zdrowego Scorpiusa, pani Pomfrey
przewróciła oczami i poszła do swojego gabinetu.
Astoria podała mu pierścień z perłą. Uważnie go
obserowowała, ale tak jak nie umiała odczytywać twarzy męża, tak i syn
pozostawał dla niej zagadką. Ale tę dziewczynę potrafiła odczytać, tak samo,
jak zachowanie syna, gdy się ocknął. Zaniepokoiło ją to, ale to było nic w
porównaniu z tym, co działoby się z jej mężem, gdyby się dowiedział... Dlatego
zapomni o tym. Tak będzie bezpieczniej...
- Na pewno nic
ci nie jest? – zapytała z troską.
- Teraz już nic
mi nie jest – powiedział z naciskiem. – Dziękuję, że przyjechaliście. Pozdrówcie
babcię. Jeszcze dzisiaj wyjdę ze szpitala, serio...
- Dobrze –
skinął głową Draco.
- Draco! –
ponownie syknęła Astoria.
- Nie jest
mięczakiem, żebyś musiała go trzymać za rączkę! – zirytował się pan Malfoy. –
Ale trzymaj się od nich z daleka – dodał na odchodnym.
Scorpius już miał się odgryźć, ale dojrzał proszący wzrok
matki i odpuścił.
- Do zobaczenia
na finałach. Będziemy ci kibicować – obiecała matka, całując go przelotnie w
policzek. – Bądź ostrożny...
- Zawsze jestem
– odparł zmęczony, samym już tylko spotkaniem z nimi.
Gdy zostawili go samego, odczekał dziesięć minut, a potem
wyskoczył z łóżka. Nie miał zamiaru tak tego zostawić. Złapał pierścień,
znalazł swoje ubranie w szafce przy łóżku i opuścił skrzydło szpitalne, nie
pytając pani Pomfrey o zgodę.
Może nie zareagowałby tak gwałtownie, ale spotkanie z
rodzicami jeszcze bardziej zaogniło i tak już zagmatwaną sprawę. Jego rozsądek
upadł, a on miał ochotę robić wszystko i wszystkim na przekór. Miał zamiar
wyciągnąć Rose z Pokoju Wspólnego, ale przechodząc przez piąte piętro wyjrzał
przez okno i znalazł ją na dziedzińcu wraz z Lily, która głaskała ją po
plecach.
Idealnie, pomyślał i zbiegł do Sali Wejściowej czym
prędzej. Stanął na przeciw nich.
- Zjeżdżaj,
młoda – rzucił do Lily.
- Słucham? –
zapytała wyniośle.
- Powiedziałem,
żebyś sobie poszła, bo ty też zaraz oberwiesz...
- Chyba sobie
żartujesz, że... – zaczęła, ale Scorpius ją zignorował, złapał Rose i nią
potrząsnął, aż zastukały jej zęby. – Nie waż się więcej tak ryzykować!
Słyszysz! – warknął.
- Doskonale cię
słyszę. Ale szczerze mówiąc nie będziesz mi mówił, co mam robić – odparła i
wstała, chcąc przynajmniej patrzeć mu prosto w oczy.
- Wiesz, co się
mogło stać!
- Podejrzewam,
ale mam to w nosie. Zrobiłabym to drugi raz, gdyby to było konieczne.
Wiedziałam, że ten promień, który przez ciebie przeszedł nie mógł przejść bez
echa...
- Nie wytrzymam
z tobą! – syknął. – Zostaw mnie w spokoju zanim zrobisz sobie krzywdę... –
rzucił ostro i odwrócił się by odejść.
- Zrobię sobię
krzywdę, jeżeli zostawię cię w spokoju... – odparła łagodnie i ponownie usiadła
obok Lily, ignorując jego zaciśnięte pięści i sztywno wyprostowane plecy. Niech
się przyzwyczaja, pomyślała.
Arthemis
na początku martwiła się o Rose i jej scysję ze Scorpiusem. Ale zdała sobie
sprawę dość szybko, że powinna martwić się bardziej o Scorpiusa, bo Rose
wiedziała czego chce. A Scorpius była raczej na skrajnej pochylini, która
doprowadzi go prosto w jej ramiona, albo
do ciężkiej depresji.
Nie zmieniało to jednak tego, że potrzebowała ich obojga,
jeżeli mieli zebrać żelazne dane.
Dlatego dała im jeden dzień, a potem ściągnęła do sali
obrony przed czarną magią. Właśnie wypisywała na tablicy zadania
dziesięcioboju, gdy weszli Rose, Albus i James, a chwilę po nich, ostentacyjnie
wyrażajacy swoją niechęć Scorpius.
- Czego chcecie
tym razem?
- Informacji –
odparła spokojnie Arthemis.
- A nie wiecie
już wszystkiego? – rzucił złośliwie.
- Wiemy, że
jesteś beznadziejny w sprawach towarzystkich...
- James! –
syknęła Rose, a Scorpius zmrużył oczy.
- ... ale
niestety chyba jesteś niezastąpiony w wynajdywaniu i spostrzeganiu dziwacznych
rzeczy podczas turnieju... – zakończył James. Scorpius już otworzył usta, żeby
mu odpowiedzieć, ale wtedy Arthemis mruknęła:
- Skończyliście,
dzieci? Mamy dość istotną sprawę do przedyskutowania...
James i Scorpius niechętnie przestali sztyletować się wzrokiem. James oparł się o
parapet, a Scorpius usiadł na jednej z pierwszych ławek.
- Wypisałam
wszystkie zadania Dziesięcioboju – zaczęła Arthemis. – Mówcie, jak wam coś
przyjdzie do głowy. Zaczniemy od początku. W Irlandii mieliśmy zdobyć kielich,
ale...
- ... tak
naprawdę obchodził ich raczej klejnot, który był do niego przytwierdzony –
dokończył James.
- Było w tym,
coś dziwnego?
- Cóż... nie,
oprócz tego, że przyzywał do siebie każdą magię, w obrębie dobrych dziesięciu
kilometrów – odparł James ironicznie.
- Szmaragdowy
kamień, który wchłaniał zaklęcia – powtórzyła Rose. – Pierwszy raz słyszę o
czymś takim...
- Co czyni to
jeszcze bardziej podejrzanym – zaśmiał się Albus.
Rose pokazła mu język.
- Ej, może się
skupicie – fuknął na nich Scorpius.
- Przezwyczajaj
się – rzuciła do niego Arthemis współczująco. – Ta rodzina już tak ma.
- My w Irlandii
nie robiliśmy niczego nie zwykłego – zaczęła Rose. – Zwykła iluzja...
- Ja też.
Podstawowy eliksir – dorzucił Albus.
Arthemis skinęła głową i napisał na tablicy „szmaragd”.
- Potem było
Peru – zaczął James.
- I wybuchające
drzwi – dorzuciła ponuro Rose.
Wszyscy się zasępili. Zdawali sobie sprawę, że coś tutaj
nie gra.
W końcu Scorpius spojrzał na Arthemis.
- Ale po, co
mieliby się pozbywać zawodników, skoro byli im potrzebni... – powiedział na
głos to, o czym wszyscy myśleli.
Zapadło milczenie, a potem James gwałtownie wciągnął
powietrze.
- Oni nie
chcieli się pozbyć zawodników, ani nawet Rose. Celem była Arthemis! – spojrzał
na nią pociemniałymi oczyma. – Nie tylko pułapka w drzwiach, ale też wypadki w
puszczy!
- Ale przecież
jeszcze wtedy nie wiedzieli o jej zdolnościach, więc czemu...
- To nie oni –
powiedziała cicho Arthemis. Wymieniła z Jamesem spojrzenia. – To był Forsythe.
- Już wtedy? –
rzuciła z powiątpieniem Rose.
- Wiedział, że
mam pamiętniki matki. Bał się, że coś w nich jest... – Arthemis spojrzała na
tablicę i zmieniła temat. – Nasze zadanie było raczej przesiewem słabszych.
Tak, jak Chorwacja i Indie... – wykreśliła wszystkie trzy pozycję.
- U mnie tak
samo – rzucił Al, a Rose skinęła głową.
- Później
pojechaliście do Niemiec – powiedział James, a Arthemis dopisała to na tablicy.
- I tu się
zaczęło coś dziwnego – odezwał się Scorpius. – Ledwo przeżyliśmy. Uwolniliśmy
ten zamek od potworów, a oni...
- Odjęli nam
punkty, za to, że nie przynieśliśmy im rozbrojonej i gotowej już stelli –
dokończyła z oburzeniem Rose.
- Z jakiegoś
powodu chcą mieć stellę, bo inaczej nie kazaliby nam jej zrobić... Zabrali ją.
– wyjaśnił Malfoy.
Arthemis napisała na tablicy, pod kamieniem „stella”.
- Od razu
możesz tam dopisać „złotą wodę oread” – rzucił James. – Co do Marakeszu, to
chyba też chcieli zrobić przesiew...
- Nie byłbym
taki pewien – odparł Scorpius. – Podpuściłem Rayne’a, więc mi opowiedział o
swoich zadaniach. Same nudy, oprócz jednego... Podobno dostali do odczytania
jakieś dziwaczne rzeczy, z runami, których nie znał i o ile się nie mylił
tylko, jedna osoba, pochodząca ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, bez
problemu rozwiązała to, co tam było napisane. A Rayne odpadł...
- Inne runy? –
zdziwiła się Rose.
- To ta sama
grupa językowa, co Marakesz – zamyśliła się Arthemis. – A jeżeli chodziło im o
konkretne papierki stamtąd...- napisała na tablicy „akta z archiwum”. – A w
Danii? – zapytała,
Jakimś dziwnym trafem Scorpius i Rose nagle
zainteresowali się podłogą. W końcu Scorpius odchrząknął i powiedział:
- Raczej
chcieli sprawdzić, kto da radę to zrobić...
- Następnie
Alaska... – mruknęła Arthemis, a ponieważ nie chciała wracać do tych przykrych
wydarzeń i przypominać ich Jamesowi, po prostu zapisała „ziele Zorzy Polarnej”.
- W Egipcie
chodziło im o oko Ozyrysa. Czerwony
rubin, który wysysa życia wzamian za nieograniczoną moc magiczną...
Na tablicy znalazł się „rubin”.
- No i
oczywiście Laska Nauczyciela – zakończył listę James.
- Co wiemy o
pozostałych konkurencjach?
- Dafne
powiedziała, że ją odrzucili, bo zbyt często właściwie przewidywała przyszłość,
a wzieli takich, co w ogóle nic nie potrafili – wyjaśniła Rose.
- A więc, chcą
trzymać na odległość, kogoś kto mógłby im przeszkodzić.
- Transmutacja
zakończyła swoją konkurencję dość dawno, chyba zaraz po Chorwacji, podobnie,
jak numerologia, w RPA. Zielarstwo skończyło już w Niemczech... A Wiedza o
Magicznych Stworzeniach miała tylko 3 zadania i w grudniu już znali
zwycięzców...
- Tak, jakby
ich nie potrzebowali – mruknęła do siebie Arthemis. – Myślę, że można ich
wykluczyć. Wiecie, co robiło zielarstwo?
- Znam tylko
ich pierwsze zadanie. Dostali rysunki liści w szczelnych woreczkach i na tej
podstawie mieli określić, jakie to są rośliny – wyjaśnił Scorpius. – Ten
Krukon, co startował powiedział, że miał problem tylko z jednym. Miało srebrne listki i przypominało
normalną miętę...
James zaśmiał się niewesoło.
- No to już
wiemy, skąd się wzięło zadanie na Alasce...
- Wiecie, co
jest dziwne? – rzucił Albus, przecierając okulary. – Sprawdziłem doniesienia z
gazet i astronomia oprócz Irlandii, zawsze miała zadania dwa, trzy tygodnie
wcześniej. Zainteresowało mnie to i posprawdzałem z ciekawości, co się działo
wtedy kiedy Arthemis i James mieli zadania. Niby nic, ale gdy byli na Alasce,
to na niebie było niezwykły układ planet...Co więcej, poprosiłem Freda, żeby
sprawdził po cichu, jakie ostatnie zadanie
miała astronomia. I mieli wyznaczyć datę, dokładną datę i miesce, gdy nad Nową
Zelandia będzie widoczne jakieś tam zjawisko. Nie zapamietałem jej dokładnie,
to jakaś durna nazwa.
- Jaka to była
data? – zapytał James.
- 11 czerwca
tego roku.
- To chyba
wiemy, kiedy będzie to zadanie – zauważyła ponuro Rose. – Mamy mało czasu na
przygotowania...
- Nawet nie
wiemy, do czego mamy się przygotować – odparł chłodno Scorpius. – Jeżeli do tej
pory nas mało nie zabili, to może właśnie to planują...
- Przestań –
szepnęła Rose.
Zerknął na nią szybko, a potem zadzwiając wszystkich
mruknął:
- Sorry...
Arthemis i James spojrzeli na siebie ponuro. Przed oczami
stanęły im wydarzenia na Alasce. Już jedna osoba zginęła, a Rosjanie byli
poważnie zagrożeni. Im też nie było do śmiechu...
Myśląc o Japonii i patrząc na listę na tablicy, Arthemis
nagle zmarszczyła brwi. Szmaragd, Stella, Złota Woda Oread, Ziele Zorzy
Polarnej, Rubin, Akta z archiwum, Laska...
Wzięła do ręki kredę i zaczęła szkicować.
- Ta Laska... –
mruknęła do siebie. – To nie jest jakiś tam kijek do podpierania... Jest
rzeźbiona i tak gruba, że trudno ją dobrze złapać w dłoń... Na jej szczycie
zamiast jakiegoś wypukłego elementu, czy ozdoby, jest wgłębienie, jakby
dołek... A po bokach wyrzeźbiono trzy dłonie, który mają palce skurczone, jakby
coś trzymały... – skończyła prowizoryczny rysunek i cofnęła się kilka kroków.
Na jego widok Scorpius lekko się skrzywił. Rose to
zauważyła i musiała powstrzymać uśmiech. Albus jednak z powagą wpatrywał się w
rysunek. James podszedł do Arthemis, również zaintrygowany... Rose i Scorpius
również do nich dołączyli, żeby im nie zasłaniali...
James wciagnął głęboko oddech.
- Widzicie to,
co ja? – zapytał niedowierzająco Albus.
- Ja nie
mogę... – szepnął James.
- Ja nie widzę
– poskarżyła się Rose, wpatrując się w krzywy rysunek.
- Zaraz ci
wyjaśnię – odparła ze zgrozą Arthemis. Podeszła i kredą poprowadziła linię do
poszczególnych elementów Laski Nauczyciela. Do jednej ręki trafił szmaragd. Do
drugiej rubin, już chciała poprowadzić stellę do trzeciej ręki, gdy odezwał się
Scorpius.
- Nie tam...
Wiesz, jak wygląda stella? – Wziął kredę od Arthemis i narysował idealną kulkę
we wgłębieniu na końcu laski. – Stella działa, jak antena, – dodał. – więc to
chyba najlepsze dla niej miejsce...
- Co więc
będzie w trzeciej ręce? - zapytał Albus.
- Nasze
ostatnie zadanie – odparł szeptem James. Arthemis przez chwilę patrzyła mu w
oczy, a potem powoli skinęła głową, zgadzając się z nim.
- Trzeci kamień
– dodała.
- A co z
pozostałymi rzeczami, które tu wypisaliśmy? – zapytała Rose.
Wszyscy zapatrzyli się na pozostałe na tablicy napisy.
Woda, Ziele, Akta...
W końcu Scorpius zaśmiał się cicho.
- To chyba
będzie zadanie dla tego waszego złotego alchemika... – rzucił z lekka
złośliwie.
Wszyscy spojrzeli na Albusa. Albus zamrugał zdziwiony i
wskazał na siebie.
- Że dla mnie?
– zerknął na tablicę. Zmarszczył brwi. – Nie da się zrobić eliksiru, kiedy nie
ma sie składników, a przecież nikt z zawodników nie zdobył Wody ze Źródła Oread
– powiedział niemal radośnie.
- Poza tym, że
wzmacnia zaklęcia, Złota Woda niczym nie różni się od zwykłej wody. Może po
prostu chcieli wzmocnić eliksir – odparła Arthemis. – Głównym jego składnikiem
będzie Ziele Zorzy Polarnej...
- Nawet jeżeli
masz rację – oparł sceptycznie Al, to niby po, co mi jakieś stare arbskie
runiczne papiery?
- Jeżeli on
jest geniuszem w waszej rodzinie, to się boję pomyśleć, jaki poziom
inteligencji prezentują pozostałe osoby – rzucił Scorpius.
James mimowolnie parsknął śmiechem.
Albus spojrzał na Malfoya morderczym wzrokiem.
W końcu Rose objęła kuzyna ramieniem i powiedziała:
- Pomyśl, Al,
po, co mieliby najpierw ryzykować, że dowie się o tym rząd Marakeszu, kiedy
zlecili to Dziesięciobojowi, a potem jeszcze dali strasznie trudne zadanie
ludziom od run... Żeby przetłumaczyć, coś na czym im bardzo zależało...
- Najprawdopodobniej
przepis na eliksir – dokończył Scorpius.
Oczy Albusa powiększyły się, gdy zrozumiał. Zaklął
parszywie.
- Do jasnej
cholery! Oni chcą nas pozabijać!
- Nie mogą nas
zmusić, żebyśmy wzięli w tym udział – powiedziała stanowczo Rose.
- Właśnie, że
mogą – zaprzeczył Scorpius. – Podpisaliśmy kontrakt. A tam jest napisane, że
nie możesz się wycofać z finałowej konkurencji. Kara, która jest tam wpisana,
zrujnowałaby niejedno państwo... Podyktowane jest to tym, że nie może dojść do
sytuacji, w której ktoś wygrałby walkowerem, ale to pic na wodę...
- Nawet wtedy,
możemy mieć to w nosie – upierał się Albus. – To oni są przestępcami...
- Sądzę, że
będą mieli jakąś kartę przetargową – zamyśliła się Arthemis. – Jak w przypadku
Rosjan...
- Myślisz, że
będą chcieli porwać kogoś z naszych? – zaniepokoił się James. – Musimy ich
ostrzec...
- Obawiam się,
że są za sprytni, żeby dwa razy próbować tego samego – mruknęła Arthemis.
- Ale i tak
powinni mieć się na baczności – zauważył Albus. – Wyślę im listy i dam znać
ojcu.
- Ja i James
pójdziemy do dyrektora. Obiecali się nie wtrącać, ale powinni wiedzieć, co się
dzieje i co zamierzamy, żeby nie panikowali... – powiedziała Arthemis.
- Wierzysz im?
– prychnął Scorpius.
- A chcesz
walczyć z tym sam? – odparła cicho.
Malfoy wzruszył ramionami, ale spuścił wzrok.
- Nie
zdziwiłbym się, gdyby wplątali nas w to razem... – rzucił Al.
- Kolejnym ich
atutem jest to, że jesteśmy najlepsi... R azem...
Będzie im wygodniej nas podpuszczać – mruknęła zaniepokojona Arthemis.
- Nie ma, co
teraz nad tym debatować – zauważył James. – Tak, czy inaczej przyjdzie nam się
z tym zmierzyć...
W duchu musieli mu przyznać rację. Mogli tylko się
przyzywczaić do myśli, że ich życie jest w niebezpieczeństwie natomiast walkę z
Anglestonem, przyjdzie im podjąć później... Gdyby mieli chociaż jeden dowód...
Jednak nie mieli i przyjdzie im zmierzyć się z nieznanym już wkrótce...
Oprócz
kwestii turnieju Arthemis niepokoiła jeszcze jedna sprawa. Co prawda musiała
zaczekać z nią tydzień, aż do następnego weekendu, bo się okazało, że ma
mnóstwo zaległości, a rodzice Jamesa, jej ojciec i dyrektor co dwa dni chcieli
się z nimi spotykać, żeby ustalić, jak sprawy stoją. Harry oddelegował kilku
aurorów do sprawy Anglestonne’a. Mieli działać po cichu i szukać śladów, jego
przeszłych i przyszłych działań.
W końcu jednak zaszyła się z Lily, Lucasem i Jamesem w
salce historii magii i zapytała:
- Macie jakieś
informacje?
- Mielismy
sporo treningów, które z taką chęcią opuszczacie. Przypominam wam, że
pierwszego czerwca gramy mecz! – fuknął na nią Lucas.
Arthemis spojrzała na niego nieprzejęta.
- Mamy jeszcze dwa
tygodnie do końca maja – odparł James.
Lucas wyglądał jakby miał się zaraz udławić powietrzem.
- I ty myślisz,
że to dużo!?
- Dobra! Luke,
przyjdziemy na trening, jeszcze dzisiaj, jak nam teraz powiecie, co wiecie...
- Sprawdziliśmy
wszystko i popytaliśmy tu i ówdzie – zaczęła Lily. – Wygląda na to, że jest
ktoś kto kupuje od Freda większe partie i przysyła do Hogwartu. Rzeczywiście
ludzie po tym chorują... Ale te fałszywki pochodzą z jednego źródła, jeszcze
nie wiem skąd...
- I dość trudno
to ustalić – dodał Lucas. – Ale sprawdziliśmy wszystki butelki po kolei i nasze
dostawy prosto od Freda, są całkowicie zdrowe i bezpieczne...
Arthemis zmarszczyła brwi.
- A jak to
ustaliliście? – zapytała podejrzliwie.
Lily uciekła wzrokiem.
- Otwieraliśmy
je i dawaliśmy powąchać Ginowi... – mruknęła cicho. – Ale nie mów Rose!
- Skąd wiecie,
że Gin potrafi to wykryć? – zapytał James sceptycznie.
- Bo kiedy
powąchał jedną z zatrutych butelek, to od razu zwymiotował na wykładzinę –
skrzywił się Lucas.
- A ktoś z
Gryffindoru jeszcze zachorował? – zapytała Arthemis.
- Max. Już nic
mu nie jest – Lucas wzruszył ramionami. – Przesiedział noc na kiblu...
James ryknął śmiechem i od razu dostał pięścią w ramię od
Arthemis.
- Wiadomo skąd
miał butelkę? – zapytała.
- Nie chciał
powiedzieć – Luke zmarszczył brwi. – Tylko wzruszył ramionami i powiedział, że
nie pamięta, bo za każdym razem daje mu to ktoś inny...
Arthemis spojrzała na Jamesa.
- Wyciagniesz
to z niego?
James się przeciągnął.
- Daj mi czas
do niedzieli. Musi stracić czujność...
Arthemis nie pytała, jak ma zamiar to zrobić. Wolała nie wnikać.
- A teraz na
stadion! – zarządał Lucas.
- No, dobra –
westchnęli cierpiętniczo Arthemis i James.
Przez
następne dwa dni James urabiał Maxa, podczas gry w karty, ale Max dziwnie się
dystansował, gdy James robił żarty na temat jego choroby, a rzucone ze
śmiechem: „Skąd ty żeś to wziął?!”, sprawiło, że Max odszedł od stołu i wyszedł
z Pokoju Wspólnego.
Nawet Justin był głęboku zdumiony zachowaniem najlepszego
przyjaciela.
James wiedział, że Arthemis od dwoch dni ślęczy znowu nad
tą starą mołdawską księgą, więc postanowił, że wyciągnie to z Maxa, chociażby
miał go spić.
Na razie jednak zmęczony wrócił z Lucasem do Pokoju
Wspólnego. Arthemis dała mu czas do niedzieli, ale będzie musiała trochę
jeszcze poczekać.
Lucas popijał piwo kremowe, więc James wyjął
głosozmieniacz tylko dla siebie. Dzięki Bogu, że jego szafka była bezpieczna.
Albus wczoraj wieczorem sprawdzał jeszcze te napoje i powiedział, że są w
porządku, więc James odgazował napój i za jednym zamahem wypił pól butelki, nie
ryzykując zmiany głosu na jakąś staruszkę...
- To dziwne, że
Max się tak opiera, co nie? – rzucił Lucas.
- Podejrzane...
– odparł James.
- Chyba nie
myślisz, że to on... – zapytał Luke, ale James tylko wzruszył ramionami.
- Nie, raczej
nie... Może jest zły, że trafiło na niego? – James rozpiął bluzę, odruchowo i
usiadł na swoim łóżku.
- Normalnie
nigdy nie... – zaczął Luke, spoglądając na James i zamilkł, przyjrzawszy się
mu. – Nic ci nie jest? – zapytał rozbawiony.
- Co? – James
rozpiął bluzę do końca.
- Jakby to
powiedzieć... jesteś dość czerwony na twarzy i... chyba... – Lucas zatrząsł się
ze śmiechu.
- Trochę mi
gorąco, co w tym śmiesznego...
- Właśnie
wyglądasz na mocno rozgrzanego – Lucas wyrzucał z siebie słowa, pomiędzy
salwami śmiechu.
- A tobie co
odbiło? Miałeś coś w tym kremowym piwie? Może w tym gównie też coś jest...
Lucas tak bardzo się śmiał, że nie mógł mu odpowiedzieć.
Ale wskazał ręką o co mu chodzi.
James zajęty tym, że temperatura jego ciała nagle wzrosła
o sto stopni, a ciało pokryło się gęsią skórką, raczej nie miał nastroju do jego
żartów. Był wkurzony i nabuzowany, i miał ochotę... pocałować Arthemis...
mocno... brutalnie...
Skupił się jednak i spojrzał na to, co pokazuje Lucas.
Wskazywał na niego. James był zirytowany i niezaspokojony i... zdał sobie
sprawę, że rozpina rozporek, czując gniotącą wypukłość w spodniach.
Zakręciło mu się w głowie. Musiał użyć całej siły woli,
żeby przestać.
- Może cię
zostawić? – zaśmiał się Lucas. – Albo zawołać Arthemis?
Na samą myśl o tym James dostał szału. Jego pojmowanie
skupiło się do potrzeby ciała, która była nie do powstrzymania. Chciał mieć
Arthemis, musiał ją mieć. Musiał w nią wejść, dotknąć jej, ugryźć...
Do cholery, co się z nim dzieje?! – zapytał się, gdy
przewracając szafkę Justina, gnał do drzwi. Zastrzymał się, próbując skupić myśli.
Jego wzrok padł na butelkę...
- To ten napój!
– wycharczał z trudem.
Lucas natychmiast przestał się śmiać.
- Afrodyzjak?
Ktoś dał do tego afrodyzjak?! A jakby wypiło to dziecko?! – krzyknął Lucas.
- Luke... –
wychrypiał James, przytrzymując się kolumienki, jakby jakaś niewidzialna siła
ciągnęła go do wyjścia. – Nie mogę jej zobaczyć...
Lucas od razu zrozumiał o kogo chodzi.
- Jak ją
zobaczę, albo znajdę się obok niej to zrobię jej krzywdę, rozumiesz? Nie będę
mógł się powstrzymać... Już teraz nie mogę... Musisz mnie trzymać z daleka od
niej! Przysięgasz?!
Lucas zobaczył krople potu spływające po twarzy
przyjaciela. James pod wpływem afrodyzjaku, stał się skupionym na seksie
zwierzęciem i powstrzymywanie rozładowania, sprawiało mu ból.
Lucas błyskawicznie znalazł Mapę Huncowtów i pelerynę
niewidkę.
- Załatwię to –
obiecał.
- Zabierz mi
różdżkę i wszystko, co... wszystko... – James potrząsnął głową, żeby się
opanować.
- Załatwię to –
powtórzył spokojnie Lucas.
Było
już naprawde późno, kiedy Arthemis odeszła od ksiażki. Jej treść zaczynała ją
niepokoić. A jeszcze bardziej niepokoiło ją to, że James nadal nic nie
wyciągnął z Maxa. Czemu Max ukrywał tak prozaiczną rzecz?
Zeszła do Pokoju Wspólnego oczekując, że chłopacy będą
jeszcze grali. Było dopiero po pierwszej, więc znając ich nawet jeszcze nie
myśleli o łóżko. Ze zdziwieniem zobaczyła przy stoliku tylko Justina, Maxa i
kilku innych siódmoklasistów.
Może Jamesowi się jednak udało? Może postanowił sam się
zająć tą sprawą?
Jeżeli tak Arthemis da mu nauczkę. Pomaszerowała do
dormitorium chłopców. Zmarszczyła brwi, gdy nikogo tam nie zastała.
Przy łóżku Lucasa paliła się lampka, a łóżko Jamesa było
pomięte. Szafka Justina wyglądała jak zwykle nieporządnie. Może nawet bardziej
niż zwykle. James nie dawno musiał wyjść, bo na jego szafce stała do połowy
opróżniona butelka po głosozmieniaczu.
Może poszedł do łazienki? – pomyślała.
Jej wzrok padł na szafkę Lucasa. Wtedy drzwi się
otworzyły i wszedł Lucas z mokrymi włosami i szlafroku. Zmieszał się na jej
widok i uciekł wzrokiem.
Arthemis zmrużyła oczy.
- Gdzie jest James? – zapytała spokojnie,
chociaż Lucas i tak poczuł dreszcz, przebiegający mu po plecach.
- Nie wiem – odpowiedział szybko.
Arthemis
zacmokała niezadowolna z jego odpowiedzi.
- Luke… - powiedziała ostrzegawczo.
- Źle się czuje – odrzekł, nie patrząc na
nią.
Arthemis
poczuła skurcz w żołądku, ale gdyby to było coś poważnego, to by to wyczuła.
- Co mu jest? – zapytała siląc się na
opanowanie.
- Potrzebuje czasu, żeby dojść do siebie –
Lucas przełknął ślinę. Wiedział, że jeszcze trochę wymijających odpowiedzi i
Arthemis rozetrze jego krew na ścianach.
- A co mu się stało? – powtórzyła
cierpliwie. Może nawet zbyt cierpliwie.
- Nie może teraz przebywać wśród ludzi. –
Lucas uparcie patrzył w podłogę, jakby miał nadzieje, że dopóki nie spojrzy w
jej oczy, to jest jeszcze nadzieja na to, że mu uwierzy. A nadzieja umiera
ostatnia.
Arthemis
wzięła się pod boki. Jej oczy pociemniały groźnie.
- Lucasie Williamson… - Lucas przymknął oczy
w oczekiwaniu na dalsze słowa, - gdzie… jest… James? – każde słowo
zaakcentowała osobno, co Luke odebrał, jak odgłos wskazówek, odmierzających
czas do jego śmierci.
- Przecież sama możesz sprawdzić – jęknął
Luke. Może to go uratuje... Gdy zmrużyła oczy, opuścił ręce i się poddał. -
Zamknięty we wschodniej wieży…
Arthemis
przypatrywała mu się uważnie, a Luke zastanawiał się, jak wiele się domyśliła,
tylko go obserwując.
- Dlaczego go tam zamknąłeś? – zapytała ze
zwodniczą łagodnością.
- Bo mnie o to prosił… - wyjąkał.
- Dlaczego zabrałeś mu różdżkę?
- Skąd wiesz, że ja… - Arthemis podniosła z
jego nocnej szafki różdżkę Jamesa. Spuścił głową: - Bo o to też mnie prosił…
- Dlaczego? – nacisnęła.
- Bo nie chce nikogo skrzywdzić – westchnął
ciężko i spojrzał na nią.
Arthemis
wpatrywała się niego nagle zdezorientowana. Opuściła ręce.
- Na Merlina, czemu miałby kogoś skrzywdzić?
– zapytała.
- Bo nie jest teraz sobą – odpowiedział
Lucas poważnie.
Usłyszał, jak
Arthemis zgrzytnęła zębami.
- Jeżeli po raz kolejny zmusisz mnie, żeby
zapytała: „Dlaczego?”, pożałujesz… - ostrzegła go.
Lucas
przeczesał palcami grzywkę i prosząc o zrozumienie, rzucił:
- Arthemis on musi być teraz sam… Musi to z
siebie wyrzucić!
- Co? – zapytała natychmiast, a Lucas
stwierdził, że ruchome piaski jej pytań, zasypały go już niemal po szyję. –
Lucas….- warknęła ostrzegawczo.
- Afrodyzjak – wyrzucił z siebie, jednym
tchem.
Arthemis
turlała w palcach różdżkę Jamesa. Wpatrywała się w nią przez chwilę, a potem
cichym głosem, jak kot szykujący się do ataku, zapytała:
- Wziął afrodyzjak?
Lucas zrobił
głęboki wdech.
- Nie. Podano mu go wbrew woli. – Pomyślał,
że już nie ma, co ukrywać, więc wzruszył ramionami. – Nie chciał zrobić, czegoś
co by cię skrzywdziło. Lub kogoś innego… Uznał, że tak będzie lepiej…
Arthemis
wyciągnęła rękę.
- Daj mi klucz... – zażądała. Mogłaby użyć
czarów, żeby otworzyć drzwi, ale klucz był łatwiejszym rozwiązaniem.
- Nie mogę – jęknął Lucas.
- Albo mi go dasz, albo sama sobie go wezmę
– powiedziała spokojnie. Lucas wiedział, że nie należy ufać tonowi jej głosu.
- On mnie zabije – popatrzył na nią
błagalnie.
- O tym pomyślę później. Nie pozwolę mu
cierpieć – powiedziała twardo.
Lucas oddał
jej klucz do wieży. Ostatecznie jemu też się nie podobało, że James jest
skazany na fizyczne i psychiczne katusze, które powodowała niemożność
zaspokojenia potrzeb, wywołanych przez afrodyzjak. A poza tym, nie obiecywał,
że jej do niego nie dopuści, tylko, że to załatwi... W pewnym sensie
załatwił...
Arthemis
schowała klucz, różdżkę Jamesa i swoją, i powiedziała:
- Jakby co, to nie wiesz, gdzie jestem.
Wymyśl jakąś zgrabną bajeczkę, że razem z Jamesem ruszyliśmy na ścieżkę
przetrwania do Zakazanego Lasu czy coś,
i nie wiesz, kiedy wrócimy. I naucz się kłamać – dodała, idąc do drzwi. – Bo
jak cię kiedyś Lily o coś zapyta, a odpowiedź jej się nie spodoba, to będziesz
zbierał swoje truchło z podłogi...
- Do cholery!! – jęknął Lucas, ale Arthemis
ani się tym nie przejęła, ani się nie obejrzała.
Arthemis usłyszała huk, już na
pierwszym stopniu schodów do wieży. Była to wieża z której nikt nie korzystał.
Na jej szczycie znajdowała się mała salka, która nie mogła być do niczego
wykorzystywana, bo była zbyt mała. I James zamknął się w tak niewielkiej
przestrzeni… Potrzebował raczej bieżni na stadionie olimpijskim, gdzie mógłby
wyrzucić z siebie energię.
Przełknęła
ślinę, wzięła głęboki oddech i zaczęła się wspinać po drabinie.
Odkluczyła
klapę i weszła do środka. Usłyszała szybkie kroki idące w jej stronę, a potem
cofające się w przeciwną.
Weszła na
wieżę i zamknęła za sobą klapę. Zakluczyła ją. Rozejrzała się w półmroku.
Niewielkie świetliki praktycznie nie dawały żadnego światła. Było tu duszno i
gorąco. Wszystko naładowane było tłumioną energią.
Dostrzegła go
oddalonego jak najdalej się dało. Oddychał ciężko, jakby przed chwilą skończył
biegać. Nie było to tak do końca wykluczone…
- Wyjdź stąd – usłyszała głuche warknięcie.
Przeszył ją
dreszcz. Pamiętaj, że on nad sobą nie panuje, nakazała sobie.
Wyprostowała
się.
- Chyba trzeba spuścić ci trochę pary –
powiedziała spokojnie i rzuciła mu jego różdżkę. – Mam ochotę poćwiczyć, a ty?
James chwycił
różdżkę i jeszcze bardziej wbił się w ścianę, jego rozbiegany wzrok pożerał jej
postać, jakby patrzył na wodę, która może ugasić pożar.
- Arthemis… nie chcę ci zrobić krzywdy…
- To dobrze – odparła i stanęła naprzeciwko
niego. Bez uprzedzenia zaatakowała go. Odruchowo odbił zaklęcie.
Arthemis
wiedziała, że to nie jest bezpieczne, gdy James jest w takim stanie, ale nie
oszczędzała ani siebie ani jego. Potraktowała go jak prawdziwego, groźnego
przeciwnika i nie ustępowała na krok. Gdy na chwilę odzyskiwał swoją zwykłą
ostrożność i zaczynał się cofać, prowokowała go do dalszej walki.
Polała się
pierwsza krew, gdy przekoziołkowała po zaklęciu uderzającym. Wytarła otarte
łokcie i odrzuciła Jamesa na ścianę. Osunął się po niej z jękiem, a potem wstał
i zaczęli od nowa. I od nowa.
Zaklęcia
trzaskały, odbijały się od ścian, od blokad od podłogi. Arthemis straciła
rachubę, ile razy już odskoczyła, została ranna, odbiła zaklęcie. Opadała z
sił, podczas gdy James pomimo tego, że był spocony, nadal zachowywał się, jakby
dopiero zaczęli. Gdy zdała sobie sprawę, że jest za blisko, chciała się cofnąć,
zrobiła krok w tył ograniczając się tylko do obrony. Teraz próbowała go
rozbroić, ale James z niebezpiecznym ogniem w oczach odbił zaklęcie i nadal
szedł w jej kierunku.
Walczyli już
ponad dwie godziny. Arthemis z trudem oddychała, a teraz już nawet miała
trudności ze skoncentrowaniem się na zaklęciach.
James
wycelował w nią różdżką. Poczuła dreszcz niepokoju.
- Expelliarmus! – powiedział.
Na odlew
odbiła zaklęcie, robiąc krok do tyłu. Oparła się o ścianę wieży, a James do
niej dopadł z takim impetem, że jej kości zaprotestowały. Została uwięziona
między jego ciałem, a zimnym murem wieży.
Ok. Nie mogła
już walczyć czarami, ale nadal miała inne sposoby. James nadal był naładowany.
Złością, podnieceniem, siła. Walka jeszcze go nie zmęczyła…
James uwięził
jej nadgarstki nad głową z taką siłą, że aż jęknęła. Wypuściła różdżkę, która z
trzaskiem upadła na ziemię obok nich.
James pachniał
przemocą, pożądaniem, potem i tym unikalnym zapachem własnej wody po goleniu,
który ją podniecał.
Jego ciało z
całej siły się do niej przyciskało. Poczuła jego usta na uchu.
- Wyjdź stąd – warknął.
Przełknęła
ślinę i wyzywająco powiedziała:
- Nie!
James wzmocnił
uścisk.
- Nie chcę tego robić w taki sposób –
warknął, ale mimo to jego ciało ocierało się o nią.
- Mam iść po kogoś innego? – wyszeptała z
trudem.
Spojrzał na
nią z płomieniem czającym się w ciemnobrązowych źrenicach.
- Niech cię! – zaklął, a jego wargi
zaatakowały jej usta. Złapał ją za pośladki i uniósł do góry, więc odruchowo
objęła go nogami w pasie. Plotła palce na jego karku i odchyliła głowę, gdy
jego usta znaczyły wilgotny gorący szlak na jej szyi.
Ręce Jamesa zaczęły
szybko rozpinać jej bluzkę. Gdy był już na przed ostatnim guziku nie wytrzymał
i rozdarł ją. Położył jej ręce na rozgrzanym brzuchu i przesunął je do góry,
wsunął pod stanik. Z dwóch gardeł wyrwał się ochrypły jęk.
Usta Arthemis
ponownie zostały zniewolone przez drapieżny pocałunek. To było dzikie,
zwierzęce. Nie myśleli, nie wiedzieli co się dzieje. W każdej chwili sprawiali
sobie ból i rozkosz, i w dziwny sposób
im to odpowiadało.
Arthemis
przestała z nim walczyć. Poddała się całkowicie jego potrzebom i potrzebom własnego
ciała. Jego ustom, dłoniom i gorącu, nad którym nie panował.
Dwanaście godzin później Arthemis
drżały wszystkie mięśnie. Czuła się jak po miesiącu nieustannego marszu. Leżała
na plecach wpatrując się w stożkowy dach wieżyczki. Pamiętała, że osunęli się
na podłogę po czwartym zażartym pojedynku. I po trzeciej bitwie ich spoconych,
posiniaczonych ciał.
Próbowała
uspokoić oddech. Nie dało się. Nie miała na sobie żadnej ochrony. Dopiero teraz
poczuła się zawstydzona, całkowitą nagością, ale nie wiedziała i aktualnie nie
interesowało jej, co się stało z resztą.
Po raz
pierwszy od chwili gdy tu weszła, słyszała zmęczony, przyśpieszony oddech
Jamesa. W końcu się zmęczył. W końcu napięcie zaczęło opadać. Uśmiechnęła się
do siebie. Trudno było nie czuć się usatysfakcjonowanym. Dotrzymała mu kroku.
Zerknęła w bok
i zobaczyła jak jego pierś unosi się w zbyt szybkim oddechu. Arthemis uważała,
że kilka ostatnich godzin nauczyło ją więcej niż całe miesiące podchodów. Nawet
nie wiedziała, że człowiek może mieć tyle wrażliwych miejsc na ciele.
Wiedziała, że po tej nocy zostały jej czerwone ślady jego ust i zębów na
wrażliwej miękkiej skórze. Nie zdziwiłaby się, gdyby miała jakieś blizny...
Ale nie tylko
ona…
Z niemym
jękiem przewróciła się na bok, podparła się na łokciu. James spojrzał na nią.
Trudno było oderwać wzrok od jej nagiej postaci. Wstrząsnął nim dreszcz. Niemal
cieszył się, że nie ma siły i czuje się, jak pozbawiona powietrza opona.
Niemal.
Zobaczył
malinkę na jej obojczyku, a potem przepraszająco powiedział:
- To nie powinno być tak…
Arthemis
uniosła brew.
- A ja tak wolę – odpowiedziała, podnosząc
się. Zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu swoich ubrań.
- Dlaczego? – zdziwił się James.
- Bo nie miałam czasu na myślenie.
Zastanawianie się co powinnam zrobić, jak powinnam zareagować… Co ty pomyślisz.
Nie miałam czasu, żeby zacząć się bać. W jednej chwili myślałam, że to takie
skomplikowane, a w następnej nie myślałam w ogóle… Jak dużo czasu zajęłyby nam
podchody, zanim dotarlibyśmy do miejsca, w którym dzisiaj jesteśmy? – dodała,
podnosząc z ziemi swój stanik.
James przez
chwilę skupił się na tym, jak Arthemis zapina hawtkę stanika. Było to niemal
równie erotyczne, jak wtedy, gdy go zdejmowała. Potrząsnął głową i skupił się.
- Nie jesteś zła?
Odwróciła się
do niego.
- Na Boga dlaczego miałabym być zła? Jeszcze
dużo przed nami James…
- Wiem, że jeszcze dużo przed nami –
odpowiedział nieco zgryźliwie i też wstał. – Ale nie sądzisz, że powinno…
- Sam zawsze powtarzasz, że nie ważne jak
coś się „powinno” odbywać. Ważne czego my chcemy i co nam pasuje. A mnie to
pasuje…
- Więc nie żałujesz?
Arthemis
podeszła do niego, jednak zamiast go pocałować, ugryzła go w wargę, tak jak on
zrobił to kilka godzin wcześniej.
- Mnie się podobało – wymruczała.
James potarł
ustami o jej wargi.
- To wszystko nie trwałoby tyle, gdybyś to
nie była ty – szepnął.
Posłała mu
ostrzegawcze, obrażone spojrzenie i chciała się odsunąć, ale ją przytrzymał.
- Podniecenie, które powinno opaść, na twój
widok, tylko bardziej zaczęło wrzeć. Dolałaś oliwy do ognia…
- Dlatego
przyniosłam różdżki – uśmiechnęła się szeroko. – Pojedynki były ci
potrzebne równie mocno, jak… wszystko inne…
- Ktoś zrobił nam niespodziewany prezent…
Wymienili
spojrzenia. Zdawali sobie sprawę, jak to się mogło skończyć. „Ktoś” nie zdawał
sobie sprawy, że właśnie znalazł się na drodze, prowadzącej prosto do piekła, w
którym rządzili Arthemis i James.
- Lucas ma przerąbane – szepnął James,
wkładajac koszulkę.
Arthemis
objęła go za szyję i pocałowała słodko i delikatnie. Lekko i niewinnie. Ich
miłość miała w sobie tyle odcieni...
- Dobrze wiesz, że nie miał ze mną szans –
mruknęła.
James
westchnął.
- Może kiedy go o to prosiłem, liczyłem na to, że go złamiesz...
Uśmiechnęła
sie do niego szeroko.
- Chodźmy dać komuś nauczkę... – rzuciła,
zmierzając do klapy w więżyczce.
- Ale najpierw coś zjemy? – zapytał
żałośnie.
Schodzili po
schodkach, przy dźwiękach jej śmiechu.
Ok, wszystko skończyło się dobrze
i radośnie. Mieli z tego nawet spore korzyści. Nie mówiąc już o tym, że na samą
myśl Arthemis trzęsły sie nogi jeszcze trzy dni później. Gdy zamykała oczy
widziała sceny, od których czuła gorąco. James pewnie miał tak samo. Może nawet
w większej mierze.
Faktem
pozostawało jednak, że ktoś chciał im zrobić krzywdę i mogło sie to bardzo źle
skończyć. James drżał na samą myśl o tym, że gdyby przed zbliżeniem, Arthemis
nie odbyła z nim pojedynku, mógłby ją zgwałcić. To mu nie dawało spokoju.
Doprowadzało go do furii.
Albus
sprawdził butelki w szafce Jamesa. Wszystkie były zatrute afrodyzjakiem.
Przekaz więc był jasny. Najgorsze jednak było to, że pomiędzy pierwszym
sprawdzeniem Albusa, gdzie wszystkie butelki były dobre, a drugim, gdy
wszystkie zawierały afrodyzjak, minęło zbyt mało czasu.
Wniosek
nasuwał się sam – zrobił to ktoś z Gryffindoru.
Gdy zjedli,
umyli sie i porządnie wyspali ( osobno). Zdali sobie sprawę, że opuścili
poniedziałkowe zajęcia. Na szczęście Lucas poszedł za radą Arthemis i nauczył
się kłamać na tyle, że nauczyciele uwierzyli w bajeczkę o ich ścieżce
przetrwania w Zakazanym Lesie.
Tak, więc gdy
nadszedł wieczór, Arthemis przyszła do dormitorium Jamesa. Chwilę później
przyszedł Max. Zanim jednak zdążył obrócić się na pięcie, Lucas zagrodził mu
drogę i zamknął drzwi.
Max roześmiał
sie niewesoło.
- Co jest? – zapytał.
- Ty nam powiedz – mruknęła Arthemis.
- Ej, no nie róbcie z tego takiej afery! –
zaśmiał się.
- Skoro to takie nie ważne, to czemu nie
chcesz nam po prostu powiedzieć? – zapytał James. – Czy to takie ważne od kogo
miałeś ten napój?
- No, nie – westchnął Max. – Ale trochę mi
głupio... Wziąłem go bez pytania z twojej szafki... Chciałem ci powiedzieć, ale
jak zachorowałem to, bałem się, że...
- Że celowo je zatrułem? – zapytał cicho
James.
Max wzruszył
ramionami.
- Tak to wyglądało...
- Gdyby sam je zatruł nie byłbym na tyle
głupi, żeby to wypić i samemy zachorować – rzucił Lucas.
Oczy Maxa się
rozszerzyły.
- To znaczy, że ktoś...? – zapytał z
niedowierzaniem. – Ale... to by znaczyło, że to ktoś z Gryffindoru! – rzucił
oburzony.
- No, właśnie...
- To, co robimy? – zapytał Max, zapalczywie.
Arthemis
uśmiechnęła się drapieżnie.
- Popytamy właściwe osoby...
- Pewnie to Flint. Przyłożę mu tak na
wszelki wypadek. Zawsze ma coś na sumieniu – stwierdził James wstając. Uszło z
niego powietrze, gdy Lucas uświadomił mu prostą prawdę:
- Flint nie wszedłby do Gryffindoru...
- A to oznacza poszukiwania – zakończyła
Arthemis.
Świetny rozdział, w końcu coś się ruszyło w sprawie Glosozmieniacza, zaraz rozwiklaja zagadke turnieji i książki od Pana Ru
OdpowiedzUsuń