sobota, 27 stycznia 2018

Sprawa do wyjaśnienia (Rok VI, Rozdział 74)

Tym razem wylądowali bezpośrednio w gabinecie dyrektora. Jakby profesorowie myśleli, że będą się próbowali wymknąć, aby uniknąć przesłuchania. Ale oni byli zbyt zmęczeni i zbyt wstrząśnięci śmiercią młodego miłego człowieka, którego los mogli podzielić, już tyle razy. To ich przerażało, chociaż nie chcieli się do tego przyznać przed dorosłymi. Zażądaliby od nich, żeby się wycofali, a nawet chcąc tego, nie mogli się na to zgodzić.
Stanęli na środku i od razu poczuli się osaczeni. W gabinecie byli już dyrektor pan Potter, Hermiona Weasley, Tristan North i jeszcze jakby tego było mało sam Minister Magii, Kingsley Schacklebolt. Dodajcie do tego Ginny, Freda i George, i Arthemis zaczęła się czuć jak pod ostrzałem. Była wdzięczna, że miała obok siebie Jamesa. Przynajmniej nie czuła się samotna.
-      Może usiądźcie – zaproponował dyrektor.
-      Może wy usiądziecie – odparł James wyzywająco. Nie miał zamiaru postawić się w  sytuacji, gdy wszyscy będą mogli patrzeć na nich z góry.
-      James – skarciła go matka.
Spojrzał na nią jedynie zaczerwienionymi, podkrążonymi oczami. Płonącymi, wyzywajacymi.
Ginny wiedziała, że w jakiś sposób James cierpi z powodu śmierci tamtego chłopca i chciała go jakoś ukoić i przytulić. Wiedziała jednak, że nie ona jest mu potrzebna. I pomimo tego, że na zawsze zostanie jej chłopcem, to nie do niej teraz należało zadanie utulenia go.
-      Wyjaśnijmy sobie coś... nie mamy zamiaru zabraniać wam w tym uczestniczyć – powiedział spokojnie Kingsley Schacklebolt. – Za daleko doszliści i bez naszej pomocy. A poza tym pewnie nikt się nie orientuje w sytuacji tak, jak wy. Ale to co się dzieje od jakiegoś czasu, jest wysoce niepokojące.
-      Od kiedy rozwija się ta sytuacja? – zapytał dyrektor.
James i Arthemis wymienili spojrzenia.
-      Od Grecji – zadecydowała Arthemis.
-      JUŻ?! – oburzyli się nauczyciele. Rodzice spojrzeli na nich zaniepokojeni.
-      Wprowadzili nas na terytorium oread bez ich wiedzy i nakazali nam zdobyć Złotą Wodę, co stanowi dla nich świętość – wyjaśniła Arthemis. – Co prawda nie musi to być związane z całą resztą. Mogli po prostu zignorować dyplomację, uznać, że mają prawą tam wejść i tyle...
-      Ale zaryzykowali wasze życie – dopowiedział cicho pan North.
-      Oready były naprawdę wkurzone – powiedział James z naciskiem. Bezgłośnie jednak wraz z Arthemis postanowili nie wspominać o ich osobistych doświadczeniach z oreadami.
-      Co było dalej? – zapytał pan Potter.
-      Marakesz. Włamaliśmy się do Ministerstwa, żeby wydobyć z Archiwum jakieś stare manuskrypty.
Minister Magii poruszył się niespokojnie.
-      Czy wiecie, co by się stało gdyby was złapali? – zapytał potrząsając niedowierzająco głową.
-      Mieliście jeszcze jakieś podobne zadania? – dopytywał pan Potter.
-      Japonia. Ale tam Minister Magii na to zezwolił. Wręcz do tego zachęcał. Nie wiemy, co Anglestone mu powiedział dokładnie, ale łatwo się domyślić.
-      Kim w ogóle jest ten koleś!? – zapytała niezadowolona Hermiona.
-      Właśnie o to chodzi, że jest czysty jak łza – powiedział Harry, kręcąc głową. – Tak samo, jak ci jego pomocnicy. Sprawdziłem jego rodzinę do trzech pokoleń wstecz i oprócz jednego świra, który lubił porywać mugoli, żeby nauczyć ich magii, nie ma żadnych dziwnych zdarzeń.
-      To jest dostatecznie dziwne – mruknął do siebie James, słysząc tę rewelację.
-      Dobra zajmiemy się tym – powiedziała Hermiona, mrużąc z zastanowieniem oczy. – Trzeba będzie...
-      Poczekaj, Hermiono – przerwała jej Ginny. Stanęła obok Harry’ego i spojrzała na dzieci. – Źle to ujęłaś... Pomożemy wam się tym zajęć, dobrze? Przygotujemy wam wsparcie, obojętnie gdzie pojedziecie następnym razem.
Arthemis i James spojrzeli na siebie niepewnie, a potem skinęli głowami.
-      Dobrze. Tylko, że...  – zaczęła Arthemis.
-      Musimy mieć chwilę czasu, żeby to wszystko poukładać i zebrać dla was materiał – zakończył za nią James.
-      Musimy się skonsultować z Rose i Scorpiusem...
-      Chcecie mi powiedzieć, że to nie dotyczy tylko Dziesięcioboju?! – zapytała z niedowierzaniem Hermiona.
-      Obawiam sie, że nie – odparła cicho Arthemis.
Zapadła cisza. Dyrektor wyglądał tak, jakby się powstrzymywał, żeby z całej siły nie grzmotnąć pięścią w biurko, a profesor Vector wpatrywała się w Ginny Potter, jakby miała nadzieję, że ta odwoła swoje słowa.
Ginny jednak nadal stanowczo i niewzruszenie, podobnie, jak Harry i Tristan wpatrywała się w swoje wyjatkowe dzieci.
-      Wciagneliśmy was tutaj, a nie pomyśleliśmy, że jesteście zmęczeni – powiedział George w końću. Wszyscy pokiwali głowami ze skruchą.
-      A jednak chciałbym znać szczegóły zadania w Japonii, a nie tylko tę bajeczkę, którą wcisneliście organizatorom – rzucił niespodziewanie Fred. – Kto zginął? – zapytał prosto z mostu. – Ten Japończyk?
James podniósł na niego wzrok.
-      Zginął, bo Rosjanin go popchnął. Nie chciał go zabić. Tylko, że Saito nabił się na ostre uchwyty od pochodni. Myślałem, że dadzą radę go uratować... – dodał cicho.
-      Cała reszta poszła zgodnie z naszym planem – powiedziała Arthemis i zdjęła plecak. Wyjęła z niego pożyczone od Freda rzeczy i mu je oddała. – Dałam radę...
-      Nigdy w to nie wątpiłem – szepnął i niezauważalnie dla nikogo uścisnął jej palce.
James dokończył opowieść.
-      A więc Zakon Roninów pojawi się podczas ostatniego zadania?
-      Przyrzekliśmy, że oddamy im Laskę Nauczyciela – skinęła głową Arthemis.
-      Nie mamy zamiaru ich zdradzić po raz drugi – dodał twardo James.
-      Naprawdę byliśmy po ich stronie, ale... nie moglibyśmy przeszkadzać Rosjanom, kiedy oni ratowali kogoś bliskiego – wyjaśniła Arthemis.
-      Doskonale to rozumiemy – uspokoiła ją łagodnie pani Weasley. – Chyba powinniście iść do Skrzydła Szpitalnego, żeby pani Pomfrey mogła się wami zająć...
-      Nic nam nie jest – odpowiedziała natychmiast Arthemis.
-      Musimy sie tylko umyć – dodał James.
-      A więc dobrze. Możecie odejść – zezwolił dyrektor.
Skinęli głowami nauczycielom, pożegnali się z Ministrem Magii i posłali wiele mówiące spojrzenia do swoich rodzin. Potem w końcu mogli opuścić gabinet dyrektora i zmierzyć się z tym, co się stało. We dwoje...


Przeszli przez zamek, wdzięczni za to, że jest dopiero czwarta nad ranem. Jeden dzień, a wszystko wydawało się inne. Gdy znaleźli się w chłodnym o poranku i pustym Pokoju Wspólnym usiedli na kanapie. Byli zmęczeni i brudni, ale nie myśleli ani o jednym ani o drugim. Rozstali się jedynie z plecakami porzucając je przed kominkiem.
Arthemis rozpaliła ogień, jakby chciała rozświetlić nie tylko pokój. Usiadła obok Jamesa ponownie i tak, jak on zapatrzyła się w ogień, a potem niespodziewanie wepchnęła mu się na kolana i przytuliła go mocno.
Potrafił rozpoznać po jej uścisku, że jest to uścisk dla niego, a nie dla niej. Taki, który ma go ogrzać i ukoić. Kołysała go lekko. Ukrył twarz w jej włosach i objął ją w pasie.
-      Nie chcę płakać, ale... - zaczęła i urwała, jakby nie była w stanie dokończyć zdania.
-      Płacz. Ja mam ochotę ryczeć, jak dziecko... - rzucił spokojnie. Mimo wszystko Arthemis wyczuwała w nim burze emocji tak silnych i bolesnych, że trochę przerażało ją zagłębienie się w nich. Ale dla niego zrobiłaby wszystko.
Jej ręce głaskały go po plecach, a ona szukała sposobu, żeby powiedzieć to w możliwie najłagodniejszy sposób.
-      To nie była twoja wina... - szepnęła.
Uścisnął ją mocniej.
-      James... zrobiłeś wszystko, co mogłeś...
-      I to mnie wkurza. A gdybyś to była TY?! Co miałbym zrobić, gdybyś to była ty?! Wtedy "zrobiłem, wszystko, co mogłem" nie wystarczyłoby! Nie wystarczyłoby!
-      James. To nie jest twoja wina - powtórzyła stanowczo i trzeźwo. - Miałam połamane wszystkie kości, a mimo to przeżyłam. Przeżyłam, bo pomoc medyczna nadeszła na czas. Ty, kupiłeś Saito dodatkową godzinę, ale oni jej nie wykorzystali, żeby mu pomóc, rozumiesz? To ONI się spóźnili.
Nadal rozpaczliwie ją ściskał. Odsunęła się od niego, żeby móc spojrzeć mu w oczy.
-      Proszę... - przytknęła usta do jego ucha. - Nie mogę znieść, gdy cierpisz... Jesteś dla mnie tak ważny, że to aż boli. Nie dręcz się... James...
Uniósł głowę i obdarował ją krótkim, słodko-gorzkim pocałunkiem. Położył czoło na jej ramieniu.
-      Już mi lepiej - szepnął. - Musimy się umyć...
Arthemis zeszła z jego kolan, czując wyraźnie, że to znak, że James chce zostać sam. Musiała się z tym pogodzić. Nawet jeżeli było jej ciężko z tego powodu. Rozumiała, że potrzebuje chwili, żeby nabrać dystansu do sytuacji.
Wstali ciężko i ruszyli do swoich dormitoriów bez słowa.


James przez ponad pół godziny ociekał wodą. Na zmianę zimną i gorącą. W jakiś sposób był wdzięczny, za to, że z każdą chwilą się uspokajał i smutek zamieniał się w gorącą złość. Wyszedł spod prysznica żądny zemsty i zadośćuczynienia. I otrzyma je, choćby miał je wyrwać z gardła Anglestone'a.
Położył się do łóżka, ale nie mógł zasnąć. Wpatrywał się w różowoczarne niebo zabarwione rodzącym się dniem. Zerknął na zegarek. Dochodziła szósta. Powinien ze zmęczenia paść na twarz, jak martwy. A on nie mógł spać. Gdy pierwszy promień słońca wdarł się nieśmiało do jego sypialni, James zdał sobie sprawę, że bez niej nie zaśnie. Nie odpocznie. Nie... uspokoi się.
Założył trampki i pelerynę niewidkę, żeby nie natknąć się na jakiegoś rannego ptaszka i przekradł się do dormitorium dziewcząt. Wszedł do sypialni Arthemis na paluszkach i zamrugał zaskoczony, gdy dwie głowy natychmiast obejrzały się na niego.
-      Cześć - powiedziała cicho Lily.
-      Powinieneś odpocząć - dodała Rose.
-      Taki mam zamiar - odparł James i przeszedł kilka kroków ignorując ich pytające spojrzenia. Potem zatrzymał się wpatrując w łóżko Arthemis.
Zagryzając zęby odwrócił się do dziewczyn.
-      Gdzie ona jest?! - zapytał agresywnie.
-      Ona... - zaczęła Rose.
-      Była w łazience - dokończył za nią spokojny głos.
Arthemis uważnie spoglądała na Jamesa.
James natomiast z całą pewnością wiedział, że brała kąpiel, bo miała włosy ociekające wodą, zaróżowioną od pary skórę i była na bosaka. Przez chwilę się w nią wpatrywał, a potem zapytał, rozkładając ramiona:
-      Mogę?
Arthemis przypomniała sobie chwilę w muzeum, kiedy chciała go obejmować bez końca, ale nie mogła sobie na to pozwolić. Uśmiechnęła się lekko i wsunęła w jego ramiona. Mogła by tak trwać i trwać, słysząc pod policzkiem bicie jego serca. Pewnie by tak stali, gdyby Lily w końcu nie rzuciła z niedowierzaniem:
-      Czy on cię właśnie obwąchał?
O tak, z całą pewnością to zrobił, ale nie miał zamiaru się do tego przyznawać przed swoją wścibską siostrą. Arthemis pachniała jak mroczny, tajemniczy ogród w środku upojnej letniej nocy. Może właśnie dlatego nie mógł zasnąć w swoim łóżku? Bo nie czuł nawet odległej nuty jej zapachu?
-      Idźcie spać - poradziła im Rose wstając. - My i tak zaraz zbieramy się na śniadanie.
Arthemis i James poczekali jednak, aż dziewczyny rzeczywiście wyjdą i dopiero wtedy położyli się do łóżka Arthemis i zapadli w spokojny sen, świadomi tego, że czeka na nich nie lada wyzwanie...


Arthemis i James wstali gdy zakończyły się popłudniowe lekcje. Przegapili obiad, więc byli trochę marudni, ale mogli zająć czas do kolacji tym, co musiało zostać ustalone. Znaleźli Rose i Albusa, bo on chyba jako jedyny mógł im powiedzieć, czy eliksiry łączą się z pozostałymi zadaniami.
Rose podniosła na nich uważne spojrzenie.
-      Wszystko w porządku? – zapytała.
Arthemis skinęła głową.
-      Potrzebujemy się spotkać z wami i Scorpiusem. Mam nadzieję, że coś wam się udało ustalić...
-      Coś się udało... – przyznała Rose. – Nie wiem, jak Scorpius...
-      Nie było go dzisiaj – zauważył Albus.
-      Co?! – zdziwiła się Rose.
-      Na zajęciach z numerologii go nie było – powtórzył Albus.  – Siedziesz w pierwszej  ławce, więc mogłaś nie zauważyć, że kogoś z ostatniej nie ma – dodał uszczypliwie, a potem wzruszył ramionami. – Pewnie się zerwał.
-      Cóż... zaraz go znajdziemy – stwierdził spokojnie James. – Tylko przyniosę Mapę...
-      Zaczekaj – powstrzymała go Arthemis, marszcząc czoło. – Nie czuję go...
Rose powoli wstała.
-      A raczej wyczuwam go bardzo słabo... Dopiero gdy się na nim skupiłam, zauważyłam jego nieobecność...
-      Jest w zamku? – zapytał James.
Arthemis podniosła zaniepokojony wzrok na Rose.
-      Gorzej. Jest w Skrzydle Szpitalnym...
-      Nie... – szepnęła Rose, kręcąc głową i ruszyła do wyjścia.
-      Spokojnie Rose... pójdziemy z tobą – powiedziała Arthemis chwytając ją za rękę. – Tylko spokojnie.
Ale Rose ani myślała być spokojna. Była na progu paniki. Ściskało ją w gardle. Serce waliło o klatkę piersiową, jak młot. Arthemis rozumiała ją aż za dobrze, dlatego jedynie rzuciła Jamesowi spojrzenie przez ramię i ruszyli za nią do skrzydła szpitalnego.  Albus z westchnieniem podniósł się z miejsca i poszedł za nimi.
Wiedzieli, że coś jest nie tak, gdy tylko usłyszeli podniesione głosy, w pobliżu skrzydła szpitalnego.
-      Niech pani coś natychmiast zrobi! – zażądał wyniosły męski głos.
-      Co mu jest!? – histeria w głosie kobiety była wyraźnie słyszalna.
Rose przerażona wpadła do szpitala nie zwracając na nich uwagi i natknęła się prosto na Astorię i Draco Malfoyów.
Stali nad łóżkiem Scorpiusa, który wyglądał, jakby zostały mu ostatnie chwilę życia. Jego skóra była zimna, wilgotna i ziemiście blada. Rose stanęła jak wmurowana w zimię, gdy go zobaczyła.
-      Co się stało!? – zapytała przerażona.
Malfoyowie na jej widok spieli się i przybrali chłodne miny.
Rose zrobiła krok w stronę łóżka, jakby przyciagał ją niewidzilny magnez.
-      Odsuń się – zażądał natychmiast pan Malfoy.
Rose jednak nie posłuchała.
-      Cofnij się! – zrobił krok w jej kierunku, ale James zastąpił mu drogę.
-      Niech pan się uspokoi - rzucił stanowczo.
Gdyby nie to, że jego syn leżał na łóżku szpitalnym umierając, pewnie by mi przyłożył, pomyślał James.
-      Wszyscy się uspokójcie i dajcie mi pracować! – zażądała pani Pomfrey. – Jeszcze chwila i wezwę dyrektora!
-      Czy wie pani co mu jest? – zapytała Rose.
-      Jeszcze nie! Trafił tutaj, bo zasnął na jednej z porannych lekcji i nie dało się go obudzić. Nadal nie da... – odparła zafrasowana.
James stał przy boku Rose, osłaniając ją przed Malfoyami. W sumie dzięki niemu Draco nie skupiał się na Rose, a Astoria była zbyt przerażona, żeby interesowały ją rodzinne waśnie.
-      Scorpius? – zapytała Rose, podchodząc coraz bliżej. Jego głowa jakby obróciła się w jej stronę, a gdy tylko to zrobił, świece przy jego łóżku zgasła.
Zapatrzyła się na nią, szeroko otwartymi oczyma, a potem jakby coś jej kliknęło w umyśle, rozejrzała się dookoła.
-      Dlaczego tu jest tak ciemno? – zapytała.
-      Co? Wcale nie jest... – zaczęła oburzona pani Pomfrey, ale rozejrzała się dookoła i zdała sobie sprawę, że w tej części skrzydła szpitalnego nie palą się świece. Zachodzące słońce wpadało przez szyby, więc w pierwszej chwili nie dało się tego zauważyć.
Myśli Rose gnały w zadziwiającym tempie.
-      Arthemis... Arthemis...  – szepnęła do siebie.
-      Jestem – odpowiedziała tylko Arthemis, podeszła do łóżka Scorpiusa i położyła mu rękę na czole.
-      Co tu się dzieję?! – zagrzmiał pan Malfoy.
-      Spokojnie. Staramy się pomóc – powiedział Albus stając obok Arthemis i zaczął oglądać palce i paznokcie Scorpiusa.
-      Trzeba go zabrać do Świętego Munga, bo wyraźnie sobie pani nie radzi – syknął do pani Pomfrey.
Rose jednak nie obchodziły ostre wymiany zdań, między panem Malfoyem, pielęgniarką i Jamesem. Wpatrywała się tylko w Arthemis, która miała zmarszczone czoło i coraz bardziej niewidzący wzrok. W końcu zachwiała się i odsunęła.
-      Nie wiem... – szepnęła. – On... nie mogę go znaleźć... Im dalej wchodzę tym mocniej gęstnieje...
-      Ciemność – dokończyła za nią Rose. Gdy tylko to powiedziała, wiedziała, co robić. Odepchnęła Albusa. – Potrzebne mi coś mocnego, trwałego, co nie niszczeje! – powiedziała gorączkowo i wdrapała się na łóżko Scorpiusa. Usiadła na nim okrakiem.
Rozpętała się burza. Wszyscy zaczęli protesotować i wrzeszczeć na Rose. Malfoy już chciał zepchnąć ją z łóżka, ale James go odciągnął. Albus zaczął uspokajać oburzoną pielęgniarkę.
Arthemis się wkurzyła i krzyknęła zaklęcie, wypychając poza jego linię wszystkich facetów i pielęgniarkę. Teraz chronił je  wyciszający kokon jej zaklęcia. Wszyscy spojrzeli na nią w szoku. Posłała im wyzywające spojrzenie jednocześnie mówiąc do Rose:
-      Rób, co musisz.
-      Potrzebuje jakiegoś kamienia, czegoś, co łatwo trzymać... – rzuciła, podciągając rękawy.
-      To może być? – zapytał cichy głos. Astoria Malfoy, która nie została wykluczona poza zaklęcie    Arthemis,  wyciągnęła w stronę Rose pierścień z czarną perłą wielkości kciuka. Rose podniosła na nią wzrok i pokiwała energicznie głową. – Uratujesz go? – zapytała matka Malfoya.
-      Oczywiście, że go uratuję – obiecała Rose i wsunęła na palec sygnet.
Astoria skinęła głowa i odstąpiła o krok.
Arthemis uważnie obserwowała ludzi po drugiej stronie. Na szczęście byli zbyt zainteresowani tym, co robi Rose, żeby zacząć się kłócić i bić. Wzięła głęboki oddech i szepnęła:
-      Wyciągnę to z ciebie...
Wskazała na czarną perłę i zaczęła szeptać sekwencję. Całe szczęście, że już to robiła. Musiała to jedynie powtórzyć i sprowadzić do jednego elementu. Do Scorpiusa...
Arthemis z boku patrzyła jak Rose raz wskazuje różdżką na pierścień, raz na Scorpiusa. Na jego serce, brzuch, na głowę. Szeptała coś przy tym, jak mantrę.
Aż w końcu Arthemis to zobaczyła. Smużki dymu wydobywające się z ciała Scorpiusa. Były bezcielesne i czarne. Wyglądało to, jakby parowały przez pory jego skóry i ciągnęły w stronę kamienia na palcu Rose.
Rose powtarzała wszystko od nowa i od nowa, a dym robił się coraz gęstszy i wyrazisty. Zaczął wyciekać jak kleista czarna smoła w dół jego ciała i pełzł do perły.
Rose po raz kolejny dotknęła różdżką perły, a potem ciała Scorpiusa i nagle wystrzelił z niego czarny strumień ciemności, wbił się pod sufit i zawisł pod nim, a potem z szybkością i siłą wiatru zaczął wchłaniać go kamień przy pierścieniu.
Rose zaczęła drżeć ręka, jakby nie mogła wytrzymać ogromnego ciężaru. Arthemis krzyknęła, robiąc krok w jej kierunku, ale ostatnie fragmenty ciemności wbiły się w perłę z taką siłę, że Rose pchnięta siłą odrzutu, poleciała na stworzoną przez Arthemis barierę. Ześlizgnęła się po niej na zimną podłogę.
James załomotał w niewidzialną szybę. Arthemis już podniosła różdżkę, żeby zdjąć zaklęcie, gdy, o cudzie, Scorpius wyprysnął z łóżka, jakby go poraził prąd elektryczny. Dopadł do Rose i poklepał ją po twarzy:
-      Obudź się! – nakazał jej ostro. – No, już! Nie powinnaś być tak blisko! Dobrze o tym wiesz, idiotko! Trzmać na palcu stellę! Przecież to samobójstwo!
Scorpius wziął jej dłoń, zdjął jej pierścień z palca i odrzucił go, tak, że wpadł gdzieś pod sąsiednie łóżku. Zaczął rozcierać jej dłonie.
-      Nic ci nie jest – przekonywał się zirytowany.
Szarpnął nią i podniósł do pozycji siedzącej. W końcu Rose wzięła głęboki oddech, a potem otworzyła oczy.
Arthemis z ulgą machnęła różdżką i zdjęła barierę. Może trochę zbyt wcześnie to zrobiła...
Scorpius położył ręce na ramionach Rose. Zaczął nią potrząsać.
-      Czy ty straciłaś rozum! Przeprowadzać takie zaklęcia bez żadnej ochrony, czy asekuracji?!
Chyba tylko spojrzenie Arthemis, powstrzymywała Jamesa i Albusa od reakcji na jego zachowanie.
-      Przestań mną trząść – powiedziała cicho i podniosła się. Rzuciła krótkie spojrzenie na jego rodziców. – Ryzyko było wykalkulowane. Jestem twoją turniejową partnerką i tylko ja widziałam jak ci pomóc, więc to zrobiłam...
Scorpius spojrzał na nią uważnie, marszcząc czoło. Właśnie uratowała mu życie, ryzykując własne, a teraz wypierała się tego, bo stali tu jego rodzice. I robiła to ze względu na niego...
Niemal żałował, że dała mu taką okazję. Może gdyby stanął z tym wszystkim twarzą w twarz, odważyłby się z tym walczyć...
-      Skoro tak twierdzisz – wruszył ramionami i wrócił do łóżka.
-      Nic pani nie jest, panno Weasley? – zapytała zatroskana pani Pomfrey.
-      Wszystko w porządku – oznajmiła stanowczo Rose, wymieniając spojrzenia z Arthemis.
-      Po, co przyszliście? – rzucił Scorpius niezbyt uprzejmie.
-      Turniejowe sprawy – odparła Arthemis. – Załatwimy to kiedy indziej – dodała i popychając przed sobą Albusa i Jamesa, zwróciła się w kierunku drzwi.
Rose rzuciła jeszcze szybkie spojrzenie na rodziców Scorpiusa. Szczególnie na jego matkę i pośpiesznie wyszła za nimi.
Scorpius wrócił do łóżka, z zamiarem wyrwania się z niego jeszcze przed wieczorem. Jego matka wyglądała, jakby miała zaraz rozpłakać się, jak fontanna. Dotykała brzegu jego koca. Pan Malfoy natomiast stał w nogach jego łóżka mocno wzburzony.
-      Co to miało znaczyć?! – zapytał ostro.
-      Draco! – skarciła go natychmiast żona. – Nie denerwuj go, już dosyć przeszedł!
-      Nic mi nie jest! – żachnął się Scorpius. – A znaczyło to dokładnie to, co widziałeś. To była reakcja na zaklęcie, które dotknęło mnie podczas ostatniego zadania na turnieju – wyjaśnił krótko. – Nic mi  nie było, ale widocznie zadziałało to z pewnym opóźnieniem... Weasley od razu wpadła na to, co mi jest... Część zaklęcia mocującego stellę utkwiło w moim ciele, więc przeniosła je na co innego. Skubana jest zdolna... – dodał zgryźliwie do siebie, ale dumny uśmiech, zachował wewnątrz siebie. – Dajcie mi ten pierścionek. Będę musiał go zneutralizować...
Widząc całkowicie zdrowego Scorpiusa, pani Pomfrey przewróciła oczami i poszła do swojego gabinetu.
Astoria podała mu pierścień z perłą. Uważnie go obserowowała, ale tak jak nie umiała odczytywać twarzy męża, tak i syn pozostawał dla niej zagadką. Ale tę dziewczynę potrafiła odczytać, tak samo, jak zachowanie syna, gdy się ocknął. Zaniepokoiło ją to, ale to było nic w porównaniu z tym, co działoby się z jej mężem, gdyby się dowiedział... Dlatego zapomni o tym. Tak będzie bezpieczniej...
-      Na pewno nic ci nie jest? – zapytała z troską.
-      Teraz już nic mi nie jest – powiedział z naciskiem. – Dziękuję, że przyjechaliście. Pozdrówcie babcię. Jeszcze dzisiaj wyjdę ze szpitala, serio...
-      Dobrze – skinął głową Draco.
-      Draco! – ponownie syknęła Astoria.
-      Nie jest mięczakiem, żebyś musiała go trzymać za rączkę! – zirytował się pan Malfoy. – Ale trzymaj się od nich z daleka – dodał na odchodnym.
Scorpius już miał się odgryźć, ale dojrzał proszący wzrok matki i odpuścił.
-      Do zobaczenia na finałach. Będziemy ci kibicować – obiecała matka, całując go przelotnie w policzek. – Bądź ostrożny...
-      Zawsze jestem – odparł zmęczony, samym już tylko spotkaniem z nimi.
Gdy zostawili go samego, odczekał dziesięć minut, a potem wyskoczył z łóżka. Nie miał zamiaru tak tego zostawić. Złapał pierścień, znalazł swoje ubranie w szafce przy łóżku i opuścił skrzydło szpitalne, nie pytając pani Pomfrey o zgodę.
Może nie zareagowałby tak gwałtownie, ale spotkanie z rodzicami jeszcze bardziej zaogniło i tak już zagmatwaną sprawę. Jego rozsądek upadł, a on miał ochotę robić wszystko i wszystkim na przekór. Miał zamiar wyciągnąć Rose z Pokoju Wspólnego, ale przechodząc przez piąte piętro wyjrzał przez okno i znalazł ją na dziedzińcu wraz z Lily, która głaskała ją po plecach.
Idealnie, pomyślał i zbiegł do Sali Wejściowej czym prędzej. Stanął na przeciw nich.
-      Zjeżdżaj, młoda – rzucił do Lily.
-      Słucham? – zapytała wyniośle.
-      Powiedziałem, żebyś sobie poszła, bo ty też zaraz oberwiesz...
-      Chyba sobie żartujesz, że... – zaczęła, ale Scorpius ją zignorował, złapał Rose i nią potrząsnął, aż zastukały jej zęby. – Nie waż się więcej tak ryzykować! Słyszysz! – warknął.
-      Doskonale cię słyszę. Ale szczerze mówiąc nie będziesz mi mówił, co mam robić – odparła i wstała, chcąc przynajmniej patrzeć mu prosto w oczy.
-      Wiesz, co się mogło stać!
-      Podejrzewam, ale mam to w nosie. Zrobiłabym to drugi raz, gdyby to było konieczne. Wiedziałam, że ten promień, który przez ciebie przeszedł nie mógł przejść bez echa...
-      Nie wytrzymam z tobą! – syknął. – Zostaw mnie w spokoju zanim zrobisz sobie krzywdę... – rzucił ostro i odwrócił się by odejść.
-      Zrobię sobię krzywdę, jeżeli zostawię cię w spokoju... – odparła łagodnie i ponownie usiadła obok Lily, ignorując jego zaciśnięte pięści i sztywno wyprostowane plecy. Niech się przyzwyczaja, pomyślała.


Arthemis na początku martwiła się o Rose i jej scysję ze Scorpiusem. Ale zdała sobie sprawę dość szybko, że powinna martwić się bardziej o Scorpiusa, bo Rose wiedziała czego chce. A Scorpius była raczej na skrajnej pochylini, która doprowadzi go  prosto w jej ramiona, albo do ciężkiej depresji.
Nie zmieniało to jednak tego, że potrzebowała ich obojga, jeżeli mieli zebrać żelazne dane.
Dlatego dała im jeden dzień, a potem ściągnęła do sali obrony przed czarną magią. Właśnie wypisywała na tablicy zadania dziesięcioboju, gdy weszli Rose, Albus i James, a chwilę po nich, ostentacyjnie wyrażajacy swoją niechęć Scorpius.
-      Czego chcecie tym razem?
-      Informacji – odparła spokojnie Arthemis.
-      A nie wiecie już wszystkiego? – rzucił złośliwie.
-      Wiemy, że jesteś beznadziejny w sprawach towarzystkich...
-      James! – syknęła Rose, a Scorpius zmrużył oczy.
-      ... ale niestety chyba jesteś niezastąpiony w wynajdywaniu i spostrzeganiu dziwacznych rzeczy podczas turnieju... – zakończył James. Scorpius już otworzył usta, żeby mu odpowiedzieć, ale wtedy Arthemis mruknęła:
-      Skończyliście, dzieci? Mamy dość istotną sprawę do przedyskutowania...
James i Scorpius niechętnie przestali  sztyletować się wzrokiem. James oparł się o parapet, a Scorpius usiadł na jednej z pierwszych ławek.
-      Wypisałam wszystkie zadania Dziesięcioboju – zaczęła Arthemis. – Mówcie, jak wam coś przyjdzie do głowy. Zaczniemy od początku. W Irlandii mieliśmy zdobyć kielich, ale...
-      ... tak naprawdę obchodził ich raczej klejnot, który był do niego przytwierdzony – dokończył James.
-      Było w tym, coś dziwnego?
-      Cóż... nie, oprócz tego, że przyzywał do siebie każdą magię, w obrębie dobrych dziesięciu kilometrów – odparł James ironicznie.
-      Szmaragdowy kamień, który wchłaniał zaklęcia – powtórzyła Rose. – Pierwszy raz słyszę o czymś takim...
-      Co czyni to jeszcze bardziej podejrzanym – zaśmiał się Albus.
Rose pokazła mu język.
-      Ej, może się skupicie – fuknął na nich Scorpius.
-      Przezwyczajaj się – rzuciła do niego Arthemis współczująco. – Ta rodzina już tak ma.
-      My w Irlandii nie robiliśmy niczego nie zwykłego – zaczęła Rose. – Zwykła iluzja...
-      Ja też. Podstawowy eliksir – dorzucił Albus.
Arthemis skinęła głową i napisał na tablicy „szmaragd”.
-      Potem było Peru – zaczął James.
-      I wybuchające drzwi – dorzuciła ponuro Rose.
Wszyscy się zasępili. Zdawali sobie sprawę, że coś tutaj nie gra.
W końcu Scorpius spojrzał na Arthemis.
-      Ale po, co mieliby się pozbywać zawodników, skoro byli im potrzebni... – powiedział na głos to, o czym wszyscy myśleli.
Zapadło milczenie, a potem James gwałtownie wciągnął powietrze.
-      Oni nie chcieli się pozbyć zawodników, ani nawet Rose. Celem była Arthemis! – spojrzał na nią pociemniałymi oczyma. – Nie tylko pułapka w drzwiach, ale też wypadki w puszczy!
-      Ale przecież jeszcze wtedy nie wiedzieli o jej zdolnościach, więc czemu...
-      To nie oni – powiedziała cicho Arthemis. Wymieniła z Jamesem spojrzenia. – To był Forsythe.
-      Już wtedy? – rzuciła z powiątpieniem Rose.
-      Wiedział, że mam pamiętniki matki. Bał się, że coś w nich jest... – Arthemis spojrzała na tablicę i zmieniła temat. – Nasze zadanie było raczej przesiewem słabszych. Tak, jak Chorwacja i Indie... – wykreśliła wszystkie trzy pozycję.
-      U mnie tak samo – rzucił Al, a Rose skinęła głową.
-      Później pojechaliście do Niemiec – powiedział James, a Arthemis dopisała to na tablicy.
-      I tu się zaczęło coś dziwnego – odezwał się Scorpius. – Ledwo przeżyliśmy. Uwolniliśmy ten zamek od potworów, a oni...
-      Odjęli nam punkty, za to, że nie przynieśliśmy im rozbrojonej i gotowej już stelli – dokończyła z oburzeniem Rose.
-      Z jakiegoś powodu chcą mieć stellę, bo inaczej nie kazaliby nam jej zrobić... Zabrali ją. – wyjaśnił Malfoy.
Arthemis napisała na tablicy,  pod kamieniem „stella”.
-      Od razu możesz tam dopisać „złotą wodę oread” – rzucił James. – Co do Marakeszu, to chyba też chcieli zrobić przesiew...
-      Nie byłbym taki pewien – odparł Scorpius. – Podpuściłem Rayne’a, więc mi opowiedział o swoich zadaniach. Same nudy, oprócz jednego... Podobno dostali do odczytania jakieś dziwaczne rzeczy, z runami, których nie znał i o ile się nie mylił tylko, jedna osoba, pochodząca ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, bez problemu rozwiązała to, co tam było napisane. A Rayne odpadł...
-      Inne runy? – zdziwiła się Rose.
-      To ta sama grupa językowa, co Marakesz – zamyśliła się Arthemis. – A jeżeli chodziło im o konkretne papierki stamtąd...- napisała na tablicy „akta z archiwum”. – A w Danii? – zapytała,
Jakimś dziwnym trafem Scorpius i Rose nagle zainteresowali się podłogą. W końcu Scorpius odchrząknął i powiedział:
-      Raczej chcieli sprawdzić, kto da radę to zrobić...
-      Następnie Alaska... – mruknęła Arthemis, a ponieważ nie chciała wracać do tych przykrych wydarzeń i przypominać ich Jamesowi, po prostu zapisała „ziele Zorzy Polarnej”.
-      W Egipcie chodziło im o oko Ozyrysa.  Czerwony rubin, który wysysa życia wzamian za nieograniczoną moc magiczną...
Na tablicy znalazł się „rubin”.
-      No i oczywiście Laska Nauczyciela – zakończył listę James.
-      Co wiemy o pozostałych konkurencjach?
-      Dafne powiedziała, że ją odrzucili, bo zbyt często właściwie przewidywała przyszłość, a wzieli takich, co w ogóle nic nie potrafili – wyjaśniła Rose.
-      A więc, chcą trzymać na odległość, kogoś kto mógłby im przeszkodzić.
-      Transmutacja zakończyła swoją konkurencję dość dawno, chyba zaraz po Chorwacji, podobnie, jak numerologia, w RPA. Zielarstwo skończyło już w Niemczech... A Wiedza o Magicznych Stworzeniach miała tylko 3 zadania i w grudniu już znali zwycięzców...
-      Tak, jakby ich nie potrzebowali – mruknęła do siebie Arthemis. – Myślę, że można ich wykluczyć. Wiecie, co robiło zielarstwo?
-      Znam tylko ich pierwsze zadanie. Dostali rysunki liści w szczelnych woreczkach i na tej podstawie mieli określić, jakie to są rośliny – wyjaśnił Scorpius. – Ten Krukon, co startował powiedział, że miał problem  tylko z jednym. Miało srebrne listki i przypominało normalną miętę...
James zaśmiał się niewesoło.
-      No to już wiemy, skąd się wzięło zadanie na Alasce...
-      Wiecie, co jest dziwne? – rzucił Albus, przecierając okulary. – Sprawdziłem doniesienia z gazet i astronomia oprócz Irlandii, zawsze miała zadania dwa, trzy tygodnie wcześniej. Zainteresowało mnie to i posprawdzałem z ciekawości, co się działo wtedy kiedy Arthemis i James mieli zadania. Niby nic, ale gdy byli na Alasce, to na niebie było niezwykły układ planet...Co więcej, poprosiłem Freda, żeby sprawdził po cichu, jakie  ostatnie zadanie miała astronomia. I mieli wyznaczyć datę, dokładną datę i miesce, gdy nad Nową Zelandia będzie widoczne jakieś tam zjawisko. Nie zapamietałem jej dokładnie, to jakaś durna nazwa.
-      Jaka to była data? – zapytał James.
-      11 czerwca tego roku.
-      To chyba wiemy, kiedy będzie to zadanie – zauważyła ponuro Rose. – Mamy mało czasu na przygotowania...
-      Nawet nie wiemy, do czego mamy się przygotować – odparł chłodno Scorpius. – Jeżeli do tej pory nas mało nie zabili, to może właśnie to planują...
-      Przestań – szepnęła Rose.
Zerknął na nią szybko, a potem zadzwiając wszystkich mruknął:
-      Sorry...
Arthemis i James spojrzeli na siebie ponuro. Przed oczami stanęły im wydarzenia na Alasce. Już jedna osoba zginęła, a Rosjanie byli poważnie zagrożeni. Im też nie było do śmiechu...
Myśląc o Japonii i patrząc na listę na tablicy, Arthemis nagle zmarszczyła brwi. Szmaragd, Stella, Złota Woda Oread, Ziele Zorzy Polarnej, Rubin, Akta z archiwum, Laska...
Wzięła do ręki kredę i zaczęła szkicować.
-      Ta Laska... – mruknęła do siebie. – To nie jest jakiś tam kijek do podpierania... Jest rzeźbiona i tak gruba, że trudno ją dobrze złapać w dłoń... Na jej szczycie zamiast jakiegoś wypukłego elementu, czy ozdoby, jest wgłębienie, jakby dołek... A po bokach wyrzeźbiono trzy dłonie, który mają palce skurczone, jakby coś trzymały... – skończyła prowizoryczny rysunek i cofnęła się kilka kroków.
Na jego widok Scorpius lekko się skrzywił. Rose to zauważyła i musiała powstrzymać uśmiech. Albus jednak z powagą wpatrywał się w rysunek. James podszedł do Arthemis, również zaintrygowany... Rose i Scorpius również do nich dołączyli, żeby im nie zasłaniali...
James wciagnął głęboko oddech.
-      Widzicie to, co ja? – zapytał niedowierzająco Albus.
-      Ja nie mogę... – szepnął James.
-      Ja nie widzę – poskarżyła się Rose, wpatrując się w krzywy rysunek.
-      Zaraz ci wyjaśnię – odparła ze zgrozą Arthemis. Podeszła i kredą poprowadziła linię do poszczególnych elementów Laski Nauczyciela. Do jednej ręki trafił szmaragd. Do drugiej rubin, już chciała poprowadzić stellę do trzeciej ręki, gdy odezwał się Scorpius.
-      Nie tam... Wiesz, jak wygląda stella? – Wziął kredę od Arthemis i narysował idealną kulkę we wgłębieniu na końcu laski. – Stella działa, jak antena, – dodał. – więc to chyba najlepsze dla niej miejsce...
-      Co więc będzie w trzeciej ręce?  - zapytał Albus.
-      Nasze ostatnie zadanie – odparł szeptem James. Arthemis przez chwilę patrzyła mu w oczy, a potem powoli skinęła głową, zgadzając się z nim.
-      Trzeci kamień – dodała.
-      A co z pozostałymi rzeczami, które tu wypisaliśmy? – zapytała Rose.
Wszyscy zapatrzyli się na pozostałe na tablicy napisy. Woda, Ziele, Akta...
W końcu Scorpius zaśmiał się cicho.
-      To chyba będzie zadanie dla tego waszego złotego alchemika... – rzucił z lekka złośliwie.
Wszyscy spojrzeli na Albusa. Albus zamrugał zdziwiony i wskazał na siebie.
-      Że dla mnie? – zerknął na tablicę. Zmarszczył brwi. – Nie da się zrobić eliksiru, kiedy nie ma sie składników, a przecież nikt z zawodników nie zdobył Wody ze Źródła Oread – powiedział niemal radośnie.
-      Poza tym, że wzmacnia zaklęcia, Złota Woda niczym nie różni się od zwykłej wody. Może po prostu chcieli wzmocnić eliksir – odparła Arthemis. – Głównym jego składnikiem będzie Ziele Zorzy Polarnej...
-      Nawet jeżeli masz rację – oparł sceptycznie Al, to niby po, co mi jakieś stare arbskie runiczne papiery?
-      Jeżeli on jest geniuszem w waszej rodzinie, to się boję pomyśleć, jaki poziom inteligencji prezentują pozostałe osoby – rzucił Scorpius.
James mimowolnie parsknął śmiechem.
Albus spojrzał na Malfoya morderczym wzrokiem.
W końcu Rose objęła kuzyna ramieniem i powiedziała:
-      Pomyśl, Al, po, co mieliby najpierw ryzykować, że dowie się o tym rząd Marakeszu, kiedy zlecili to Dziesięciobojowi, a potem jeszcze dali strasznie trudne zadanie ludziom od run... Żeby przetłumaczyć, coś na czym im bardzo zależało...
-      Najprawdopodobniej przepis na eliksir – dokończył Scorpius.
Oczy Albusa powiększyły się, gdy zrozumiał. Zaklął parszywie.
-      Do jasnej cholery! Oni chcą nas pozabijać!
-      Nie mogą nas zmusić, żebyśmy wzięli w tym udział – powiedziała stanowczo Rose.
-      Właśnie, że mogą – zaprzeczył Scorpius. – Podpisaliśmy kontrakt. A tam jest napisane, że nie możesz się wycofać z finałowej konkurencji. Kara, która jest tam wpisana, zrujnowałaby niejedno państwo... Podyktowane jest to tym, że nie może dojść do sytuacji, w której ktoś wygrałby walkowerem, ale to pic na wodę...
-      Nawet wtedy, możemy mieć to w nosie – upierał się Albus. – To oni są przestępcami...
-      Sądzę, że będą mieli jakąś kartę przetargową – zamyśliła się Arthemis. – Jak w przypadku Rosjan...
-      Myślisz, że będą chcieli porwać kogoś z naszych? – zaniepokoił się James. – Musimy ich ostrzec...
-      Obawiam się, że są za sprytni, żeby dwa razy próbować tego samego – mruknęła Arthemis.
-      Ale i tak powinni mieć się na baczności – zauważył Albus. – Wyślę im listy i dam znać ojcu.
-      Ja i James pójdziemy do dyrektora. Obiecali się nie wtrącać, ale powinni wiedzieć, co się dzieje i co zamierzamy, żeby nie panikowali... – powiedziała Arthemis.
-      Wierzysz im? – prychnął Scorpius.
-      A chcesz walczyć z tym sam? – odparła cicho.
Malfoy wzruszył ramionami, ale spuścił wzrok.
-      Nie zdziwiłbym się, gdyby wplątali nas w to razem... – rzucił Al.
-      Kolejnym ich atutem jest to, że jesteśmy najlepsi... R          azem... Będzie im wygodniej nas podpuszczać – mruknęła zaniepokojona Arthemis.
-      Nie ma, co teraz nad tym debatować – zauważył James. – Tak, czy inaczej przyjdzie nam się z tym zmierzyć...
W duchu musieli mu przyznać rację. Mogli tylko się przyzywczaić do myśli, że ich życie jest w niebezpieczeństwie natomiast walkę z Anglestonem, przyjdzie im podjąć później... Gdyby mieli chociaż jeden dowód... Jednak nie mieli i przyjdzie im zmierzyć się z nieznanym już wkrótce...


Oprócz kwestii turnieju Arthemis niepokoiła jeszcze jedna sprawa. Co prawda musiała zaczekać z nią tydzień, aż do następnego weekendu, bo się okazało, że ma mnóstwo zaległości, a rodzice Jamesa, jej ojciec i dyrektor co dwa dni chcieli się z nimi spotykać, żeby ustalić, jak sprawy stoją. Harry oddelegował kilku aurorów do sprawy Anglestonne’a. Mieli działać po cichu i szukać śladów, jego przeszłych i przyszłych działań.
W końcu jednak zaszyła się z Lily, Lucasem i Jamesem w salce historii magii i zapytała:
-      Macie jakieś informacje?
-      Mielismy sporo treningów, które z taką chęcią opuszczacie. Przypominam wam, że pierwszego czerwca gramy mecz! – fuknął na nią Lucas.
Arthemis spojrzała na niego nieprzejęta.
-      Mamy jeszcze dwa tygodnie do końca maja – odparł James.
Lucas wyglądał jakby miał się zaraz udławić powietrzem.
-      I ty myślisz, że to dużo!?
-      Dobra! Luke, przyjdziemy na trening, jeszcze dzisiaj, jak nam teraz powiecie, co wiecie...
-      Sprawdziliśmy wszystko i popytaliśmy tu i ówdzie – zaczęła Lily. – Wygląda na to, że jest ktoś kto kupuje od Freda większe partie i przysyła do Hogwartu. Rzeczywiście ludzie po tym chorują... Ale te fałszywki pochodzą z jednego źródła, jeszcze nie wiem skąd...
-      I dość trudno to ustalić – dodał Lucas. – Ale sprawdziliśmy wszystki butelki po kolei i nasze dostawy prosto od Freda, są całkowicie zdrowe i bezpieczne...
Arthemis zmarszczyła brwi.
-      A jak to ustaliliście? – zapytała podejrzliwie.
Lily uciekła wzrokiem.
-      Otwieraliśmy je i dawaliśmy powąchać Ginowi... – mruknęła cicho. – Ale nie mów Rose!
-      Skąd wiecie, że Gin potrafi to wykryć? – zapytał James sceptycznie.
-      Bo kiedy powąchał jedną z zatrutych butelek, to od razu zwymiotował na wykładzinę – skrzywił się Lucas.
-      A ktoś z Gryffindoru jeszcze zachorował? – zapytała Arthemis.
-      Max. Już nic mu nie jest – Lucas wzruszył ramionami. – Przesiedział noc na kiblu...
James ryknął śmiechem i od razu dostał pięścią w ramię od Arthemis.
-      Wiadomo skąd miał butelkę? – zapytała.
-      Nie chciał powiedzieć – Luke zmarszczył brwi. – Tylko wzruszył ramionami i powiedział, że nie pamięta, bo za każdym razem daje mu to ktoś inny...
Arthemis spojrzała na Jamesa.
-      Wyciagniesz to z niego?
James się przeciągnął.
-      Daj mi czas do niedzieli. Musi stracić czujność...
Arthemis nie pytała, jak ma zamiar to zrobić.      Wolała nie wnikać.
-      A teraz na stadion! – zarządał Lucas.
-      No, dobra – westchnęli cierpiętniczo Arthemis i James.


Przez następne dwa dni James urabiał Maxa, podczas gry w karty, ale Max dziwnie się dystansował, gdy James robił żarty na temat jego choroby, a rzucone ze śmiechem: „Skąd ty żeś to wziął?!”, sprawiło, że Max odszedł od stołu i wyszedł z Pokoju Wspólnego.
Nawet Justin był głęboku zdumiony zachowaniem najlepszego przyjaciela.
James wiedział, że Arthemis od dwoch dni ślęczy znowu nad tą starą mołdawską księgą, więc postanowił, że wyciągnie to z Maxa, chociażby miał go spić.
Na razie jednak zmęczony wrócił z Lucasem do Pokoju Wspólnego. Arthemis dała mu czas do niedzieli, ale będzie musiała trochę jeszcze poczekać.
Lucas popijał piwo kremowe, więc James wyjął głosozmieniacz tylko dla siebie. Dzięki Bogu, że jego szafka była bezpieczna. Albus wczoraj wieczorem sprawdzał jeszcze te napoje i powiedział, że są w porządku, więc James odgazował napój i za jednym zamahem wypił pól butelki, nie ryzykując zmiany głosu na jakąś staruszkę...
-      To dziwne, że Max się tak opiera, co nie? – rzucił Lucas.
-      Podejrzane... – odparł James.
-      Chyba nie myślisz, że to on... – zapytał Luke, ale James tylko wzruszył ramionami.
-      Nie, raczej nie... Może jest zły, że trafiło na niego? – James rozpiął bluzę, odruchowo i usiadł na swoim łóżku.
-      Normalnie nigdy nie... – zaczął Luke, spoglądając na James i zamilkł, przyjrzawszy się mu. – Nic ci nie jest? – zapytał rozbawiony.
-      Co? – James rozpiął bluzę do końca.
-      Jakby to powiedzieć... jesteś dość czerwony na twarzy i... chyba... – Lucas zatrząsł się ze śmiechu.
-      Trochę mi gorąco, co w tym śmiesznego...
-      Właśnie wyglądasz na mocno rozgrzanego – Lucas wyrzucał z siebie słowa, pomiędzy salwami śmiechu.
-      A tobie co odbiło? Miałeś coś w tym kremowym piwie? Może w tym gównie też coś jest...
Lucas tak bardzo się śmiał, że nie mógł mu odpowiedzieć. Ale wskazał ręką o co mu chodzi.
James zajęty tym, że temperatura jego ciała nagle wzrosła o sto stopni, a ciało pokryło się gęsią skórką, raczej nie miał nastroju do jego żartów. Był wkurzony i nabuzowany, i miał ochotę... pocałować Arthemis... mocno... brutalnie...
Skupił się jednak i spojrzał na to, co pokazuje Lucas. Wskazywał na niego. James był zirytowany i niezaspokojony i... zdał sobie sprawę, że rozpina rozporek, czując gniotącą wypukłość w spodniach.
Zakręciło mu się w głowie. Musiał użyć całej siły woli, żeby przestać.
-      Może cię zostawić? – zaśmiał się Lucas. – Albo zawołać Arthemis?
Na samą myśl o tym James dostał szału. Jego pojmowanie skupiło się do potrzeby ciała, która była nie do powstrzymania. Chciał mieć Arthemis, musiał ją mieć. Musiał w nią wejść, dotknąć jej, ugryźć...
Do cholery, co się z nim dzieje?! – zapytał się, gdy przewracając szafkę Justina, gnał do drzwi. Zastrzymał się, próbując skupić myśli. Jego wzrok padł na butelkę...
-      To ten napój! – wycharczał z trudem.
Lucas natychmiast przestał się śmiać.
-      Afrodyzjak? Ktoś dał do tego afrodyzjak?! A jakby wypiło to dziecko?! – krzyknął Lucas.
-      Luke... – wychrypiał James, przytrzymując się kolumienki, jakby jakaś niewidzialna siła ciągnęła go do wyjścia. – Nie mogę jej zobaczyć...
Lucas od razu zrozumiał o kogo chodzi.
-      Jak ją zobaczę, albo znajdę się obok niej to zrobię jej krzywdę, rozumiesz? Nie będę mógł się powstrzymać... Już teraz nie mogę... Musisz mnie trzymać z daleka od niej! Przysięgasz?!
Lucas zobaczył krople potu spływające po twarzy przyjaciela. James pod wpływem afrodyzjaku, stał się skupionym na seksie zwierzęciem i powstrzymywanie rozładowania, sprawiało mu ból.
Lucas błyskawicznie znalazł Mapę Huncowtów i pelerynę niewidkę.
-      Załatwię to – obiecał.
-      Zabierz mi różdżkę i wszystko, co... wszystko... – James potrząsnął głową, żeby się opanować.
-      Załatwię to – powtórzył spokojnie Lucas.


Było już naprawde późno, kiedy Arthemis odeszła od ksiażki. Jej treść zaczynała ją niepokoić. A jeszcze bardziej niepokoiło ją to, że James nadal nic nie wyciągnął z Maxa. Czemu Max ukrywał tak prozaiczną rzecz?
Zeszła do Pokoju Wspólnego oczekując, że chłopacy będą jeszcze grali. Było dopiero po pierwszej, więc znając ich nawet jeszcze nie myśleli o łóżko. Ze zdziwieniem zobaczyła przy stoliku tylko Justina, Maxa i kilku innych siódmoklasistów.
Może Jamesowi się jednak udało? Może postanowił sam się zająć tą sprawą?
Jeżeli tak Arthemis da mu nauczkę. Pomaszerowała do dormitorium chłopców. Zmarszczyła brwi, gdy nikogo tam nie zastała.
Przy łóżku Lucasa paliła się lampka, a łóżko Jamesa było pomięte. Szafka Justina wyglądała jak zwykle nieporządnie. Może nawet bardziej niż zwykle. James nie dawno musiał wyjść, bo na jego szafce stała do połowy opróżniona butelka po głosozmieniaczu.
Może poszedł do łazienki? – pomyślała.
Jej wzrok padł na szafkę Lucasa. Wtedy drzwi się otworzyły i wszedł Lucas z mokrymi włosami i szlafroku. Zmieszał się na jej widok i uciekł wzrokiem.
Arthemis zmrużyła oczy.
-      Gdzie jest James? – zapytała spokojnie, chociaż Lucas i tak poczuł dreszcz, przebiegający mu po plecach.
-      Nie wiem – odpowiedział szybko.
Arthemis zacmokała niezadowolna z jego odpowiedzi.
-      Luke… - powiedziała ostrzegawczo.
-      Źle się czuje – odrzekł, nie patrząc na nią.
Arthemis poczuła skurcz w żołądku, ale gdyby to było coś poważnego, to by to wyczuła.
-      Co mu jest? – zapytała siląc się na opanowanie.
-      Potrzebuje czasu, żeby dojść do siebie – Lucas przełknął ślinę. Wiedział, że jeszcze trochę wymijających odpowiedzi i Arthemis rozetrze jego krew na ścianach.
-      A co mu się stało? – powtórzyła cierpliwie. Może nawet zbyt cierpliwie.
-      Nie może teraz przebywać wśród ludzi. – Lucas uparcie patrzył w podłogę, jakby miał nadzieje, że dopóki nie spojrzy w jej oczy, to jest jeszcze nadzieja na to, że mu uwierzy. A nadzieja umiera ostatnia.
Arthemis wzięła się pod boki. Jej oczy pociemniały groźnie.
-      Lucasie Williamson… - Lucas przymknął oczy w oczekiwaniu na dalsze słowa, - gdzie… jest… James? – każde słowo zaakcentowała osobno, co Luke odebrał, jak odgłos wskazówek, odmierzających czas do jego śmierci.
-      Przecież sama możesz sprawdzić – jęknął Luke. Może to go uratuje... Gdy zmrużyła oczy, opuścił ręce i się poddał. - Zamknięty we wschodniej wieży…
Arthemis przypatrywała mu się uważnie, a Luke zastanawiał się, jak wiele się domyśliła, tylko go obserwując.
-      Dlaczego go tam zamknąłeś? – zapytała ze zwodniczą łagodnością.
-      Bo mnie o to prosił… - wyjąkał.
-      Dlaczego zabrałeś mu różdżkę?
-      Skąd wiesz, że ja… - Arthemis podniosła z jego nocnej szafki różdżkę Jamesa. Spuścił głową: - Bo o to też mnie prosił…
-      Dlaczego? – nacisnęła.
-      Bo nie chce nikogo skrzywdzić – westchnął ciężko i spojrzał na nią.
Arthemis wpatrywała się niego nagle zdezorientowana. Opuściła ręce.
-      Na Merlina, czemu miałby kogoś skrzywdzić? – zapytała.
-      Bo nie jest teraz sobą – odpowiedział Lucas poważnie.
Usłyszał, jak Arthemis zgrzytnęła zębami.
-      Jeżeli po raz kolejny zmusisz mnie, żeby zapytała: „Dlaczego?”, pożałujesz… - ostrzegła go.
Lucas przeczesał palcami grzywkę i prosząc o zrozumienie, rzucił:
-      Arthemis on musi być teraz sam… Musi to z siebie wyrzucić!
-      Co? – zapytała natychmiast, a Lucas stwierdził, że ruchome piaski jej pytań, zasypały go już niemal po szyję. – Lucas….- warknęła ostrzegawczo.
-      Afrodyzjak – wyrzucił z siebie, jednym tchem.
Arthemis turlała w palcach różdżkę Jamesa. Wpatrywała się w nią przez chwilę, a potem cichym głosem, jak kot szykujący się do ataku, zapytała:
-      Wziął afrodyzjak?
Lucas zrobił głęboki wdech.
-      Nie. Podano mu go wbrew woli. – Pomyślał, że już nie ma, co ukrywać, więc wzruszył ramionami. – Nie chciał zrobić, czegoś co by cię skrzywdziło. Lub kogoś innego… Uznał, że tak będzie lepiej…
Arthemis wyciągnęła rękę.
-      Daj mi klucz... – zażądała. Mogłaby użyć czarów, żeby otworzyć drzwi, ale klucz był łatwiejszym rozwiązaniem.
-      Nie mogę – jęknął Lucas.
-      Albo mi go dasz, albo sama sobie go wezmę – powiedziała spokojnie. Lucas wiedział, że nie należy ufać tonowi jej głosu.
-      On mnie zabije – popatrzył na nią błagalnie.
-      O tym pomyślę później. Nie pozwolę mu cierpieć – powiedziała twardo.
Lucas oddał jej klucz do wieży. Ostatecznie jemu też się nie podobało, że James jest skazany na fizyczne i psychiczne katusze, które powodowała niemożność zaspokojenia potrzeb, wywołanych przez afrodyzjak. A poza tym, nie obiecywał, że jej do niego nie dopuści, tylko, że to załatwi... W pewnym sensie załatwił...
Arthemis schowała klucz, różdżkę Jamesa i swoją, i powiedziała:
-      Jakby co, to nie wiesz, gdzie jestem. Wymyśl jakąś zgrabną bajeczkę, że razem z Jamesem ruszyliśmy na ścieżkę przetrwania do Zakazanego  Lasu czy coś, i nie wiesz, kiedy wrócimy. I naucz się kłamać – dodała, idąc do drzwi. – Bo jak cię kiedyś Lily o coś zapyta, a odpowiedź jej się nie spodoba, to będziesz zbierał swoje truchło z podłogi...
-      Do cholery!! – jęknął Lucas, ale Arthemis ani się tym nie przejęła, ani się nie obejrzała.


Arthemis usłyszała huk, już na pierwszym stopniu schodów do wieży. Była to wieża z której nikt nie korzystał. Na jej szczycie znajdowała się mała salka, która nie mogła być do niczego wykorzystywana, bo była zbyt mała. I James zamknął się w tak niewielkiej przestrzeni… Potrzebował raczej bieżni na stadionie olimpijskim, gdzie mógłby wyrzucić z siebie energię.
Przełknęła ślinę, wzięła głęboki oddech i zaczęła się wspinać po drabinie.
Odkluczyła klapę i weszła do środka. Usłyszała szybkie kroki idące w jej stronę, a potem cofające się w przeciwną.
Weszła na wieżę i zamknęła za sobą klapę. Zakluczyła ją. Rozejrzała się w półmroku. Niewielkie świetliki praktycznie nie dawały żadnego światła. Było tu duszno i gorąco. Wszystko naładowane było tłumioną energią.
Dostrzegła go oddalonego jak najdalej się dało. Oddychał ciężko, jakby przed chwilą skończył biegać. Nie było to tak do końca wykluczone…
-      Wyjdź stąd – usłyszała głuche warknięcie.
Przeszył ją dreszcz. Pamiętaj, że on nad sobą nie panuje, nakazała sobie.
Wyprostowała się.
-      Chyba trzeba spuścić ci trochę pary – powiedziała spokojnie i rzuciła mu jego różdżkę. – Mam ochotę poćwiczyć, a ty?
James chwycił różdżkę i jeszcze bardziej wbił się w ścianę, jego rozbiegany wzrok pożerał jej postać, jakby patrzył na wodę, która może ugasić pożar.
-      Arthemis… nie chcę ci zrobić krzywdy…
-      To dobrze – odparła i stanęła naprzeciwko niego. Bez uprzedzenia zaatakowała go. Odruchowo odbił zaklęcie.
Arthemis wiedziała, że to nie jest bezpieczne, gdy James jest w takim stanie, ale nie oszczędzała ani siebie ani jego. Potraktowała go jak prawdziwego, groźnego przeciwnika i nie ustępowała na krok. Gdy na chwilę odzyskiwał swoją zwykłą ostrożność i zaczynał się cofać, prowokowała go do dalszej walki.
Polała się pierwsza krew, gdy przekoziołkowała po zaklęciu uderzającym. Wytarła otarte łokcie i odrzuciła Jamesa na ścianę. Osunął się po niej z jękiem, a potem wstał i zaczęli od nowa. I od nowa.
Zaklęcia trzaskały, odbijały się od ścian, od blokad od podłogi. Arthemis straciła rachubę, ile razy już odskoczyła, została ranna, odbiła zaklęcie. Opadała z sił, podczas gdy James pomimo tego, że był spocony, nadal zachowywał się, jakby dopiero zaczęli. Gdy zdała sobie sprawę, że jest za blisko, chciała się cofnąć, zrobiła krok w tył ograniczając się tylko do obrony. Teraz próbowała go rozbroić, ale James z niebezpiecznym ogniem w oczach odbił zaklęcie i nadal szedł w jej kierunku.
Walczyli już ponad dwie godziny. Arthemis z trudem oddychała, a teraz już nawet miała trudności ze skoncentrowaniem się na zaklęciach.
James wycelował w nią różdżką. Poczuła dreszcz niepokoju.
-      Expelliarmus! – powiedział.
Na odlew odbiła zaklęcie, robiąc krok do tyłu. Oparła się o ścianę wieży, a James do niej dopadł z takim impetem, że jej kości zaprotestowały. Została uwięziona między jego ciałem, a zimnym murem wieży.
Ok. Nie mogła już walczyć czarami, ale nadal miała inne sposoby. James nadal był naładowany. Złością, podnieceniem, siła. Walka jeszcze go nie zmęczyła…
James uwięził jej nadgarstki nad głową z taką siłą, że aż jęknęła. Wypuściła różdżkę, która z trzaskiem upadła na ziemię obok nich.
James pachniał przemocą, pożądaniem, potem i tym unikalnym zapachem własnej wody po goleniu, który ją podniecał.
Jego ciało z całej siły się do niej przyciskało. Poczuła jego usta na uchu.
-      Wyjdź stąd – warknął.
Przełknęła ślinę i wyzywająco powiedziała:
-      Nie!
James wzmocnił uścisk.
-      Nie chcę tego robić w taki sposób – warknął, ale mimo to jego ciało ocierało się o nią.
-      Mam iść po kogoś innego? – wyszeptała z trudem.
Spojrzał na nią z płomieniem czającym się w ciemnobrązowych źrenicach.
-      Niech cię! – zaklął, a jego wargi zaatakowały jej usta. Złapał ją za pośladki i uniósł do góry, więc odruchowo objęła go nogami w pasie. Plotła palce na jego karku i odchyliła głowę, gdy jego usta znaczyły wilgotny gorący szlak na jej szyi.
Ręce Jamesa zaczęły szybko rozpinać jej bluzkę. Gdy był już na przed ostatnim guziku nie wytrzymał i rozdarł ją. Położył jej ręce na rozgrzanym brzuchu i przesunął je do góry, wsunął pod stanik. Z dwóch gardeł wyrwał się ochrypły jęk.
Usta Arthemis ponownie zostały zniewolone przez drapieżny pocałunek. To było dzikie, zwierzęce. Nie myśleli, nie wiedzieli co się dzieje. W każdej chwili sprawiali sobie ból i rozkosz,  i w dziwny sposób im to odpowiadało.
Arthemis przestała z nim walczyć. Poddała się całkowicie jego potrzebom i potrzebom własnego ciała. Jego ustom, dłoniom i gorącu, nad którym nie panował.


Dwanaście godzin później Arthemis drżały wszystkie mięśnie. Czuła się jak po miesiącu nieustannego marszu. Leżała na plecach wpatrując się w stożkowy dach wieżyczki. Pamiętała, że osunęli się na podłogę po czwartym zażartym pojedynku. I po trzeciej bitwie ich spoconych, posiniaczonych ciał.
Próbowała uspokoić oddech. Nie dało się. Nie miała na sobie żadnej ochrony. Dopiero teraz poczuła się zawstydzona, całkowitą nagością, ale nie wiedziała i aktualnie nie interesowało jej, co się stało z resztą.
Po raz pierwszy od chwili gdy tu weszła, słyszała zmęczony, przyśpieszony oddech Jamesa. W końcu się zmęczył. W końcu napięcie zaczęło opadać. Uśmiechnęła się do siebie. Trudno było nie czuć się usatysfakcjonowanym. Dotrzymała mu kroku.
Zerknęła w bok i zobaczyła jak jego pierś unosi się w zbyt szybkim oddechu. Arthemis uważała, że kilka ostatnich godzin nauczyło ją więcej niż całe miesiące podchodów. Nawet nie wiedziała, że człowiek może mieć tyle wrażliwych miejsc na ciele. Wiedziała, że po tej nocy zostały jej czerwone ślady jego ust i zębów na wrażliwej miękkiej skórze. Nie zdziwiłaby się, gdyby miała jakieś blizny...
Ale nie tylko ona…
Z niemym jękiem przewróciła się na bok, podparła się na łokciu. James spojrzał na nią. Trudno było oderwać wzrok od jej nagiej postaci. Wstrząsnął nim dreszcz. Niemal cieszył się, że nie ma siły i czuje się, jak pozbawiona powietrza opona. Niemal.
Zobaczył malinkę na jej obojczyku, a potem przepraszająco powiedział:
-      To nie powinno być tak…
Arthemis uniosła brew.
-      A ja tak wolę – odpowiedziała, podnosząc się. Zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu swoich ubrań.
-      Dlaczego? – zdziwił się James.
-      Bo nie miałam czasu na myślenie. Zastanawianie się co powinnam zrobić, jak powinnam zareagować… Co ty pomyślisz. Nie miałam czasu, żeby zacząć się bać. W jednej chwili myślałam, że to takie skomplikowane, a w następnej nie myślałam w ogóle… Jak dużo czasu zajęłyby nam podchody, zanim dotarlibyśmy do miejsca, w którym dzisiaj jesteśmy? – dodała, podnosząc z ziemi swój stanik.
James przez chwilę skupił się na tym, jak Arthemis zapina hawtkę stanika. Było to niemal równie erotyczne, jak wtedy, gdy go zdejmowała. Potrząsnął głową i skupił się.
-      Nie jesteś zła?
Odwróciła się do niego.
-      Na Boga dlaczego miałabym być zła? Jeszcze dużo przed nami James…
-      Wiem, że jeszcze dużo przed nami – odpowiedział nieco zgryźliwie i też wstał. – Ale nie sądzisz, że powinno…
-      Sam zawsze powtarzasz, że nie ważne jak coś się „powinno” odbywać. Ważne czego my chcemy i co nam pasuje. A mnie to pasuje…
-      Więc nie żałujesz?
Arthemis podeszła do niego, jednak zamiast go pocałować, ugryzła go w wargę, tak jak on zrobił to kilka godzin wcześniej.
-      Mnie się podobało – wymruczała.
James potarł ustami o jej wargi.
-      To wszystko nie trwałoby tyle, gdybyś to nie była ty – szepnął.
Posłała mu ostrzegawcze, obrażone spojrzenie i chciała się odsunąć, ale ją przytrzymał.
-      Podniecenie, które powinno opaść, na twój widok, tylko bardziej zaczęło wrzeć. Dolałaś oliwy do ognia…
-      Dlatego  przyniosłam różdżki – uśmiechnęła się szeroko. – Pojedynki były ci potrzebne równie mocno, jak… wszystko inne…
-      Ktoś zrobił nam niespodziewany prezent…
Wymienili spojrzenia. Zdawali sobie sprawę, jak to się mogło skończyć. „Ktoś” nie zdawał sobie sprawy, że właśnie znalazł się na drodze, prowadzącej prosto do piekła, w którym rządzili Arthemis i James.
-      Lucas ma przerąbane – szepnął James, wkładajac koszulkę.
Arthemis objęła go za szyję i pocałowała słodko i delikatnie. Lekko i niewinnie. Ich miłość miała w sobie tyle odcieni...
-      Dobrze wiesz, że nie miał ze mną szans – mruknęła.
James westchnął.
-      Może kiedy go o to prosiłem, liczyłem  na to, że go złamiesz...
Uśmiechnęła sie do niego szeroko.
-      Chodźmy dać komuś nauczkę... – rzuciła, zmierzając do klapy w więżyczce.
-      Ale najpierw coś zjemy? – zapytał żałośnie.
Schodzili po schodkach, przy dźwiękach jej śmiechu.


Ok, wszystko skończyło się dobrze i radośnie. Mieli z tego nawet spore korzyści. Nie mówiąc już o tym, że na samą myśl Arthemis trzęsły sie nogi jeszcze trzy dni później. Gdy zamykała oczy widziała sceny, od których czuła gorąco. James pewnie miał tak samo. Może nawet w większej mierze.
Faktem pozostawało jednak, że ktoś chciał im zrobić krzywdę i mogło sie to bardzo źle skończyć. James drżał na samą myśl o tym, że gdyby przed zbliżeniem, Arthemis nie odbyła z nim pojedynku, mógłby ją zgwałcić. To mu nie dawało spokoju. Doprowadzało go do furii.
Albus sprawdził butelki w szafce Jamesa. Wszystkie były zatrute afrodyzjakiem. Przekaz więc był jasny. Najgorsze jednak było to, że pomiędzy pierwszym sprawdzeniem Albusa, gdzie wszystkie butelki były dobre, a drugim, gdy wszystkie zawierały afrodyzjak, minęło zbyt mało czasu.
Wniosek nasuwał się sam – zrobił to ktoś z Gryffindoru.
Gdy zjedli, umyli sie i porządnie wyspali ( osobno). Zdali sobie sprawę, że opuścili poniedziałkowe zajęcia. Na szczęście Lucas poszedł za radą Arthemis i nauczył się kłamać na tyle, że nauczyciele uwierzyli w bajeczkę o ich ścieżce przetrwania w Zakazanym Lesie.
Tak, więc gdy nadszedł wieczór, Arthemis przyszła do dormitorium Jamesa. Chwilę później przyszedł Max. Zanim jednak zdążył obrócić się na pięcie, Lucas zagrodził mu drogę i zamknął drzwi.
Max roześmiał sie niewesoło.
-      Co jest? – zapytał.
-      Ty nam powiedz – mruknęła Arthemis.
-      Ej, no nie róbcie z tego takiej afery! – zaśmiał się.
-      Skoro to takie nie ważne, to czemu nie chcesz nam po prostu powiedzieć? – zapytał James. – Czy to takie ważne od kogo miałeś ten napój?
-      No, nie – westchnął Max. – Ale trochę mi głupio... Wziąłem go bez pytania z twojej szafki... Chciałem ci powiedzieć, ale jak zachorowałem to, bałem się, że...
-      Że celowo je zatrułem? – zapytał cicho James.
Max wzruszył ramionami.
-      Tak to wyglądało...
-      Gdyby sam je zatruł nie byłbym na tyle głupi, żeby to wypić i samemy zachorować – rzucił Lucas.
Oczy Maxa się rozszerzyły.
-      To znaczy, że ktoś...? – zapytał z niedowierzaniem. – Ale... to by znaczyło, że to ktoś z Gryffindoru! – rzucił oburzony.
-      No, właśnie...
-      To, co robimy? – zapytał Max, zapalczywie.
Arthemis uśmiechnęła się drapieżnie.
-      Popytamy właściwe osoby...
-      Pewnie to Flint. Przyłożę mu tak na wszelki wypadek. Zawsze ma coś na sumieniu – stwierdził James wstając. Uszło z niego powietrze, gdy Lucas uświadomił mu prostą prawdę:
-      Flint nie wszedłby do Gryffindoru...

-      A to oznacza poszukiwania – zakończyła Arthemis.

1 komentarz:

  1. Świetny rozdział, w końcu coś się ruszyło w sprawie Glosozmieniacza, zaraz rozwiklaja zagadke turnieji i książki od Pana Ru

    OdpowiedzUsuń