Trzymali się blisko siebie, bo coraz bardziej
ciemniało. Wśród drzew widniały cienie tak realne, że musieli rozstrzygać, czy
są prawdziwe, czy wytworzone przez ich wyobraźnię.
Już nawet prowadzące i goniące się z Oczkiem
świetliki nie rozjaśniały ciemności.
Półtora kilometra dalej zdali sobie sprawę, że
zbliżają się do celu. Robiło się coraz ciemniej i chłodniej. Zobaczyli leśną
polanę i skałę, u podnóża której stała. Z daleka dostrzegali roślinność
oplatającą kamienne kolumny.
- Czyżby kolejna świątynia? –
zapytała zaniepokojona Arthemis.
- Podejdźmy bliżej – odpowiedział jej
cicho James, oświetlając różdżką drogę.
Arthemis rozejrzała się. Uważała, że jest
tutaj zby cicho. O wiele za cicho jak na wieczorny las. Jakby nie było żadnego
żywego zwierzęcia w promilu wielu kilometrów.
Ogarnął ją strach, ścisnął ją za gardło.
Poczuła ciarki pod skórą, a jej oddech przyśpieszył. Lekki posiłek, który
zjedli podszedł jej do gardła. Zamrugała, bo niespodziewanie zakręciło jej się
w głowie.
- James. Tu jest niebezpiecznie –
powiedziała, nie ruszając z miejsca.
Był już kilka metrów od niej. Odwrócił się
zaskoczony.
- Wiem – powiedział spokojnie. – Ale
nie niebezpieczniej niż gdzie indziej – uspokoił ją. Wyciągnął rękę. – Chodź do
mnie…
Arthemis bardzo wolno podeszła i podała mu
dłoń.
- No, nie wiem… - mruknęła.
- Na tej skale jest coś narysowane –
powiedział James, podchodząc bliżej i ciągnąc ją za sobą.
Arthemis zerknęłą na rysunek.
- To jakby mapa…?
Zrobili kilka kroków, żeby oświetlić
sobie lepiej wizerunek na ścianie.
- Chyba powinniśmy to przerysować –
stwierdził James. Zrobił szybki ruch, jakby chciał zdjąć plecak, a wtedy podłoże
pod nimi się zapadło, a oni spadli w ciemność.
Spadli na miękkie podłoże jakieś trzy metry
pod ziemią.
Arthemis zobaczyła dookoła wydrążone w ziemi
sale. Kamienne bloki podtrzymywały sklepienie. Nie było to równych powierzchni,
a na podłogę stanowiła uklepana ziemia.
- James? – powiedziała drżącym
głosem, rozglądając się dookoła i odkrywając coraz to nowsze makabryczne
szczegóły.
- Cholera, upuściłem różdżkę…
Arthemis powoli wstała i oświetliła przestrzeń
dookoła Jamesa. Różdżka leżała przy jego nodze.
- James, to jest grobowiec… -
powiedziała z lekką paniką w głosie.
- Arthemis, co się dzieję? – zapytał
ją, podchodząc. – Co się stało? Wiem, że jesteś zmęczona, ale zazwyczaj tak nie
panikujesz…
Odwróciła się do niego.
- Bądźmy bardzo ostrożni – poprosiła.
- Arthemis, czegoś mi nie mówisz…
Pokręciła głową.
- Na razie jeszcze nic się nie dzieje
– powiedziała spokojnie. – Ale nie podoba mi się tu…
- Mnie też nie. Ale patrz… tutaj jest
druga mapa…
Dokładnie pod skałą powyżej, była ściana, na
której wyryto identyczną mapę.
- To dzieło naszych organizatorów –
stwierdziła Arthemis. – Mamy iść dalej. Wydaje mi się, że symbol umieszczony
jest za jakąś barierą, którą coś strzeże. – Ta linia, na której są kropki… i
symbol zaznaczony krzyżykiem.
- Mogłabyś pracować dla Gringotta –
mruknął ze śmiechem.
- Chodźmy – powiedziała tylko, nie
uśmiechając się nawet.
Arthemis posuwała się do przodu szybko, gnana
jakimś niezrozumiałym dla Jamesa strachem. Nawet się za bardzo nie namyślała.
Po prostu skręcała raz w lewo raz w prawo, jakby miała mapę wyrytą głęboko w
korze mózgowej.
James był coraz bardziej zaniepokojony jej
zachowaniem. W pewnym momencie zauważył, jak mocno oblana jest zimnym potem.
Oddychała z trudem im dalej szli.
- Arthemis, co się dzieję! – krzyknął
zaczynając szaleć ze strachu.
Nie zwalniając kroku powiedziała urywającym
się głosem:
- James, musisz być przygotowany…
Arthemis jęknęła i na chwilę przystanęła,
łapiąc się za skronie.
James się rozejrzał. Dokoła były
zmumifikowane, bardzo, bardzo stare ciała.
- Szybko… Musimy iść szybko –
powiedziała do siebie. Złapała Jamesa za rękę i pociągnęła za sobą, podrywając
do biegu.
Stanęli w końcu u wylotu wąskiego korytarza.
Patrzyli na okrągłą salę. Zupełnie pozbawiona była światła, więc dopiero gdy James
rzucił na siebie zaklęcie kocich oczu. Pierwsze co zauważył to schody,
prowadzące w górę do wyjścia. Na środku sali stał kwadratowy kamyk, na którym
umieszczony był mały czerwony idealnie oszlifowany walec, wielkości palca.
Kamień otaczali zakapturzeni strażnicy.
James odwrócił się, żeby rzucić zaklęcie
również na Arthemis i zamarł.
Arthemis jęknęła, wargi miała białe jak śnieg,
a po chwili zaczęła wydawać odgłosy jakby się dławiła. Kręcąc głową, zaczęła
się cofać, aż przywarła do ściany.
- Arthemis, przecież to tylko…
Z nosa dziewczyny trysnęła krew. Całe jej
ciało nagle ogarnęły drgawki.
James do niej dopadł w jednej chwili
rozumiejąc wszystko. Grobowiec… jej strach…
- Arthemis. Musimy przejść na drugą
strone tej Sali – powiedział, obejmując ją ramieniem. –Wyprowadzę cię…
Histerycznie pokręciła głową.
James poczuł narastającą panikę, bo nie
wiedział jak dotrzeć do ogarniętej histerią Arthemis. Zacisnął ręce na jej
ramionach i potrząsnął nią.
- Arthemis!! Znasz zaklęcie! Po
prostu go użyjesz, kiedy będzie trzeba!! – krzyknął. – Przejdziemy przez tę
salę.
Wziął jej rękę w swoją i ścisnął.
- Rozumiesz mnie?!
Wzięła głęboki oddech, potem drugi. Ścisnęła
różdżkę i jego rękę.
- James… ja mogę... po drodze… -
wyjąkała.
- Wyjdziemy stąd – powiedział.
Chwilę potem po kręgosłupie przeszedł mu
lodowaty dreszcz. Odwrócił się, odłonił sobą Arthemis i krzyknął:
- EXPECTO PATRONUM!!
Srebrna puma wyskoczyła z jego różdżki i
pogoniła dementora, który podfrunął zbyt blisko.
- Arthemis, musisz mi pomóc!! –
krzyknął ciągnąc ją za sobą przez salę, wielkości hogwardzkiej Wielkiej Sali.
Usłyszał zaklęcie i strzępek białej mgły wystrzelił z jej różdżki. Otaczali ich
dementorzy.
Puma Jamesa, torowała im drogę, ale nie
chroniła Arthemis, która zaczęła się potykać. James ścisnął jej dłoń.
- Spróbuj jeszcze raz – powiedział
spokojnie i w momencie gdy wymawiała zaklęcie, przesłała jej wszystkie ich
najlepsze wspomnienia. Chwile w Sali muzycznej, w jej sypialni, w jego
sypialni, nad jeziorem, w Pokoju Wspólnym, na zawodach.
Z różdżki Arthemis wystrzelił srebny jastrząb,
który zaczął krążyć nad dementorami, odgradzając ich kordonem bezpieczeństwa.
- Na schody, szybko!! – krzyknął
James i puścił jej rękę.
Sam pobiegł na środek Sali, żeby zabrać
symbol. Odwrócił się, by zobaczyć, że jego puma towarzyszy mu krok w krok. Był
już tylko kilka kroków od postumentu, gdy usłyszał krzyk.
Odwrócił się, żeby zobaczyć, że patronus
Arthemis znikł, a ona leży na schodach i rzuca się w potężnych drgawkach. Nad
nią pochylali się dementorzy.
Serce w nim zamarło. Biegnąc z powrotem
wyzywał się w myślach od najgorszych idiotów i błagał by zdążyć na czas. Mógł
się domyślić, że gdy rozłączy ich dłonie, patronus Arthemis padnie…
Machnął różdżką, a jego patronus ruszył do
przodu, z zaciętością dzikiego kota i rozpędził dementory wokół Arthemis.
- Arthemis?! – dopadł do niej. Nie odzywała
się. - Arthemis!?
Odpiął jej plecak, schował różdżki do
kieszeni, przerzucił sobie jej ramię przez szyję i zaczął ją ciagnąć w górę
schodów.
Usłyszał krzyk Arthemis w głębi czaszki.
Poczuł jak zimno zaciska mu się na płucach. Tylko to, że był już na szczycie
schodów ocaliło go od poddania się.
Gdy wyciągnął nieprzytomną Arthemis na
powierzchnię, ułożył jej ciało na ziemi, a potem odwrócił się, wskazał różdżką
na skałę i zaspał wejście na schody, żeby dementorzy nie wyszli.
Potem opadł na kolana przy Arthemis,
oddychając ciężko.
Rękawem otarł jej krew z ust.
Poklepał ją po twarzy.
- No obudź się… - mruknął histerycznie. – Wstawaj, do
cholery!
Rozejrzał się w ciemnościach.
Na trybunach zaległa kompletna cisza. Wydawało
się, że wszyscy widzowie po prostu przestali oddychać.
Tristan North ukryła twarz w dłoniach i
kołysał się delikatnie.
- Co jej będzie? – zapytała cicho
Ginny.
- W najlepszym przypadku ocknie się z
gigantycznym bólem głowy – odpowiedział, przecierając twarz dłońmi. – W
najgorszym… dostanie gorączki i będzie nieprzytomna przez kilka godzin… James…
- Będzie odchodził od zmysłów dopóki
się nie ocknie – przerwał mu Harry. – Nic jej nie będzie…
- Proszę być spokojnym. Ma leki.
James wie, co jej podać. A poza tym… chyba jej nie doceniamy. Zanim się
obejrzymy będzie na nogach… - stwierdził cicho Albus.
James przeniósł Arthemis na nosze i przeszedł
z nią jakieś trzysta metrów. Najpierw otoczył teren zaklęciami ochronnymi.
Potem rozłożył namiot i rozpalił ognisko.
Ignorując fakt, że drżą mu ręce, stanął nad
Arthemis i położył ręce na biodrach.
- Lepiej mnie nie irytuj i obudź się,
mała – powiedział.
Wypakował z plecaka to, co w nim było i
stwierdził, że w sumie do jedzenia zostały same słodycze. Wszystkie termosy
były w plecaku Arthemis.
- Do cholery!!! – wrzasnął, kopiąc
blisko leżącą wiązkę drewna. Włożył rękę we włosy… Gdyby jej nie zostawił…Gdyby
nie zachciało mu się zdobyć tego cholernego symbolu… Nie przejął się tym, że
była przerażona i niemal nieprzytomna. Przez niego dostała ataku i…
- James? Nic ci nie jest? – usłyszał,
cichsze od szeptu słowa.
Odwrócił się.
Stała za nim. Chwiała się lekko. Wzrok nadal
miała trochę błędny. Chciała zrobić krok w jego stronę. Wyciągnęła rękę. Zdążył
do niej dojść i ją złapać, zanim upadła.
- Nic ci nie jest? – powtórzyła
pytania, jakby odpowiedź była na wagę złota.
- Nie… - powiedział uspokajająco. –
Chodź, położymy cię spać…
Pokręciła głową.
- Musimy… Gdzie jest mój plecak? –
powiedziała, rozglądając się.
- Zostawiłem go w podziemiach –
odpowiedział spokojnie.
- Ale… ale… - Arthemis miała problemy
z koncentracją. – Bandaże… eliksiry… jedzenie…
- Nie przejmuj się – przerwał jej. –
Zduplikowałem mój śpiwór, więc nie ma o co się martwić. Jakby co to coś przetransmutuje…
Chodź. Powinniśmy spać…
Niemal siłą skierował ją do namiotu i wczołgał
się tam za nią. Arthemis w milczeniu wsunęła się do śpiwora. James nachylił się
i położył jej różdżkę przy głowie. Górując nad nią spojrzał w dół na jej twarz.
Odwróciła wzrok.
Spłynęło na niego ogromne poczucie winy. Jak
mógł wtedy pobiec po ten głupi symbol i ją zostawić? Tak bardzo się
przyzwyczaił do tego, że jest wytrwała, zdolna i ze wszystkim daje sobie radę,
że nie umiał się przestawic, gdy sytuacja się zmieniła.
Zgasił iskry, którymi oświetlali wnętrze
namiotu i wsunął się do śpiwora.
Chciał coś powiedzieć. Miał wrażenie, że
Arthemis drży, pomimo tego, że była w bluzie i pod puchowym śpiworem. Nie
potrafił wyrazić, jak bardzo jest mu przykro.
Wtedy Arthemis wykrztusiła przez ściśnięte
gardło, coś co go kompletnie zaskoczyło:
- Przepraszam…. Przepraszam James – w
jej głosie słychać było łzy. Usłyszał szelest śpiwora i w ciemności dojrzał, że
odwróciła się do niego plecami.
Myślał, że serce mu pęknie.
- Arthemis, ty, głupku. Ty, cholerny,
głupku – powtarzał cicho, podnosząc się w śpiworze, szarpnięciem, odwracając ją
do siebie. Ukrył twarz w zagłębieniu jej szyi, obejmując mocno jej ciało przez
śpiwór. - Nie jesteśmy niezniszczalni. Każde z nas ma swoje słabe punkty, ale
do cholery mogłaś mi powiedzieć! Mogłaś to zrobić! Wyciągnąłbym cię stamtąd bez
zawracania sobie głowy tym cholernym symbolem. Gdy zrozumiałem, było za późno.
A ty wiedziałaś! Od początku wiedziałaś jak to na ciebie wpłynie! Jestem na
ciebie taki wściekły! Jestem wściekły na siebie, że puściłem twoją rękę chociaż
na chwilę!
Arthemis łzy ciekły po skroniach i ginęły w gęstwinie splątanych włosów.
- Gdybym nie miała tych wszystkich
zdolności nie cofnęliby nam punktów za konkurs – wykrztusiła. – Nie musiałbyś
po nocach martwić się, że mogę dostać ataku. Nie byłbyś zdany na siebie, w
obliczu setki dementorów…
- Gdybyś nie miała tych wszystkich
zdolności Lily leżałaby teraz martwa zamiast spać w skrzydle szpitalnym. Rose
pewnie nigdy nie doszłaby do siebie po tym co zrobił jej Flint… Nie uważasz, że
to jest więcej warte?
Arthemis zadrżały wargi, gdy przełykała
kolejne łzy. Czuła ciepły oddech Jamesa na szyi, jego zaborcze ręce otaczały
jej talię, jego słodki głos był jak balsam na jej zupełnie sponiewierany umysł.
- Ale plecak… - wydusiła.
- Przestań już z tym plecakiem! –
rozkazał gniewnie. – Nic mnie on nie obchodzi! Żałuję tylko, że były w nim
wszystkie eliksiry… Nie mam teraz nic, co by ci pomogło – w jego głosie
brzmiało tak wielkie poczucie winy, że Arthemis znowu pociekły łzy po
policzkach.
Poruszyła się, przesunęła, odwróciła do niego i przytuliła policzek do
jego policzka.
- Jesteś wszystkim czego potrzebuje –
wyszeptała cicho.
Ucałował z czułością jej popękane wargi.
Przesunął usta na pulsującą bólem skroń i
opatulił ich dokładnie.
- Śpij – szepnął.
Zasnęła. Niemal natychmiast. A po chwili
zasnął i James.
Zastało im 29 godzin, 2 symbole i 15 kilometó w do końca
zadania.
Ale kogo by to obchodziło…
- Mówiłem – stwierdził Albus, gdy
Arthemis i James znikli w namiocie. – Arthemis nie zostawiłaby Jamesa samego
podczas misji.
Pan North posłał mu zmęczone, wdzięczne
spojrzenie.
- Jeszcze doba i będą z nami- pocieszyła
ich Ginny. – W ogóle ktoś wie, co ich czeka potem?
- Gdy znajdą się już tu, wezmą ich
uzdrowiciele. Potem zostaną przeniesieni do hotelu, gdzie spędzą noc, a ranno
czeka ich konferencja prasowa i zdjęcia – wyjaśnił Ron.
- Zdjęcia? – powtórzył z niedowierzaniem
Fred. – Przecież Arthemis powyrywa im serca z piersi, jeżeli zbliżą się do niej
z aparatem...
- A już w ogóle w tym nastroju, w
jakim jest teraz – dodała Valentine.
Tristan wzdychając ciężko wstał.
- Przynajmniej już nie będzie takiego
zadania – powiedział z ulgą. – To chyba najgorsze co mogo ją spotkać…
- Niech mają spokojną noc – życzyła
im cicho Hermiona, rzucając ostatnie spojrzenie na ukryty w ciemnościach
namiot.
Arthemis zwlokła się z posłania i wyszła na
świeże powietrze. Było południe. Spali jedenaście godzin. O ile można to nazwać
snem…
Arthemis na początku modliła się, żeby James
miał dostatecznie mocny sen, żeby nie zauważył, że w nocy wychodzi na świeże
powietrze. Żeby chodziaż przez chwilę jakoś zabić pulsujący ból. Za każym
jednak razem gdy wracała, szczelnie otulał ją śpiworem i to chyba działało na
nią lepiej niż wszystko inne.
W każdym bądź razie rano ból głowy był
bardziej wynikiem niewyspania, niż wczorajszych wydarzeń.
Arthemis przeciągnęła się i podskoczyła kilka razy.
Świeże powietrze zaszczypało ją w płuca, gdy wzięła głęboki oddech.
James również wyczołgał się z namiotu razem z plecakiem.
- Chyba będziemy musieli zjeść
batoniki na śniadanie – stwierdził markotnie.
- Zostaw batoniki na później –
odparła z szerokim uśmiechem.
- Arthemis, musisz coś zjeść –
powiedział mentorskim tonem, myśląc, że w ogóle nie będzie jadła śniadania.
Wzięła od niego plecak i przewróciła go do
góry dnem i wysypała z niego wszystko. Wśród przeróżnych gratów, gadżetów,
ciuchów i innego sprzętu, był również niewielki płócienny worek, wyglądający
jak stara sakiewka.
James drwiąco uniósł brew.
- Serio? – rzucił protekcjonalnie,
gdy Arthemis rozłożyła przed nim pojemniki wglądające jakby należały do serwisu
kawowego dla lalek.
Nie dała się zbić z tropu. Wyjęła różdżkę i
powiedziała:
- Amplificatio!
Chwilę później, zamiast miniaturek stały przed
nimi normalne pojemniki używane powszechnie przez mugoli do przechowywania
żywności.
- Chyba nie myślisz, że wsadziłabym
wszystko do jednego plecaka – powiedziała Arthemis, wzruszając ramionami. –
Rose je dla mnie zmniejszyła zaklęciem próżniowej kompresji…
- A nie mogłaś też podzielić
eliksirów na dwa bagaże?
Arthemis unikała jego wzroku. Usiadł na
kamieniu naprzeciw niej, biorąc jedno z pudełek do ręki. Był w nim normalny
obiad, jaki mógłby zjeść każdego dnia w Hogwarcie.
James westchnął.
- Nie wzięłaś go, prawda?
- Nie mogłam przewidzieć takiej
sytuacji, ok?! – krzyknęła obronnym tonem, wskazując ręką za siebie, w kierunku
gdzie było wejście do podziemi.
- Mogłem to przewidzieć – powiedział
ironicznie.
- Oj, nie gniewaj się – powiedziała
prosząco. – Nie spodziewałam się, spotkania z dementorami. Nie z aż taką
ilością i nie w takim miejscu… - dodała cicho, spuszczając wzrok.
- Opowiedz mi… - rzucił tylko cicho,
jedząc. Zamierzał ją naciskać, aż powie wszystko. Musiał znać jej największe
słabości, tak jak ona musiała znać jego… Znając Arthemis uparcie będzie unikać
tego tematu, ale nie zamierzał jej odpuścić.
- Dementorzy… są groźni sami w sobie.
Dla mnie szczególnie – powiedziała w końcu.
- Bo przywołują wszystkie złe
wspomnienia i uczucia? – domyślił się.
- Mam ich w sobie tyle, James… Za
dużo jak na jedną osobę, bo też dużo z nich nie jest moje… - westchnęła,
zmuszając się do jedzenia. Wiedziała, że potem nie będą mieli czasu. - Normalnie,
gdybym spotkała ich na jakiejś wolnej przestrzeni, nie byłoby tak źle.
Potrafiłabym to do pewnego stopnia przezwyciężyć.
- Ale grobowiec zmienił sytuację –
dokończył ponuro.
- James… ja… czasami, nie zawsze –
powiedziała szybko, - czasami przebywanie w grobowcy, krypcie, czy na
cmentarzu… wywołuje u mnie nasiloną reakcję i blokada po prostu… nie
wytrzymuje. W takich miejscach jest za dużo rozpacz, żalu, smutku, wspomnień
łez, wykrzyczanych w bólu słów, gniewu… Nie jestem na to uodporniona –
przyznała cicho.
- Nie musisz być odporna na wszystko
– stwierdził rzeczowo James, kończąc jeść. Wstał i przeciągnął się. Jęknął. –
Zamówię sobie masaż po tym wszystkim…
-Wybacz, ale wszystkie terminy już
mam zajęte – powiedziała zwyczajnie, jak recepcjonistka, w zakładzie
kosmetycznym.
Podświadomie wiedziała, że do tego dojdze.
Chyba nawet celowo to powiedziała, bo wiedziała, że on to zrobi. Że doprowadzi
ją do śmiechu, nawet się o to nie starając. A potrzebowała teraz śmiechu.
Uczucia swobody i radości, które przynosił.
James spojrzał na nią mróżąc oczu.
- Wiem, że żartujesz, ale i tak mnie
to wkurza – zaznaczył obrażonym tonem.
- I to jest najcudowniejsze –
zaśmiała się.
- Nic nie poradzę, na to, że mam
bujną wyobraźnię. A obrazy, które się w niej tworzą wcale mi się nie podobają…
- Bardzo chciałabym wiedzieć, co to
za obrazy – powiedziała rozbawiona, wstając.
- Nie chciałabyś – zapewnił ją. – Ale
teraz chyba powinniśmy już ruszać. – Zerknął na zegarek. – Zostało nam 18
godzin i jakieś 14
kilometrów .
- I dwa symbole… A jeżeli tamten
będzie nam potrzebny? – zapytała Arthemis cicho.
- Nie wrócę tam sam, a ty tym
bardziej nie pójdziesz tam ze mną, więc możemy zamknąć ten temat – uciął
krótko. - Chodźmy…
Szli prostą drogą przez las. Nierówny grunt
lasu im nie przeszkadzał. Co jakiś czas musieli sprawdzić zaklęciem, czy idą w
dobrym kierunku.
- Nasz cel jest jakby pośrodku lasu,
w którym jesteśmy – stwierdził James analizując mapę. – Co może być w środku
lasu? – zapytał zirytowany.
- Starożytna świątynia… jakaś polana,
na której składano ofiary… tajemnicze gadające drzewo…
James zacisnął usta, jakby chciał powiedzieć:
zamknij się.
Niecałe dwie godziny później spieli się w
sobie widząc na swojej drodze ubranego na kolorowo człowieka. Pomachał im i
zawołał do nich.
Arthemis odpowiedziała indyjskim
pozdrowieniem.
- Anglicy… Kiedyś było was tu dużo… -
odpowiedział niewyraźnym, łamanym angielskim i zapalił drewnianą, rzeźbioną
fajkę.
- Jesteś częścią turnieju? – zapytała
Arthemis.
- Owszem – przyznał i machnął
różdżką, a przed nimi pojawiła się wysoka, aż po korony drzew siatka, która
ciągnęła się we wszystkie kierunki świata, ograniczając całkiem spory teren.
- Musicie przejść przez rezerwat –
powiedział wskazując fajką teren za ogrodzeniem. – Po drugiej stronie czeka na
was kolejny czarodziej, który wręczy wam symbol.
- To wszystko? Mamy tylko przez niego
przejść? – zapytał z niedowierzaniem James.
- I przeżyć – dodał, uśmiechając się
do nich złośliwym, popsutym uśmiechem. Potem wyjął z kieszeni czarną aksamitną
chustkę. – Jednak nie znajdziecie wyjścia dopóki jedno z was nie założy opaski…
Arthemis udała, że nie widzi, jak James
lustruje ją wzrokiem. Jakby chciał się upewnić, czy nic jej nie jest.
- Czy możemy się dowiedzieć, co tam
jest? – zapytała Artemis.
- Owszem… jak tylko przekroczycie
ogrodzenie… - powiedział cwaniacko.
Arthemis i James zerknęli na siebie, James
wziął opaskę, a potem Arthemis powiedziała:
- Wpuść nas…
- Wedle życzenia… - mruknął, machnął
różdżką i ogrodzenie zamieniło się w jakąś galaretowatą substancję, w której
wydrążona była przestrzeń.
Przeszli przez nią razem, a gdy tylko ich
ciała znalazły się po drugiej stronie, ogrodzenie i czarodziej zniknęły.
- Co to jest? – zapytał James.
- Zaklęcie równoległe. W
rzeczywistości nie przejdziemy nawet kilometra, ale wewnątrz tego całego
„rezerwatu” możemy iść do końca cholernego świata – powiedziała Arthemis. -
Najpierw zobaczymy co tu jest… potem zadecydujemy co zrobić z opaską – dodała.
James skinął głową, gdy zaczęła sprawdzać
swoją broń. Błogosławiła się w myślach, za to, że nosi ją przy sobie, a nie w
plecaku. Inaczej wszystko by przepadło. Miała przy sobie cztery noże. Jeden w
prawym bucie, dwa na pasie na biodrach i jeden mniejszy w pochwie na przedramieniu.
Odpieła jeden z większych zakrzywionych sztyletów z biodra i przypięła ją do
paska Jamesa. Miał jeszcze jeden nóż, ale zazwyczaj go nie używał. Różdżka mu
wystarczała. Teoretycznie Arthemis też, ale ona lubiła sprawdzać swoją celność
i mieć jakiś… dodatkowy argument.
James ze zmarszczonymi brwiami patrzył na jej
poczynania.
- Zapomniałam spytać… - powiedziała,
odwracając się w kierunku niezmierzonego lasu. – Z czym ci się kojarzy słowo
„rezerwat”?
- Ze zwierzętami – odpowiedział
natychmiast James.
Arthemis się wyprostowała i w tym samym
momencie rozległ się ryk z głębi gardzieli dzikiego zwierza.
- Mnie też – powiedziała ponuro.
Szybko ruszyli przed siebie. Nie wiedzieli jak
wielki jest rezerwat, a w rzeczywistości nie przemieszczali się ani o kilometr.
A przecież mieli ograniczony czas końca zadania.
- Co miałeś z opieki nad magicznymi
stworzeniami? – rzuciła, rozglądając się uważnie.
- Proszę cię! Prowadzi to Hagrid! Co
mogłem mieć?!
- No tak… co za ocenę mógłby mieć syn
jego ulubieńca? – mruknęła ironicznie. – Pozwól więc, że cię oświecę. Ogniste
salamandry, mantykory, chimery, amaroki, ahoole – wzdrygnęła się – ty się nimi
zajmiesz, jakby co - zaznaczyła, -
kappy, imdugudy, wiwerny, hydry, a biorąc pod uwagę miejsce, w którym jesteśmy nagi…
- Czy powinno mnie martwić, że to
wszystko wiesz?
- Ala, zawsze martwiło... – odparła.
- Że zawsze mnie ciągnie do wszystkiego co ma wielkie zęby na lekcjach…
- A czemu ciągnęło?
- Żeby w takiej sytuacji wiedzieć,
jak za tym walczyć – odpowiedziała spokojnie, pociągnęła go niespodziewanie w
bok. – Immobilus!! – krzyknęła.
Coś co przypominało małpę pokrytą łuskami
zawisło w przestrzeni tuż nad ich głową.
Arthemis machnęła różdżką a zwierzę spłynęło
po najbliższym drzewie. Ruszyła przed siebie, mówiąc uprzejmie:
- Unikaj zębów…
- Ha ha ha – burknął James.
- Obserwuj tyły – powiedziała cicho.
- Hej, nie zachowuj się jak szef –
zaprotestował. Już samo to, że się rządziła, zaczęło go irytować. – Wiesz, że
się tak nie bawimy. To prowadzi nas tylko do ogromnych, megaogromnych,
gigaogromnych, super-ekstra-wielkich, wszechogarniający, zabójczych,
śmiertelnych i w ogóle kłótni – przypomniał.
Arthemis zatrzymała się i wypuściła ze świstem
powietrze. Zerknęła na niego przez ramię.
- Daj mi się zrehabilitować za
wczoraj… - rzuciła. – Dobrze sobie radzę ze zwierzakami…
- Arthemis nie musisz…
- James… - powiedziała z wiele
mówiącym spojrzeniem, po którym zamierzał skapitulować, gdyby nie to, że
dodała: - za tobą…
Odwrócił się w ostatniej chwili.
- Glacius! – powiedział i zamroził
ognistą salamandrę. Gdy odwrócił się do Arthemis, patrzyła na niego błagalnie.
- Proszę? – powiedziała słodko.
James machnął rękę zrezygnowany. Nie umiał się
oprzeć, gdy mówiła takim tonem. Potem pokazał na nią palcem.
- Masz się nie rządzić –
zapowiedział.
- Jesteś najlepszy - powiedziała wesoło.
Przez godzinę szli przed siebie i nic się nie
zmieniało. Mieli do czynienia tylko z mniejszymi, w sumie niegroźnymi
mniejszymi zwierzętami, które mogli pokonać za pomocą jednego zaklęcia.
- Chyba jednak bez opaski się nie da
– Arthemis powiedziała w końcu na głos to, co oboje wiedzieli.
- Jedno z nas… - powiedział James,
przeciągając przez palce materiał.
- Co oni robią? Czemu nie idą dalej?
– zapytał Albus.
- Jedno z nich musi założyć opaskę –
domyślił się Teddy.
- Arthemis nie będzie zadowolona –
zaśmiał się Fred.
- To nie Arthemis ją założy –
powiedziała cicho Tristan. – Nie zgodzi się na to… Czuje się winna za
wczorajsze wydarzenia… Chce to naprawić…
- Myślę, że jednak ona – powiedziała cicho
Ginny.
Arthemis powinna wcześniej mu powiedzieć o swojej słabości, ale dobrze ze chociaż sie do tego przyznała. Ciekawe co ich spotka w tym rezerwacie
OdpowiedzUsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, o matko dobrze że Arthemis jednak nic się nie stało większego, szkoda że nie mają tego symbolu choć też ciekawe jak poszło innym drużynom...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza