sobota, 27 stycznia 2018

Indie. Wyzwanie 5: Krajobraz 5 - Podziemia (Rok VI, Rozdział 49)

 Trzymali się blisko siebie, bo coraz bardziej ciemniało. Wśród drzew widniały cienie tak realne, że musieli rozstrzygać, czy są prawdziwe, czy wytworzone przez ich wyobraźnię.
 Już nawet prowadzące i goniące się z Oczkiem świetliki nie rozjaśniały ciemności.
 Półtora kilometra dalej zdali sobie sprawę, że zbliżają się do celu. Robiło się coraz ciemniej i chłodniej. Zobaczyli leśną polanę i skałę, u podnóża której stała. Z daleka dostrzegali roślinność oplatającą kamienne kolumny.
- Czyżby kolejna świątynia? – zapytała zaniepokojona Arthemis.
- Podejdźmy bliżej – odpowiedział jej cicho James, oświetlając różdżką drogę.
 Arthemis rozejrzała się. Uważała, że jest tutaj zby cicho. O wiele za cicho jak na wieczorny las. Jakby nie było żadnego żywego zwierzęcia w promilu wielu kilometrów.
 Ogarnął ją strach, ścisnął ją za gardło. Poczuła ciarki pod skórą, a jej oddech przyśpieszył. Lekki posiłek, który zjedli podszedł jej do gardła. Zamrugała, bo niespodziewanie zakręciło jej się w głowie.
- James. Tu jest niebezpiecznie – powiedziała, nie ruszając z miejsca.
 Był już kilka metrów od niej. Odwrócił się zaskoczony.
- Wiem – powiedział spokojnie. – Ale nie niebezpieczniej niż gdzie indziej – uspokoił ją. Wyciągnął rękę. – Chodź do mnie…
 Arthemis bardzo wolno podeszła i podała mu dłoń.
- No, nie wiem… - mruknęła.
- Na tej skale jest coś narysowane – powiedział James, podchodząc bliżej i ciągnąc ją za sobą.
 Arthemis zerknęłą na rysunek.
- To jakby mapa…?
Zrobili kilka kroków, żeby oświetlić sobie lepiej wizerunek na ścianie.
- Chyba powinniśmy to przerysować – stwierdził James. Zrobił szybki ruch, jakby chciał zdjąć plecak, a wtedy podłoże pod nimi się zapadło, a oni spadli w ciemność.
 Spadli na miękkie podłoże jakieś trzy metry pod ziemią.
 Arthemis zobaczyła dookoła wydrążone w ziemi sale. Kamienne bloki podtrzymywały sklepienie. Nie było to równych powierzchni, a na podłogę stanowiła uklepana ziemia.
- James? – powiedziała drżącym głosem, rozglądając się dookoła i odkrywając coraz to nowsze makabryczne szczegóły.
- Cholera, upuściłem różdżkę…
 Arthemis powoli wstała i oświetliła przestrzeń dookoła Jamesa. Różdżka leżała przy jego nodze.
- James, to jest grobowiec… - powiedziała z lekką paniką w głosie.
- Arthemis, co się dzieję? – zapytał ją, podchodząc. – Co się stało? Wiem, że jesteś zmęczona, ale zazwyczaj tak nie panikujesz…
 Odwróciła się do niego.
- Bądźmy bardzo ostrożni – poprosiła.
- Arthemis, czegoś mi nie mówisz…
Pokręciła głową.
- Na razie jeszcze nic się nie dzieje – powiedziała spokojnie. – Ale nie podoba mi się tu…
- Mnie też nie. Ale patrz… tutaj jest druga mapa…
 Dokładnie pod skałą powyżej, była ściana, na której wyryto identyczną mapę.
- To dzieło naszych organizatorów – stwierdziła Arthemis. – Mamy iść dalej. Wydaje mi się, że symbol umieszczony jest za jakąś barierą, którą coś strzeże. – Ta linia, na której są kropki… i symbol zaznaczony krzyżykiem.
- Mogłabyś pracować dla Gringotta – mruknął ze śmiechem.
- Chodźmy – powiedziała tylko, nie uśmiechając się nawet.
 Arthemis posuwała się do przodu szybko, gnana jakimś niezrozumiałym dla Jamesa strachem. Nawet się za bardzo nie namyślała. Po prostu skręcała raz w lewo raz w prawo, jakby miała mapę wyrytą głęboko w korze mózgowej.
 James był coraz bardziej zaniepokojony jej zachowaniem. W pewnym momencie zauważył, jak mocno oblana jest zimnym potem. Oddychała z trudem im dalej szli.
- Arthemis, co się dzieję! – krzyknął zaczynając szaleć ze strachu.
 Nie zwalniając kroku powiedziała urywającym się głosem:
- James, musisz być przygotowany…
 Arthemis jęknęła i na chwilę przystanęła, łapiąc się za skronie.
 James się rozejrzał. Dokoła były zmumifikowane, bardzo, bardzo stare ciała.
- Szybko… Musimy iść szybko – powiedziała do siebie. Złapała Jamesa za rękę i pociągnęła za sobą, podrywając do biegu.
 Stanęli w końcu u wylotu wąskiego korytarza. Patrzyli na okrągłą salę. Zupełnie pozbawiona była światła, więc dopiero gdy James rzucił na siebie zaklęcie kocich oczu. Pierwsze co zauważył to schody, prowadzące w górę do wyjścia. Na środku sali stał kwadratowy kamyk, na którym umieszczony był mały czerwony idealnie oszlifowany walec, wielkości palca. Kamień otaczali zakapturzeni strażnicy.
 James odwrócił się, żeby rzucić zaklęcie również na Arthemis i zamarł.
 Arthemis jęknęła, wargi miała białe jak śnieg, a po chwili zaczęła wydawać odgłosy jakby się dławiła. Kręcąc głową, zaczęła się cofać, aż przywarła do ściany.
- Arthemis, przecież to tylko…
 Z nosa dziewczyny trysnęła krew. Całe jej ciało nagle ogarnęły drgawki.
 James do niej dopadł w jednej chwili rozumiejąc wszystko. Grobowiec… jej strach…
- Arthemis. Musimy przejść na drugą strone tej Sali – powiedział, obejmując ją ramieniem. –Wyprowadzę cię…
 Histerycznie pokręciła głową.
 James poczuł narastającą panikę, bo nie wiedział jak dotrzeć do ogarniętej histerią Arthemis. Zacisnął ręce na jej ramionach i potrząsnął nią.
- Arthemis!! Znasz zaklęcie! Po prostu go użyjesz, kiedy będzie trzeba!! – krzyknął. – Przejdziemy przez tę salę.
 Wziął jej rękę w swoją i ścisnął.
 - Rozumiesz mnie?!
 Wzięła głęboki oddech, potem drugi. Ścisnęła różdżkę i jego rękę.
- James… ja mogę... po drodze… - wyjąkała.
- Wyjdziemy stąd – powiedział.
 Chwilę potem po kręgosłupie przeszedł mu lodowaty dreszcz. Odwrócił się, odłonił sobą Arthemis i krzyknął:
- EXPECTO PATRONUM!!
 Srebrna puma wyskoczyła z jego różdżki i pogoniła dementora, który podfrunął zbyt blisko.
- Arthemis, musisz mi pomóc!! – krzyknął ciągnąc ją za sobą przez salę, wielkości hogwardzkiej Wielkiej Sali. Usłyszał zaklęcie i strzępek białej mgły wystrzelił z jej różdżki. Otaczali ich dementorzy.
 Puma Jamesa, torowała im drogę, ale nie chroniła Arthemis, która zaczęła się potykać. James ścisnął jej dłoń.
- Spróbuj jeszcze raz – powiedział spokojnie i w momencie gdy wymawiała zaklęcie, przesłała jej wszystkie ich najlepsze wspomnienia. Chwile w Sali muzycznej, w jej sypialni, w jego sypialni, nad jeziorem, w Pokoju Wspólnym, na zawodach.
 Z różdżki Arthemis wystrzelił srebny jastrząb, który zaczął krążyć nad dementorami, odgradzając ich kordonem bezpieczeństwa.
- Na schody, szybko!! – krzyknął James i puścił jej rękę.
 Sam pobiegł na środek Sali, żeby zabrać symbol. Odwrócił się, by zobaczyć, że jego puma towarzyszy mu krok w krok. Był już tylko kilka kroków od postumentu, gdy usłyszał krzyk.
 Odwrócił się, żeby zobaczyć, że patronus Arthemis znikł, a ona leży na schodach i rzuca się w potężnych drgawkach. Nad nią pochylali się dementorzy.
 Serce w nim zamarło. Biegnąc z powrotem wyzywał się w myślach od najgorszych idiotów i błagał by zdążyć na czas. Mógł się domyślić, że gdy rozłączy ich dłonie, patronus Arthemis padnie…
 Machnął różdżką, a jego patronus ruszył do przodu, z zaciętością dzikiego kota i rozpędził dementory wokół Arthemis.
 - Arthemis?! – dopadł do niej. Nie odzywała się. - Arthemis!?
Odpiął jej plecak, schował różdżki do kieszeni, przerzucił sobie jej ramię przez szyję i zaczął ją ciagnąć w górę schodów.
 Usłyszał krzyk Arthemis w głębi czaszki. Poczuł jak zimno zaciska mu się na płucach. Tylko to, że był już na szczycie schodów ocaliło go od poddania się.
 Gdy wyciągnął nieprzytomną Arthemis na powierzchnię, ułożył jej ciało na ziemi, a potem odwrócił się, wskazał różdżką na skałę i zaspał wejście na schody, żeby dementorzy nie wyszli.
 Potem opadł na kolana przy Arthemis, oddychając ciężko.
 Rękawem otarł jej krew z ust.
 Poklepał ją po twarzy.
- No obudź się…  - mruknął histerycznie. – Wstawaj, do cholery!
Rozejrzał się w ciemnościach.


 Na trybunach zaległa kompletna cisza. Wydawało się, że wszyscy widzowie po prostu przestali oddychać.
 Tristan North ukryła twarz w dłoniach i kołysał się delikatnie.
- Co jej będzie? – zapytała cicho Ginny.
- W najlepszym przypadku ocknie się z gigantycznym bólem głowy – odpowiedział, przecierając twarz dłońmi. – W najgorszym… dostanie gorączki i będzie nieprzytomna przez kilka godzin… James…
- Będzie odchodził od zmysłów dopóki się nie ocknie – przerwał mu Harry. – Nic jej nie będzie…
- Proszę być spokojnym. Ma leki. James wie, co jej podać. A poza tym… chyba jej nie doceniamy. Zanim się obejrzymy będzie na nogach… - stwierdził cicho Albus.


 James przeniósł Arthemis na nosze i przeszedł z nią jakieś trzysta metrów. Najpierw otoczył teren zaklęciami ochronnymi. Potem rozłożył namiot i rozpalił ognisko.
 Ignorując fakt, że drżą mu ręce, stanął nad Arthemis i położył ręce na biodrach.
- Lepiej mnie nie irytuj i obudź się, mała – powiedział.
 Wypakował z plecaka to, co w nim było i stwierdził, że w sumie do jedzenia zostały same słodycze. Wszystkie termosy były w plecaku Arthemis.
- Do cholery!!! – wrzasnął, kopiąc blisko leżącą wiązkę drewna. Włożył rękę we włosy… Gdyby jej nie zostawił…Gdyby nie zachciało mu się zdobyć tego cholernego symbolu… Nie przejął się tym, że była przerażona i niemal nieprzytomna. Przez niego dostała ataku i…
- James? Nic ci nie jest? – usłyszał, cichsze od szeptu słowa.
 Odwrócił się.
 Stała za nim. Chwiała się lekko. Wzrok nadal miała trochę błędny. Chciała zrobić krok w jego stronę. Wyciągnęła rękę. Zdążył do niej dojść i ją złapać, zanim upadła.
- Nic ci nie jest? – powtórzyła pytania, jakby odpowiedź była na wagę złota.
- Nie… - powiedział uspokajająco. – Chodź, położymy cię spać…
 Pokręciła głową.
- Musimy… Gdzie jest mój plecak? – powiedziała, rozglądając się.
- Zostawiłem go w podziemiach – odpowiedział spokojnie.
- Ale… ale… - Arthemis miała problemy z koncentracją. – Bandaże… eliksiry… jedzenie…
- Nie przejmuj się – przerwał jej. – Zduplikowałem mój śpiwór, więc nie ma o co się martwić. Jakby co to coś przetransmutuje… Chodź. Powinniśmy spać…
 Niemal siłą skierował ją do namiotu i wczołgał się tam za nią. Arthemis w milczeniu wsunęła się do śpiwora. James nachylił się i położył jej różdżkę przy głowie. Górując nad nią spojrzał w dół na jej twarz. Odwróciła wzrok.
 Spłynęło na niego ogromne poczucie winy. Jak mógł wtedy pobiec po ten głupi symbol i ją zostawić? Tak bardzo się przyzwyczaił do tego, że jest wytrwała, zdolna i ze wszystkim daje sobie radę, że nie umiał się przestawic, gdy sytuacja się zmieniła.
 Zgasił iskry, którymi oświetlali wnętrze namiotu i wsunął się do śpiwora.
 Chciał coś powiedzieć. Miał wrażenie, że Arthemis drży, pomimo tego, że była w bluzie i pod puchowym śpiworem. Nie potrafił wyrazić, jak bardzo jest mu przykro.
 Wtedy Arthemis wykrztusiła przez ściśnięte gardło, coś co go kompletnie zaskoczyło:
- Przepraszam…. Przepraszam James – w jej głosie słychać było łzy. Usłyszał szelest śpiwora i w ciemności dojrzał, że odwróciła się do niego plecami.
 Myślał, że serce mu pęknie.
- Arthemis, ty, głupku. Ty, cholerny, głupku – powtarzał cicho, podnosząc się w śpiworze, szarpnięciem, odwracając ją do siebie. Ukrył twarz w zagłębieniu jej szyi, obejmując mocno jej ciało przez śpiwór. - Nie jesteśmy niezniszczalni. Każde z nas ma swoje słabe punkty, ale do cholery mogłaś mi powiedzieć! Mogłaś to zrobić! Wyciągnąłbym cię stamtąd bez zawracania sobie głowy tym cholernym symbolem. Gdy zrozumiałem, było za późno. A ty wiedziałaś! Od początku wiedziałaś jak to na ciebie wpłynie! Jestem na ciebie taki wściekły! Jestem wściekły na siebie, że puściłem twoją rękę chociaż na chwilę!
  Arthemis łzy ciekły po skroniach i ginęły w gęstwinie splątanych włosów.
- Gdybym nie miała tych wszystkich zdolności nie cofnęliby nam punktów za konkurs – wykrztusiła. – Nie musiałbyś po nocach martwić się, że mogę dostać ataku. Nie byłbyś zdany na siebie, w obliczu setki dementorów…
- Gdybyś nie miała tych wszystkich zdolności Lily leżałaby teraz martwa zamiast spać w skrzydle szpitalnym. Rose pewnie nigdy nie doszłaby do siebie po tym co zrobił jej Flint… Nie uważasz, że to jest więcej warte?
 Arthemis zadrżały wargi, gdy przełykała kolejne łzy. Czuła ciepły oddech Jamesa na szyi, jego zaborcze ręce otaczały jej talię, jego słodki głos był jak balsam na jej zupełnie sponiewierany umysł.
- Ale plecak… - wydusiła.
- Przestań już z tym plecakiem! – rozkazał gniewnie. – Nic mnie on nie obchodzi! Żałuję tylko, że były w nim wszystkie eliksiry… Nie mam teraz nic, co by ci pomogło – w jego głosie brzmiało tak wielkie poczucie winy, że Arthemis znowu pociekły łzy po policzkach.
  Poruszyła się, przesunęła, odwróciła do niego i przytuliła policzek do jego policzka.
- Jesteś wszystkim czego potrzebuje – wyszeptała cicho.
 Ucałował z czułością jej popękane wargi.
 Przesunął usta na pulsującą bólem skroń i opatulił ich dokładnie.
- Śpij – szepnął.
 Zasnęła. Niemal natychmiast. A po chwili zasnął i James.
 Zastało im 29 godzin, 2 symbole i 15 kilometów do końca zadania.
 Ale kogo by to obchodziło…


- Mówiłem – stwierdził Albus, gdy Arthemis i James znikli w namiocie. – Arthemis nie zostawiłaby Jamesa samego podczas misji.
 Pan North posłał mu zmęczone, wdzięczne spojrzenie.
- Jeszcze doba i będą z nami- pocieszyła ich Ginny. – W ogóle ktoś wie, co ich czeka potem?
- Gdy znajdą się już tu, wezmą ich uzdrowiciele. Potem zostaną przeniesieni do hotelu, gdzie spędzą noc, a ranno czeka ich konferencja prasowa i zdjęcia – wyjaśnił Ron.
- Zdjęcia? – powtórzył z niedowierzaniem Fred. – Przecież Arthemis powyrywa im serca z piersi, jeżeli zbliżą się do niej z aparatem...
- A już w ogóle w tym nastroju, w jakim jest teraz – dodała Valentine.
 Tristan wzdychając ciężko wstał.
- Przynajmniej już nie będzie takiego zadania – powiedział z ulgą. – To chyba najgorsze co mogo ją spotkać…
- Niech mają spokojną noc – życzyła im cicho Hermiona, rzucając ostatnie spojrzenie na ukryty w ciemnościach namiot.
  

 Arthemis zwlokła się z posłania i wyszła na świeże powietrze. Było południe. Spali jedenaście godzin. O ile można to nazwać snem…
 Arthemis na początku modliła się, żeby James miał dostatecznie mocny sen, żeby nie zauważył, że w nocy wychodzi na świeże powietrze. Żeby chodziaż przez chwilę jakoś zabić pulsujący ból. Za każym jednak razem gdy wracała, szczelnie otulał ją śpiworem i to chyba działało na nią lepiej niż wszystko inne.
 W każdym bądź razie rano ból głowy był bardziej wynikiem niewyspania, niż wczorajszych wydarzeń.
 Arthemis przeciągnęła się i podskoczyła kilka razy. Świeże powietrze zaszczypało ją w płuca, gdy wzięła głęboki oddech.
  James również wyczołgał się z namiotu razem z plecakiem.
- Chyba będziemy musieli zjeść batoniki na śniadanie – stwierdził markotnie.
- Zostaw batoniki na później – odparła z szerokim uśmiechem.
- Arthemis, musisz coś zjeść – powiedział mentorskim tonem, myśląc, że w ogóle nie będzie jadła śniadania.
 Wzięła od niego plecak i przewróciła go do góry dnem i wysypała z niego wszystko. Wśród przeróżnych gratów, gadżetów, ciuchów i innego sprzętu, był również niewielki płócienny worek, wyglądający jak stara sakiewka.
 James drwiąco uniósł brew.
- Serio? – rzucił protekcjonalnie, gdy Arthemis rozłożyła przed nim pojemniki wglądające jakby należały do serwisu kawowego dla lalek.
 Nie dała się zbić z tropu. Wyjęła różdżkę i powiedziała:
- Amplificatio!
 Chwilę później, zamiast miniaturek stały przed nimi normalne pojemniki używane powszechnie przez mugoli do przechowywania żywności.
- Chyba nie myślisz, że wsadziłabym wszystko do jednego plecaka – powiedziała Arthemis, wzruszając ramionami. – Rose je dla mnie zmniejszyła zaklęciem próżniowej kompresji…
- A nie mogłaś też podzielić eliksirów na dwa bagaże?
 Arthemis unikała jego wzroku. Usiadł na kamieniu naprzeciw niej, biorąc jedno z pudełek do ręki. Był w nim normalny obiad, jaki mógłby zjeść każdego dnia w Hogwarcie.
 James westchnął.
- Nie wzięłaś go, prawda?
- Nie mogłam przewidzieć takiej sytuacji, ok?! – krzyknęła obronnym tonem, wskazując ręką za siebie, w kierunku gdzie było wejście do podziemi.
- Mogłem to przewidzieć – powiedział ironicznie.
- Oj, nie gniewaj się – powiedziała prosząco. – Nie spodziewałam się, spotkania z dementorami. Nie z aż taką ilością i nie w takim miejscu… - dodała cicho, spuszczając wzrok.
- Opowiedz mi… - rzucił tylko cicho, jedząc. Zamierzał ją naciskać, aż powie wszystko. Musiał znać jej największe słabości, tak jak ona musiała znać jego… Znając Arthemis uparcie będzie unikać tego tematu, ale nie zamierzał jej odpuścić.
- Dementorzy… są groźni sami w sobie. Dla mnie szczególnie – powiedziała w końcu.
- Bo przywołują wszystkie złe wspomnienia i uczucia? – domyślił się.
- Mam ich w sobie tyle, James… Za dużo jak na jedną osobę, bo też dużo z nich nie jest moje… - westchnęła, zmuszając się do jedzenia. Wiedziała, że potem nie będą mieli czasu. - Normalnie, gdybym spotkała ich na jakiejś wolnej przestrzeni, nie byłoby tak źle. Potrafiłabym to do pewnego stopnia przezwyciężyć.
- Ale grobowiec zmienił sytuację – dokończył ponuro.
- James… ja… czasami, nie zawsze – powiedziała szybko, - czasami przebywanie w grobowcy, krypcie, czy na cmentarzu… wywołuje u mnie nasiloną reakcję i blokada po prostu… nie wytrzymuje. W takich miejscach jest za dużo rozpacz, żalu, smutku, wspomnień łez, wykrzyczanych w bólu słów, gniewu… Nie jestem na to uodporniona – przyznała cicho.
- Nie musisz być odporna na wszystko – stwierdził rzeczowo James, kończąc jeść. Wstał i przeciągnął się. Jęknął. – Zamówię sobie masaż po tym wszystkim…
-Wybacz, ale wszystkie terminy już mam zajęte – powiedziała zwyczajnie, jak recepcjonistka, w zakładzie kosmetycznym.
 Podświadomie wiedziała, że do tego dojdze. Chyba nawet celowo to powiedziała, bo wiedziała, że on to zrobi. Że doprowadzi ją do śmiechu, nawet się o to nie starając. A potrzebowała teraz śmiechu. Uczucia swobody i radości, które przynosił.
 James spojrzał na nią mróżąc oczu.
- Wiem, że żartujesz, ale i tak mnie to wkurza – zaznaczył obrażonym tonem.
- I to jest najcudowniejsze – zaśmiała się.
- Nic nie poradzę, na to, że mam bujną wyobraźnię. A obrazy, które się w niej tworzą wcale mi się nie podobają…
- Bardzo chciałabym wiedzieć, co to za obrazy – powiedziała rozbawiona, wstając.
- Nie chciałabyś – zapewnił ją. – Ale teraz chyba powinniśmy już ruszać. – Zerknął na zegarek. – Zostało nam 18 godzin i jakieś 14 kilometrów.
- I dwa symbole… A jeżeli tamten będzie nam potrzebny? – zapytała Arthemis cicho.
- Nie wrócę tam sam, a ty tym bardziej nie pójdziesz tam ze mną, więc możemy zamknąć ten temat – uciął krótko.  - Chodźmy…
 Szli prostą drogą przez las. Nierówny grunt lasu im nie przeszkadzał. Co jakiś czas musieli sprawdzić zaklęciem, czy idą w dobrym kierunku.
- Nasz cel jest jakby pośrodku lasu, w którym jesteśmy – stwierdził James analizując mapę. – Co może być w środku lasu? – zapytał zirytowany.
- Starożytna świątynia… jakaś polana, na której składano ofiary… tajemnicze gadające drzewo…
 James zacisnął usta, jakby chciał powiedzieć: zamknij się.
 Niecałe dwie godziny później spieli się w sobie widząc na swojej drodze ubranego na kolorowo człowieka. Pomachał im i zawołał do nich.
 Arthemis odpowiedziała indyjskim pozdrowieniem.
- Anglicy… Kiedyś było was tu dużo… - odpowiedział niewyraźnym, łamanym angielskim i zapalił drewnianą, rzeźbioną fajkę.
- Jesteś częścią turnieju? – zapytała Arthemis.
- Owszem – przyznał i machnął różdżką, a przed nimi pojawiła się wysoka, aż po korony drzew siatka, która ciągnęła się we wszystkie kierunki świata, ograniczając całkiem spory teren.
- Musicie przejść przez rezerwat – powiedział wskazując fajką teren za ogrodzeniem. – Po drugiej stronie czeka na was kolejny czarodziej, który wręczy wam symbol.
- To wszystko? Mamy tylko przez niego przejść? – zapytał z niedowierzaniem James.
- I przeżyć – dodał, uśmiechając się do nich złośliwym, popsutym uśmiechem. Potem wyjął z kieszeni czarną aksamitną chustkę. – Jednak nie znajdziecie wyjścia dopóki jedno z was nie założy opaski…
 Arthemis udała, że nie widzi, jak James lustruje ją wzrokiem. Jakby chciał się upewnić, czy nic jej nie jest.
- Czy możemy się dowiedzieć, co tam jest? – zapytała Artemis.
- Owszem… jak tylko przekroczycie ogrodzenie… - powiedział cwaniacko.
 Arthemis i James zerknęli na siebie, James wziął opaskę, a potem Arthemis powiedziała:
- Wpuść nas…
- Wedle życzenia… - mruknął, machnął różdżką i ogrodzenie zamieniło się w jakąś galaretowatą substancję, w której wydrążona była przestrzeń.
 Przeszli przez nią razem, a gdy tylko ich ciała znalazły się po drugiej stronie, ogrodzenie i czarodziej zniknęły.
- Co to jest? – zapytał James.
- Zaklęcie równoległe. W rzeczywistości nie przejdziemy nawet kilometra, ale wewnątrz tego całego „rezerwatu” możemy iść do końca cholernego świata – powiedziała Arthemis. - Najpierw zobaczymy co tu jest… potem zadecydujemy co zrobić z opaską – dodała.
 James skinął głową, gdy zaczęła sprawdzać swoją broń. Błogosławiła się w myślach, za to, że nosi ją przy sobie, a nie w plecaku. Inaczej wszystko by przepadło. Miała przy sobie cztery noże. Jeden w prawym bucie, dwa na pasie na biodrach i jeden mniejszy w pochwie na przedramieniu. Odpieła jeden z większych zakrzywionych sztyletów z biodra i przypięła ją do paska Jamesa. Miał jeszcze jeden nóż, ale zazwyczaj go nie używał. Różdżka mu wystarczała. Teoretycznie Arthemis też, ale ona lubiła sprawdzać swoją celność i mieć jakiś… dodatkowy argument.
 James ze zmarszczonymi brwiami patrzył na jej poczynania.
- Zapomniałam spytać… - powiedziała, odwracając się w kierunku niezmierzonego lasu. – Z czym ci się kojarzy słowo „rezerwat”?
- Ze zwierzętami – odpowiedział natychmiast James.
 Arthemis się wyprostowała i w tym samym momencie rozległ się ryk z głębi gardzieli dzikiego zwierza.
- Mnie też – powiedziała ponuro.
 Szybko ruszyli przed siebie. Nie wiedzieli jak wielki jest rezerwat, a w rzeczywistości nie przemieszczali się ani o kilometr. A przecież mieli ograniczony czas końca zadania.
- Co miałeś z opieki nad magicznymi stworzeniami? – rzuciła, rozglądając się uważnie.
- Proszę cię! Prowadzi to Hagrid! Co mogłem mieć?!
- No tak… co za ocenę mógłby mieć syn jego ulubieńca? – mruknęła ironicznie. – Pozwól więc, że cię oświecę. Ogniste salamandry, mantykory, chimery, amaroki, ahoole – wzdrygnęła się – ty się nimi zajmiesz, jakby co  - zaznaczyła, - kappy, imdugudy, wiwerny, hydry, a biorąc pod uwagę miejsce, w którym jesteśmy nagi…
- Czy powinno mnie martwić, że to wszystko wiesz?
- Ala, zawsze martwiło... – odparła. - Że zawsze mnie ciągnie do wszystkiego co ma wielkie zęby na lekcjach…
- A czemu ciągnęło?
- Żeby w takiej sytuacji wiedzieć, jak za tym walczyć – odpowiedziała spokojnie, pociągnęła go niespodziewanie w bok. – Immobilus!! – krzyknęła.
 Coś co przypominało małpę pokrytą łuskami zawisło w przestrzeni tuż nad ich głową.
 Arthemis machnęła różdżką a zwierzę spłynęło po najbliższym drzewie. Ruszyła przed siebie, mówiąc uprzejmie:
- Unikaj zębów…
- Ha ha ha – burknął James.
- Obserwuj tyły – powiedziała cicho.
- Hej, nie zachowuj się jak szef – zaprotestował. Już samo to, że się rządziła, zaczęło go irytować. – Wiesz, że się tak nie bawimy. To prowadzi nas tylko do ogromnych, megaogromnych, gigaogromnych, super-ekstra-wielkich, wszechogarniający, zabójczych, śmiertelnych i w ogóle kłótni – przypomniał.
 Arthemis zatrzymała się i wypuściła ze świstem powietrze. Zerknęła na niego przez ramię.
- Daj mi się zrehabilitować za wczoraj… - rzuciła. – Dobrze sobie radzę ze zwierzakami…
- Arthemis nie musisz…
- James… - powiedziała z wiele mówiącym spojrzeniem, po którym zamierzał skapitulować, gdyby nie to, że dodała: - za tobą…
 Odwrócił się w ostatniej chwili.
- Glacius! – powiedział i zamroził ognistą salamandrę. Gdy odwrócił się do Arthemis, patrzyła na niego błagalnie.
- Proszę? – powiedziała słodko.
 James machnął rękę zrezygnowany. Nie umiał się oprzeć, gdy mówiła takim tonem. Potem pokazał na nią palcem.
- Masz się nie rządzić – zapowiedział.
- Jesteś najlepszy - powiedziała wesoło.
 Przez godzinę szli przed siebie i nic się nie zmieniało. Mieli do czynienia tylko z mniejszymi, w sumie niegroźnymi mniejszymi zwierzętami, które mogli pokonać za pomocą jednego zaklęcia.
- Chyba jednak bez opaski się nie da – Arthemis powiedziała w końcu na głos to, co oboje wiedzieli.
- Jedno z nas… - powiedział James, przeciągając przez palce materiał.

- Co oni robią? Czemu nie idą dalej? – zapytał Albus.
- Jedno z nich musi założyć opaskę – domyślił się Teddy.
- Arthemis nie będzie zadowolona – zaśmiał się Fred.
- To nie Arthemis ją założy – powiedziała cicho Tristan. – Nie zgodzi się na to… Czuje się winna za wczorajsze wydarzenia… Chce to naprawić…

- Myślę, że jednak ona – powiedziała cicho Ginny.

2 komentarze:

  1. Arthemis powinna wcześniej mu powiedzieć o swojej słabości, ale dobrze ze chociaż sie do tego przyznała. Ciekawe co ich spotka w tym rezerwacie

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, o matko dobrze że Arthemis jednak nic się nie stało większego, szkoda że nie mają tego symbolu choć też ciekawe jak poszło innym drużynom...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń