sobota, 27 stycznia 2018

Ostatnie ostrzeżenie (Rok VI, Rozdział 15)

 Pani Pomfrey rzeczywiście chciała ich zatrzymać w szpitalu, ale James w niewiarygodny wręcz sposób jej to wyperswadował. Arthemis trochę markotna, ale musiała się zgodzić z tym, że spędzenie nocy w jednym pomieszczeniu Robertem Kingiem, któremu wsadzono nogę w gips i Peterem Warrenem, który nadal miał niekontrolowane tiki, nie było dobrym pomysłem.
- Wiem, że jesteś zmęczona, ale po szybkim prysznicu ci przejdzie –zapewnił ją James. Po tym jak pani Pomfrey zaaplikowała mu eliksir na rozprężenie płuc i trochę czegoś mocniejszego na wzmocnienie był nadzwyczaj ożywiony.
 Skinęła go i nie miała zamiaru uświadamiać go, że ma zamiar się prać z namaczaniem. Nie wyjdzie z wielkiej wanny, która była w żeńskiej łazience, aż woda zupełnie wystygnie.
 Gdy weszli Arthemis odpowiadając na każde pytanie krótko, lub tylko skinieniem głowy dzielnie przedarła się przez życzliwych Gryfonów. James nie śpieszył się tak bardzo jak ona. Zatrzymał się chwilę tu, chwilę w innym miejscu. Nawet uprzejmie uśmiechnął się do jednej z dziewczyn, których zazwyczaj unikał, gdy podała mu butelkę z kremowym piwem.
 Wielu Gryfonów odpuściło sobie odbywającą w tym czasie kolację na rzecz słodyczy i innych przekąsek przyniesionych przez chłopaków z pełnej dobroczynnych skrzatów zamkowej kuchni, to też Pokój był pełny. Sporo czasu upłynęło zanim dotarł na schody do swojego dormitorium i z lubością przyjął panującą tam ciszę.
 Pół godziny później był już na miejscu z powrotem. Odświeżony i przebrany, a jego strój kadry był złożony w kufrze. Rozejrzał się, gdy porwał go tłum, ale nigdzie nie mógł dostrzec Arthemis. To dziwne, bo znikła o wiele wcześniej niż on. Powinna już tu być… No chyba, że okazała się na tyle leniwa, żeby nie zejść na dół. Natomiast Rose, Albus, Lily i Lucas bawili się znakomicie. Albus wyraźnie się rozluźnił, rozmawiając z przyjacielską Lisbeth, którą znał od pierwszej klasy.
 Jamesa od razu złapał Fred i ze śmiechem przypomniał mu, jak Arthemis walnęła go w żołądek. Chyba mu się to naprawdę podobało. Przyłączyło się do nich kilka innych osób.


 Arthemis leżała w ogromnej wannie, w której pomieściłoby się spokojnie trzy osoby więcej. Myślała o tych wszystkich zaległościach, które musi nadrobić, o tym, że powinna napisać do ojca, o toczącym się na dole przyjęciu, o zawodach, które miały się odbyć w najbliższej przyszłości, o ślubie Victoire, o cholernym tańcu. Jej myśli przeskakiwały z jednego tematu na inny z leniwą powolnością. 
 Nawet nie zorientowała się, że zapada w sen.
 Cierpiała. Znała już ten rodzaj cierpienia… Jakby człowiek umierał powolną, wewnętrzną śmiercią bez nadziei na ozdrowienie. I tęsknota tak wielka, że sprawiała fizyczny ból.
 Zamazane kształty, postaci, których nie była w stanie rozpoznać.
 Wściekłość. Wściekłość i nienawiść.
 Śpiąc Artemis rzucił się w wannie. Chciała uciec od przepełniających ją negatywnych uczuć.
 Gorzkie rozczarowanie.
 Nie tkniesz mnie!                                                 
 Niespodziewany krzyk w jej głowie, sprawił, że zanurzyła się pod wodę. Gwałtownie usiadła w wannie plując i kaszląc pachnącą wodą. Nie była w stanie rozpoznać głosu. Zniekształcony i wydobywający się jakby spod wody. Tylko słowa.
 Przetarła dłonią twarz. Ktoś miał koszmar. Bardzo rzadko jej się to zdarzało. Ostatnim razem chyba pół roku temu. Gdy była zmęczona nawet jej umysł słabł.
 Nie zdawała sobie sprawy, że żaden z Gryfonów obecnie nie spał. I jeszcze długo nie miała się dowiedzieć, skąd, te wszystkie uczucia, które trochę ją rozbiły i znowu zasiały w niej niepewność, się wzięły.
 Wyszła z wanny. Kremy, czesanie i suszenie włosów. Te zabiegi, które od jakiegoś czasu sprawiały jej przyjemność, tym razem przyniosły jej również spokój.
 Sypialnia bardzo ją kusiła, ale skoro już się ubrała to przecież mogła na chwilę zejść na dół. Podświadomie jednak wiedziała, że chce przez chwilę poczuć przy sobie Jamesa. Żeby sen ostatecznie zbladł.
 Gdy weszła do salony Gryfonów ze wzmocnioną blokadą i wzmożoną ostrożnością odetchnęła z ulgą. Nic się nie stało. James siedział teraz przy stoliku z jakimiś ludźmi. Szybko nawiązywał kontakty. Jego otwartość i serdeczność były cechami, które szybko topiły u wszystkich jakieś opory, co do jego osoby.
 Właśnie zastanawiała się, czy do niego podejść… Chciało jej się śmiać z własnej histerii. I wtedy spojrzał centralnie na nią. Jakby wiedział dokładnie, w którym miejscu stoi.
 Jego oczy mówiły (i niemal słyszała jego głos): no chodź do mnie.
 Zrobiła krok w jego kierunku.
- I jest nasza ostatnia bohaterka! – naprzeciw niej stanął Leo. – Gdzieś się tak długo ukrywała, Arthemis?
- W wannie – odpowiedziała bez namysłu.
 Więcej osób ją zauważyło i zanim się obejrzała już była otoczona. Odpowiadała bez namysłu, półsłówkami, albo kiwała głową. Nie lubiła rozmów o niczym. Wolała konkretne tematy. Zaczynała się już niecierpliwić i irytować. Czuła się trochę osaczona. Nie lubiła być w centrum uwagi. Czy już czasem nie zadawano jej tego pytania? O tak wszyscy byli mili i serdeczni, ale było ich zdecydowanie za dużo. Najchętniej wybrałaby sobie jedną osobą, z którą by rozmawiała.
- Zjeżdżać! – usłyszała nagle. James objął ją ramieniem i pocałował w skroń, patrząc na otaczających ja ludzi. Nie obrzuciła go poirytowanym spojrzeniem, jak miała z zwyczaju. W tej chwili była mu bardzo wdzięczna. – Musimy nadrobić dość dużo straconych chwil… - dodał, gdy wszyscy spojrzeli na niego ze zdumieniem i niepokojem. Pokiwali głowami porozumiewawczo i oddalili się od nich. – Co jest? – zapytał chwile potem, patrząc na nią badawczo.
- Jestem trochę zmęczona – odpowiedziała. – Zasnęłam w wannie i mało się nie utopiłam…
- To najlepszy dowód na to, że powinnaś się kąpać ze mną - stwierdził z uśmiechem, jednak coś w jego oczach nadal określało niepokój. Powąchał jej włosy. – Z czego to jest szampon?
- Z fiołków.
Pociągnął nosem.
- Doprowadza mnie do szału…
- Mogę go zmienić.
- Ani się waż.
Udało mu się ją rozśmieszyć. Spojrzała na niego uważniej.
- Nie jesteś zmęczony?
- Zaczynam być. Chyba eliksiry pani Pomfrey przestały działać. A czekolada jednak nie pomogła…
- Może ja bym pomogła? – zapytała cicho, dotykając jego ramienia.
 Patrzyła trochę nieśmiało. James poczuł niesłabnącą potrzebę dotknięcia jej. Pogłaskał ją po policzku.
- Tak… ty byś pomogła – szepnął.
 Stęsknili się trochę za sobą. Pomimo tego, że razem przebywali, konkurs, ich zadania, były pewnym ograniczeniem. Poza tym gdy człowiek jest zmęczony, nawet pomimo szczęścia, potrzebuje przy sobie kogoś drugiego, bliskiego, co go obejmie i sprawi, że odpoczynek przestanie mieć tylko fizyczne znaczenie.
 Arthemis wzięła, więc Jamesa za rękę i wyprowadziła z Pokoju Wspólnego, bezwzględnie odprawiając wszystkich, którzy stanęli im na drodze.


 Następnego dnia zaczęło się już przy śniadaniu.
 Przed Arthemis i Jamesem wylądowało pół sowiarni. Rose i Lily łapały co się dało, żeby za dużo nie rozlało się po stołach. James wilkiem spojrzał na ptaki, które przerwały mu śniadanie. Szybko pozbierali listy, żeby kurierzy mogli odlecieć, skąd przybyli. Albus czytając książkę, zgarnął kilka piór ze stołu.
 Rose wskazała na zbiór białych kopert różdżką i powiedziała:
- Sortuj!
Listy błyskawicznie ułożyły się na dwóch ogromnych stosach, a i dwóch mniejszych.
Rose wzięła do ręki trzy listy i podała je Albusowi.
- Te są do ciebie.
Albus wypluł sok i zaczął się krztuście.
- D-do mnie?
- Mhm. Te do mnie… - Rose wzięła cztery koperty. – Te do Jamesa… - Podsunęła Jamesowi jeden z wyższych stosów. – A te do Arthemis… - zdecydowanie największy stos postawiła przed dziewczyną, która obrzuciła go zniechęconym spojrzeniem.
- Jest też gazeta – Lily rzuciła im Proroka Codziennego, Rose podała tygodnik Czarownica, a sama otworzyła Nastoletniego Czarodzieja.
Arthemis otworzyła pierwszą stronę gazety. Artykuł opisywał przebieg ogółu eliminacji ze wszystkich dziedzin. Zdecydowanie jednak najwięcej miejsca poświęcono Dziesięciobojowi. Były spore opisy walk i niemal dokładna relacja z finału.
- Chwalą nasze walki – zauważył James z zadowoleniem. – Niespotykana wytrzymałość… godny podziwu spryt… idealne zgranie…
 Arthemis przyglądała się zdjęciom i aż zamrugała ze zdumienia. Wiedziała jak wygląda
James podczas walk, ale nie miała pojęcia, że ona sama, wygląda jak jakaś amazonka. Zdjęcie pokazywało akurat jak z wyskoku rzucała zaklęcia na Warrena. A niedaleko James odbijał urok Kinga. Były też fotografie ogółu i zbliżenia poszczególnych osób.
 James pokazał fotografie, której się przyglądała palcem i powiedział niezadowolonym:
- Zbyt dobrze tu wyglądasz… Rzucasz się w oczy...
- Ja się tylko cieszę, że nie ma tam tej żenującej chwili, kiedy…
- Masz na myśli to? – Rose rozłożyła przed nią środek gazety, którą czytała. Arthemis otworzyła ze zdumienia usta. Na ogromnych dwóch stronach był plakat przedstawiający dokładnie tę chwilę, kiedy James pocałował Arthemis.
 Arthemis z zaciśniętymi ustami odwróciła się do Jamesa. Z całej siły walnęła go w ramię.
- Zadowolony?! – warknęła.
- No, cóż… Sądzę, że to skutecznie odstraszy twoich potencjalnych zalotników… - Uniósł gazetę przed oczy. – Powieszę sobie to nad łóżkiem… - mruknął do siebie.
- Może jednak wolisz to? – Lily pokazała im więcej stron w piśmie dla nastolatków. Arthemis jęknęła. Było tu znacznie więcej zdjęć. Co więcej było to o wiele więcej informacji na ich temat. Zresztą na widok wszystkich zawodników. Każdy miał osobną rubrykę. A każda rubryka była opatrzona zdjęciem w zbliżeniu i kilkoma szczegółami.
 Po kolei przeglądała strony.
- Al, ładnie wyszedłeś… - mruknęła.
- CO?!
Pokazała mu zdjęcie. Miał na nim lekko nieśmiały, ale zadowolony z siebie uśmiech.
- Och, to oszustwo! Jak mogli coś takiego zrobić?! Wychodząc na to cholerne podium nie miałem pojęcia, że tak mnie urządzą!
 Rose też tam była, a zaraz obok niej Malfoy. Arthemis zrobiono kilka ująć, podobnie jak Jamesowi.
- Na końcu jest też artykuł – zachichotała Lily. Arthemis od razu przeleciała kilka stron. Jęknęła, gdy szybko przeleciała go wzrokiem. Już sam tytuł jej wystarczył: „Miłość w murach Hogwartu”.
- Wiedziałam, że to się tak skończy! – jęknęła. – Mam ochotę zrobić ci krzywdę… - warknęła do Jamesa.
- Tak, tak… nic nowego – burknął, otwierając kolejny list. Po pierwszy akapicie odrzucił go na pozostałe. – Chcę przeczytać te twoje listy – powiedział mrocznie. – Jak są podobne do moich to je spalę… Jezu! Kilka jest nawet od dziewczyn z Hogwartu…
- A czego się spodziewałeś? – odrzekła Arthemis.
- Módl się, żeby żaden z reporterów nie dotarł do Sylvie, bo zrobią z tego skandal – dodała ze śmiechem Lily.
 Arthemis miała ułatwione zadanie. Po prostu dotykała kopert po kolei, żeby dowiedzieć się co w nich jest. Rose słuchając jej komentarzy ocierała łzy śmiechu z oczu.
- Ten ma dziewiętnaście lat i mówi, że jest dziedzicem, jakiegoś majątku. Pyta się, czy użyczę mu swoich genów, żeby jego potomek miał moje zdolności… Domyślacie w jaki sposób, chce to zrobić, prawda?
- Och, Boże, ten jest od dziewczyny…
- Ten chłopak pyta się, czy James to tylko przelotna znajomość.
- Ten proponuje spotkanie…
- Ooo, tej lasce bym coś odpowiedziała… Mam się odczepić od jej przyszłego męża… Nie wiedziałam, że jesteś zaręczony – rzuciła mimochodem do Jamesa. Owszem swoimi komentarzami rozbawiała Rose, ale Jamesa wręcz przeciwnie. Był coraz bardziej wściekły. A jego cierpliwość skończyła się z chwilą, gdy Arthemis wzięła do ręki następną kopertę i zarumieniła się mocno. Wyrwał jej list.
- Nie! – zaprotestowała panicznie, gdy rozerwał pieczęć. Przeczytał list i zacisnął zęby.
Arthemis spojrzała na niego z niepokojem.
- Spal to… - rzucił tylko. – A reszty nie będziemy otwierać… - zadecydował.
- A co jest w twoich?
- Podobne bzdury. Nie bawi mnie to… - rzucił, wstając od stołu.
 Arthemis złapała go za rękę. Przez bardzo długą chwilę patrzyli sobie w oczy.
 Nie gniewam się, powiedział jej w myślach, ściskając jej dłoń. Rzadko, kiedy tak robili. Arthemis zawsze była trochę bardziej zmęczona, po używaniu swoich zdolności.
 Wiem. Ale nie bądź też zdenerwowany. Przecież wiesz, że to nic nie znaczy…
Ale tak, czy inaczej wkurza…
 Arthemis uśmiechnęła się lekko i zrobiła coś, czego raczej by nie zrobiła, gdyby pomyślała. Przesłała mu w myślach obrazy. Gdy wczoraj w nocy, przemknęli przez zamek na wieżę zachodnią. James zamrugał ze zdziwieniem, gdy w umyśle pojawiło mu się wspomnienie. Było to trochę inne niż oglądanie własnych wspomnień. W jakiś sposób mógł wyczuć ciepło i słodycz, które spływały na Arthemis, gdy ją całował.
 Lepiej?
 O wiele…
 Mam nadzieję, że nie rozboli cię głowa, mruknęła zmartwiona.
 Mam trochę tej magicznej mikstury, Albusa…
- Idę już na lekcję – powiedział normalnie. – Zobaczymy się później…
Albus i Rose jako single z chęcią przeczytali swoje listy.
- To… miłe – stwierdziła w końcu Rose. – A tobie co piszą?
Al wzruszył ramionami, nie patrząc na nią.
- Pewnie to, co tobie…
- Idziemy na zajęcia? – zapytała Arthemis.
Rose skinęła głową i wstała.
- Chodźmy. Jestem ciekawa, co dzisiaj będziemy robić na transmutacji...



 Jednak Axelrode prowadził typowy, niezbyt ciekawy wykład, jednak Arthemis w końcu zauważyła to, co mówiła Rose. Profesor zdecydowanie preferował dziewczyny. Na chłopców prawie w ogóle nie zwracał uwagi. Leo i Rory ci chwilę niewybrednie żartowali na jego temat, określając go mianem starego Casanovy z kompleksem niższości, bądź manią wielkości, w zależności od wersji.
 Tymczasem Fred nie spuszczał wzroku z Valentine. Siedział na zajęciach z Zaklęć i nawet jednym uchem nie słuchał, co mówi profesor Alexander. Oparł łokieć na stoliku, położył na nim policzek i w tej pozycji wpatrywał się w dziewczynę.
 Podziwiał łagodny łuk jej szyi, leniwe fale opadające na policzek, tak, że miał ochotę je odgarnąć.
 Przez pierwsze piętnaście minut Valentine w ogóle nie zdawała sobie sprawy z tego, że jest obserwowana. Ale gdy już w końcu to zobaczyła speszyło ją to. Próbowała nie dać po sobie nic poznać, ale zaczęła jej drżeć ręka, którą robiła notatki. Po pół godzinie nie wytrzymała.
- Czego się gapisz?! – warknęła szeptem. – Mam coś na twarzy, czy co?
Fred nie odpowiedział. Patrzyła na niego morderczym wzrokiem. Ponieważ nie mogła już tego znieść i już otwierała usta, żeby mu to oznajmić, stwierdził cichym, ochrypłym głosem:
- Nie jesteś ładna.
Oburzona już szukała różdżki, żeby zmieść go z powierzchni ziemi, gdy dodał:
- Masz tak niespotykaną urodę, że można powiedzieć wiele rzeczy… ale nie to, że jesteś ładna. To byłoby wielkie niedopowiedzenie…
- Zamknij się – burknęła, wracając do pisania. – Nie obchodzi mnie, co myślisz…
 Tak. Absolutnie jej to nie obchodziło. Ale naciągnęła rękawy na dłonie, żeby czasem nie dojrzał gęsiej skórki, spowodowanej zarówno jego tonem, jak i słowami.
 Fred westchnął przeciągle i spojrzał w okno.
 Nie zostawił jej jednak w spokoju, jak miała nadzieję. Gdy ćwiczyli zaawansowane zaklęcia, już teraz zupełnie bez używania słów, sprawiając, że dzbanek stał się niewidzialny, rzucił mimochodem:
- Pamiętasz moją prośbę?
W jednaj chwili tabakierka Valentine, stała się na powrót widzialna.
- Słucham?
- Prosiłem, cię, żebyś…
- Pamiętam! – warknęła.
- No, więc... – drążył Fred, balansując na bardzo cienkiej linie.
- No, wiec nie przeszkadzaj mi teraz – odpowiedziała chłodno i zaczęła zaklęcie od początku, totalnie go ignorując, aż do końca zajęć, a gdy zabrzmiał dzwonek, wyszła z klasy, jako jedna z pierwszych, byle tylko nie zdążył jej zaczepić.
 Fred patrzył za nią przez chwilę i czuł w sobie mieszaninę złości, rozczarowania i… pustki, której do tej pory nie znał. Pal licho tę książkę! Sam sobie poradzi doskonale…
 Następnie ruszył za resztą na kolejne zajęcia.
 Przed obiadem pobiegli wszyscy na górę, żeby wymienić książki. Wiedział, że James jest odrobinę poruszony, tym całym zamieszaniem wokół niego i Arthemis. Zwłaszcza wokół Arthemis. A jej nie podobało się to jeszcze bardziej. Jednak dopóki nie wszedł do jego dormitorium nie wiedział, że to jest sensacja aż na taką skalę.
 Pół jego łóżka zajmowały słodycze. W czerwonych, różowych i innych pastelowych opakowaniach najczęściej w kształcie serca.
 James westchnął sfrustrowany, machnął różdżką, a wszystkie czekoladki porozlatywały się na łóżka, jego kolegów. Ostatnią, największą, dał Fredowi, mówiąc:
- Nie przypominam sobie, żebyśmy byli tak szurnięci…
- My nie czytaliśmy gazet – przypomniał mu.
- Mimo wszystko…
- Cóż… ludziom, chyba po prostu ostatnimi czasy brakuje sensacji – stwierdził Fred, rozrywając pudełeczko czekoladek.
 Gdy zeszli do Pokoju Wspólnego Arthemis właśnie rozdawała czekoladę pierwszakom. Wymienili z Jamesem zniechęcone spojrzenia.
 - Hej, przecież to nic takiego – powiedział Fred. – Jesteście razem i chyba bezpieczne jest stwierdzenie, że sobie ufacie. W takim razie to tylko czekolada…
 James uśmiechnął się i skinął głową. Wiedział, że kuzyn usilnie pracuje nad planem zdobycia Valentine. Tak, sądził, że i Fred w końcu dorósł do dłuższego związku. Objął go za szyję.
- Słuchaj… mogę ci jakoś pomóc? – zapytał cicho.
 Fred przez chwilę się zastanawiał. Ale uznał, że ten jeden chwyt może jeszcze zastosować.
- Zapytaj Arthemis, czemu Valentine ze mną zerwała. Ona to wie…
- Tylko tyle? – zdziwił się James.
- Tyle wystarczy – odpowiedział Fred.


 Arthemis położyła się do łóżka spokojna i uszczęśliwiona. Lojalnie nie tknęła żadnej z czekoladek, które jej przysłano, a śmieszną pluszową maskotkę oddała jakiejś niezwykle smutnej pierwszoklasistce. A szczęście brało się stąd, że wiedziała, iż James zrobił dokładnie to samo, pomimo tego, że był takim łakomczuchem. Nie żeby było coś złego w czekoladzie. Ale to miło z jego strony.
 Fajnie było również wrócić na zajęcia. Przeciągające się dni, wypełnione walkami i zastanawianiem się nad taktyką były jednak już trochę nużące.
- Dobranoc – mruknęła do dziewczyn.
 Zapadła w sen.
 Z początku śniło jej się coś nieistotnego. Jakieś kolory i barwy. Chmury… Kolory Indii. Pan Ru. Po chwili sen się zmienił. Pojawił się w nim James podający jej dłoń w pociągu. Brązowe oczy lśniły zadziornie.
 Uśmiechnęła się przez sen.
 Chwilę potem obraz się przemienił. Wszystkie kształty dookoła znikły. Tylko postać Jamesa była stała, ale i ona się zmieniła. Z jego twarzy znikł uśmiech, z oczy ciepło. Zalała ją fala jego wściekłości skierowanej w jej kierunku. Na jego szok i odraza.
 Potem usłyszała słowa, które wypowiedział dawno temu:
- No to jak przekonałaś Lucasa? Jakiś szantaż? Co na niego masz? Mały wstydliwy sekret? Niechlubna tajemnica?
 Oskarżenia ciskane pewnym głosem.
 Arthemis otrząsnęła się przez sen.
 Kształty się rozmazywały. Twarz wydłużyła się i wyglądała nienaturalnie. Widziała jakieś jasne błyski. Jakby dwa obrazy walczyły ze sobą w jej głowie.
 Obraz się zmienił. James przytulał ją do siebie mocno. Potem wszystko pochłonęła ciemność i do końca nocy już żaden obraz nie zakłócił jej cichego snu.


 Następnego ranka Arthemis usiadła na łóżko, ziewając przeciągle. Zmarszczyła brwi. Bolała ją głowa. Lekko. Ale to i tak było dziwne, bo nigdy nie budziła się z bólem głowy. Bóle czasami pojawiały się w środku nocy, po jakimś cudzym śnie, albo gdy nadużywała zdolności. Ale nie zdarzało się to rankiem, po spokojnej nocy. Może to po prostu zwykły ból głowy, wywołany pogodą?
 Wzruszyła ramionami i zaczęła się ubierać, myśląc o swoim śnie. Uśmiechnęła się, gdy go sobie przypomniała. Uświadomiła sobie, jak daleką drogę z Jamesem przeszli od tamtej chwili.
 - Część! – usłyszała zaspany głos Rose. – Mam ochotę na jajka. Może będą na śniadanie…
- Cóż, więc ubieraj się, bo raczej nie pokażesz się w Wielkiej Sali w takim stroju – rzuciła ze śmiechem Arthemis.
- Obudź, Lily, bo znowu zaśpi... – odrzekła dziewczyna, wychodząc z łóżka. Po chwili Gin wskoczył na łóżko Lily  i usiadł jej na głowie, więc Arthemis uznała, że to do niego mówiła Rose. Lily próbowała się opędzić od futrzaka, ale nie zdołała, więc z westchnieniem wstała.
- Masz szczęście, że jesteś taki śliczny, bo inaczej bym cię wykopała za okno – burknęła do kota, głaszcząc go po łbie. Po jej dłonią zamienił się w szmaragdowego ptaka, udowadniając jej, że dużo by to nie dało.
 We trzy zaśmiały się.


 Mgła. Płacz. Krzyki.
- On nie jest dla ciebie!
- Nie znasz go!
James, atakujący ją słowami:
- Co zobaczyłaś?
- Tak łatwo zapomnieć, że nie jesteś normalna…
Arthemis zerwała się z łóżka, oddychając ciężko.
Spojrzała przez okna, na blednącą ciemność. Świtało.
Zła założyła ręce na piersi. Piąty raz. Zawsze tak samo. Na początku zupełnie co innego jej się śniło, a potem robiły się takie zagmatwane, pomylone obrazy, które nic nie oznaczały. Głosy, których nie rozpoznawała. Wspomnienia, które wypływały znikąd. Uderzyła się w głowę podczas pojedynku? Czy to jakaś klątwa, która miała opóźnione działanie, a której nie zblokowała?
 Ok. i tak wiedziała, że to tylko jej chora psychika, we śnie odreagowuje wszystko czego bała się w dzień. Gdy James był przy niej nie miała takich głupich myśli. Ale szczerze mówiąc, nie było go przy niej cały czas (i wcale nie chciała, żeby był) i rzadko bywali zupełnie sami.
 Odetchnęła i położyła się znowu. Na jej łóżko wskoczyła wiewiórka. Szmaragdowa. Pogłaskała zwierzątko.
 Poleży sobie jeszcze tak trochę.


 Kilka dni później James wszedł do swojego dormitorium, żeby uszczknąć trochę ze swoich żelaznych zapasów słodyczy. Przyda mu się wzmocnienie przed kolacją.
 Był szczęśliwy, że żadne listy już nie przychodzą. Może od czasu do czasu zdarzył się jeszcze jakiś jeden szaleniec, który porosił Arthemis o autograf. Szczególnie, że reporterzy dobijali się do nich drzwiami i oknami. Jednak za murami zamku byli bezpieczni jak w banku Gringotta. Żadnych więcej zdjęć, żadnych więcej wywiadów.
 Lucas, który właśnie chował tablice z wykresami boiska do quidditcha, rzucił:
- Patrz, dostałeś słodycze od Arthemis!
James podszedł bliżej, z szerokim uśmiechem na ustach. Lucas wziął z pudełeczka jedną ze słodkich czekoladek.
 Niespodziewanie James złapał go za rękę.
 Przyjaciel spojrzał na niego oburzony.
- Chyba nie chcesz zjeść ich wszystkich sam…
- To są czekoladki w kształcie serca, Luke – powiedział James zaniepokojonym tonem.
- I co z tego? Czekolada to czekolada...
- Arthemis. Serca. Czy tylko mnie coś tu nie pasuje? – odrzekł James, patrząc na niego sugestywnie.



 Arthemis siedziała z Albusem nad eliksirami naprawdę usilnie się skupiając, gdyż biorąc pod uwagę mistrzostwa mogła ich nie zdać odpuszczając sobie ten przedmiot. Do tego nie można było dopuścić. Albus patrzył na nią z politowaniem, ale tłumaczył jej wszystko cierpliwie.
 Arthemis miała problemy z koncentracją. Była po pięciu godzinach zajęć, dwugodzinnym treningu i czterogodzinnym śnie. Od dwóch tygodni miała problemy ze snem. A raczej ze snami. Nie zawsze sprawiały, że się budziła, ale niezmiennie pozostawiały po sobie ból głowy, uczucie niepokoju i niepewności. Zrobiła się blada i bardziej małomówna niż zwykle.
 Ożywiała się i odzyskiwała spokój tylko na krótkie, nie wystarczające chwile z Jamesem. W związku z dwoma tygodniami eliminacji okazało się, że mieli sporo do nadrobienia.
 Zerknęła przez okno. Początek października nie okazał się zbyt piękny. Był bury, błotnisty i smutny.
 Albus zauważył, że nie słyszała jego ostatnich słów. Dobra, da jej chwilę odpoczynku. Zauważył, że jest blada, ale szybko go zbyła, że to nadrabianie zaległości ją wykańcza. Wiedział, że to wielkie niedopowiedzenie. Jednak znał ją na tyle, żeby wiedzieć, że jego nie posłucha. Jego brata… owszem.
 Odchylił się na krześle, z ulgą postanawiając, że zostawi to jemu. Zamiast więc uwagi o jej skórze rzucił zgryźliwie:
- Arthemis mogę zrozumieć wiele rzeczy, ale to, że przysyłasz Jamesowi czekoladki to już przesada
 Spojrzała na niego jak na wariata.
- Al, ja nie przysłałam mu czekoladek.
- Nie ściemniaj sam mu sowę zaniosłem...
- Al… nie przysłałam mu czekoladek - powtórzyła z naciskiem Arthemis.
- Więc, kto mu je przysłał, skoro podpisane było: „Od Arthemis”? - zapytał ironicznie Albus.
 Przez chwilę na siebie patrzyli, a potem równocześnie zerwali się na równe nogi i pognali do dormitorium chłopców.
 Wpadli do sypialni Jamesa gdzie ten właśnie kłócił się z Lucasem na temat tego, w jaki sposób sprawdzić od kogo jest bombonierka.
- Wiecie, że to nie ode mnie? - zapytała zdziwiona.
 James posłał jej pobłażliwe spojrzenie, podnosząc do góry wielkie czerwone serce.
 Albus położył jej rękę na ramieniu.
- Całe szczęście, że nie jesteś normalną dziewczyną,  Arthemis.
 Potem podszedł do chłopaków i wziął od nich bombonierkę. Podniósł jedną z czekoladek i powąchał ją, następnie nadgryzł i wypluł.
 Patrzyli na niego z mieszaniną fascynacji i zgrozy.
- Są nasączone amorencją – oświadczył. - A już miałem nadzieję, że to jakaś trucizna -westchnął po chwili rozczarowany.
 James spojrzał na niego z niedowierzaniem.
 Arthemis zacisnęła zęby. Nie była w humorze, kiedy miałaby ochotę okazywać cierpliwość. Była zmęczona, niewyspana i zdołowana. Ktoś sobie wybrał bardzo niefortunny moment.  
- Są nasączone eliksirem miłosnym? - zapytała niebezpiecznie łagodnym tonem.
Chłopacy spojrzeli na nią lękliwie.
- Jak ktoś je zje to powie nam od kogo są - oświadczył Albus. - To najprostszy sposób. No i antidotum nie wymaga zbytniej roboty… trzy składniki i woda.
- To świetnie. Idź i je zrób – poleciła mu Arthemis.
 Ze zbyt spokojna miną wzięła bombonierkę i bez słowa wyszła z sali.
 Lucas i James przez dłuższą chwilę wpatrywali się w zamknięte za nią drzwi, po czym jednocześnie ruszyli do nich krzycząc:
- Muszę to zobaczyć!
 Albus z pobłażaniem pokręcił głową, ale też pobiegł szybko do dormitorium po antidotum, żeby nie przegapić widowiska.
 Arthemis zbiegła po schodach i podeszła do pierwszej osoby, jaka jej się nawinęła.
- Poczęstujesz się?
- Jezu, zawsze - westchnął Fred i włożył do ust jedną z czekoladek. – Wiesz… James miał cię zapytać, ale chyba…
 Przerwał. Jego oczy się rozszerzyły, a na twarzy pojawił się błogi uśmiech.
- Zakochałeś się, Fred? -  zapytała Arthemis, żeby nie tracić czasu.
- Skąd wiesz? Czy to widać? Ona jest taka piękna! Jak róża pośród stokrotek…
- Kto? - zapytała i pewnie by się zaczęła śmiać, gdyby nie była taka wkurzona.
- Jej imię jest jak... Powiew świeżego wiatru...
- Jakie imię?
- Deanna. Deanna... - No dalej, pośpieszała go w myślach Arthemis, chociaż chyba już wiedziała, o kogo chodzi. - …Denali.
 Arthemis zostawiła Freda recytującego peany, wzięła resztę czekoladek i spojrzała w kąt, gdzie siedziały trzy najbardziej szurnięte fanki Jamesa. Wśród nich egzotyczna piękność o czarnych jak kamienie oczach i hebanowych włosach. Tylko przez chwilę się wahała, po czym przeszła przez Pokój Wspólny i walnęła pudełkiem czekoladek o jej stolik.
- Może się poczęstujesz? - rzuciła Arthemis.
 Spłoszona dziewczyna spojrzała na bombonierkę, ale zanim zdążyła wstać, rozległ się huk, a ona została powieszona w powietrzu za jedną nogę.
- Nie masz prawa! Pojedynki są zakazane! Nie obchodzi mnie, że zadajesz się z prefektami -  krzyknęła w panice Deanna. - Pójdę do profesora Lonbottoma!
- Przy okazji wspomnij mu, że próbowałaś potraktować jego chrześniaka amorencją- powiedziała Arthemis z uprzejmym uśmiechem. Neville tak naprawdę był ojcem chrzestnym Albusa, ale tego Deanna nie musiała wiedzieć.
 W Pokoju Wspólnym podniósł się szum. Ludzie powstawali z miejsc, żeby zobaczyć, co się dzieję.
- Jesteś straszna! Jesteś okropna i niemiła! Zachowujesz się jak chłopak! Jak James może zadawać się z taką....
- Jego zapytaj zamiast używać takich metod – przerwała jej lodowato Arthemis.  
- Powinien...
- Chcesz się o niego pojedynkować? -  Zapytała Arthemis spokojnie. -  A może któraś z was? - zwróciła się do jej koleżanek, wpatrujących się w nią z przerażeniem. - W porządku mogę się pojedynkować – rozłożyła ręce. -Tylko nie gwarantuje ze wyjdziesz z tego cało - powiedziała do Denny, groźnie ściszając glos. Dziewczyna rozpaczliwie pokręciła głową. - Eliksir miłosny… - powiedziała Arthemis, wcale nie starając się być cicho. Miała nadzieję, że wszystkie te głupie zdziry ją usłyszą. Wszyscy na nią patrzyli. Spojrzała na wisząca do góry nogami Deannę, której oczy zaszły łzami. - …no, to już lekka przesada...  - zrobiła dramatyczną pauzę.
 W dalekim kącie pokoju James i Lucas, a za nimi Albus (który przy okazji wpychał we Freda odtrutkę) obserwowali to z fascynacją.
- Jest słodka prawda? - Zachichotał James.
- Raczej straszna – poprawił go Lucas, patrząc na wykutą z kamienia twarz Arthemis, która rozejrzała się po pokoju, zawieszając wzrok na co bardziej rozpoznawalnych prześladowczyniach Jamesa.
- Nie wystarczyło jak on wam powiedział! Nie wystarczyło, jak powiedziała wam Anabelle! Czy naprawdę... naprawdę JA muszę was ostrzec?!
 Wśród dziewcząt nastała śmiertelna cisza. Nikt nie śmiał się odezwać.
- Jeszcze jeden taki numer… - powiedziała Arthemis ostrym jak brzytwa głosem, wskazując na pudełko czekoladek. - … a przestanę ostrzegać.
Machnęła różdżką, a Deanna wylądowała z hukiem na ziemi. Arthemis zerknęła na nią groźnie, przez co dziewczyna się skuliła, a potem odeszła w stronę Jamesa. Już z daleka wyciągnął do niej rękę.
- Pojedynkowałabyś się o mnie? – zapytał, gdy już ją ujęła, oczywiście szczerząc zęby.

- Zamknij się – odparła cicho, ale trzymając go za rękę przesłała mu myśl: aż do krwi.

3 komentarze:

  1. Czytając nie mogłam pozbyć sie uśmiechu z twarzy 😀a już podczas tych ostatnich scen to śmiałam sie sama do siebie 😂

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejka,
    rozdział wspaniały, ale te sny są bardzo niepokojące, och eliksir miłosny, James od razu wiedział że jest coś nie tak...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejeczka,
    rozdział wspaniały, te sny są bardzo niepokojące, James od razu wiedział, że coś jest tutaj nie tak...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń