Tydzień później wszyscy się
trzęśli. Naprawdę. Cała kadra Hogwartu miała w sobie tyle napięcia, że Arthemis
tylko czekała, aż ktoś pęknie.
Ona sama
spędzała teraz czas tylko na książce i coraz bardziej ją to przerażało. Zostało
jej jeszcze jakieś pięćdziesiąt stron do końca, ale i tak już było jej nie
dobrze. To, co tam pisało, było niemożliwe. Nie chciała w to wierzyć.
Ale się
uparła. Uparła się tak bardzo, że nie przespała dwóch kolejnych nocy, czytając
księgę, chociaż Rose i Lily błagały ją, żeby odpoczęła. Ale nie mogła. Musiała
wiedzieć.
Jednak nie
wytrzymała. Padła na poduszkę, z dłońmi nadal zaciśniętymi na książce. Na
książce, którą już rozumiała, bez większego trudu. Której sceny przeskakiwały w
jej umyśle, jak ruchome zdjęcia.
Rose i Lily usłyszały dźwięk,
jakby ktoś się dławił i w pierwszej chwili obie pomyślały o kocie. Jednak Gin
miałczał przeraźliwie więc to nie mógł być on.
Zaspane
zerwały się na nogi i ruszyły w stronę łóżka Arthemis. Rzucała się, jęczała i
płakała
- Leć po Jamesa, po pielęgniarkę, po
kogokolwiek! – rzuciła do Lily.
Lily wybiegła.
- Arthemis! – krzyknęła Rose, potrząsając
nią. – Obudź się natychmiast!
W momencie,
kiedy ich skóra się zetknęła, Arthemis zaczęła krwawić z nosa. Nie było to
silne, nie mniej Rose się przestraszyła.
Przez drzwi
wpadło rozdzeństwo Potterów.
- James dotknęłam jej, a ona zaczęła
krwawić! – wykrzyknęła, łamiącym się głosem.
James zachował
kamienny wyraz twarzy i zimną krew. Wszedł na łóżko i podniósł Arthemis do
siadu...
- Może lepiej nie... – zaczęła Rose, ale
umilkła, gdy zmroził ją wzrokiem.
Ukląkł za nią,
podtrzymując ją i dopiero wtedy zobaczył jej dłoń uwięzioną między okładkami
grubej mołdawskiej księgi. Odrzucił ją, nie przejmując się, że zapewne to
jedyny egzemplarz na świecie.
W momencie
kiedy jej dłoń opadła na pościel, Arthemis otworzyła oczy, ale z jej nosa nadal
lała się krew, a jej nogi rzucały się niekontrolowanie.
James objął ją
ramionami, żeby się nie wyrywała.
- Spokój, Arthemis! – powiedział
rozkazująco.
Lily i Rose
spojrzały na siebie zaniepokojone. James zawsze był nieswój, kiedy się go
obudziło w środku nocy. Może nie potrzebnie po niego posłały?
- Puść mnie! Puść mnie! To sie nie może
stać! – krzyknęła Arthemis, ale James trzymał ją mocno.
- Uspokój się! – warknął na nią. – Weź
głęboki oddech! No już!
Arthemis
usłuchała. Tlen rozjaśnił jej zamglony umysł. Wzięła drugi oddech i poczuła
zapach Jamesa. Opadła w jego ramionach, jak szmaciana lalka. Zobaczyła, jak z
jej nosa na pościel kapie krew.
- Już – powiedziała słabo, ale całkiem
rozsądnie.
James tylko
chwilę się wahał, a potem rozluśnił uścisk i po prostu ją objął. Odchyliła się
do tyłu i oparła o niego, biorąc głębokie spokojne oddechy.
- Co się stało? – zapytała cicho Rose.
- Wiem, już jak się kończy ta książka –
powiedziała grobowym głosem.
- Zaraz cię walnę – mruknął James, wściekły.
– Czy przez to dostałaś znowu ataku? Zabronię ci czytać ksiażki! Czym się tak
przejęłaś?
- Wiem... wiem już wszystko. Wiem, czemu
dostałam tę książkę. Wiem, co planuję Anglestone i zapewniam cię, że jest małe
prawdopodobieństwo, że zdołamy go powstrzymać, ale... – zacisnęła powieki. –
Ale nie mamy innego wyjścia...
- Arthemis, co jest... – zaczęła Rose,
obejmując się ramionami, ale Arthemis potrząsnęła głową.
- Niech usłyszą to wszyscy... Nie będę tego
powtarzać... Nie chcę... Więc...
- Zaśniesz? – zapytał cicho James.
Arthemis
potrząsnęła głową.
- W takim razie dobrze... Zwołamy
wszystkich... Będą wkurzeni, tak czy inaczej, więc im wcześniej im powiemy tym
będzie dla nich lepiej – zadecydował James. – Lily możesz iść spać...
- Chyba żartujesz! – prychnęła.
- W takim razie siedź tu i nie śpij, ale tam
i tak cię nie wpuszczą! – warknął bez ogródek. – Rose ubieraj się... Dyrektor,
Vector, Neville, znajdziesz ich... Idź do Alexander i powiedz, żeby ściągnęła
Malfoya, jasne?
Rose skinęła
głową.
- Ale się rządzisz – burknęła Arthemis.
- Chcesz o tym teraz porozmawiać? – zapytał
niemal słodko.
- Nie. Puść mnie. Muszę się ubrać i
uspokoić...
- Jest aż tak źle?
Arthemis
wstała i dopiero wtedy na niego spojrzała. Była śmiertelnie blada. I
przerażona. Arthemis była naprawdę przerażona, a to spowodowało, że on również
poczuł lodowatą grudę w gardle.
- Poradzimy sobie z tym? – zapytał cicho.
- Jest taka możliwość – odparła, a jemu
zamarło serce. Skinął głową na nic innego nie mógł sobie teraz pozwolić.
Zebranie się w sobie zajęło
Arthemis godzinę. Miała nadzieję, że już wszyscy zaintersowani się zjawili. Bez
słowa porozumienia, machinalnie Albus, Rose, Scorpius, Arthemis, a także James,
ubrali się w stroje kadry Hogwartu i stanęli na przeciwko całej grupy starszych
czarodziejów.
Na Merlina,
pomyślał ponuro Deveruax obserwując, jak po kolei wchodzą, czy którykolwiek z
nich jest godnym towarzyszem dla tych dzieciaków?
James szybko
ocenił osoby w pokoju ich ilość i argumenty, które będzie musiał wytoczyć, żeby
zrobić to, czego oczekiwała od niego Arthemis, czego oczekiwała od samej
siebie.
Jego rodzice
wyglądali na zaspanych, ale na pewno byli w pełni obudzeni. Tak samo ciotka
Hermiona i wujek Ron, który zmrużonymi oczyma wpatrywał się w Malfoya u boku
Rose, dopóki Ginny nie nastąpiła mu nogę z taką siłą, że zrobił się czerwony na
twarzy. Obok nich stał ojciec Arthemis, który wyglądał jakby w ogóle się nie
kładł, bo nie wyglądał na zmęczonego, czy zaspanego. Był rześki i ostry jak
zawsze. Obok Deverauxa stał Minister Magii z profesor Vector oraz Neville z
profesor Alexander.
- Sądzę, że to sprawa niezwykłej wagi, skoro
tak nalegaliście, żeby się z nami spotkać – zaczął Deveraux.
- Tak – potwierdził James, opiekuńczo obejmując
Arthemis w pasie. – To bardzo ważne...
Wszyscy
skupili się teraz na niej. Arthemis była na to przygotowana. Nie mogła zrobić
na razie nic innego, oprócz przekazania informacji z nadzieją, że oni będę w
stanie wygenerować coś poza galaretowatą, przerażoną substancją, którą stał się
jej mózg.
James
pogłaskał ją po plecach, co pomogło jej się skupić. Podeszła do biurka
dyrektora i położyła na nim ciężką mołdawską księgę. Kątem oka widziała, jak
jej ojciec drgnął, gdy dostrzegł symbol na jej grzbiecie.
- Co to jest? – zapytała profesor Vector.
- Książka, w której znalazłam wiele
odpowiedzi – odparła niejasno Arthemis.
Niemal czuła
na skórze ich skondensowane skupienia.
- Skąd ją wzięłaś? – zapytał niebezpiecznie
cichym głosem jej ojciec.
Spojrzała na
niego z niecierpliwą irytacją.
- Nie pojechałam do Mołdawii, jeżeli o to
pytasz. Ta książka została mi dostarczona przez jedną z uzdrowicielek podczas
zadania w Chorwacji...
Na twarzy
dyrektora pojawiło się niezadowolenie.
- A nie pomyślałaś o tym, że może stanowić
wielkie niebezpieczeństwo? Że może być pułapką? Że ktoś chce cię naprowadzić na
błędny trop.
Arthemis
zmrużyła oczy, a Tristan prychnął.
- Książki z tą sygnaturą nie opuszczają
Wieży Kartografa bez przyczyny – powiedziała cichym, niebezpiecznie spokojnym
głosem.
- Co to jest Wieża Kartografa? – zapytała zintrygowana
Hermiona.
- Bardzo trudnodostępne miejsce, gdzie nie
każdy ma wstęp – odparł Tristan, a w jego głosie dało się wyczuć, że nie czuje
się upoważniony do opowiadania o tym, jak to miejsce znaleźć. – Jest tam bardzo
potężny czarodziej, który strzeże tej wioski i ma dostęp do bardzo ciekawych
ksiąg... I o ile się nie mylę, ma również dziwną zdolność do przewidywania
zdarzeń...
- Nie wnikając w szczegóły – przerwała mu
Arthemis – jeżeli dostałam tę książkę, to nie przypadkowo... Trochę zajęło mi
przeczytanie jej...- dodała ponuro. – Trochę zbyt długo...
- Dlaczego? – zdziwiła się Hermiona, biorąc
ją do ręki i otwierając. Po chwili jej oczy otworzyły się szeroko. –
Przeczytałaś to?
- Każdą cholerną stronę... – powiedziała
Arthemis, przeczestując palcami włosy. – No, kilka ostatnich, same wpadły mi do
głowy...
- Czyli zebraliście nas tu o tej godzinie,
bo powinniśmy wiedzieć, co jest w tej książce? – zapytała z niedowierzaniem i
niezadowoleniem profesor Vector.
Arthemis
zaśmiała się złowieszczo.
- Tak. Z całą pewnością powinniście
wiedzieć, co w niej jest...
- Ja też bym się chętnie dowiedział, czemu
wpadłaś przez nią w histerię... – rzucił zniecierpliwiony James.
Arthemis
posłała mu mordercze spojrzenie.
- Lepiej się czegoś trzymajcie – powiedziała
przez zacisnięte zęby. – Bo zaraz zauważycie pewne szczegóły, które mogą was
poważnie zaniepokoić... – Wzięła głęboki oddech i zaczęła opowiadać. – Część z
was już to zna, ale zacznę od początku, żebyście się nie pogubili... Ponad
tysiąc lat temu w jednej z wiosek w Mołdawii, przyszedł na świat chłopiec.
Bardzo inteligentny, zdolny, wyjątkowo zdolny. A ponieważ był również następcą
przywódcy traktowano go z dużym pobłażaniem. Gdy osiągnął odpowiedni wiek,
wyruszył w podróż. Po powrocie nie był już taki sam. Dość długo się do tego
przygotowywał, ale w końcu zdecydował o wyprawie. Zabrał ze sobą jednego
przyjaciela z wioski, a po drodze również czterech innych czarodziejów. Jeden
pochodził z dalekiej północy Syberii. Drugi przyłączył się do nich, bo
wędrowali w kierunku jego ojczyzny, czyli kraju w którym kwitną wiśniowe
drzewa. Trzeci z nich, dołączył do nich chcąc zobaczyć wschodnie ziemie świata,
bo pochodził z pustynnego kraju. A ostatni, ostatni był nauczycielem
arystokratycznych potomków Egiptu.
Cały czas
pytali oni Andrieja, mądrego młodzieńca o czarnej duszy, czego szuka, do czego
zmierza. A on pokazywał im tylko trzy kamienie, pięknę i przyciągające i tak
bardzo magiczne, napełnione tak mocną i czarną magią, że nie mogli ich dotykać.
W pewnym
momencie jednak, zaczeli się bać, bo Andriej robił się coraz bardziej mroczny –
Arthemis nie miała zamiaru opisywać tych przerażonych opisów Kieva, który
patrzył na ciało, w którym już nie było nic z jego przyjaciela.
- Nie będę wam opowiadać o miesiącach
podróży, która robiła się coraz bardziej mroczna i... krwawa – szepnęła. – Kiev
próbował tego nie widzieć. Próbował nie widzieć, krwawego żniwa, które za sobą
zostawiali. Które zostawiał Andriej. Zbierał ofiarę. Zbierał krew... Zabijał
magiczne stworzenia, ale żaden z jego towarzyszy nie mógł tego udowodnić. Aż w
końcu dotarli do miejsca, w którym Andriej, nakazał Kievowi zawrócić i rozstał
się z czarodziejami. Zaczekali dobę, a potem podjęli decyzję. Kiev nie
protestował. Bo wiedział, że na nich spadnie odpowiedzialność, za to, że nie
powstrzymali szaleńca. Pojechali za nim.
Przedzierali
się przez busz. Myślę, że trafili gdzieś w pobliże Chin, albo Wietnamu, nie
jestem pewna. To i tak nie ma znaczenia... Dogonili go. Nie mogli się jednak
zdobyć na zabicie go, bez dowodu na to, że robi coś złego. Ale nie wiedzieli,
że on czeka na właściwą konfigurację gwiazd. Na jedyną właściwą konfigurację
gwiazd... Na taką konfigurację gwiazd, jaka będzie miała miejsce za siedem dni,
nad Nową Zelandią.
- Arthemis... do czego zmierzasz? – zapytała
cicho Hermiona. – Do czego ten chłopak chciał doprowadzić?
- Wiecie, jak nazywa się ta książka? –
odparła Arthemis, blednąc jeszcze bardziej. Spojrzała po zebranych. – „Opowieść
o Królu Magii”.
- Wśród czarodziejów nie ma królów –
zaprotestował Kingsley.
- A gdyby byli? Gdyby mieli taką siłę, żeby
zawładnąć światem?
- Ale jak miałby to zrobić w pojedynkę?
Przecież nawet z pomocą, nigdy nikt nie byłby w stanie sam czegoś takiego
dokonać.
- Jak on to chciał zrobić? – zapytał cicho
Harry. - Ty już to wiesz, prawda? Czego potrzebował akurat stamtąd? Czemu tam
zmierzał?
- Oni do niego dotarli. Dotarli na wzgórze,
na którym był. A tam w ziemię wbity był magiczny symbol. Łączący duszę
czarodziejów, którzy odeszli. Tamci czarodzieje w to wierzą. Że ich magia
pochodzi od przodków. Że niczym drzewo wyciagające ramiona do góry i
zapuszczające głęboko w dół korzenie, magia przepływa od tych którzy odeszli do
tych którzy żyją. Potrzebne było mu, coś co miało moc. Coś starego i groźnego.
Napełnionego wiarą... Stworzył zaklęcie, stworzył przekaźniki składając ofiary.
Było mu potrzbne tylko jedno – antena. Tą anteną, była zwykła drewniana laska.
Wbita głęboko w skały, jakby stała tam od zawsze. Zmodyfikował ją, włożył w nią
trzy kamienie, rozlał dookoła niewinną krew zebraną podczas podróży... I chciał
zabić dziecko. Miał tam dziecko. Nie wiedzieli po, co je tam więził, ale mu
przerwali. Chcieli widzieć, co chciał zrobić, a on rzucił im w twarz, że zaraz
się dowiedzą, że jego armią ich zniszczy.
- Ale tam nie było nikogo oprócz nich... Jak
chciał to zrobić? – zapytała nerwowo Ginny. – Jaka armia.
- Oni też o to zapytali – odparła Arthemis.
– Ale odpowiedziało im dziecko. Że nie można ściągać złych umarłych. Że nie
można wykorzystać ich mocy, bo to sprowadza nieszczęścia i śmierć. Armia
nieumarłych, którzy zachowali w sobie magię. Armia tak straszliwa, bo nie można
jej zniszczyć. Jak można, z czymś takim walczyć. A Andriej się śmiał. Śmiał
się, że właśnie o to chodzi. O śmierć i nieszczęście. O władzę nad
czarodziejami. Nie obchodził go świat, ale ludzie.
- Nienawidzę megalomańskich sukinsynów –
powiedział zniecierpliwiony Harry Potter. – Zaczynają mi się nudzić...
- Ale ze śmierciożercami można było walczyć.
Można było ich zabić. A jak zabije pan nieumarłego? – zapytała Arthemis.
- Ale do niczego nie doszło, prawda? –
zapytała nerwowo profesor Vector. – Żyjemy, prawda? Więc mu się nie udało...
- Ależ udaloby mu się – odparła lodowato
Arthemis. – Ale to dziecko się na niego rzuciło. Wytrąciło mu różdżkę, ale on
przebił je nożem. Krew polała się na laskę, która wszystko spajała. Kiev zabił
Andrieja. Nie doszło do końca zaklęcia. Ale coś się jednak stało. Bo to dziecko
umierając, dodało do krwi całą swoją magię. Która wsiąkła w drewno, w
kamienie... Umarło zanim, zdążyli poznać jego imię. D wunastoletniego chłopca, który działał instynktowanie. A który
byłby potężnym czarodziejem, gdyby przeżył... Kiev spalił ciało Andrieja
zabierając jego notatnik. Przez przypadek uratowali świat... I chcieli go
zabezpieczyć. Człowiek z Syberii, Misza, wtarł w laskę zielę, która miał przy
sobie, które wzmacniało zaklęcie krwi.
- Ziele Zorzy Polarnej – szepnął James.
- Tak, podejrzewam... – odparła cicho
Arthemis. – Przez to laski nie można było nawet dotknąć gołą ręką. Zniszczyli
stellę, która była umieszczona na szczycie laski, ale nie mogli zniszczyć,
żadnego z kamieni Andrieja. Musieli więc je chronić i ukryć. Kiev dał Ezarowi
notatki Andrieja. Powiedział, że gdy tylko znajdzie sposób, ma go zniszczyć.
Ezar powędrował na Wschód. Do domu. Zibar wziął ze sobą czerwony klejnot, który
zdolny był zwiększyć moc czarodzieja, który go nosił. Misza wiedział, że nigdy
nie powróci do domu, wziął zatem niebieski klejnot i dlatego ruszył nad Ocean
Indyjski, z zamiarem porzucenia klejnotu na krańcach świata. Nie wiem, co się z
nim stało, ani jakie miał właściwości. Aren jako jedyny mógł zabrać ze sobą
laskę. Zapewne późniejszą Laskę Nauczyciela, który posiadał jadeitowe
rękawice... Kiev pogrzebał chłopca w tamtym świętym miejscu, które zostało
zbeszczeszczone, przez człowieka, którego uważał za przyjaciela. Wział
szmaragdowy kamień, który odbierał mu moc, ale który nosił z bezwzględym
uporem. Nie wrócił jednak do domu, nigdy. Dotarł do Zielonej Wyspy. Na tym
kończy się opowieść. Prawdopodobnie podarował komuś tę księgę i umarł gdzieś po
drodze. – Arthemis wyczerpana usiadła na jednym z foteli. – Nie wiem, czy to
dobrze przetłumaczyłam. To skomplikowany język, a opowieść była naznaczona zbyt
dużą ilością szczegółów i uczuć. Nie widzę całego obrazu, bo Kiev bronił
przyjaciela bardzo długo. Aż do ostatniej rozgrywki... To wszystko było takie
chaotyczne, że może wcale nie być, prawdą i...
James podszedł
do niej i położył jej rękę na ramieniu.
- Arthemis. Wiemy z czym walczymy...
- Tak – potwierdziła Hermiona. – I teraz
przyszła kolej na rozłożenie tego na czynniki pierwsze. Potrzebna nam cała
zgromadzona wiedza, żeby wiedzieć jak się bronić. Więc usiądziemy i będziemy
rozmawiać. Ale nie tutaj...
Vector skinęła
głową.
- Dobrze. Za dwadzieścia minut wszyscy niech
się zjawią w sali starożytnych run, tam będzie dość miejsca...
- Za dwadzieścia minut – skinął głową
profesor Longbottom. – Poproszę kucharki o kawę i jakieś przekąski. Jest środek
nocy, a my musimy mieć otwarte umysły.
James szedł przy Arthemis z
bezwzględną opiekuńczością nie dopuszczając do niej nikogo. Na te pół godziny
musiała zostać sama. Żeby to z siebie zrzucić. Wiedział o tym i ułatwiał jej
to.
Po chwili
samotności wróciła bardziej skupiona, ostrzejsza i wyrazistrza.
Przy stole
siedzieli już Rose, a przy niej chyba
wbrew wszystkim swoim zasadom usiadł Scorpius, byli pogrążeni w cichej
rozmowie i widząc ich twarze zdała sobie sprawę, że na pewno nie rozmawiają o
sobie. Mieli ten sam twórczy, chaotyczny, nieprzytomny wyraz twarzy, jak Albus
kiedy robił eliksiry.
Arthemis
usiadła po prawej ręce ministra magii, na przeciw pana Pottera i swojego ojca.
- No, ale do czego jest to ostatnie?! –
powiedziała w końcu trochę zbyt głośno Rose.
- Właśnie nie wiem! – odparł sfrustrowny
Mafoy.
Wszyscy obecni
spojrzeli na nich wilkiem.
Tylko Arthemis
i James znali te kreatywne kłótnie z własnego doświadczenia. Dlatego zanim
zdążono ich uciszyć Arthemis wstała i podeszła do nich.
- Mówcie – rzuciła tylko.
Scorpius
rozejrzał się po zebranych, a potem znudzonym gestem wzruszył ramionami i wyczarował
notatnik i ołówek.
- To jest antena.
Arthemis
położyła mu rękę na wierzchu dłoni i przesłała mentalny obraz Laski
Nauczyciela. Zerknął na nią porozumiewawczo. Rose cicho prychnęła, zwracając
ich uwagę na otoczenie. Arthemis posłała jej diabolicznie rozbawione
spojrzenie.
Spod ręki
Scorpiusa szybko wyłaniał się zarys Laski Nauczyciela z dodatkowymi
szczegółami. Na szczycie umieścił stellę, w trzech otworach kamienie.
- W opowieści jest, że była tam stella, więc
musi ona coś przyciągać. Można powiedzieć, że przyciąga zmarłych, prawda?
Zielony kamień zbiera magię i przekazuje ją do czerwonego kamienia, który ją
wzmacnia. Rezonują one z kamieniem na środku, tym niebieskim, o którym nic nie
wiemy.
- Podejrzewamy natomiast, że szafirowy
kamień, będzie tworzył reakcję, która umożliwa zmarłym, połączenie z magią,
dzięki czemu będą mogli nią władać.
- Zmarli są zmarli. Spytaj Nicka. Nie może
używac magii. Jest duchem. – powiedział łagodnie i pobłażliwie Minister Magii.
Rose i
Scorpius natychmiast spojrzeli na niego chłodno i wyzywająco. Jakby mówili bez
głośnie: no to wymyśl coś lepszego.
- Ale w sumie to dobre pytanie. Jak
przywiązać magię i świadomość do zmarłych? – zapytała zamyślona Hermiona. – Nie
wykluczam tego – dodała szybko, gdy dwa niezadowolone spojrzenia spoczęły na
niej. – Ale musimy to wiedzieć.
- Myślę – zaczęła Ginny, siedząca bliżej.
Popukała w środek szkicu Scorpiusa. – To jest nasza odpowiedź. – Na środku był
szafirowy kamień.
- Ok. To, co jeszcze wiemy? – rzucił
profesor Longbottom.
- Ziele Zorzy Polarnej zrównoważy ochronę
laski, którą stworzył jeden z czarnoksiężników – zauważył James. – Ale przecież
łatwo było je zdobyć. Mogli sami to zrobić...
- No, właśnie – zirytował się Ron. – Skoro
wiedzieli, gdzie tych rzeczy szukać i jak je zdobyć, po co ten cały turniej, ta
cała farsa i to niebezpieczeństwo! Nawet jeżeli nie chcieli robić tego sami, to
włożyli w to masę pieniędzy. Jeżeli ich na to stać, to mogli wynająć kogoś, kto
się zgodzi, żeby to zrobić za wszelką cenę. Pełno chodzi szumowin po świecie!
Dorośli
pogrążyli się w dyskusji, do której dołączył Albus i James. Po jakimś czasie
dyskusja zaczęła się przeradzać w kłótnie, aż w końcu rozgorączkowany wzrok
Ginny Potter przemknął po Arthemis, która nie zabrała głosu. Tak, jak Rose i
Scorpius. Włożyła palce do ust i zagwizdała, aż zaległa cisza.
Arthemis w
duchu się uśmiechnęła, bo skojrzyło jej się to z osobą, którą tak doskonale
znała. Potem jednak poczuła na sobie ciężar spojrzenia matki Jamesa.
- Wy wiecie – powiedziała cicho.
Ani Rose, ani
Scorpius, ani Arthemis nie zaprzeczyli.
Albus i James
natychmiast skupili na nich wzrok.
- A więc? – zapytał łagodnie Harry. –
Dlaczego rzucili dzieci do tego zadania?
- Bo tylko w ten sposób, mogli zdjąć
zabezpieczenia z tych wszystkich kamieni i laski – powiedziała cicho Arthemis.
- Niewinna krew odpowiada na niewinną krew –
dodał Scorpius.
- Krew chłopca i jego czar zabezpieczył na
długie lata świat. Wzmocniony zaklęciem czarnoksiężnika, bo przecież nikt nigdy
by się nie spodziewał, że jakieś dzieciaki, będą w stanie zdobyć, coś co bardzo
starannie ukryto i zabezpieczono – dodała ironicznie Rose. – Co więcej nadal nas
potrzebują, żeby przeprowadzić sprawę do końca. Ktoś musi uruchomić kamienie,
które działają jak przekaźniki i wysłać sygnał, żeby stella zadziałała.
Dyrektor i
Minister zaczęli kląć szpetnie, ale umilkli pod potępiającym spojrzeniem pań.
- Nigdy się na to nie zgodzę – powiedziała
cicho Hermiona. – Nie będziecie się na to narażać. Żadne z was! Ani jedno z was
pięciorga – Scorpius poderwał zdziwiony głowę. – Tak, ty też – dodał przez
zaciśnięte zęby. – Nie wyjdziecie z tej Sali, dopóki nie dacie mi słowa, że nie
pojedziecie na ten przeklęty turniej.
Zapadła chwila
ciszy.
- Trochę już na to za późno – powiedziała
cicho Arthmis.
- Arthemis – rzucił ostrzegawczo pan North.
Spojrzała na
niego niemal smutno, a nie wyzywająco, jak się tego spodziewał. To go
przeraziło.
- Po pierwsze już pierwsi obiecaliście nam,
że nas z tego nie wyłączycie – przypomniała im.
Deveraux
spojrzał na nią morderczym wzrokiem, a Minister Magii wyszczerzył zęby, jakby
miał ją zamiar ugryźć.
Zignorowała
ich z właściwym dla siebie wdziękiem. Cały czas patrzyła na rodziców. A oni na
nią i byli wściekli. Ale nie wściekli w sposób, w jaki zawsze mogła im stawić
czoła. Nie to była lodowata furia, która podszyta była strachem i wiedziała, że
gdyby tylko sytuacja ta należała do kategoria rodzice kontra dzieci, przegrałaby
ją z kretesem.
- Obietnice została złożona na innych
warunkach – warknął na nią pan Potter. –
Nie możecie oczekiwać od nas, że wyślemy was na pewną śmierć!
- To nie tylko wasza decyzja! – krzyknął
James.
- Nie macie prawa! – dodał Scorpius.
- Mamy wszelkie prawo! – ucięła dyskusję
Hermiona.
Westchnienie,
zwróciło uwagę na Arthemis.
- Chciałabym, żeby to było takie proste –
powiedziała zmęczonym głosem, pocierajac czoło z zamknietymi oczami. –
Chciałabym, żebyście nam zabronili jechać.
- Zabraniamy wam jechać – powiedział
stanowoczo Ron Weasley. – Już! Zabroniliśmy wam...
Pan Potter
skinął głową, popierając przyjaciela.
- Widzisz, proste. Nie wolno wam jechać i
już...
- Wycofuję was z kadry – dodał swoje trzy
grosze dyrektor.
- Nie macie nade mną władzy! – zaprotestował
Scorpius
- Jestem pełnoletni! – krzyknął James.
- Nie możecie nas wykluczyć po tym, co
przeszliśmy! – wrzasnął Albus.
- CHŁOPCY! –powiedziała głośno i stanowczo
Rose.
Cała trójka
spojrzała na nią, jakby nie mieściło im się w głowach, że to, słowo dotyczyło
ich.
Pan North był
wyjątkowo milczący. Wpatrywał się beznamiętnie w Arthemis, która odpowiedziała
spojrzeniem. Dopiero gdy nastała cisza, wszyscy to zobaczyli. I pod całą
beznamiętnością ojca Arthemis, tlił się też strach, jakaś świadomość
nieuchronności i zaintrygowanie.
Arthemis nie
zwracała uwagi na nikogo poza nim.
- Chciałabym cię tym razem posłuchać.
Posłuchałabym – poprawiła się, przepełnionym smutkiem głosem.
Przez długą
chwilę panowało między nimi niezwykłe ciężkie napięcie.
- A więc powiedz mi, czemu nie możemy
zabronić wam jechać – zachęcił ją ironicznym głosem.
Arthemis
zaczęła nerwowo chodzić w tę i z powrotem.
- To nie jest jeden powód. I ustalmy jedną
rzecz – dodała gniewnie – żadne z nas nie chce jechać! Rose! – Ta pokręciła
głową. – Al?
- Oczywiście, że nie – burknął.
- Ja też nie chcę, jechać i James również
nie... – mówiła Arthemis.
- Jesteś pewna?! – warknął na nią James,
groźnie.
Odwróciła się
do niego wściekle.
- Oczywiście, że jestem! Jeżeli ty byś
pojechał, to ja również, a to znaczy, że narażę się na śmiertelne
niebezpieczeńśtwo. Więc ciebie również zapytam: chcesz jechać?!
James opuścił,
wojowniczo sztywne ramiona.
- Nie – mruknął, starannie unikając wzroku
wszystkich zebranych.
- A więc jeżeli nie potrafisz tego wyjaśnić,
nie przeszkadzaj mi, bo to i tak dostatecznie ciężkie! – krzyknęł, wzdychając
sfrustrowana. – Ale żeby formalnością stało się zadość, spytam jeszcze
Scorpiusa... Czy chcesz jechać?
Po tym, co
Arthemis powiedziała Jamesowi, a Scorpiusowi stanął przed oczami obraz Rose,
była tylko jedna prawdziwa odpowiedź. Pokręcił głowę.
- A więc teraz pomóżcie mi i wyjaśnijmy
dlaczego... nie ma wyjścia – powiedziała, załamującym się głosem. – Oni mają
prawo żądać naszego bezpieczeństwa. Mają emocjonalne środki, do tego, żeby nas
zmusić do posłuszeńśtwa – mówiła szybko, jakby sama do siebie. – Martwią się,
ale my sami też się martwimy. Ale nie mamy wyjścia. Nie mamy! – Wzięła głęboki
oddech. – Jesteście przerażeni. Wszyscy tak bardzo przerażeni. Miesza mi się od
tego w głowie! Nie umiem was uspokoić... – wyrzuciła z siebie. – Nawet nie
wiem, czy jest sposób na to. Jest źle. Jest tak kurewsko źle...
- Arthemis! – krzyknął z dezaprobatą jej
ojciec.
Jamesowi
wydawało się zabawane, że pomimo całej tej sytacji pan North nadal zwraca
uwagę na to, jak wyraża się jego córka.
Wszyscy
patrzyli na nią szeroko otwartymi oczami. Arthemis w takim stanie to był rzadki
i raczej niezbyt przyjemny widok.
James, jakby
tego nie zauważając, podszedł do stołu i wziął z niego cały talerz kanapek.
Odwrócił się.
- Arthemis... – zaczął.
- CO?! – krzyknęła na skraju paniki.
James wepchnął
jej talerz w dłonie.
- Zjedz coś – nakazał apodyktycznie
uprzejmym tonem. Gdy w odpowiedzi posłała mu mordercze spojrzenie i nie
drgnęła, dodał: - Bo zaraz dostaniesz ataku paniki...
Zmrużyła oczy
z wściekłości.
- Ja. Nie. Miewam. Ataków. Paniki.
- Och, a więc będzie to pierwsze takie
przeżycie dla ciebie? – zapytał konwersacyjnym tonem. – Musisz mi później
opowiedzieć, jak było... – dodał, starannie wybierając sobie jedną z kanapek,
którą następnie wepchnął do ust, w akompaniamencie zdegustowanego westchnienia
jego matki i wściekle dyszącej Arthemis.
On wie, że
jest przerażona – pomyślał pan North, obserwując grę cieni w ciemnych oczach
Arthemis. – A ona wie i rozumie więcej. Bo na stronnicach tej księgi były nie
tylko słowa, ale też emocje pisane ręką jednego z uczestników wyprawy. Wkurza
ją i wpycha w nią jedzenie, bo tylko tak może się nią w tej chwili,
zaopiekować.
Po kilku
łykach herbaty i mikroskopijnych gryzach kanapki, Arthemis westchnęła:
- Bardzo państwa przepraszam...
- Jak już ty się denerwujesz, to my powinniśmy
histeryzować na maksa – mruknął Albus.
- Tak, jeszcze to na nią zwalcie! –
natychmiast skarciła go matka.
- Nie. Albus ma rację – westchnęła Arthemis.
– Przezwyczaiłam was do własnego spokoju, a jakoś nie mogę się na niego teraz
zdobyć...
- No, to jakie to powody. Zacznij od tych
najmniej istotnych – zaproponowała profesor Vector.
- Kara pieniężna za wycofanie się – rzucił
Albus, wzruszając ramionami. – To według mnie jest najmniej istotne.
Wszyscy
spojrzeli na niego, jakby samo wspomnienie o tym, było najgłupszą rzeczą, jaką
mógł zrobić.
- Po pierwsze – Rosjanie. Jeżeli my tego nie
zrobimy, zmuszą do tego Rosjan, a oni nie wiedzą, co się dzieje – zaczął James.
- No, to im powiemy i ich powstrzymamy –
zaczął Ron.
- Zrobią wszystko, żeby wykonać zadanie.
Ktoś z ich rodziny jest w niebezpieczeństwi i to jest wina Anglestone’a –
wyjaśnił. Spojrzał w oczy wujowi. – Gdy w grę wchodzi ich rodzina, nikt nie
będzie w stanie ich powstrzymać, nawet jeżeli chodzi o całą resztę świata.
- I to jest główny powód. Jeżeli tam nie
pojedziemy stracimy kontrolę nad czymkolwiek. My i wy – powiedziała cicho
Arthemis. – Oni i tak to zrobią. A nie mamy żadnych dowodów, że Anglestone
naprawdę, chce to zrobić, więc nie możecie go postawić przed Międzynarodową
Konfederacją Czarodziejów.
- A to znaczy, że jakoś musimy zdobyć dowód
– dodała ciężko Rose. – Trzeba go sprowokować, żeby się przyznał...
- I uważasz, że jesteście do tego zdolni? –
zapytała chłodno jej matka.
- Mamo, - powiedziała lekko zirytowana Rose.
– Nikt nie staje przed sądem, jeżeli się go nie złapie. Nikt nie zostaje
skazany, dopóki nie ma się dowodu na jego winę. Na tym polega system. System,
który sami pomagaliście stworzyć – dodała ostro, patrząc na matkę, ojca, wujka
Harry’ego i Ministra Magii. A potem na Deverauxa, który przecież prowadził
procesy.
- Nie w momencie, kiedy mamy do czynienia z
amagedonem – powiedział spokojnie Deveraux.
- On musiał zakładać, że ktoś na to wpadnie.
Ja bym się na jego miejscu zabezpieczył – mruknął do siebie James. Szybko
podniósł wzrok na Arthemis. – Ty też tak myślisz, prawda?
- Sądzę, że może mieć jakąś polisę
ubezpieczeniową... – przyznała. – Ale nie wiem, co to może być, oprócz tego, że
wyda mnie, a wątpię, żeby ta informacja była wystarczająco wartościowa.
- Czyli to drugi powód? Mogli was jakoś
zaczarować, albo z czymś powiązać? – zapytała zaniepokojona Ginny.
- Jest taka możliwość. Wiedzieli, że nasza
rodzina nie może być kartą przetargową... Od razu by coś zauważono... Musieli
wymyśleć coś innego – mruknął James.
- Cholera! – mruknęła Arthemis. – Dafne...
- Co? – zdziwił się dyrektor.
- Oni ją puścili, nie dlatego, że bali się,
że przewidzi, coś co ma z nami związek. Puścili ją celowo, żebyśmy się
dowiedzieli, co widziała...
- Przecież by nam powiedziała, gdyby
wiedziała, że zdarzy się coś złego – zauważył Albus.
- Chyba, że rzucili na nią zaklęcie –
mruknęła Hermiona.
– Zaklęcie kierunkowe – zamyślił się Harry. –
Wiele by wyjaśniało... Może przekazać informacje tylko wtedy, kiedy odpowiednie
pytanie zada odpowiednia osoba...
- Pójdę po nią – oznajmiła ciężko profesor
Vector.
Po jej wyjściu
na chwilę zapadła cisza.
- Dobra, czy to wszystko? Jeżeli tak, to nie
dostatecznie dużo – powiedział chłodno ojciec Arthemis.
- Jeżeli nie pojedziemy, stracimy wszystko,
co do tej pory udało nam się ustalić. Rosjanie zajmą nasze miejsce i nie
będziemy mieli już niczego, co może ich powstrzymać. Uważasz, że armagedon to
nie dostateczny powód? – odparła Arthemis, zadziwiająco łagodnym chłodem.
- Położymy na szali nasze życie, ale jeżeli
nam się uda, to ocalimy sześć miliardów ludzi – dodał James.
- A jeżeli wam się nie uda, to stracimy
dobrych wojowników i zdolnych magów, a będą nam tacy potrzebni, gdy plan
Anglestone’a się powiedzie – nie dał się zbić z tropy pan North.
- Cóż...- odchrząknął Scorpius. – Ja
niestety muszę jechać...
- A to niby czemu? – Rose niewiarygodnie
powoli na niego spojrzała, w jej oczach czaiły się groźne błyski.
- No, cóż spodziewałem się, czegoś
paskudnego, ale nie prowadzenia jakiś nieżywych magów – zaczął, krzywiąc się
Scorpius. – Dlatego umieściłem w stelli pułapkę, a dobrze wiesz, że użyją
akurat naszej stelli, bo jest najsilniejsza...
- Jaką pułapkę? – zapytała groźnie Rose.
Ginny
spojrzała przez okno, żeby opanować, cisnący się na usta uśmiech.
- Jeżeli ktokolwiek poza mną spróbuje
uruchomić zaklęcie sprowadzające w stelli, to drugie zaklęcie natychmiast
zamieni się ze zwykłej dziecięcej zabawki w morderczą pułapkę z dużą ilością
pazurów, kłów i krwi... Jest dobrze zabezpieczone, więc nikt go nie znajdzie...
- Ale przecież sędzia uruchomił stellę –
zauważyła Rose, całkowicie skupiając się na Malfoyu i nie zważając na zmrużone
oczy ojca i wuja.
- Tak, cóż... miał tylko jedną szansę –
skrzywił się w zimnym uśmiechu Scorpius.
- Więc jeżeli teraz ktoś inny uruchomi stellę,
to będziemy mieli do czynienia też z krwiożerczymi, zwierzętami, które będą
miały magię z Oka Ozyrysa i w jakiś sposób będą nietykalne, bo nawiedzą je
nieumarli? – zapytała pozornie spokojnie.
- Mniej więcej – mruknął.
- Cudownie – westchnął kwaśno Albus.
- Inną sprawą jest, to, że złożyliśmy
przysięgę Japończykom. Że odwrócimy to wszystko. To dzięki nam to wszystko się
stało – powiedział James, prostując się.
- Przysięga, przysięgą. Poczucie winy,
poczuciem winy. Ale sytuacja uległa zmianie...
- Wieczysta Przysięga nie zwraca na to uwagi
– przerwał dyrektorowi James. – Złożyłem ojcu Saito Wieczystą Przysięga. Że
zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby powstrzymać Anglestone’a...
~ O
czym ty mówisz? – zapytała go w myślach Arthemis.
~ Dobrze
wiesz, że musimy to zrobić. Daje im to czego potrzebują, żeby się zgodzić.
Powód, którego nie mogą zlekceważyć i usprawidliwić naszym dobrem –
odpowiedział James.
~ Rozumiem
– szepnęła.
Ale musiała
wzmocnić blokadę, bo rodzice Jamesa wysyłali tak silne przerażenie, że bardzo
poważnie mogło ją to osłabić.
- To była chyba najgłupsza rzecz, jaką
zrobiłeś w życiu – tak lodowatego tonu u ojca, James nie słyszał nigdy w życiu.
- Tak, to było głupie – powiedziała
przepraszająco Arthemis. – Prosiłam go, żeby tego nie robił, ale to zrobił,
bo...
- Bo inaczej by ją skrzywdzili – dokończył
hardo James.
Harry spojrzał
w sufit, ale jego wzrok złagodniał. Wiedział, że nic nie mogłoby powstrzymać
Jamesa, jeżeli w grę wchodziło życie Arthemis.
- Musicie mieć kogoś w środku – przekonywał
James spokojnie. – A wpuszczą tam tylko nas. Poza tym, my i tak musimy tam być.
Weszła
profesor Vector a za nią zaspana dziewczynka owinięta w jasnoniebieski
szlafrok. Trochę nieprzytomnie rozglądała się po twarzach zebranych. Westchnęła
przestraszona.
- Coś się stało? – jej wzrok spoczął na
twarzy Rose, a potem Arthemis.
- Tak. Coś się stało – potwierdziła łagodnie
Rose, podchodząc do Dafne. – Chcę, żebyś mi powiedziała, dlaczego Anglestone
wyrzucił cię z konkursu. Co mu przepowiedziałaś?
Dziewczynka uniosła
wysoko brwi.
- Ale... ja nie wiem.
- Za długo – stwierdziła Arthemis. – Nie
mamy na to czasu... – szybko podeszła do Krukonki. Wyciągnęła rękę. – Nie
skrzywdzę cię – obiecała.
- Nigdy nie sądziłam, że to zrobisz –
powiedziała zdziwiona Dafne.
- Pokaż mi.
Przez jej
twarz przemknął uśmiech. Ufnie uściskała dłoń Arthemis. Po zaledwie minucie
Arthemis odsunęła się i wzięła głęboki oddech.
- Scorpius – powiedziała zadziwiając
wszystkich. – Ty musisz ją o to zapytać.
Oczy Scorpiusa
pociemniały, ale wstał i podszedł.
- O co mam ją zapytać? – jego ton tylko
nieznacznie różnił się od warknięcia.
- Spytaj ją, kto zostanie ukarany za pułapkę
– powiedziała cicho, a on jeszcze zbladł pod jasną skórą.
Scorpius
wciągnął powietrze.
- Dafne... kto zostanie ukarany za pułapkę?
Oczy
dziewczynki zrobiły się ogromne. Tak wielkie, że niemal nie widać było białek.
Przypominały teraz bezdenne studnie, albo mroczny labirynt korytarzy.
- Cały świat. – odpowiedziała dziwnie
eterycznie, co z jej dziecięcym głosikiem, sprawiało upiorne wrażenie. – Jedna
szasna. Tylko tyle. Pomóc ci mogą tylko
ci, którzy jako jedyni mogą cię powstrzymać. Krew do krwi. Niewinność ocalona
przez niewinność. Smok ratujący królewnę i rycerze krucjaty przeciw tobie
powstaną. Złączeni krwią i więzami silniejszymi niż krew... Ale masz tylko
jedną szansę. Tak, jak oni. Albo ich szansa, albo twoja.
- O cholera – wydusił z siebie Albus.
- Super – przełknął ślinę James.
- No, to chyba sprawa została przesądzona...
– powiedziała cicho Arthemis. Położyła rękę na ramieniu Dafne. - Dziękujemy ci.
Dafne
zamrugała. Jej oczy wróciły do normy. Spochmurniała.
- To nie była przepowiednia dla was...
- Ale też nas dotyczyła.
Dziewczynka
zawahała się. Potem wzruszyła ramionami.
- Tak. Trudno zaprzeczyć...
- Odprowadzę cię – powiedziała cicho
profesor Vector.
Oczy Dafne na
sekundę znowu straciły ostrość.
- Ktoś z jego bliskiego otoczenia jest
niestabilny... – mruknęła sfrustrowana, a potem odwróciła się i ruszyła za
wicedyrektorką.
- Cóż... – przełknęła ślinę Hermiona. –
Chyba będzie lepiej, jeżeli pójdziecie się przespać...
Jej oczy
zaszkolne były łzami. Ron zaciskał dłonie na szklance z taką siłą, że były
całkowicie białe. Harry wpatrywał się w nich i wydawał się być tak kruchy, że
Arthemis bała się, że jeden cios i się rozpadnie. A Ginny... zaciskała powieki,
jakby ich widok mógł ją zbytnio zranić. A pan North, wyglądał, jakby postarzał
się w sekundę o czterdzieści lat.
Przez chwilę
chcieli protestować przeciw odprawie, ale cichy gest Arthemis, dotykającej
ramienia Jamesa i Rose biorąca Albusa pod ramię i patrząca prosząco na
Scorpiusa, wywołały odpowiedni efekt i ruszyli do drzwi.
- Wyśpimy się i wrócimy – powiedziała cicho
Rose do zebranych, zamykając drzwi.
- Oni cierpią – westchnęła Arthemis. – Boją
się i czują się bezradni...
- Chodźmy. Przyda nam się sen – zadecydował
James i odeszli od drzwi zmierzając do swoich domów i oddalając się od
pomieszczenia powoli napełnianego rozpaczą.
No i w końcu moja ciekawość została zaspokojona. Niesamowite mroczna historia, cudownie wykreowana
OdpowiedzUsuń