sobota, 27 stycznia 2018

Opowieść o królu magii (Rok VI, Rozdział 77)

Tydzień później wszyscy się trzęśli. Naprawdę. Cała kadra Hogwartu miała w sobie tyle napięcia, że Arthemis tylko czekała, aż ktoś pęknie.
Ona sama spędzała teraz czas tylko na książce i coraz bardziej ją to przerażało. Zostało jej jeszcze jakieś pięćdziesiąt stron do końca, ale i tak już było jej nie dobrze. To, co tam pisało, było niemożliwe. Nie chciała w to wierzyć.
Ale się uparła. Uparła się tak bardzo, że nie przespała dwóch kolejnych nocy, czytając księgę, chociaż Rose i Lily błagały ją, żeby odpoczęła. Ale nie mogła. Musiała wiedzieć.
Jednak nie wytrzymała. Padła na poduszkę, z dłońmi nadal zaciśniętymi na książce. Na książce, którą już rozumiała, bez większego trudu. Której sceny przeskakiwały w jej umyśle, jak ruchome zdjęcia.


Rose i Lily usłyszały dźwięk, jakby ktoś się dławił i w pierwszej chwili obie pomyślały o kocie. Jednak Gin miałczał przeraźliwie więc to nie mógł być on.
Zaspane zerwały się na nogi i ruszyły w stronę łóżka Arthemis. Rzucała się, jęczała i płakała
-      Leć po Jamesa, po pielęgniarkę, po kogokolwiek! – rzuciła do Lily.
Lily wybiegła.
-      Arthemis! – krzyknęła Rose, potrząsając nią. – Obudź się natychmiast!
W momencie, kiedy ich skóra się zetknęła, Arthemis zaczęła krwawić z nosa. Nie było to silne, nie mniej Rose się przestraszyła.
Przez drzwi wpadło rozdzeństwo Potterów.
-      James dotknęłam jej, a ona zaczęła krwawić! – wykrzyknęła, łamiącym się głosem.
James zachował kamienny wyraz twarzy i zimną krew. Wszedł na łóżko i podniósł Arthemis do siadu...
-      Może lepiej nie... – zaczęła Rose, ale umilkła, gdy zmroził ją wzrokiem.
Ukląkł za nią, podtrzymując ją i dopiero wtedy zobaczył jej dłoń uwięzioną między okładkami grubej mołdawskiej księgi. Odrzucił ją, nie przejmując się, że zapewne to jedyny egzemplarz na świecie.
W momencie kiedy jej dłoń opadła na pościel, Arthemis otworzyła oczy, ale z jej nosa nadal lała się krew, a jej nogi rzucały się niekontrolowanie.
James objął ją ramionami, żeby się nie wyrywała.
-      Spokój, Arthemis! – powiedział rozkazująco.
Lily i Rose spojrzały na siebie zaniepokojone. James zawsze był nieswój, kiedy się go obudziło w środku nocy. Może nie potrzebnie po niego posłały?
-      Puść mnie! Puść mnie! To sie nie może stać! – krzyknęła Arthemis, ale James trzymał ją mocno.
-      Uspokój się! – warknął na nią. – Weź głęboki oddech! No już!
Arthemis usłuchała. Tlen rozjaśnił jej zamglony umysł. Wzięła drugi oddech i poczuła zapach Jamesa. Opadła w jego ramionach, jak szmaciana lalka. Zobaczyła, jak z jej nosa na pościel kapie krew.
-      Już – powiedziała słabo, ale całkiem rozsądnie.
James tylko chwilę się wahał, a potem rozluśnił uścisk i po prostu ją objął. Odchyliła się do tyłu i oparła o niego, biorąc głębokie spokojne oddechy.
-      Co się stało? – zapytała cicho Rose.
-      Wiem, już jak się kończy ta książka – powiedziała grobowym głosem.
-      Zaraz cię walnę – mruknął James, wściekły. – Czy przez to dostałaś znowu ataku? Zabronię ci czytać ksiażki! Czym się tak przejęłaś?
-      Wiem... wiem już wszystko. Wiem, czemu dostałam tę książkę. Wiem, co planuję Anglestone i zapewniam cię, że jest małe prawdopodobieństwo, że zdołamy go powstrzymać, ale... – zacisnęła powieki. – Ale nie mamy innego wyjścia...
-      Arthemis, co jest... – zaczęła Rose, obejmując się ramionami, ale Arthemis potrząsnęła głową.
-      Niech usłyszą to wszyscy... Nie będę tego powtarzać... Nie chcę... Więc...
-      Zaśniesz? – zapytał cicho James.
Arthemis potrząsnęła głową.
-      W takim razie dobrze... Zwołamy wszystkich... Będą wkurzeni, tak czy inaczej, więc im wcześniej im powiemy tym będzie dla nich lepiej – zadecydował James. – Lily możesz iść spać...
-      Chyba żartujesz! – prychnęła.
-      W takim razie siedź tu i nie śpij, ale tam i tak cię nie wpuszczą! – warknął bez ogródek. – Rose ubieraj się... Dyrektor, Vector, Neville, znajdziesz ich... Idź do Alexander i powiedz, żeby ściągnęła Malfoya, jasne?
Rose skinęła głową.
-      Ale się rządzisz – burknęła Arthemis.
-      Chcesz o tym teraz porozmawiać? – zapytał niemal słodko.
-      Nie. Puść mnie. Muszę się ubrać i uspokoić...
-      Jest aż tak źle?
Arthemis wstała i dopiero wtedy na niego spojrzała. Była śmiertelnie blada. I przerażona. Arthemis była naprawdę przerażona, a to spowodowało, że on również poczuł lodowatą grudę w gardle.
-      Poradzimy sobie z tym? – zapytał cicho.
-      Jest taka możliwość – odparła, a jemu zamarło serce. Skinął głową na nic innego nie mógł sobie teraz pozwolić.


Zebranie się w sobie zajęło Arthemis godzinę. Miała nadzieję, że już wszyscy zaintersowani się zjawili. Bez słowa porozumienia, machinalnie Albus, Rose, Scorpius, Arthemis, a także James, ubrali się w stroje kadry Hogwartu i stanęli na przeciwko całej grupy starszych czarodziejów.
Na Merlina, pomyślał ponuro Deveruax obserwując, jak po kolei wchodzą, czy którykolwiek z nich jest godnym towarzyszem dla tych dzieciaków?
James szybko ocenił osoby w pokoju ich ilość i argumenty, które będzie musiał wytoczyć, żeby zrobić to, czego oczekiwała od niego Arthemis, czego oczekiwała od samej siebie.
Jego rodzice wyglądali na zaspanych, ale na pewno byli w pełni obudzeni. Tak samo ciotka Hermiona i wujek Ron, który zmrużonymi oczyma wpatrywał się w Malfoya u boku Rose, dopóki Ginny nie nastąpiła mu nogę z taką siłą, że zrobił się czerwony na twarzy. Obok nich stał ojciec Arthemis, który wyglądał jakby w ogóle się nie kładł, bo nie wyglądał na zmęczonego, czy zaspanego. Był rześki i ostry jak zawsze. Obok Deverauxa stał Minister Magii z profesor Vector oraz Neville z profesor Alexander.
-      Sądzę, że to sprawa niezwykłej wagi, skoro tak nalegaliście, żeby się z nami spotkać – zaczął Deveraux.
-      Tak – potwierdził James, opiekuńczo obejmując Arthemis w pasie. – To bardzo ważne...
Wszyscy skupili się teraz na niej. Arthemis była na to przygotowana. Nie mogła zrobić na razie nic innego, oprócz przekazania informacji z nadzieją, że oni będę w stanie wygenerować coś poza galaretowatą, przerażoną substancją, którą stał się jej mózg.
James pogłaskał ją po plecach, co pomogło jej się skupić. Podeszła do biurka dyrektora i położyła na nim ciężką mołdawską księgę. Kątem oka widziała, jak jej ojciec drgnął, gdy dostrzegł symbol na jej grzbiecie.
-      Co to jest? – zapytała profesor Vector.
-      Książka, w której znalazłam wiele odpowiedzi – odparła niejasno Arthemis.
Niemal czuła na skórze ich skondensowane skupienia.
-      Skąd ją wzięłaś? – zapytał niebezpiecznie cichym głosem jej ojciec.
Spojrzała na niego z niecierpliwą irytacją.
-      Nie pojechałam do Mołdawii, jeżeli o to pytasz. Ta książka została mi dostarczona przez jedną z uzdrowicielek podczas zadania w Chorwacji...
Na twarzy dyrektora pojawiło się niezadowolenie.
-      A nie pomyślałaś o tym, że może stanowić wielkie niebezpieczeństwo? Że może być pułapką? Że ktoś chce cię naprowadzić na błędny trop.
Arthemis zmrużyła oczy, a Tristan prychnął.
-      Książki z tą sygnaturą nie opuszczają Wieży Kartografa bez przyczyny – powiedziała cichym, niebezpiecznie spokojnym głosem.
-      Co to jest Wieża Kartografa? – zapytała zintrygowana Hermiona.
-      Bardzo trudnodostępne miejsce, gdzie nie każdy ma wstęp – odparł Tristan, a w jego głosie dało się wyczuć, że nie czuje się upoważniony do opowiadania o tym, jak to miejsce znaleźć. – Jest tam bardzo potężny czarodziej, który strzeże tej wioski i ma dostęp do bardzo ciekawych ksiąg... I o ile się nie mylę, ma również dziwną zdolność do przewidywania zdarzeń...
-      Nie wnikając w szczegóły – przerwała mu Arthemis – jeżeli dostałam tę książkę, to nie przypadkowo... Trochę zajęło mi przeczytanie jej...- dodała ponuro. – Trochę zbyt długo...
-      Dlaczego? – zdziwiła się Hermiona, biorąc ją do ręki i otwierając. Po chwili jej oczy otworzyły się szeroko. – Przeczytałaś to?
-      Każdą cholerną stronę... – powiedziała Arthemis, przeczestując palcami włosy. – No, kilka ostatnich, same wpadły mi do głowy...
-      Czyli zebraliście nas tu o tej godzinie, bo powinniśmy wiedzieć, co jest w tej książce? – zapytała z niedowierzaniem i niezadowoleniem profesor Vector.
Arthemis zaśmiała się złowieszczo.
-      Tak. Z całą pewnością powinniście wiedzieć, co w niej jest...
-      Ja też bym się chętnie dowiedział, czemu wpadłaś przez nią w histerię... – rzucił zniecierpliwiony James.
Arthemis posłała mu mordercze spojrzenie.
-      Lepiej się czegoś trzymajcie – powiedziała przez zacisnięte zęby. – Bo zaraz zauważycie pewne szczegóły, które mogą was poważnie zaniepokoić... – Wzięła głęboki oddech i zaczęła opowiadać. – Część z was już to zna, ale zacznę od początku, żebyście się nie pogubili... Ponad tysiąc lat temu w jednej z wiosek w Mołdawii, przyszedł na świat chłopiec. Bardzo inteligentny, zdolny, wyjątkowo zdolny. A ponieważ był również następcą przywódcy traktowano go z dużym pobłażaniem. Gdy osiągnął odpowiedni wiek, wyruszył w podróż. Po powrocie nie był już taki sam. Dość długo się do tego przygotowywał, ale w końcu zdecydował o wyprawie. Zabrał ze sobą jednego przyjaciela z wioski, a po drodze również czterech innych czarodziejów. Jeden pochodził z dalekiej północy Syberii. Drugi przyłączył się do nich, bo wędrowali w kierunku jego ojczyzny, czyli kraju w którym kwitną wiśniowe drzewa. Trzeci z nich, dołączył do nich chcąc zobaczyć wschodnie ziemie świata, bo pochodził z pustynnego kraju. A ostatni, ostatni był nauczycielem arystokratycznych potomków Egiptu.
Cały czas pytali oni Andrieja, mądrego młodzieńca o czarnej duszy, czego szuka, do czego zmierza. A on pokazywał im tylko trzy kamienie, pięknę i przyciągające i tak bardzo magiczne, napełnione tak mocną i czarną magią, że nie mogli ich dotykać.
W pewnym momencie jednak, zaczeli się bać, bo Andriej robił się coraz bardziej mroczny – Arthemis nie miała zamiaru opisywać tych przerażonych opisów Kieva, który patrzył na ciało, w którym już nie było nic z jego przyjaciela.
-      Nie będę wam opowiadać o miesiącach podróży, która robiła się coraz bardziej mroczna i... krwawa – szepnęła. – Kiev próbował tego nie widzieć. Próbował nie widzieć, krwawego żniwa, które za sobą zostawiali. Które zostawiał Andriej. Zbierał ofiarę. Zbierał krew... Zabijał magiczne stworzenia, ale żaden z jego towarzyszy nie mógł tego udowodnić. Aż w końcu dotarli do miejsca, w którym Andriej, nakazał Kievowi zawrócić i rozstał się z czarodziejami. Zaczekali dobę, a potem podjęli decyzję. Kiev nie protestował. Bo wiedział, że na nich spadnie odpowiedzialność, za to, że nie powstrzymali szaleńca. Pojechali za nim.
Przedzierali się przez busz. Myślę, że trafili gdzieś w pobliże Chin, albo Wietnamu, nie jestem pewna. To i tak nie ma znaczenia... Dogonili go. Nie mogli się jednak zdobyć na zabicie go, bez dowodu na to, że robi coś złego. Ale nie wiedzieli, że on czeka na właściwą konfigurację gwiazd. Na jedyną właściwą konfigurację gwiazd... Na taką konfigurację gwiazd, jaka będzie miała miejsce za siedem dni, nad Nową Zelandią.
-      Arthemis... do czego zmierzasz? – zapytała cicho Hermiona. – Do czego ten chłopak chciał doprowadzić?
-      Wiecie, jak nazywa się ta książka? – odparła Arthemis, blednąc jeszcze bardziej. Spojrzała po zebranych. – „Opowieść o Królu Magii”.
-      Wśród czarodziejów nie ma królów – zaprotestował Kingsley.
-      A gdyby byli? Gdyby mieli taką siłę, żeby zawładnąć światem?
-      Ale jak miałby to zrobić w pojedynkę? Przecież nawet z pomocą, nigdy nikt nie byłby w stanie sam czegoś takiego dokonać.
-      Jak on to chciał zrobić? – zapytał cicho Harry. - Ty już to wiesz, prawda? Czego potrzebował akurat stamtąd? Czemu tam zmierzał?
-      Oni do niego dotarli. Dotarli na wzgórze, na którym był. A tam w ziemię wbity był magiczny symbol. Łączący duszę czarodziejów, którzy odeszli. Tamci czarodzieje w to wierzą. Że ich magia pochodzi od przodków. Że niczym drzewo wyciagające ramiona do góry i zapuszczające głęboko w dół korzenie, magia przepływa od tych którzy odeszli do tych którzy żyją. Potrzebne było mu, coś co miało moc. Coś starego i groźnego. Napełnionego wiarą... Stworzył zaklęcie, stworzył przekaźniki składając ofiary. Było mu potrzbne tylko jedno – antena. Tą anteną, była zwykła drewniana laska. Wbita głęboko w skały, jakby stała tam od zawsze. Zmodyfikował ją, włożył w nią trzy kamienie, rozlał dookoła niewinną krew zebraną podczas podróży... I chciał zabić dziecko. Miał tam dziecko. Nie wiedzieli po, co je tam więził, ale mu przerwali. Chcieli widzieć, co chciał zrobić, a on rzucił im w twarz, że zaraz się dowiedzą, że jego armią ich zniszczy.
-      Ale tam nie było nikogo oprócz nich... Jak chciał to zrobić? – zapytała nerwowo Ginny. – Jaka armia.
-      Oni też o to zapytali – odparła Arthemis. – Ale odpowiedziało im dziecko. Że nie można ściągać złych umarłych. Że nie można wykorzystać ich mocy, bo to sprowadza nieszczęścia i śmierć. Armia nieumarłych, którzy zachowali w sobie magię. Armia tak straszliwa, bo nie można jej zniszczyć. Jak można, z czymś takim walczyć. A Andriej się śmiał. Śmiał się, że właśnie o to chodzi. O śmierć i nieszczęście. O władzę nad czarodziejami. Nie obchodził go świat, ale ludzie.
-      Nienawidzę megalomańskich sukinsynów – powiedział zniecierpliwiony Harry Potter. – Zaczynają mi się nudzić...
-      Ale ze śmierciożercami można było walczyć. Można było ich zabić. A jak zabije pan nieumarłego? – zapytała Arthemis.
-      Ale do niczego nie doszło, prawda? – zapytała nerwowo profesor Vector. – Żyjemy, prawda? Więc mu się nie udało...
-      Ależ udaloby mu się – odparła lodowato Arthemis. – Ale to dziecko się na niego rzuciło. Wytrąciło mu różdżkę, ale on przebił je nożem. Krew polała się na laskę, która wszystko spajała. Kiev zabił Andrieja. Nie doszło do końca zaklęcia. Ale coś się jednak stało. Bo to dziecko umierając, dodało do krwi całą swoją magię. Która wsiąkła w drewno, w kamienie... Umarło zanim, zdążyli poznać jego imię. D       wunastoletniego chłopca, który działał instynktowanie. A który byłby potężnym czarodziejem, gdyby przeżył... Kiev spalił ciało Andrieja zabierając jego notatnik. Przez przypadek uratowali świat... I chcieli go zabezpieczyć. Człowiek z Syberii, Misza, wtarł w laskę zielę, która miał przy sobie, które wzmacniało zaklęcie krwi.
-      Ziele Zorzy Polarnej – szepnął James.
-      Tak, podejrzewam... – odparła cicho Arthemis. – Przez to laski nie można było nawet dotknąć gołą ręką. Zniszczyli stellę, która była umieszczona na szczycie laski, ale nie mogli zniszczyć, żadnego z kamieni Andrieja. Musieli więc je chronić i ukryć. Kiev dał Ezarowi notatki Andrieja. Powiedział, że gdy tylko znajdzie sposób, ma go zniszczyć. Ezar powędrował na Wschód. Do domu. Zibar wziął ze sobą czerwony klejnot, który zdolny był zwiększyć moc czarodzieja, który go nosił. Misza wiedział, że nigdy nie powróci do domu, wziął zatem niebieski klejnot i dlatego ruszył nad Ocean Indyjski, z zamiarem porzucenia klejnotu na krańcach świata. Nie wiem, co się z nim stało, ani jakie miał właściwości. Aren jako jedyny mógł zabrać ze sobą laskę. Zapewne późniejszą Laskę Nauczyciela, który posiadał jadeitowe rękawice... Kiev pogrzebał chłopca w tamtym świętym miejscu, które zostało zbeszczeszczone, przez człowieka, którego uważał za przyjaciela. Wział szmaragdowy kamień, który odbierał mu moc, ale który nosił z bezwzględym uporem. Nie wrócił jednak do domu, nigdy. Dotarł do Zielonej Wyspy. Na tym kończy się opowieść. Prawdopodobnie podarował komuś tę księgę i umarł gdzieś po drodze. – Arthemis wyczerpana usiadła na jednym z foteli. – Nie wiem, czy to dobrze przetłumaczyłam. To skomplikowany język, a opowieść była naznaczona zbyt dużą ilością szczegółów i uczuć. Nie widzę całego obrazu, bo Kiev bronił przyjaciela bardzo długo. Aż do ostatniej rozgrywki... To wszystko było takie chaotyczne, że może wcale nie być, prawdą i...
James podszedł do niej i położył jej rękę na ramieniu.
-      Arthemis. Wiemy z czym walczymy...
-      Tak – potwierdziła Hermiona. – I teraz przyszła kolej na rozłożenie tego na czynniki pierwsze. Potrzebna nam cała zgromadzona wiedza, żeby wiedzieć jak się bronić. Więc usiądziemy i będziemy rozmawiać. Ale nie tutaj...
Vector skinęła głową.
-      Dobrze. Za dwadzieścia minut wszyscy niech się zjawią w sali starożytnych run, tam będzie dość miejsca...
-      Za dwadzieścia minut – skinął głową profesor Longbottom. – Poproszę kucharki o kawę i jakieś przekąski. Jest środek nocy, a my musimy mieć otwarte umysły.


James szedł przy Arthemis z bezwzględną opiekuńczością nie dopuszczając do niej nikogo. Na te pół godziny musiała zostać sama. Żeby to z siebie zrzucić. Wiedział o tym i ułatwiał jej to.
Po chwili samotności wróciła bardziej skupiona, ostrzejsza i wyrazistrza.
Przy stole siedzieli już Rose, a przy niej chyba  wbrew wszystkim swoim zasadom usiadł Scorpius, byli pogrążeni w cichej rozmowie i widząc ich twarze zdała sobie sprawę, że na pewno nie rozmawiają o sobie. Mieli ten sam twórczy, chaotyczny, nieprzytomny wyraz twarzy, jak Albus kiedy robił eliksiry.
Arthemis usiadła po prawej ręce ministra magii, na przeciw pana Pottera i swojego ojca.
-      No, ale do czego jest to ostatnie?! – powiedziała w końcu trochę zbyt głośno Rose.
-      Właśnie nie wiem! – odparł sfrustrowny Mafoy.
Wszyscy obecni spojrzeli na nich wilkiem.
Tylko Arthemis i James znali te kreatywne kłótnie z własnego doświadczenia. Dlatego zanim zdążono ich uciszyć Arthemis wstała i podeszła do nich.
-      Mówcie – rzuciła tylko.
Scorpius rozejrzał się po zebranych, a potem znudzonym gestem wzruszył ramionami i wyczarował notatnik i ołówek.
-      To jest antena.
Arthemis położyła mu rękę na wierzchu dłoni i przesłała mentalny obraz Laski Nauczyciela. Zerknął na nią porozumiewawczo. Rose cicho prychnęła, zwracając ich uwagę na otoczenie. Arthemis posłała jej diabolicznie rozbawione spojrzenie.
Spod ręki Scorpiusa szybko wyłaniał się zarys Laski Nauczyciela z dodatkowymi szczegółami. Na szczycie umieścił stellę, w trzech otworach kamienie.
-      W opowieści jest, że była tam stella, więc musi ona coś przyciągać. Można powiedzieć, że przyciąga zmarłych, prawda? Zielony kamień zbiera magię i przekazuje ją do czerwonego kamienia, który ją wzmacnia. Rezonują one z kamieniem na środku, tym niebieskim, o którym nic nie wiemy.
-      Podejrzewamy natomiast, że szafirowy kamień, będzie tworzył reakcję, która umożliwa zmarłym, połączenie z magią, dzięki czemu będą mogli nią władać.
-      Zmarli są zmarli. Spytaj Nicka. Nie może używac magii. Jest duchem. – powiedział łagodnie i pobłażliwie Minister Magii.
Rose i Scorpius natychmiast spojrzeli na niego chłodno i wyzywająco. Jakby mówili bez głośnie: no to wymyśl coś lepszego.
-      Ale w sumie to dobre pytanie. Jak przywiązać magię i świadomość do zmarłych? – zapytała zamyślona Hermiona. – Nie wykluczam tego – dodała szybko, gdy dwa niezadowolone spojrzenia spoczęły na niej. – Ale musimy to wiedzieć.
-      Myślę – zaczęła Ginny, siedząca bliżej. Popukała w środek szkicu Scorpiusa. – To jest nasza odpowiedź. – Na środku był szafirowy kamień.
-      Ok. To, co jeszcze wiemy? – rzucił profesor Longbottom.
-      Ziele Zorzy Polarnej zrównoważy ochronę laski, którą stworzył jeden z czarnoksiężników – zauważył James. – Ale przecież łatwo było je zdobyć. Mogli sami to zrobić...
-      No, właśnie – zirytował się Ron. – Skoro wiedzieli, gdzie tych rzeczy szukać i jak je zdobyć, po co ten cały turniej, ta cała farsa i to niebezpieczeństwo! Nawet jeżeli nie chcieli robić tego sami, to włożyli w to masę pieniędzy. Jeżeli ich na to stać, to mogli wynająć kogoś, kto się zgodzi, żeby to zrobić za wszelką cenę. Pełno chodzi szumowin po świecie!
Dorośli pogrążyli się w dyskusji, do której dołączył Albus i James. Po jakimś czasie dyskusja zaczęła się przeradzać w kłótnie, aż w końcu rozgorączkowany wzrok Ginny Potter przemknął po Arthemis, która nie zabrała głosu. Tak, jak Rose i Scorpius. Włożyła palce do ust i zagwizdała, aż zaległa cisza.
Arthemis w duchu się uśmiechnęła, bo skojrzyło jej się to z osobą, którą tak doskonale znała. Potem jednak poczuła na sobie ciężar spojrzenia matki Jamesa.
-      Wy wiecie – powiedziała cicho.
Ani Rose, ani Scorpius, ani Arthemis nie zaprzeczyli.
Albus i James natychmiast skupili na nich wzrok.
-      A więc? – zapytał łagodnie Harry. – Dlaczego rzucili dzieci do tego zadania?
-      Bo tylko w ten sposób, mogli zdjąć zabezpieczenia z tych wszystkich kamieni i laski – powiedziała cicho Arthemis.
-      Niewinna krew odpowiada na niewinną krew – dodał Scorpius.
-      Krew chłopca i jego czar zabezpieczył na długie lata świat. Wzmocniony zaklęciem czarnoksiężnika, bo przecież nikt nigdy by się nie spodziewał, że jakieś dzieciaki, będą w stanie zdobyć, coś co bardzo starannie ukryto i zabezpieczono – dodała ironicznie Rose. – Co więcej nadal nas potrzebują, żeby przeprowadzić sprawę do końca. Ktoś musi uruchomić kamienie, które działają jak przekaźniki i wysłać sygnał, żeby stella zadziałała.
Dyrektor i Minister zaczęli kląć szpetnie, ale umilkli pod potępiającym spojrzeniem pań.
-      Nigdy się na to nie zgodzę – powiedziała cicho Hermiona. – Nie będziecie się na to narażać. Żadne z was! Ani jedno z was pięciorga – Scorpius poderwał zdziwiony głowę. – Tak, ty też – dodał przez zaciśnięte zęby. – Nie wyjdziecie z tej Sali, dopóki nie dacie mi słowa, że nie pojedziecie na ten przeklęty turniej.
Zapadła chwila ciszy.
-      Trochę już na to za późno – powiedziała cicho Arthmis.
-      Arthemis – rzucił ostrzegawczo pan North.
Spojrzała na niego niemal smutno, a nie wyzywająco, jak się tego spodziewał. To go przeraziło.
-      Po pierwsze już pierwsi obiecaliście nam, że nas z tego nie wyłączycie – przypomniała im.
Deveraux spojrzał na nią morderczym wzrokiem, a Minister Magii wyszczerzył zęby, jakby miał ją zamiar ugryźć.
Zignorowała ich z właściwym dla siebie wdziękiem. Cały czas patrzyła na rodziców. A oni na nią i byli wściekli. Ale nie wściekli w sposób, w jaki zawsze mogła im stawić czoła. Nie to była lodowata furia, która podszyta była strachem i wiedziała, że gdyby tylko sytuacja ta należała do kategoria rodzice kontra dzieci, przegrałaby ją z kretesem.
-      Obietnice została złożona na innych warunkach – warknął na nią pan Potter.  – Nie możecie oczekiwać od nas, że wyślemy was na pewną śmierć!
-      To nie tylko wasza decyzja! – krzyknął James.
-      Nie macie prawa! – dodał Scorpius.
-      Mamy wszelkie prawo! – ucięła dyskusję Hermiona.
Westchnienie, zwróciło uwagę na Arthemis.
-      Chciałabym, żeby to było takie proste – powiedziała zmęczonym głosem, pocierajac czoło z zamknietymi oczami. – Chciałabym, żebyście nam zabronili jechać.
-      Zabraniamy wam jechać – powiedział stanowoczo Ron Weasley. – Już! Zabroniliśmy wam...
Pan Potter skinął głową, popierając przyjaciela.
-      Widzisz, proste. Nie wolno wam jechać i już...
-      Wycofuję was z kadry – dodał swoje trzy grosze dyrektor.
-      Nie macie nade mną władzy! – zaprotestował Scorpius
-      Jestem pełnoletni! – krzyknął James.
-      Nie możecie nas wykluczyć po tym, co przeszliśmy! – wrzasnął Albus.
-      CHŁOPCY! –powiedziała głośno i stanowczo Rose.
Cała trójka spojrzała na nią, jakby nie mieściło im się w głowach, że to, słowo dotyczyło ich.
Pan North był wyjątkowo milczący. Wpatrywał się beznamiętnie w Arthemis, która odpowiedziała spojrzeniem. Dopiero gdy nastała cisza, wszyscy to zobaczyli. I pod całą beznamiętnością ojca Arthemis, tlił się też strach, jakaś świadomość nieuchronności i zaintrygowanie.
Arthemis nie zwracała uwagi na nikogo poza nim.
-      Chciałabym cię tym razem posłuchać. Posłuchałabym – poprawiła się, przepełnionym smutkiem głosem.
Przez długą chwilę panowało między nimi niezwykłe ciężkie napięcie.
-      A więc powiedz mi, czemu nie możemy zabronić wam jechać – zachęcił ją ironicznym głosem.
Arthemis zaczęła nerwowo chodzić w tę i z powrotem.
-      To nie jest jeden powód. I ustalmy jedną rzecz – dodała gniewnie – żadne z nas nie chce jechać! Rose! – Ta pokręciła głową. – Al?
-      Oczywiście, że nie – burknął.
-      Ja też nie chcę, jechać i James również nie... – mówiła Arthemis.
-      Jesteś pewna?! – warknął na nią James, groźnie.
Odwróciła się do niego wściekle.
-      Oczywiście, że jestem! Jeżeli ty byś pojechał, to ja również, a to znaczy, że narażę się na śmiertelne niebezpieczeńśtwo. Więc ciebie również zapytam: chcesz jechać?!
James opuścił, wojowniczo sztywne ramiona.
-      Nie – mruknął, starannie unikając wzroku wszystkich zebranych.
-      A więc jeżeli nie potrafisz tego wyjaśnić, nie przeszkadzaj mi, bo to i tak dostatecznie ciężkie! – krzyknęł, wzdychając sfrustrowana. – Ale żeby formalnością stało się zadość, spytam jeszcze Scorpiusa... Czy chcesz jechać?
Po tym, co Arthemis powiedziała Jamesowi, a Scorpiusowi stanął przed oczami obraz Rose, była tylko jedna prawdziwa odpowiedź. Pokręcił głowę.
-      A więc teraz pomóżcie mi i wyjaśnijmy dlaczego... nie ma wyjścia – powiedziała, załamującym się głosem. – Oni mają prawo żądać naszego bezpieczeństwa. Mają emocjonalne środki, do tego, żeby nas zmusić do posłuszeńśtwa – mówiła szybko, jakby sama do siebie. – Martwią się, ale my sami też się martwimy. Ale nie mamy wyjścia. Nie mamy! – Wzięła głęboki oddech. – Jesteście przerażeni. Wszyscy tak bardzo przerażeni. Miesza mi się od tego w głowie! Nie umiem was uspokoić... – wyrzuciła z siebie. – Nawet nie wiem, czy jest sposób na to. Jest źle. Jest tak kurewsko źle...
-      Arthemis! – krzyknął z dezaprobatą jej ojciec.
Jamesowi wydawało się zabawane, że pomimo całej tej sytacji pan North nadal zwraca uwagę  na to, jak wyraża się jego córka.
Wszyscy patrzyli na nią szeroko otwartymi oczami. Arthemis w takim stanie to był rzadki i raczej niezbyt przyjemny widok.
James, jakby tego nie zauważając, podszedł do stołu i wziął z niego cały talerz kanapek. Odwrócił się.
-      Arthemis... – zaczął.
-      CO?! – krzyknęła na skraju paniki.
James wepchnął jej talerz w dłonie.
-      Zjedz coś – nakazał apodyktycznie uprzejmym tonem. Gdy w odpowiedzi posłała mu mordercze spojrzenie i nie drgnęła, dodał: - Bo zaraz dostaniesz ataku paniki...
Zmrużyła oczy z wściekłości.
-      Ja. Nie. Miewam. Ataków. Paniki.
-      Och, a więc będzie to pierwsze takie przeżycie dla ciebie? – zapytał konwersacyjnym tonem. – Musisz mi później opowiedzieć, jak było... – dodał, starannie wybierając sobie jedną z kanapek, którą następnie wepchnął do ust, w akompaniamencie zdegustowanego westchnienia jego matki i wściekle dyszącej Arthemis.
On wie, że jest przerażona – pomyślał pan North, obserwując grę cieni w ciemnych oczach Arthemis. – A ona wie i rozumie więcej. Bo na stronnicach tej księgi były nie tylko słowa, ale też emocje pisane ręką jednego z uczestników wyprawy. Wkurza ją i wpycha w nią jedzenie, bo tylko tak może się nią w tej chwili, zaopiekować.
Po kilku łykach herbaty i mikroskopijnych gryzach kanapki, Arthemis westchnęła:
-      Bardzo państwa przepraszam...
-      Jak już ty się denerwujesz, to my powinniśmy histeryzować na maksa – mruknął Albus.
-      Tak, jeszcze to na nią zwalcie! – natychmiast skarciła go matka.
-      Nie. Albus ma rację – westchnęła Arthemis. – Przezwyczaiłam was do własnego spokoju, a jakoś nie mogę się na niego teraz zdobyć...
-      No, to jakie to powody. Zacznij od tych najmniej istotnych – zaproponowała profesor Vector.
-      Kara pieniężna za wycofanie się – rzucił Albus, wzruszając ramionami. – To według mnie jest najmniej istotne.
Wszyscy spojrzeli na niego, jakby samo wspomnienie o tym, było najgłupszą rzeczą, jaką mógł zrobić.
-      Po pierwsze – Rosjanie. Jeżeli my tego nie zrobimy, zmuszą do tego Rosjan, a oni nie wiedzą, co się dzieje – zaczął James.
-      No, to im powiemy i ich powstrzymamy – zaczął Ron.
-      Zrobią wszystko, żeby wykonać zadanie. Ktoś z ich rodziny jest w niebezpieczeństwi i to jest wina Anglestone’a – wyjaśnił. Spojrzał w oczy wujowi. – Gdy w grę wchodzi ich rodzina, nikt nie będzie w stanie ich powstrzymać, nawet jeżeli chodzi o całą resztę świata.
-      I to jest główny powód. Jeżeli tam nie pojedziemy stracimy kontrolę nad czymkolwiek. My i wy – powiedziała cicho Arthemis. – Oni i tak to zrobią. A nie mamy żadnych dowodów, że Anglestone naprawdę, chce to zrobić, więc nie możecie go postawić przed Międzynarodową Konfederacją Czarodziejów.
-      A to znaczy, że jakoś musimy zdobyć dowód – dodała ciężko Rose. – Trzeba go sprowokować, żeby się przyznał...
-      I uważasz, że jesteście do tego zdolni? – zapytała chłodno jej matka.
-      Mamo, - powiedziała lekko zirytowana Rose. – Nikt nie staje przed sądem, jeżeli się go nie złapie. Nikt nie zostaje skazany, dopóki nie ma się dowodu na jego winę. Na tym polega system. System, który sami pomagaliście stworzyć – dodała ostro, patrząc na matkę, ojca, wujka Harry’ego i Ministra Magii. A potem na Deverauxa, który przecież prowadził procesy.
-      Nie w momencie, kiedy mamy do czynienia z amagedonem – powiedział spokojnie Deveraux.
-      On musiał zakładać, że ktoś na to wpadnie. Ja bym się na jego miejscu zabezpieczył – mruknął do siebie James. Szybko podniósł wzrok na Arthemis. – Ty też tak myślisz, prawda?
-      Sądzę, że może mieć jakąś polisę ubezpieczeniową... – przyznała. – Ale nie wiem, co to może być, oprócz tego, że wyda mnie, a wątpię, żeby ta informacja była wystarczająco wartościowa.
-      Czyli to drugi powód? Mogli was jakoś zaczarować, albo z czymś powiązać? – zapytała zaniepokojona Ginny.
-      Jest taka możliwość. Wiedzieli, że nasza rodzina nie może być kartą przetargową... Od razu by coś zauważono... Musieli wymyśleć coś innego – mruknął James.
-      Cholera! – mruknęła Arthemis. – Dafne...
-      Co? – zdziwił się dyrektor.
-      Oni ją puścili, nie dlatego, że bali się, że przewidzi, coś co ma z nami związek. Puścili ją celowo, żebyśmy się dowiedzieli, co widziała...
-      Przecież by nam powiedziała, gdyby wiedziała, że zdarzy się coś złego – zauważył Albus.
-      Chyba, że rzucili na nią zaklęcie – mruknęła Hermiona.
–     Zaklęcie kierunkowe – zamyślił się Harry. – Wiele by wyjaśniało... Może przekazać informacje tylko wtedy, kiedy odpowiednie pytanie zada odpowiednia osoba...
-      Pójdę po nią – oznajmiła ciężko profesor Vector.
Po jej wyjściu na chwilę zapadła cisza.
-      Dobra, czy to wszystko? Jeżeli tak, to nie dostatecznie dużo – powiedział chłodno ojciec Arthemis.
-      Jeżeli nie pojedziemy, stracimy wszystko, co do tej pory udało nam się ustalić. Rosjanie zajmą nasze miejsce i nie będziemy mieli już niczego, co może ich powstrzymać. Uważasz, że armagedon to nie dostateczny powód? – odparła Arthemis, zadziwiająco łagodnym chłodem.
-      Położymy na szali nasze życie, ale jeżeli nam się uda, to ocalimy sześć miliardów ludzi – dodał James.
-      A jeżeli wam się nie uda, to stracimy dobrych wojowników i zdolnych magów, a będą nam tacy potrzebni, gdy plan Anglestone’a się powiedzie – nie dał się zbić z tropy pan North.
-      Cóż...- odchrząknął Scorpius. – Ja niestety muszę jechać...
-      A to niby czemu? – Rose niewiarygodnie powoli na niego spojrzała, w jej oczach czaiły się groźne błyski.
-      No, cóż spodziewałem się, czegoś paskudnego, ale nie prowadzenia jakiś nieżywych magów – zaczął, krzywiąc się Scorpius. – Dlatego umieściłem w stelli pułapkę, a dobrze wiesz, że użyją akurat naszej stelli, bo jest najsilniejsza...
-      Jaką pułapkę? – zapytała groźnie Rose.
Ginny spojrzała przez okno, żeby opanować, cisnący się na usta uśmiech.
-      Jeżeli ktokolwiek poza mną spróbuje uruchomić zaklęcie sprowadzające w stelli, to drugie zaklęcie natychmiast zamieni się ze zwykłej dziecięcej zabawki w morderczą pułapkę z dużą ilością pazurów, kłów i krwi... Jest dobrze zabezpieczone, więc nikt go nie znajdzie...
-      Ale przecież sędzia uruchomił stellę – zauważyła Rose, całkowicie skupiając się na Malfoyu i nie zważając na zmrużone oczy ojca i wuja.
-      Tak, cóż... miał tylko jedną szansę – skrzywił się w zimnym uśmiechu Scorpius.
-      Więc jeżeli teraz ktoś inny uruchomi stellę, to będziemy mieli do czynienia też z krwiożerczymi, zwierzętami, które będą miały magię z Oka Ozyrysa i w jakiś sposób będą nietykalne, bo nawiedzą je nieumarli? – zapytała pozornie spokojnie.
-      Mniej więcej – mruknął.
-      Cudownie – westchnął kwaśno Albus.
-      Inną sprawą jest, to, że złożyliśmy przysięgę Japończykom. Że odwrócimy to wszystko. To dzięki nam to wszystko się stało – powiedział James, prostując się.
-      Przysięga, przysięgą. Poczucie winy, poczuciem winy. Ale sytuacja uległa zmianie...
-      Wieczysta Przysięga nie zwraca na to uwagi – przerwał dyrektorowi James. – Złożyłem ojcu Saito Wieczystą Przysięga. Że zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby powstrzymać Anglestone’a...
~     O czym ty mówisz? – zapytała go w myślach Arthemis.
~     Dobrze wiesz, że musimy to zrobić. Daje im to czego potrzebują, żeby się zgodzić. Powód, którego nie mogą zlekceważyć i usprawidliwić naszym dobrem – odpowiedział James.
~     Rozumiem – szepnęła.
Ale musiała wzmocnić blokadę, bo rodzice Jamesa wysyłali tak silne przerażenie, że bardzo poważnie mogło ją to osłabić.
-      To była chyba najgłupsza rzecz, jaką zrobiłeś w życiu – tak lodowatego tonu u ojca, James nie słyszał nigdy w życiu.
-      Tak, to było głupie – powiedziała przepraszająco Arthemis. – Prosiłam go, żeby tego nie robił, ale to zrobił, bo...
-      Bo inaczej by ją skrzywdzili – dokończył hardo James.
Harry spojrzał w sufit, ale jego wzrok złagodniał. Wiedział, że nic nie mogłoby powstrzymać Jamesa, jeżeli w grę wchodziło życie Arthemis.
-      Musicie mieć kogoś w środku – przekonywał James spokojnie. – A wpuszczą tam tylko nas. Poza tym, my i tak musimy tam być.
Weszła profesor Vector a za nią zaspana dziewczynka owinięta w jasnoniebieski szlafrok. Trochę nieprzytomnie rozglądała się po twarzach zebranych. Westchnęła przestraszona.
-      Coś się stało? – jej wzrok spoczął na twarzy Rose, a potem Arthemis.
-      Tak. Coś się stało – potwierdziła łagodnie Rose, podchodząc do Dafne. – Chcę, żebyś mi powiedziała, dlaczego Anglestone wyrzucił cię z konkursu. Co mu przepowiedziałaś?
Dziewczynka uniosła wysoko brwi.
-      Ale... ja nie wiem.
-      Za długo – stwierdziła Arthemis. – Nie mamy na to czasu... – szybko podeszła do Krukonki. Wyciągnęła rękę. – Nie skrzywdzę cię – obiecała.
-      Nigdy nie sądziłam, że to zrobisz – powiedziała zdziwiona Dafne.
-      Pokaż mi.
Przez jej twarz przemknął uśmiech. Ufnie uściskała dłoń Arthemis. Po zaledwie minucie Arthemis odsunęła się i wzięła głęboki oddech.
-      Scorpius – powiedziała zadziwiając wszystkich. – Ty musisz ją o to zapytać.
Oczy Scorpiusa pociemniały, ale wstał i podszedł.
-      O co mam ją zapytać? – jego ton tylko nieznacznie różnił się od warknięcia.
-      Spytaj ją, kto zostanie ukarany za pułapkę – powiedziała cicho, a on jeszcze zbladł pod jasną skórą.
Scorpius wciągnął powietrze.
-      Dafne... kto zostanie ukarany za pułapkę?
Oczy dziewczynki zrobiły się ogromne. Tak wielkie, że niemal nie widać było białek. Przypominały teraz bezdenne studnie, albo mroczny labirynt korytarzy.
-      Cały świat. – odpowiedziała dziwnie eterycznie, co z jej dziecięcym głosikiem, sprawiało upiorne wrażenie. – Jedna szasna. Tylko tyle. Pomóc ci  mogą tylko ci, którzy jako jedyni mogą cię powstrzymać. Krew do krwi. Niewinność ocalona przez niewinność. Smok ratujący królewnę i rycerze krucjaty przeciw tobie powstaną. Złączeni krwią i więzami silniejszymi niż krew... Ale masz tylko jedną szansę. Tak, jak oni. Albo ich szansa, albo twoja.
-      O cholera – wydusił z siebie Albus.
-      Super – przełknął ślinę James.
-      No, to chyba sprawa została przesądzona... – powiedziała cicho Arthemis. Położyła rękę na ramieniu Dafne. - Dziękujemy ci.
Dafne zamrugała. Jej oczy wróciły do normy. Spochmurniała.
-      To nie była przepowiednia dla was...
-      Ale też nas dotyczyła.
Dziewczynka zawahała się. Potem wzruszyła ramionami.
-      Tak. Trudno zaprzeczyć...
-      Odprowadzę cię – powiedziała cicho profesor Vector.
Oczy Dafne na sekundę znowu straciły ostrość.
-      Ktoś z jego bliskiego otoczenia jest niestabilny... – mruknęła sfrustrowana, a potem odwróciła się i ruszyła za wicedyrektorką.
-      Cóż... – przełknęła ślinę Hermiona. – Chyba będzie lepiej, jeżeli pójdziecie się przespać...
Jej oczy zaszkolne były łzami. Ron zaciskał dłonie na szklance z taką siłą, że były całkowicie białe. Harry wpatrywał się w nich i wydawał się być tak kruchy, że Arthemis bała się, że jeden cios i się rozpadnie. A Ginny... zaciskała powieki, jakby ich widok mógł ją zbytnio zranić. A pan North, wyglądał, jakby postarzał się w sekundę o czterdzieści lat.
Przez chwilę chcieli protestować przeciw odprawie, ale cichy gest Arthemis, dotykającej ramienia Jamesa i Rose biorąca Albusa pod ramię i patrząca prosząco na Scorpiusa, wywołały odpowiedni efekt i ruszyli do drzwi.
-      Wyśpimy się i wrócimy – powiedziała cicho Rose do zebranych, zamykając drzwi.
-      Oni cierpią – westchnęła Arthemis. – Boją się i czują się bezradni...

-      Chodźmy. Przyda nam się sen – zadecydował James i odeszli od drzwi zmierzając do swoich domów i oddalając się od pomieszczenia powoli napełnianego rozpaczą.

1 komentarz:

  1. No i w końcu moja ciekawość została zaspokojona. Niesamowite mroczna historia, cudownie wykreowana

    OdpowiedzUsuń