Arthemis śniła. Znowu.
Śnił jej się Albus, który oskarżał ją o brak
zaufania i jakaś kobieta o nieznanych rysach twarzy, ale za to wyrachowanym
uśmiechu. Prosiła Albusa, żeby jej posłuchał, ale on mówił coś do siebie i jak
maniak zapisywał kolejne kartki pergaminu. Przed nim stało stado sów, które co
chwilę wylatywały.
To ją martwiło, ale po chwili obraz zaczął się
trząść, była w sypialni chłopców. Przy łóżku Jamesa. No to była już przesada…
Śpiąca Arthemis zmarszczyła brwi.
James leżał między kilkoma dziewczynami.
Całował się z jakąś brunetką.
- On cię zostawi! – usłyszała w
głowie krzyk, który już jakiś czas nie pojawiał się w jej snach.
James spojrzał w jej stronę. Miał zadziwiająco
uszlachetnione rysy. Był zbyt idealny. Arthemis we śnie, przez zamglone łzami
oczy, spojrzała w twarz dziewczyny, którą całował.
Valentine.
Arthemis poderwała się z łóżka. Wstała i
zaczęła krążyć po sypialni, a w ślad za nią chodził Gin. Myśli biegały z
prędkością światła.
Przypomniała sobie wszystkie sny. Ból głowy
narastał.
Valentine…
Czemu tego wcześniej nie zauważyła? Czemu do
cholery nie zauważyła, że to nie są jej sny!?
Te chwilowe zakłócenia w połowie obrazu.
Postać Jamesa, który był zbyt idealny, zbyt piękny… Nie wyglądał jak on. Miał
rysy twarzy, jakie spotyka się na starych obrazach, namalowanych przez wielkich
mistrzów.
Ktoś nie wpadł na to, że Arthemis zbyt dobrze
zna Jamesa, żeby dać się na brać na taką sztuczkę. James… nigdy by nie zbliżył
się do Valentine. Już nie chodziło o to, że raczej do niego nie pasowała, ani o
to, że miał Arthemis. Ale nigdy, przenigdy nie skrzywdziłby Freda, który był
dla niego jak brat.
Nawet jej skołowany umysł zdawał sobie z tego
sprawę. Wciskając Valentine w sen, ktoś nie zdawał sobie sprawy, że popełnia
duży błąd.
Tylko jak to się działo?
Arthemis usiadła ciężko na łóżku.
Jak to się działo?!
Eliksir? Klątwa? Hmm… tak, coś
takiego dałoby się zrobić. Można by było wyciągnąć odpowiednie wspomnienia.
Sprawić, żeby lęki zamieniały się w obrazy… Tak to wszystko było możliwe…
Ale nie tłumaczyło bólów głowy. A na bóle
głowy było tylko jedno wyjaśnienie.
W Hogwarcie był ktoś, kto potrafił kontrolować
i tworzyć sny. I widocznie bardzo mu zależało na tym, żeby Arthemis zerwała z
Jamesem.
Arthemis nie miała czasu zająć się kwestią
snów. Tylko tyle, że przestały one na nią oddziałowywać, w większym stopniu.
Były nieprzyjemne i nie umiała się ich zupełnie pozbyć, ale na pewno nie
wpływały już na jej stan zdrowia.
Forsythe bardzo dbał o to, żeby
poważnie wzięli sobie do serca zalecenia. Budził ich rankiem, trzy razy w
tygodniu i bez względu na pogodę kazał biegać. Pilnował ich dopóki po tygodniu
nie obiecali mu, że sami będą już się tym zajmować. Co do pojedynków, które
organizował… nie było to byle co. Każdej soboty sprowadzał jakiegoś mistrza
pojedynków, bądź aurora, z którym mieli walczyć.
Sytuacja Rose i Scorpiusa też nie była
kolorowa. Długie godziny spędzali na wspólnej nauce pod okiem profesor
Alexander. Co więcej nauczycielka dopilnowała, żeby musieli sobie pomagać.
Wyznaczała im zadania, przy których musieli ściśle współpracować.
Scorpiusowi wyraźnie się to nie uśmiechało.
Tymczasem Albus szalał. Tak właśnie myślała
Arthemis. W ciągu dwóch tygodni korespondowania z Hiszpanką, zaczął
najzwyczajniej flirtować z dziewczynami. Rozmawiał z Krukonkami i Puchonkami,
ale omijał Gryfonki. Jakby się bał, że za często będzie je widywał.
Arthemis zastanawiała się, co takiego ta jego
dziewczyna mu powiedziała, że się tak zachowywał. W każdym bądź razie wyraźnie
wyluzował. Do tego stopnia, że przyłapała go na pocałunku w kącie biblioteki z
jakąś dziewczyną. Od razu się zwinęła, gdy tylko ja zobaczyła, machając do
niego palcami.
- Co ty wyprawiasz? – zapytała.
- Uczę się – wyjaśnił z zadowolonym
uśmiechem. - Maria, daje mi naprawdę
dobre rady…
- Maria zrobiła z ciebie Casanovę –
poprawiła go Arthemis. – Uganiasz się za wszystkimi dziewczynami w szkole, nie
zatrzymując się na żadnej poważnie…
- Jezu… to tylko próby… One zresztą
nie mają nic przeciwko temu – oznajmił Albus.
Arthemis pokręciła z niedowierzaniem
głową.
- Uważaj trochę na to, co robisz, bo
inaczej kogoś skrzywdzisz…
- Słuchaj… chce już coś umieć, jak
spotkam się pod koniec października z Marią. Ona też się nie może doczekać
spotkania.
- Ach… więc traktujesz te wszystkie
dziewczyny, jak tarcze do ćwiczeń? – prychnęła. – I jej to nie przeszkadza.
- Ona mówi, że na razie nie. Pisze,
że jeszcze niewiadomo, czy między nami zaiskrzy…
- Pohamuj trochę swoje zapędy –
mruknęła Arthemis, wyjmując podręcznik do eliksirów. – Zanim staniesz się
zupełnym dupkiem…
- A James twierdzi, że w końcu się
wyrabiam…
- Nie sądziłam, że będziesz się
Jamesem kiedykolwiek zasłaniał – oświadczyła chłodno Arthemis. – A teraz, czy
łaskawie możemy się skupić na eliksirach?
- Oczywiście – powiedział Albus,
wdzięczny za zmianę tematu.
Wieczorem, a było to już dwa tygodnie po
meczu, Arthemis wpadła do pokoju niczym burza. Miała naddarty rękaw bluzki i
wściekłość w oczach. James rozmawiając z Justinem, zmarszczył brwi na widok
tego, że idzie w jego kierunku. Zrobił coś? A potem zauważył, że oprócz złości
widać w jej ruchach też trochę strachu i co chwilę otrząsała się z
obrzydzeniem.
Justin zszedł jej z drogi, bo było wiadomo, że
Arthemis lepiej nie drażnić. Chociaż większość chłopców bardzo ją lubiła, gdyż
nadawała na tych samych falach co oni.
James się szybko przeszukiwał swoje myśli w
poszukiwaniu czegoś, co mogło ją tak wkurzyć, gdy on złapała go za ubranie,
przyciągnęła do siebie i wycisnęła na jego ustach ostry, mocny pocałunek. A
potem niespodziewanie go puściła i odetchnęła głęboko.
Wszyscy w Pokoju Wspólnym patrzyli się na nią
jakby widzieli ją pierwszy raz w życiu, bo to było coś naprawdę dziwnego.
Zazwyczaj Arthemis ledwie pozwalała się trzymać Jamesowi za rękę, a co dopiero
publicznie go całować.
- Wybacz – powiedziała w końcu, -
musiałam to z siebie zmyć…
James przez chwilę zamrugał
zdziwiony, a potem zapytał podejrzliwym tonem:
- Jak masz na drugie imię?
- Joan – odpowiedziała odruchowo.
- A jak się nazywa brat twojej matki?
- Ariel. O co ci chodzi?
Dopiero teraz James się szeroko
uśmiechnął.
- Stęskniłaś się za mną? Wiem, że nie
widzieliśmy się aż od obiadu, ale…
- Nie o to chodzi – przerwała mu. –
Nadal mnie to obrzydza i musiałam zmienić smak w ustach zanim zwymiotuje…
James się skrzywił.
- Co masz na myśli?
Arthemis się rozejrzała. Wszyscy się
na nich gapili.
- Nie macie nic do roboty?! –
krzyknęła.
Gryfoni stwierdzili nagle, że jest
tysiąc rzeczy bardziej interesujących niż kłótnia jakiejś tam pary. Arthemis
poprowadziła James, gdzieś na bok i powiedziała cicho:
- Właśnie cię spotkałam. Na drugim
piętrze.
James zmarszczył brwi i poczuł
gwałtowne, złe przeczucie.
- Nie byłem na drugim piętrze od rana
– mruknął chłodno.
Arthemis spojrzała na niego z
uniesionymi brwiami.
- Zrozumiałam kiedy zacząłeś szarpać
na mnie ubranie – palcami złapała podarty rękaw. – I wpychać mi język do
gardła…
Arthemis poczuła powiew gniewu. James miał
usta zaciśnięte w bardzo wąską kreskę, a
palce zaciskał tak mocno, że pobielały mu kostki.
- Ktoś… - zaczął drżąc z furią.
- Gdy mnie dotknąłeś wiedziałam, już
że to nie ty, ale jakby to powiedzieć, było już za późno. Tak więc kopnęłam cię
tam gdzie najbardziej boli, a potem oszołomiłam i leżysz sobie teraz gdzieś na
drugim piętrze…
James gdy tylko to usłyszał, ruszył do dziury
pod portretem unoszony falą wściekłości. Arthemis jak na skrzydłach pofrunęła
za nim. Serce jej zabiło mocniej, gdy widziała go takim… żądnym
sprawiedliwości.
Nikt oprócz niego nie miał prawa jej dotykać,
a jej ta zasada bardzo odpowiadała.
James żądny krwi, szedł energicznym krokiem,
tak, że ludzie schodzili mu z drogi. Arthemis deptała mu po piętach. Wpadli na
drugie piętro, gdzie niedaleko łazienki Jęczącej Marty, za posagiem Wulfryka
Zgryźliwego leżał sobie nieprzytomny James.
Prawdziwy James Potter przypatrywał się mu
przez dłuższą chwilę, chyba zastanawiając się, czy skopać nieprzytomne ciało,
czy jednak je obudzić, żeby słyszeć jęki.
Arthemis grzecznie stała, czekając na jego
decyzję.
Chyba jednak w Jamesie zwyciężyła ciekawość, kogo skopie, bo wciągnął
ciało do łazienki nawiedzanej przez ducha. Przechodzili akurat tamtędy jacyś
trzecioklasiści, więc Arthemis posłała im jedno ze swoich najgroźniejszych
spojrzeń, mówiąc:
- Nic nie widzieliście, jasne?
Skwapliwie pokiwali głowami i
ulotnili się.
Arthemis zablokowała drzwi do
łazienki i oparła się o nie, podczas gdy James z twarzą anioła śmierci, uniósł
różdżkę i powiedział:
- Enervate!
Chłopak leżący na ziemi, zwinął się w kłębek, jęknął i złapał za krocze.
Chłopak leżący na ziemi, zwinął się w kłębek, jęknął i złapał za krocze.
Pomimo tego, że miał jego twarz,
James mu nie współczuł. Koleś powinien się modlić, żeby za piętnaście minut
mieć się, za co złapać.
Chociaż James i tak wiedział kto to
jest.
- Flint! – warknął.
- Nie, nie… - chłopak zaczął
spazmatycznie kręcić głową. – Ja, nie…
Arthemis zmarszczyła brwi. Do tej
pory też była przekonana, że to Flint. Ale… Flint tak by nie zareagował.
- Nie kłam – James podniósł różdżkę.
- To nie ja! On mi kazał! – krzyknął
chłopak. Chciał się podnieść, ale Arthemis podeszła i postawiła mu nogę na
piersi. Delikatnie. Bo wiedziała, że gdyby to James zrobił, to raczej koleś już
więcej by im nic nie powiedział.
- Kim jesteś? – zapytała spokojnie.
- Tom. Tom Avery – powiedział szybko
chłopak.
- Kumpel Flinta! – warknął James i
już znowu podniósł różdżkę.
- Zaczekaj! – krzyknął Tom. – Wiem,
że nienawidzisz Flinta, ale ja ci się jeszcze nie naraziłem…
- Nie?! – krzyknął z niedowierzaniem
James.
- Słuchaj, - chłopak podniósł ręce do
góry, w obronnym geście. – Mieliśmy się tylko zabawić. Pograć w kotka i myszkę.
Flint powiedział, że nikt się nie dowie. Że po prostu każdy z nas trochę się z
nią zabawi...
- Sektu… - zaczął James zaklęcie.
- Zaczekaj! – przerwała mu Arthemis.
Spojrzała na chłopaka leżącego na ziemi. Dziwnie się czuła nadal patrząc w
twarz Jamesa. – Jak to każdy? – zapytała.
- No, Flint dał mi i Melviowi
eliksir, żeby Arthemis nie poznała, że to my. To miała być tylko zabawa –
powiedział szybko, z porozumiewawczym uśmiechem.
- A ty chętnie wziąłeś w niej
udział?!! – warknął James.
- Kto by nie skorzystał… słuchaj…
Arthemis się odsunęła. Wiedziała już wszystko,
co chciała wiedzieć. A poza tym jeszcze chwilę posłuchałaby tego matoła i jej
noga przestałaby być taka lekka.
James z żądzą zemsty chciał zmieść Avery’ego z
powierzchni ziemi, ale wiedział, że inteligencja tego idioty nie przekracza
rzepy i do tej pory nie zrozumiał, o co Flintowi naprawdę chodziło. Bał się
pomyśleć, co by było gdyby to Denis pierwszy znalazł Arthemis.
Wycelował w Toma różdżką, ten chyba w końcu
zdał sobie sprawę, że jego sytuacja nie jest zbyt kolorowa, bo zaczął szukać
swojej. Gdy tylko wyjął ją z kieszeni, James powiedział:
- Expelliarmus!
A różdżka pofrunęła do góry i
wylądowała prosto w rękach Arthemis.
W tym czasie chłopak zaczął się
trząść, a jego skóra się wydymała, jego nogi skracały, a włosy zmieniały kolor
z czerni na świński blond.
- Hej, przysięgam, że… - zaczął
płaczliwie chłopak, gdy przemiana się zakończyła.
- Rozbieraj się – przerwał mu groźnie
James.
- Ja chyba nie chcę tego widzieć –
mruknęła Arthemis.
- Nie mam najmniejszego zamiaru ci na
to pozwolić – oznajmił James i przytknął różdżkę do czoła Avery’ego. – Już! –
ponaglił go.
- Słuchaj, Potter, to nie był mój
pomysł – mówił Tom z niechęcią, ściągając bluzę.
- Nie obchodzi mnie to – przerwał mu
z gniewnym rozbawieniem James. – Arthemis, wyjdź – dodał łagodniej.
Arthemis wzruszyła ramionami i otworzyła
drzwi. Pod sufitem fruwał duch Jęczącej Marty, która z zafascynowaniem
obserwowała co robią żywi i chyba bardzo interesowało ją, czy Tom się w końcu
rozbierze.
Arthemis czekała za drzwiami, zastanawiając
się, co James teraz zrobi. Będą zapewne szukać Flinta, który biegał po szkole,
popijając sobie eliksir wielosokowy.
Chwilę potem James wyszedł z łazienki, mówiąc:
- A twoja różdżka będzie w składziku
na miotły na czwartym piętrze…
Zamknął drzwi.
- Co zrobiłeś z ciuchami? – zapytała
Arthemis.
- Zmniejszyłem je i spuściłem w
ubikacji – powiedział krótko, patrząc na nią. Jego złość nadal się nie
zmniejszyła. – A ty, skoro już masz te swoje umiejętności, to mogłabyś szybciej
rozpoznawać, gdzie się znajduję – powiedział gniewnie.
Arthemis rozszerzyła oczy ze zdumienia.
- A więc to moja wina?! – zapytała z
niedowierzaniem.
- Podobno potrafisz powiedzieć, gdzie
jestem…
- Przecież cię nie szpieguje, idioto!
– powiedziała wściekła i popchnęła go. – Jak myślisz bardziej ufam moim
zdolnościom, czy oczom, kiedy cię widzę?!
- Może właśnie powinnaś bardziej
zwracać uwagę na to pierwsze, bo z tym drugim jest kiepsko!
- Idź do diabła! – warknęła Arthemis
i ruszyła korytarzem, cała się trzęsąc.
Pobiegł za nią i złapał ją za rękę.
- Po prostu…
- Co „po prostu”, James?! –
krzyknęła, oddychając ciężko i odepchnęła go. – Co „po prostu”?! Ten gnojek
mnie dotknął, podszywając się pod ciebie, a ty twierdzisz, że to moja wina?!
Nadal czuję jego…
James niespodziewanie złapał jej twarz w
dłonie i zaczął gwałtownie ją całować. Po chwili ją puścił. Arthemis nadal
miała zaszklony wzrok, jakby drażniła ją sama myśl, że ktoś oprócz niego jej
dotknął. Pogłaskał ją kciukami po policzkach.
- Wiem, że to nie twoja wina, ale do
cholery, Arthemis… zabije go…
- Więc poszukajmy dwóch pozostałych
idiotów, co się pod ciebie podszywają i skopmy ich ślizgońskie tyłki –
powiedziała cicho.
Skinął głową i odsunął się trochę.
- Avery, jeszcze przez jakiś czas
będzie się zastanawiał, czy woli być molestowany przez ducha, czy wyjdzie z
damskiej toalety i goły przespaceruje się po zamku – oznajmił.
- Sprałbyś go, gdybyś myślał, że to
Flint…
James nie odpowiedział. To było
oczywiste.
- Zastanawia mnie, czemu sama się tym
nie zajęłaś – mruknął. – To dziwne w twoim przypadku.
Arthemis nie zaprzeczyła.
- Po pierwsze: uznałam, że masz
całkowite prawo wiedzieć, że ktoś się za ciebie przebrał. Po drugie: dotknął
mnie, w sposób, który nadal budzi we mnie obrzydzenie. A po trzeci (i wyprę się
tego, jeżeli komuś o tym powiesz): strasznie mi się podoba, jak bronisz mojej
czci.
- Na Merlina, Arthemis – powiedział
gwałtownie, przyciągając ją do siebie i ukrył twarz w jej włosach. – Jesteś
moja! Nikt nie ma prawa cię tknąć.
Przez chwilę pozwoliła mu się
obejmować.
- Jesteś strasznie zaborczy, James –
mruknęła po chwili.
- Nic na to nie poradzę – powiedział.
- Nie musisz. Nie przeszkadza mi to –
odrzekła, zaskakując go. Do tej pory myślał, że najchętniej zwymyślałaby go, za
najmniejszy przejaw zazdrości.
- Serio? – zdziwił się.
- Jesteś barierą między mną a innymi.
Mogę ze wszystkimi przebywać, ale wiedzą, że nie wolno im się do mnie zbliżyć,
w taki sposób, jak ty. Dzięki temu ja nie muszę im tego uświadamiać. Dlatego
nie, nie przeszkadza mi to.
- Więc mogę sobie robić co chcę? –
zapytał żartobliwie.
- Tylko nie przesadzaj – burknęła.
- Ale Flinta mogę zmasakrować?
- Naruszył strefę, która była tylko
nasza – powiedziała, a w jej głosie pojawił się gniew. Odsunęła się od niego. –
Oczywiście, że możesz.
- Więc, maleńka, pomożesz mi złapać
go w pułapkę – oznajmił James.
- Z najwyższą przyjemnością –
odparła, a na jej ustach pojawił się mściwy uśmiech.
Arthemis szła sobie spokojnie
korytarzem czwartego piętra.
- James – zawołała, uśmiechając się
szeroko. – Szukałam cię…
Chłopak uciekł wzrokiem, więc
Arthemis zrozumiała bardzo szybko, że to nie jest Flint.
- Idziemy do Pokoju? – zapytała,
podchodząc bliżej.
- Wiesz, wolałbym się jednak przejść
gdzie indziej – powiedział, wczuwając się w role i chciał ją złapać za rękę.
- Gdzie na przykład? – zapytała,
zakładając ręce na piersi, żeby nie mógł jej chwycić.
Zbliżył się mocniej.
- Zaszyjmy się gdzieś to pokażę ci o
co mi chodzi, księżniczko – szepnął cicho.
Księżniczko? – prychnęła w myślach
Arthemis. – Nawet gdyby wcześniej nie wiedziała, po tym jednym wyrażeniu by
zrozumiała.
- James. To Melvin – rzuciła.
Chłopak zamrugał.
- O czym ty... – nagle poczuł między
łopatkami, wbijającą się różdżkę.
- Może zabawisz się ze mną, co? –
rzucił do niego groźnie James.
- Ja… - zająknął się chłopak.
- Za późno. Avery nam wszystko
wyśpiewał – oświeciła go Arthemis. – Jestem tylko jeszcze ciekawa, jak Flint
zdobył włosy Jamesa... Jeżeli nam powiesz, to obiecuję, że powstrzymam Jamesa,
zanim oderwie ci kończyny.
- Hej! – zaprotestował James.
- Wtedy na meczu – zaczął szybko
Melvin. - Specjalnie się z tobą pobiłem. Flint mi kazał.
- Jesteście jeszcze większymi
idiotami, jeżeli słuchacie tego kretyna – powiedział z gniewem i niesmakiem
James.
- Puścisz mnie? – zapytał błagalnie.
- Oddaj eliksir – powiedziała
Arthemis.
Chłopak chaotycznie zaczął
przetrząsać kieszenie, aż w końcu wyjął flaszkę.
- Skąd go wzięliście? – zapytała.
- Flint skonfundował jednego
siódmoklasistę z Ravenclawu. Tego co mało nie wygrał konkursu. Zrobił nam to.
- Gdzie Flint? – zapytał James.
- Nie wiem. Rozdzieliliśmy się na
pierwszym piętrze – jęknął chłopak, stając na palcach, żeby chociaż trochę
odsunąć się, od wbijającej się w jego plecy różdżki.
- Puść go, James. Nie jest tego wart
– oznajmiła Arthemis, odwracając się. Po chwili usłyszała jak James szepcze
zaklęcie Zwieracza Nóg i zostawia tak chłopaka, dodając jeszcze kilka
obrazowych gróźb.
To, że znalazła Flinta było zwyczajnym
przypadkiem. Bardzo niefortunnym przypadkiem. Wpadła na Seana Caldwella, na
czwartym piętrze, który trząsł się ze złości i bardzo szybko mrugał jakby coś
mu wpadło do oczu. Stanął jak wryty na widok Arthemis.
- Arthemis, nie idź tam – powiedział
zranionym głosem, chwytając ją za ramię.
Zamrugała zdziwiona.
- Gdzie mam nie iść?
- Na trzecie piętro. Nie musisz tego
widzieć.
No teraz ją naprawdę zaintrygował.
Wyswobodziła się z jego uścisku.
- Czego widzieć?
- No ich…
W Arthemis zakiełkowało złe
przeczucie. Nie zdołał jej powstrzymać, a już
była na schodach.
Sean obejrzał się, myśląc, że lepiej, że już
teraz się z tym zmierzy, niż ciągnąć tę farsę. I nagle stanął oko w oko z
Jamesem Potterem. Zalała go straszliwa furia.
- Ty bydlaku! – ryknął.
James w ostatniej chwili uniknął
ciosu w twarz, ale następny już trafił go w mostek. Zabrakło mu na chwilę tchu.
- Do diabła, Sean, co ty wyprawiasz?!
- Lubisz grę na dwa fronty?! Ja ci
pokażę dobrą grę!!
- O czym ty mówisz? – zdziwił się
James i chwycił go za nadgarstek, zanim zdołał wymierzyć mu kolejny cios.
- Nie wystarczy, że masz Arthemis?
Musisz mieć jeszcze Anabelle?!! – ryknął na cały hol, a w jego głosie pojawił
się ból.
James rozszerzył oczy ze zdziwienia.
- Gdzie Arthemis?!! – zapytał
gwałtownie.
Jednak Sean go nie słuchał, ogarnięty
nagłą potrzebą agresji, zadał mu kolejny cios.
Arthemis przeszła szybkim, gwałtownym krokiem,
gnana nie zrozumiałą potrzebą sprawdzenia, co się stało. Co Flint chciał
osiągnąć? Czemu sprawiało mu to taką pokrętną satysfakcję?
Stanęła jak wryta na środku korytarza i
poczuła serce w gardle.
Nie, nie, nie, nie… - mówiła sobie w myślach.
– To nie jest James! – jej umysł krzyczał to do niej, ale i tak przez dłuższą
chwilę wierzyła tylko swoim oczom.
James całym ciałem przyciskał do ściany
korytarza Anabelle, całując ją tak, jakby zależało od tego jego życie.
Arthemis na chwilę odwróciła wzrok, bo nie
mogła znieść widoku tego, czego tak często się bała. Co nawiedzało ją w snach,
a teraz na jawie było sto razy gorsze…
A potem zobaczyła, jak Anabelle próbuje coś
zrobić, ruszała nadgarstkami i chciała odsunąć twarz, ale siła Jamesa jej na to
nie pozwalała.
Nie. Nie Jamesa – uświadomiła sobie z cała
mocą Arthemis. – To Flint ją do tego zmuszał.
Wyjęła różdżkę.
- Ty sukinsynu! – powiedziała, a
ciało Jamesa, wpadło na ścianę po przeciwnej stronie i się osunęło po niej.
Anabelle z cichym jękiem, cała drżąc osunęła
się po zimnym murze.
- Arthemis... przysięgam… on po
prostu… - zaczęła płaczliwie.
Arthemis jej nie słuchała. Dysząc
ciężko, podeszła do James i na chwilę tracąc poczucie moralności kopnęła go w żebra.
Chłopak jęknął.
- Co chciałeś zrobić?! – warknęła. –
Do czego chciałeś doprowadzić?!
Z ust Jamesa wydobył się złowieszczy,
drwiący śmiech.
- Chyba nie myślałaś, że ty mi
wystarczysz – prychnął. Flint odwrócił się do niej, a na tak dobrze znanej jej twarzy
Jamesa, pojawił się ostry, drwiący uśmiech. – To było oczywiste, że kiedyś się
tobą znudzę…
Arthemis zaczęła się cała trząść. To mogłoby
mu się udać. Do diabła, to by mu się udało, gdyby nie to, że Avery znalazł ją
pierwszy. Uwierzyłaby, że James znowu kręci z Anabelle.
Gdzieś z oddali dolatywał ją cichy szloch
dziewczyny.
Drżącą ręką podniosła różdżkę, celując w głowę
Flinta.
- Już dobrze… – usłyszała cichy głos
i ciepłe palce zaciskające się na jej nadgarstku.
James stanął przed nią i spojrzał zimno na
Flinta.
- Myślałem, że po prostu zamknę cię w
jakimś ciemnym małym pomieszczeniu, gdzie będziesz tylko ty i myszy wielkości
borsuków – powiedział mimochodem. – Jednak w tym momencie zmieniłem zdanie…
Zraniłeś ją, a tego nie puszczę ci płazem. Od dzisiaj będziesz się oglądał
minuta po minucie, czując na karku mój oddech. I w końcu doczekasz się Flint.
Doczekasz się, gdy wymyślę dostatecznie dobrą zemstę. Przyjdę po ciebie.
Przyrzekam ci to…
Odwrócił się, żeby zobaczyć, że Arthemis za
nim już nie ma. Tylko Sean klęczał przy Anabelle, obejmując ją delikatnie i
gładząc po włosach.
- Caldwell – rzucił James, - jest
twój.
Sean wstał z morderczym wyrazem twarzy, a
James z westchnieniem poszedł znaleźć swoją głupią dziewczynę.
Znalazł ją przy wyjściu na Zachodnią Wieżę.
Siedziała przy otwartych drzwiach, wpatrując się w krople deszczu odbijające
się od betonu. Przyciągnęła do siebie jedno kolano i obejmowała je rękoma.
James oparł się o ścianę naprzeciwko niej.
- Nauczyłem się przy tobie czegoś,
czego zawsze mi brakowało – powiedział mimochodem. – Cierpliwości. Jednak
czasami brakuje mi na ciebie siły. Przecież wiesz, że to nie byłem ja.
Arthemis wstała powoli, a potem
niespodziewanie podeszła i się w niego wtuliła.
- Mam sny – wykrztusiła nieoczekiwanie,
na granicy płaczu. – Sny, w których występujesz ty z różnymi innymi
dziewczynami. Nie tylko z Anabelle, chociaż ona występuje najczęściej. Mam
wrażenie, że one nie należą do mnie i każdego ranka śmieje się z tego, że mam
paranoję. Ale i tak śnią mi się za każdym razem.
- Zastanawiałem się ostatnio, co cię
różni od innych dziewczyn – wyznał James, jakby jej nie usłyszał. – Serce mi
bije przy tobie szybciej, moje dłonie świerzbią dopóki cię nie dotknę. Ale poza
tym żadna inna nie byłaby w stanie być moją partnerką. Żadna inna nie
potrafiłaby tak idealnie mnie zrozumieć. I dlatego żadna ci nie dorówna. Te
twoje sny mnie obrażają… - stwierdził chłodno.
Poderwała głowę i spojrzała na niego z
błyszczącymi oczami.
- Ja wcale nie chcę tego śnić! –
powiedziała szybko. – Za każdym razem czuję się po tym jeszcze bardziej
zmęczona. I do tego to jest dziwne, czuję się przy tym, jak wtedy gdy w moją
głowę wchodzą cudze sny, rozumiesz?
James zmarszczył brwi.
- Chcesz mi powiedzieć, że…
- Nie panuję nad tym. Te sny
powracają do mnie jak jakiś upierdliwy film. Jakby ktoś celowo wciskał mi je do
głowy! Przecież wiesz, że ci ufam. Poza tym mało nie zmasakrowałeś Avery’ego za
to, że mnie dotknął… I jesteś lekko przeczulony na punkcie chłopaków, którzy
się do mnie zbliżają. Nie mówiąc już o tym, że całujesz mnie tak, że brakuje mi
tchu. Wiem, że nie ma nikogo innego, ale do cholery… wstrząsnęło mną to –
zakończyła żałośnie.
Jamesowi złość zmalała. Pocałował Arthemis w
czoło.
- Coś na to poradzimy – mruknął
myśląc, że te jej sny, jeszcze mu wyjdą na dobre. – To przez nie byłaś taka
niespokojna?
Skinęła głową.
- Czemu mi nie powiedziałaś?
- Wściekłbyś się… Zarzucił, że ci nie
ufam…
Westchnął.
- Dobrze przynajmniej, że już wiem –
przytulił ją mocniej. - Więc nie jesteś zazdrosna, tak?
- Jestem, ale nie pokazuje tego po
sobie, bo ci odbije – oświeciła go Arthemis.
- Nie odbije. I tak wiem, że mnie
uwielbiasz – mruknął ze śmiechem, w którym jednak nadal dało się słyszeć twarde
nuty.
Arthemis się od niego odsunęła. Przyjrzała mu
się uważnie.
- Masz siniak na twarzy – zauważyła
ze zdziwieniem.
- Cóż, Caldwell stanął w obronie czci
Anabelle sądzą, że gram na dwa fronty i zanim go oświeciłem, że jego dziewczyna
jest w ramionach Flinta to zdążyliśmy się trochę poturbować – wyjaśnił James.
- Mam nadzieję, że Anabelle szybko
dojdzie do siebie – westchnęła Arthemis.
- Sean się nią zajmie – uspokoił ją
James. – A co do tych twoich snów to mam kilka pomysłów…
- Nie będę brała żadnych eliksirów –
rzuciła natychmiast.
- Nie to miałem na myśli – uspokoił
ją. – Zobaczymy czy reagujesz tak samo, gdy nie jesteś sama podczas snu –
powiedział.
Arthemis otworzyła oczy szeroko.
- Mogę jeszcze spróbować blokować
wszelkie sny – powiedziała szybko.
- I chodzić nie wyspana – dodał za
nią, a w jego oczach migotały psotne błyski.
- Nie będzie tak źle. Po prostu…
- Dobrze. Dam ci dwa dni. Jeżeli nie
pomożesz sobie sama, ja ci pomogę – zadecydował z szerokim uśmiechem.
Arthemis gorączkowo myślała, ale skinęła
głową, trochę uspokojona jego zapachem i tym, że był blisko. Odganiał wszystkie
jej cienie.
Fred tymczasem stwierdził, że ma dość
podchodów. I sądzą po zachowaniu Valentine ona też. Zrobiła się drażliwa,
uszczypliwa i broń cię panie Boże, żeby tylko jej nie dotknął podczas lekcji,
bo od razu naskakiwała na niego jak rozwścieczony borsuk.
Chodziło tylko o to, żeby znaleźć ją w
odpowiednim momencie, a takich było bardzo niewiele. Wiedział jednak, że
profesor Vector zatrzymała ją na chwilę, co oznaczało, że Valentine będzie się
śpieszyła na następne zajęcia. Już on załatwi, żeby w ogóle na nie, nie
dotarła.
Zaczaił się na jednym z korytarzy, którym
musiała przejść, żeby dotrzeć na obronę przed czarną magią. Było już po
dzwonku, więc korytarze były puste. Usłyszał szybkie kroki Valentine. Wychylił
się zza posągu i szepnął zaklęcie, które już kiedyś na niej użył. Jej torba
pękła. Valentine zaczęła kląć jak szewc i ukucnęła, żeby pozbierać rzeczy.
Dopiero wtedy Fred do niej podszedł.
- Pomóc ci? – zapytał, gdy ich twarze
znalazły się na tym samym poziomie.
- Nie, dziękuję – odpowiedziała
zgryźliwie.
- Boisz się? – mruknął cicho.
Prychnęła jak dzika kotka.
- Niby czego?
- Mnie.
- Proszę cię… - odpowiedziała z
politowaniem.
- Może, więc siebie?
- Ćpałeś coś, Weasley? – rzuciła
drwiąco.
Ponieważ w jednej ręce trzymała atrament, a w
drugiej książkę, Fred wykorzystał okazję, że nie mogła go odepchnąć i dotknął
jej twarzy. Przejechał kciukiem po jej policzku, potarł dolną wargę.
- Zabieraj łapy, Weasley – warknęła.
- Wiesz, że powiedzenie tego, zajęło
ci pół minuty?
- Bo jestem w szoku, że ośmieliłeś
się…
- Ośmieliłem się? – powtórzył to
słowo jakby je smakował. – Ośmielę się zrobić o wiele więcej… - mruknął i
bardzo powoli dotknął wargami jej ust. Ucałował dolną wargę.
Valentine jak zaczarowana wpatrywała się w
niego szeroko otwartymi oczyma. Serce biło jej jakby miało się wyrwać z piersi.
Spanikowana, odchyliła się i wylądowała na tyłku, zapominając, że nie stoi.
Fred podał jej rękę. Nie przyjęła jej…
- Jak mogłeś?! Jeżeli myślisz o tym,
że odnowię układ…
- Zapewniam cię kochanie, czy nic
bardziej mnie nie wkurza niż myśl o odnowieniu tamtego układu – powiedział
chłodno Fred, wkładając ręce do kieszeni.
- Więc co to miało znaczyć? –
warknęła, wstając.
Fred wzruszył ramionami.
- Po prostu miałem ochotę… -
odpowiedział, odwracając się.
Valentine wrzasnęła sfrustrowana, patrząc na
jego plecy.
- Nienawidzę cię!
- Tak. Wiem. Udowodniłaś mi to,
wystarczająco dobrze… - odpowiedział, nawet się nie odwracając.
Valentine opadły ręce. Miał rację… chociaż
przecież nie miała tego na celu, pewnie go wtedy uraziła. Zraniła jego dumę…
Dumę… Gdyby Valentine wiedziała jak bardzo nim
to wtedy wstrząsnęło, na pewno, nie myślałaby o dumie.
Jednak pocałunek zostawił w niej dogłębny ślad
i przypomniał jej dokładnie to wszystko o czym starała się usilnie zapomnieć.
Sprawił, że tęsknota z delikatnego mrowienia, stała się głęboką jątrzącą się
raną.
Kiedy już myslalam ze większym idiota sie byc nie da Flint udowadnia mi ze jestem w bledzie. On sie kiedys doigra. Mam nadzieje ze sie wszystko ulozy miedzy Fredem i valentine. Byliby dobra para
OdpowiedzUsuńHejka, hejka,
OdpowiedzUsuńfantastycznie, pięknie po prostu, o tak Arthemis wpadając do pokoju wspólnego Gryfonów i James szybko analizujący czy zrobił coś złego to bylo po prostu cudowne... ale kto podsuwa te wszystkie sny Arthemis? och Fred przeszedł już do działania...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńfantastycznie, o tak ta scena kiedy Arthemis wpada do pokoju wspólnego Gryfonów i od razu James analizuje czy zrobił coś złego to było... to było po prostu cudowne... kto podsuwa te SN Arthemis...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga