sobota, 27 stycznia 2018

Trzech Jamesów (Rok VI, Rozdział 17)

Arthemis śniła. Znowu.
 Śnił jej się Albus, który oskarżał ją o brak zaufania i jakaś kobieta o nieznanych rysach twarzy, ale za to wyrachowanym uśmiechu. Prosiła Albusa, żeby jej posłuchał, ale on mówił coś do siebie i jak maniak zapisywał kolejne kartki pergaminu. Przed nim stało stado sów, które co chwilę wylatywały.
 To ją martwiło, ale po chwili obraz zaczął się trząść, była w sypialni chłopców. Przy łóżku Jamesa. No to była już przesada…
 Śpiąca Arthemis zmarszczyła brwi.
 James leżał między kilkoma dziewczynami. Całował się z jakąś brunetką.
- On cię zostawi! – usłyszała w głowie krzyk, który już jakiś czas nie pojawiał się w jej snach.
 James spojrzał w jej stronę. Miał zadziwiająco uszlachetnione rysy. Był zbyt idealny. Arthemis we śnie, przez zamglone łzami oczy, spojrzała w twarz dziewczyny, którą całował.
 Valentine.
 Arthemis poderwała się z łóżka. Wstała i zaczęła krążyć po sypialni, a w ślad za nią chodził Gin. Myśli biegały z prędkością światła.
 Przypomniała sobie wszystkie sny. Ból głowy narastał.
 Valentine…
 Czemu tego wcześniej nie zauważyła? Czemu do cholery nie zauważyła, że to nie są jej sny!?
 Te chwilowe zakłócenia w połowie obrazu. Postać Jamesa, który był zbyt idealny, zbyt piękny… Nie wyglądał jak on. Miał rysy twarzy, jakie spotyka się na starych obrazach, namalowanych przez wielkich mistrzów.
 Ktoś nie wpadł na to, że Arthemis zbyt dobrze zna Jamesa, żeby dać się na brać na taką sztuczkę. James… nigdy by nie zbliżył się do Valentine. Już nie chodziło o to, że raczej do niego nie pasowała, ani o to, że miał Arthemis. Ale nigdy, przenigdy nie skrzywdziłby Freda, który był dla niego jak brat.
 Nawet jej skołowany umysł zdawał sobie z tego sprawę. Wciskając Valentine w sen, ktoś nie zdawał sobie sprawy, że popełnia duży błąd.
Tylko jak to się działo?
Arthemis usiadła ciężko na łóżku.
Jak to się działo?!
Eliksir? Klątwa? Hmm… tak, coś takiego dałoby się zrobić. Można by było wyciągnąć odpowiednie wspomnienia. Sprawić, żeby lęki zamieniały się w obrazy… Tak to wszystko było możliwe…
 Ale nie tłumaczyło bólów głowy. A na bóle głowy było tylko jedno wyjaśnienie.
 W Hogwarcie był ktoś, kto potrafił kontrolować i tworzyć sny. I widocznie bardzo mu zależało na tym, żeby Arthemis zerwała z Jamesem.


 Arthemis nie miała czasu zająć się kwestią snów. Tylko tyle, że przestały one na nią oddziałowywać, w większym stopniu. Były nieprzyjemne i nie umiała się ich zupełnie pozbyć, ale na pewno nie wpływały już na jej stan zdrowia.
Forsythe bardzo dbał o to, żeby poważnie wzięli sobie do serca zalecenia. Budził ich rankiem, trzy razy w tygodniu i bez względu na pogodę kazał biegać. Pilnował ich dopóki po tygodniu nie obiecali mu, że sami będą już się tym zajmować. Co do pojedynków, które organizował… nie było to byle co. Każdej soboty sprowadzał jakiegoś mistrza pojedynków, bądź aurora, z którym mieli walczyć.
 Sytuacja Rose i Scorpiusa też nie była kolorowa. Długie godziny spędzali na wspólnej nauce pod okiem profesor Alexander. Co więcej nauczycielka dopilnowała, żeby musieli sobie pomagać. Wyznaczała im zadania, przy których musieli ściśle współpracować.
 Scorpiusowi wyraźnie się to nie uśmiechało.
 Tymczasem Albus szalał. Tak właśnie myślała Arthemis. W ciągu dwóch tygodni korespondowania z Hiszpanką, zaczął najzwyczajniej flirtować z dziewczynami. Rozmawiał z Krukonkami i Puchonkami, ale omijał Gryfonki. Jakby się bał, że za często będzie je widywał.
 Arthemis zastanawiała się, co takiego ta jego dziewczyna mu powiedziała, że się tak zachowywał. W każdym bądź razie wyraźnie wyluzował. Do tego stopnia, że przyłapała go na pocałunku w kącie biblioteki z jakąś dziewczyną. Od razu się zwinęła, gdy tylko ja zobaczyła, machając do niego palcami.
- Co ty wyprawiasz? – zapytała.
- Uczę się – wyjaśnił z zadowolonym uśmiechem.  - Maria, daje mi naprawdę dobre rady…
- Maria zrobiła z ciebie Casanovę – poprawiła go Arthemis. – Uganiasz się za wszystkimi dziewczynami w szkole, nie zatrzymując się na żadnej poważnie…
- Jezu… to tylko próby… One zresztą nie mają nic przeciwko temu – oznajmił Albus.
Arthemis pokręciła z niedowierzaniem głową.
- Uważaj trochę na to, co robisz, bo inaczej kogoś skrzywdzisz…
- Słuchaj… chce już coś umieć, jak spotkam się pod koniec października z Marią. Ona też się nie może doczekać spotkania.
- Ach… więc traktujesz te wszystkie dziewczyny, jak tarcze do ćwiczeń? – prychnęła. – I jej to nie przeszkadza.
- Ona mówi, że na razie nie. Pisze, że jeszcze niewiadomo, czy między nami zaiskrzy…
- Pohamuj trochę swoje zapędy – mruknęła Arthemis, wyjmując podręcznik do eliksirów. – Zanim staniesz się zupełnym dupkiem…
- A James twierdzi, że w końcu się wyrabiam…
- Nie sądziłam, że będziesz się Jamesem kiedykolwiek zasłaniał – oświadczyła chłodno Arthemis. – A teraz, czy łaskawie możemy się skupić na eliksirach?
- Oczywiście – powiedział Albus, wdzięczny za zmianę tematu.


 Wieczorem, a było to już dwa tygodnie po meczu, Arthemis wpadła do pokoju niczym burza. Miała naddarty rękaw bluzki i wściekłość w oczach. James rozmawiając z Justinem, zmarszczył brwi na widok tego, że idzie w jego kierunku. Zrobił coś? A potem zauważył, że oprócz złości widać w jej ruchach też trochę strachu i co chwilę otrząsała się z obrzydzeniem.
 Justin zszedł jej z drogi, bo było wiadomo, że Arthemis lepiej nie drażnić. Chociaż większość chłopców bardzo ją lubiła, gdyż nadawała na tych samych falach co oni.
 James się szybko przeszukiwał swoje myśli w poszukiwaniu czegoś, co mogło ją tak wkurzyć, gdy on złapała go za ubranie, przyciągnęła do siebie i wycisnęła na jego ustach ostry, mocny pocałunek. A potem niespodziewanie go puściła i odetchnęła głęboko.
 Wszyscy w Pokoju Wspólnym patrzyli się na nią jakby widzieli ją pierwszy raz w życiu, bo to było coś naprawdę dziwnego. Zazwyczaj Arthemis ledwie pozwalała się trzymać Jamesowi za rękę, a co dopiero publicznie go całować.
- Wybacz – powiedziała w końcu, - musiałam to z siebie zmyć…
James przez chwilę zamrugał zdziwiony, a potem zapytał podejrzliwym tonem:
- Jak masz na drugie imię?
- Joan – odpowiedziała odruchowo.
- A jak się nazywa brat twojej matki?
- Ariel. O co ci chodzi?
Dopiero teraz James się szeroko uśmiechnął.
- Stęskniłaś się za mną? Wiem, że nie widzieliśmy się aż od obiadu, ale…
- Nie o to chodzi – przerwała mu. – Nadal mnie to obrzydza i musiałam zmienić smak w ustach zanim zwymiotuje…
James się skrzywił.
- Co masz na myśli?
Arthemis się rozejrzała. Wszyscy się na nich gapili.
- Nie macie nic do roboty?! – krzyknęła.
Gryfoni stwierdzili nagle, że jest tysiąc rzeczy bardziej interesujących niż kłótnia jakiejś tam pary. Arthemis poprowadziła James, gdzieś na bok i powiedziała cicho:
- Właśnie cię spotkałam. Na drugim piętrze.
James zmarszczył brwi i poczuł gwałtowne, złe przeczucie.
- Nie byłem na drugim piętrze od rana – mruknął chłodno.
Arthemis spojrzała na niego z uniesionymi brwiami.
- Zrozumiałam kiedy zacząłeś szarpać na mnie ubranie – palcami złapała podarty rękaw. – I wpychać mi język do gardła…
 Arthemis poczuła powiew gniewu. James miał usta zaciśnięte w bardzo wąską  kreskę, a palce zaciskał tak mocno, że pobielały mu kostki.
- Ktoś… - zaczął drżąc z furią.
- Gdy mnie dotknąłeś wiedziałam, już że to nie ty, ale jakby to powiedzieć, było już za późno. Tak więc kopnęłam cię tam gdzie najbardziej boli, a potem oszołomiłam i leżysz sobie teraz gdzieś na drugim piętrze…
 James gdy tylko to usłyszał, ruszył do dziury pod portretem unoszony falą wściekłości. Arthemis jak na skrzydłach pofrunęła za nim. Serce jej zabiło mocniej, gdy widziała go takim… żądnym sprawiedliwości.
 Nikt oprócz niego nie miał prawa jej dotykać, a jej ta zasada bardzo odpowiadała.
 James żądny krwi, szedł energicznym krokiem, tak, że ludzie schodzili mu z drogi. Arthemis deptała mu po piętach. Wpadli na drugie piętro, gdzie niedaleko łazienki Jęczącej Marty, za posagiem Wulfryka Zgryźliwego leżał sobie nieprzytomny James.
 Prawdziwy James Potter przypatrywał się mu przez dłuższą chwilę, chyba zastanawiając się, czy skopać nieprzytomne ciało, czy jednak je obudzić, żeby słyszeć jęki.
 Arthemis grzecznie stała, czekając na jego decyzję.
  Chyba jednak w Jamesie zwyciężyła ciekawość, kogo skopie, bo wciągnął ciało do łazienki nawiedzanej przez ducha. Przechodzili akurat tamtędy jacyś trzecioklasiści, więc Arthemis posłała im jedno ze swoich najgroźniejszych spojrzeń, mówiąc:
- Nic nie widzieliście, jasne?
Skwapliwie pokiwali głowami i ulotnili się.
Arthemis zablokowała drzwi do łazienki i oparła się o nie, podczas gdy James z twarzą anioła śmierci, uniósł różdżkę i powiedział:
- Enervate!
Chłopak leżący na ziemi, zwinął się w kłębek, jęknął i złapał za krocze.
Pomimo tego, że miał jego twarz, James mu nie współczuł. Koleś powinien się modlić, żeby za piętnaście minut mieć się, za co złapać.
Chociaż James i tak wiedział kto to jest.
- Flint! – warknął.
- Nie, nie… - chłopak zaczął spazmatycznie kręcić głową. – Ja, nie…
Arthemis zmarszczyła brwi. Do tej pory też była przekonana, że to Flint. Ale… Flint tak by nie zareagował.
- Nie kłam – James podniósł różdżkę.
- To nie ja! On mi kazał! – krzyknął chłopak. Chciał się podnieść, ale Arthemis podeszła i postawiła mu nogę na piersi. Delikatnie. Bo wiedziała, że gdyby to James zrobił, to raczej koleś już więcej by im nic nie powiedział.
- Kim jesteś? – zapytała spokojnie.
- Tom. Tom Avery – powiedział szybko chłopak.
- Kumpel Flinta! – warknął James i już znowu podniósł różdżkę.
- Zaczekaj! – krzyknął Tom. – Wiem, że nienawidzisz Flinta, ale ja ci się jeszcze nie naraziłem…
- Nie?! – krzyknął z niedowierzaniem James.
- Słuchaj, - chłopak podniósł ręce do góry, w obronnym geście. – Mieliśmy się tylko zabawić. Pograć w kotka i myszkę. Flint powiedział, że nikt się nie dowie. Że po prostu każdy z nas trochę się z nią zabawi...
- Sektu… - zaczął James zaklęcie.
- Zaczekaj! – przerwała mu Arthemis. Spojrzała na chłopaka leżącego na ziemi. Dziwnie się czuła nadal patrząc w twarz Jamesa. – Jak to każdy? – zapytała.
- No, Flint dał mi i Melviowi eliksir, żeby Arthemis nie poznała, że to my. To miała być tylko zabawa – powiedział szybko, z porozumiewawczym uśmiechem.
- A ty chętnie wziąłeś w niej udział?!! – warknął James.
- Kto by nie skorzystał… słuchaj…
 Arthemis się odsunęła. Wiedziała już wszystko, co chciała wiedzieć. A poza tym jeszcze chwilę posłuchałaby tego matoła i jej noga przestałaby być taka lekka.
 James z żądzą zemsty chciał zmieść Avery’ego z powierzchni ziemi, ale wiedział, że inteligencja tego idioty nie przekracza rzepy i do tej pory nie zrozumiał, o co Flintowi naprawdę chodziło. Bał się pomyśleć, co by było gdyby to Denis pierwszy znalazł Arthemis.
 Wycelował w Toma różdżką, ten chyba w końcu zdał sobie sprawę, że jego sytuacja nie jest zbyt kolorowa, bo zaczął szukać swojej. Gdy tylko wyjął ją z kieszeni, James powiedział:
- Expelliarmus!
A różdżka pofrunęła do góry i wylądowała prosto w rękach Arthemis.
W tym czasie chłopak zaczął się trząść, a jego skóra się wydymała, jego nogi skracały, a włosy zmieniały kolor z czerni na świński blond.
- Hej, przysięgam, że… - zaczął płaczliwie chłopak, gdy przemiana się zakończyła.
- Rozbieraj się – przerwał mu groźnie James.
- Ja chyba nie chcę tego widzieć – mruknęła Arthemis.
- Nie mam najmniejszego zamiaru ci na to pozwolić – oznajmił James i przytknął różdżkę do czoła Avery’ego. – Już! – ponaglił go.
- Słuchaj, Potter, to nie był mój pomysł – mówił Tom z niechęcią, ściągając bluzę.
- Nie obchodzi mnie to – przerwał mu z gniewnym rozbawieniem James. – Arthemis, wyjdź – dodał łagodniej.
 Arthemis wzruszyła ramionami i otworzyła drzwi. Pod sufitem fruwał duch Jęczącej Marty, która z zafascynowaniem obserwowała co robią żywi i chyba bardzo interesowało ją, czy Tom się w końcu rozbierze.
 Arthemis czekała za drzwiami, zastanawiając się, co James teraz zrobi. Będą zapewne szukać Flinta, który biegał po szkole, popijając sobie eliksir wielosokowy.
 Chwilę potem James wyszedł z łazienki, mówiąc:
- A twoja różdżka będzie w składziku na miotły na czwartym piętrze…
 Zamknął drzwi.
- Co zrobiłeś z ciuchami? – zapytała Arthemis.
- Zmniejszyłem je i spuściłem w ubikacji – powiedział krótko, patrząc na nią. Jego złość nadal się nie zmniejszyła. – A ty, skoro już masz te swoje umiejętności, to mogłabyś szybciej rozpoznawać, gdzie się znajduję – powiedział gniewnie.
 Arthemis rozszerzyła oczy ze zdumienia.
- A więc to moja wina?! – zapytała z niedowierzaniem.
- Podobno potrafisz powiedzieć, gdzie jestem…
- Przecież cię nie szpieguje, idioto! – powiedziała wściekła i popchnęła go. – Jak myślisz bardziej ufam moim zdolnościom, czy oczom, kiedy cię widzę?!
- Może właśnie powinnaś bardziej zwracać uwagę na to pierwsze, bo z tym drugim jest kiepsko!
- Idź do diabła! – warknęła Arthemis i ruszyła korytarzem, cała się trzęsąc.
Pobiegł za nią i złapał ją za rękę.
- Po prostu…
- Co „po prostu”, James?! – krzyknęła, oddychając ciężko i odepchnęła go. – Co „po prostu”?! Ten gnojek mnie dotknął, podszywając się pod ciebie, a ty twierdzisz, że to moja wina?! Nadal czuję jego…
 James niespodziewanie złapał jej twarz w dłonie i zaczął gwałtownie ją całować. Po chwili ją puścił. Arthemis nadal miała zaszklony wzrok, jakby drażniła ją sama myśl, że ktoś oprócz niego jej dotknął. Pogłaskał ją kciukami po policzkach.
- Wiem, że to nie twoja wina, ale do cholery, Arthemis… zabije go…
- Więc poszukajmy dwóch pozostałych idiotów, co się pod ciebie podszywają i skopmy ich ślizgońskie tyłki – powiedziała cicho.
 Skinął głową i odsunął się trochę.
- Avery, jeszcze przez jakiś czas będzie się zastanawiał, czy woli być molestowany przez ducha, czy wyjdzie z damskiej toalety i goły przespaceruje się po zamku – oznajmił.
- Sprałbyś go, gdybyś myślał, że to Flint…
James nie odpowiedział. To było oczywiste.
- Zastanawia mnie, czemu sama się tym nie zajęłaś – mruknął. – To dziwne w twoim przypadku.
Arthemis nie zaprzeczyła.
- Po pierwsze: uznałam, że masz całkowite prawo wiedzieć, że ktoś się za ciebie przebrał. Po drugie: dotknął mnie, w sposób, który nadal budzi we mnie obrzydzenie. A po trzeci (i wyprę się tego, jeżeli komuś o tym powiesz): strasznie mi się podoba, jak bronisz mojej czci.
- Na Merlina, Arthemis – powiedział gwałtownie, przyciągając ją do siebie i ukrył twarz w jej włosach. – Jesteś moja! Nikt nie ma prawa cię tknąć.
Przez chwilę pozwoliła mu się obejmować.
- Jesteś strasznie zaborczy, James – mruknęła po chwili.
- Nic na to nie poradzę – powiedział.
- Nie musisz. Nie przeszkadza mi to – odrzekła, zaskakując go. Do tej pory myślał, że najchętniej zwymyślałaby go, za najmniejszy przejaw zazdrości.
- Serio? – zdziwił się.
- Jesteś barierą między mną a innymi. Mogę ze wszystkimi przebywać, ale wiedzą, że nie wolno im się do mnie zbliżyć, w taki sposób, jak ty. Dzięki temu ja nie muszę im tego uświadamiać. Dlatego nie, nie przeszkadza mi to.
- Więc mogę sobie robić co chcę? – zapytał żartobliwie.
- Tylko nie przesadzaj – burknęła.
- Ale Flinta mogę zmasakrować?
- Naruszył strefę, która była tylko nasza – powiedziała, a w jej głosie pojawił się gniew. Odsunęła się od niego. – Oczywiście, że możesz.
- Więc, maleńka, pomożesz mi złapać go w pułapkę – oznajmił James.
- Z najwyższą przyjemnością – odparła, a na jej ustach pojawił się mściwy uśmiech.


Arthemis szła sobie spokojnie korytarzem czwartego piętra.
- James – zawołała, uśmiechając się szeroko. – Szukałam cię…
Chłopak uciekł wzrokiem, więc Arthemis zrozumiała bardzo szybko, że to nie jest Flint.
- Idziemy do Pokoju? – zapytała, podchodząc bliżej.
- Wiesz, wolałbym się jednak przejść gdzie indziej – powiedział, wczuwając się w role i chciał ją złapać za rękę.
- Gdzie na przykład? – zapytała, zakładając ręce na piersi, żeby nie mógł jej chwycić.
Zbliżył się mocniej.
- Zaszyjmy się gdzieś to pokażę ci o co mi chodzi, księżniczko – szepnął cicho.
Księżniczko? – prychnęła w myślach Arthemis. – Nawet gdyby wcześniej nie wiedziała, po tym jednym wyrażeniu by zrozumiała.
- James. To Melvin – rzuciła.
Chłopak zamrugał.
- O czym ty... – nagle poczuł między łopatkami, wbijającą się różdżkę.
- Może zabawisz się ze mną, co? – rzucił do niego groźnie James.
- Ja… - zająknął się chłopak.
- Za późno. Avery nam wszystko wyśpiewał – oświeciła go Arthemis. – Jestem tylko jeszcze ciekawa, jak Flint zdobył włosy Jamesa... Jeżeli nam powiesz, to obiecuję, że powstrzymam Jamesa, zanim oderwie ci kończyny.
- Hej! – zaprotestował James.
- Wtedy na meczu – zaczął szybko Melvin. - Specjalnie się z tobą pobiłem. Flint mi kazał.
- Jesteście jeszcze większymi idiotami, jeżeli słuchacie tego kretyna – powiedział z gniewem i niesmakiem James.
- Puścisz mnie? – zapytał błagalnie.
- Oddaj eliksir – powiedziała Arthemis.
Chłopak chaotycznie zaczął przetrząsać kieszenie, aż w końcu wyjął flaszkę.
- Skąd go wzięliście? – zapytała.
- Flint skonfundował jednego siódmoklasistę z Ravenclawu. Tego co mało nie wygrał konkursu. Zrobił nam to.
- Gdzie Flint? – zapytał James.
- Nie wiem. Rozdzieliliśmy się na pierwszym piętrze – jęknął chłopak, stając na palcach, żeby chociaż trochę odsunąć się, od wbijającej się w jego plecy różdżki.
- Puść go, James. Nie jest tego wart – oznajmiła Arthemis, odwracając się. Po chwili usłyszała jak James szepcze zaklęcie Zwieracza Nóg i zostawia tak chłopaka, dodając jeszcze kilka obrazowych gróźb.
 To, że znalazła Flinta było zwyczajnym przypadkiem. Bardzo niefortunnym przypadkiem. Wpadła na Seana Caldwella, na czwartym piętrze, który trząsł się ze złości i bardzo szybko mrugał jakby coś mu wpadło do oczu. Stanął jak wryty na widok Arthemis.
- Arthemis, nie idź tam – powiedział zranionym głosem, chwytając ją za ramię.
Zamrugała zdziwiona.
- Gdzie mam nie iść?
- Na trzecie piętro. Nie musisz tego widzieć.
No teraz ją naprawdę zaintrygował. Wyswobodziła się z jego uścisku.
- Czego widzieć?
- No ich…
W Arthemis zakiełkowało złe przeczucie. Nie zdołał jej powstrzymać, a już  była na schodach.
 Sean obejrzał się, myśląc, że lepiej, że już teraz się z tym zmierzy, niż ciągnąć tę farsę. I nagle stanął oko w oko z Jamesem Potterem. Zalała go straszliwa furia.
- Ty bydlaku! – ryknął.
James w ostatniej chwili uniknął ciosu w twarz, ale następny już trafił go w mostek. Zabrakło mu na chwilę tchu.
- Do diabła, Sean, co ty wyprawiasz?!
- Lubisz grę na dwa fronty?! Ja ci pokażę dobrą grę!!
- O czym ty mówisz? – zdziwił się James i chwycił go za nadgarstek, zanim zdołał wymierzyć mu kolejny cios.
- Nie wystarczy, że masz Arthemis? Musisz mieć jeszcze Anabelle?!! – ryknął na cały hol, a w jego głosie pojawił się ból.
James rozszerzył oczy ze zdziwienia.
- Gdzie Arthemis?!! – zapytał gwałtownie.
Jednak Sean go nie słuchał, ogarnięty nagłą potrzebą agresji, zadał mu kolejny cios.


 Arthemis przeszła szybkim, gwałtownym krokiem, gnana nie zrozumiałą potrzebą sprawdzenia, co się stało. Co Flint chciał osiągnąć? Czemu sprawiało mu to taką pokrętną satysfakcję?
 Stanęła jak wryta na środku korytarza i poczuła serce w gardle.
 Nie, nie, nie, nie… - mówiła sobie w myślach. – To nie jest James! – jej umysł krzyczał to do niej, ale i tak przez dłuższą chwilę wierzyła tylko swoim oczom.
 James całym ciałem przyciskał do ściany korytarza Anabelle, całując ją tak, jakby zależało od tego jego życie.
 Arthemis na chwilę odwróciła wzrok, bo nie mogła znieść widoku tego, czego tak często się bała. Co nawiedzało ją w snach, a teraz na jawie było sto razy gorsze…
 A potem zobaczyła, jak Anabelle próbuje coś zrobić, ruszała nadgarstkami i chciała odsunąć twarz, ale siła Jamesa jej na to nie pozwalała.
 Nie. Nie Jamesa – uświadomiła sobie z cała mocą Arthemis. – To Flint ją do tego zmuszał.
 Wyjęła różdżkę.
- Ty sukinsynu! – powiedziała, a ciało Jamesa, wpadło na ścianę po przeciwnej stronie i się osunęło po niej.
 Anabelle z cichym jękiem, cała drżąc osunęła się po zimnym murze.
- Arthemis... przysięgam… on po prostu… - zaczęła płaczliwie.
Arthemis jej nie słuchała. Dysząc ciężko, podeszła do James i na chwilę tracąc poczucie moralności kopnęła go w żebra. Chłopak jęknął.
- Co chciałeś zrobić?! – warknęła. – Do czego chciałeś doprowadzić?!
Z ust Jamesa wydobył się złowieszczy, drwiący śmiech.
- Chyba nie myślałaś, że ty mi wystarczysz – prychnął. Flint odwrócił się do niej, a na tak dobrze znanej jej twarzy Jamesa, pojawił się ostry, drwiący uśmiech. – To było oczywiste, że kiedyś się tobą znudzę…
 Arthemis zaczęła się cała trząść. To mogłoby mu się udać. Do diabła, to by mu się udało, gdyby nie to, że Avery znalazł ją pierwszy. Uwierzyłaby, że James znowu kręci z Anabelle.
 Gdzieś z oddali dolatywał ją cichy szloch dziewczyny.
 Drżącą ręką podniosła różdżkę, celując w głowę Flinta.
- Już dobrze… – usłyszała cichy głos i ciepłe palce zaciskające się na jej nadgarstku.
 James stanął przed nią i spojrzał zimno na Flinta.
- Myślałem, że po prostu zamknę cię w jakimś ciemnym małym pomieszczeniu, gdzie będziesz tylko ty i myszy wielkości borsuków – powiedział mimochodem. – Jednak w tym momencie zmieniłem zdanie… Zraniłeś ją, a tego nie puszczę ci płazem. Od dzisiaj będziesz się oglądał minuta po minucie, czując na karku mój oddech. I w końcu doczekasz się Flint. Doczekasz się, gdy wymyślę dostatecznie dobrą zemstę. Przyjdę po ciebie. Przyrzekam ci to…
 Odwrócił się, żeby zobaczyć, że Arthemis za nim już nie ma. Tylko Sean klęczał przy Anabelle, obejmując ją delikatnie i gładząc po włosach.
- Caldwell – rzucił James, - jest twój.
 Sean wstał z morderczym wyrazem twarzy, a James z westchnieniem poszedł znaleźć swoją głupią dziewczynę.


 Znalazł ją przy wyjściu na Zachodnią Wieżę. Siedziała przy otwartych drzwiach, wpatrując się w krople deszczu odbijające się od betonu. Przyciągnęła do siebie jedno kolano i obejmowała je rękoma.
 James oparł się o ścianę naprzeciwko niej.
- Nauczyłem się przy tobie czegoś, czego zawsze mi brakowało – powiedział mimochodem. – Cierpliwości. Jednak czasami brakuje mi na ciebie siły. Przecież wiesz, że to nie byłem ja.
 Arthemis wstała powoli, a potem niespodziewanie podeszła i się w niego wtuliła.
- Mam sny – wykrztusiła nieoczekiwanie, na granicy płaczu. – Sny, w których występujesz ty z różnymi innymi dziewczynami. Nie tylko z Anabelle, chociaż ona występuje najczęściej. Mam wrażenie, że one nie należą do mnie i każdego ranka śmieje się z tego, że mam paranoję. Ale i tak śnią mi się za każdym razem.
- Zastanawiałem się ostatnio, co cię różni od innych dziewczyn – wyznał James, jakby jej nie usłyszał. – Serce mi bije przy tobie szybciej, moje dłonie świerzbią dopóki cię nie dotknę. Ale poza tym żadna inna nie byłaby w stanie być moją partnerką. Żadna inna nie potrafiłaby tak idealnie mnie zrozumieć. I dlatego żadna ci nie dorówna. Te twoje sny mnie obrażają… - stwierdził chłodno.
 Poderwała głowę i spojrzała na niego z błyszczącymi oczami.
- Ja wcale nie chcę tego śnić! – powiedziała szybko. – Za każdym razem czuję się po tym jeszcze bardziej zmęczona. I do tego to jest dziwne, czuję się przy tym, jak wtedy gdy w moją głowę wchodzą cudze sny, rozumiesz?
 James zmarszczył brwi.
- Chcesz mi powiedzieć, że…
- Nie panuję nad tym. Te sny powracają do mnie jak jakiś upierdliwy film. Jakby ktoś celowo wciskał mi je do głowy! Przecież wiesz, że ci ufam. Poza tym mało nie zmasakrowałeś Avery’ego za to, że mnie dotknął… I jesteś lekko przeczulony na punkcie chłopaków, którzy się do mnie zbliżają. Nie mówiąc już o tym, że całujesz mnie tak, że brakuje mi tchu. Wiem, że nie ma nikogo innego, ale do cholery… wstrząsnęło mną to – zakończyła żałośnie.
 Jamesowi złość zmalała. Pocałował Arthemis w czoło.
- Coś na to poradzimy – mruknął myśląc, że te jej sny, jeszcze mu wyjdą na dobre. – To przez nie byłaś taka niespokojna?
 Skinęła głową.
- Czemu mi nie powiedziałaś?
- Wściekłbyś się… Zarzucił, że ci nie ufam…
Westchnął.
- Dobrze przynajmniej, że już wiem – przytulił ją mocniej. - Więc nie jesteś zazdrosna, tak?
- Jestem, ale nie pokazuje tego po sobie, bo ci odbije – oświeciła go Arthemis.
- Nie odbije. I tak wiem, że mnie uwielbiasz – mruknął ze śmiechem, w którym jednak nadal dało się słyszeć twarde nuty.
 Arthemis się od niego odsunęła. Przyjrzała mu się uważnie.
- Masz siniak na twarzy – zauważyła ze zdziwieniem.
- Cóż, Caldwell stanął w obronie czci Anabelle sądzą, że gram na dwa fronty i zanim go oświeciłem, że jego dziewczyna jest w ramionach Flinta to zdążyliśmy się trochę poturbować – wyjaśnił James.
- Mam nadzieję, że Anabelle szybko dojdzie do siebie – westchnęła Arthemis.
- Sean się nią zajmie – uspokoił ją James. – A co do tych twoich snów to mam kilka pomysłów…
- Nie będę brała żadnych eliksirów – rzuciła natychmiast.
- Nie to miałem na myśli – uspokoił ją. – Zobaczymy czy reagujesz tak samo, gdy nie jesteś sama podczas snu – powiedział.
 Arthemis otworzyła oczy szeroko.
- Mogę jeszcze spróbować blokować wszelkie sny – powiedziała szybko.
- I chodzić nie wyspana – dodał za nią, a w jego oczach migotały psotne błyski.
- Nie będzie tak źle. Po prostu…
- Dobrze. Dam ci dwa dni. Jeżeli nie pomożesz sobie sama, ja ci pomogę – zadecydował z szerokim uśmiechem.
 Arthemis gorączkowo myślała, ale skinęła głową, trochę uspokojona jego zapachem i tym, że był blisko. Odganiał wszystkie jej cienie.


 Fred tymczasem stwierdził, że ma dość podchodów. I sądzą po zachowaniu Valentine ona też. Zrobiła się drażliwa, uszczypliwa i broń cię panie Boże, żeby tylko jej nie dotknął podczas lekcji, bo od razu naskakiwała na niego jak rozwścieczony borsuk.
 Chodziło tylko o to, żeby znaleźć ją w odpowiednim momencie, a takich było bardzo niewiele. Wiedział jednak, że profesor Vector zatrzymała ją na chwilę, co oznaczało, że Valentine będzie się śpieszyła na następne zajęcia. Już on załatwi, żeby w ogóle na nie, nie dotarła.
 Zaczaił się na jednym z korytarzy, którym musiała przejść, żeby dotrzeć na obronę przed czarną magią. Było już po dzwonku, więc korytarze były puste. Usłyszał szybkie kroki Valentine. Wychylił się zza posągu i szepnął zaklęcie, które już kiedyś na niej użył. Jej torba pękła. Valentine zaczęła kląć jak szewc i ukucnęła, żeby pozbierać rzeczy.
 Dopiero wtedy Fred do niej podszedł.
- Pomóc ci? – zapytał, gdy ich twarze znalazły się na tym samym poziomie.
- Nie, dziękuję – odpowiedziała zgryźliwie.
- Boisz się? – mruknął cicho.
Prychnęła jak dzika kotka.
- Niby czego?
- Mnie.
- Proszę cię… - odpowiedziała z politowaniem.
- Może, więc siebie?
- Ćpałeś coś, Weasley? – rzuciła drwiąco.
 Ponieważ w jednej ręce trzymała atrament, a w drugiej książkę, Fred wykorzystał okazję, że nie mogła go odepchnąć i dotknął jej twarzy. Przejechał kciukiem po jej policzku, potarł dolną wargę.
- Zabieraj łapy, Weasley – warknęła.
- Wiesz, że powiedzenie tego, zajęło ci pół minuty?
- Bo jestem w szoku, że ośmieliłeś się…
- Ośmieliłem się? – powtórzył to słowo jakby je smakował. – Ośmielę się zrobić o wiele więcej… - mruknął i bardzo powoli dotknął wargami jej ust. Ucałował dolną wargę.
 Valentine jak zaczarowana wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczyma. Serce biło jej jakby miało się wyrwać z piersi. Spanikowana, odchyliła się i wylądowała na tyłku, zapominając, że nie stoi.
 Fred podał jej rękę. Nie przyjęła jej…
- Jak mogłeś?! Jeżeli myślisz o tym, że odnowię układ…
- Zapewniam cię kochanie, czy nic bardziej mnie nie wkurza niż myśl o odnowieniu tamtego układu – powiedział chłodno Fred, wkładając ręce do kieszeni.
- Więc co to miało znaczyć? – warknęła, wstając.
Fred wzruszył ramionami.
- Po prostu miałem ochotę… - odpowiedział, odwracając się.
 Valentine wrzasnęła sfrustrowana, patrząc na jego plecy.
- Nienawidzę cię!
- Tak. Wiem. Udowodniłaś mi to, wystarczająco dobrze… - odpowiedział, nawet się nie odwracając.
 Valentine opadły ręce. Miał rację… chociaż przecież nie miała tego na celu, pewnie go wtedy uraziła. Zraniła jego dumę…
 Dumę… Gdyby Valentine wiedziała jak bardzo nim to wtedy wstrząsnęło, na pewno, nie myślałaby o dumie.

 Jednak pocałunek zostawił w niej dogłębny ślad i przypomniał jej dokładnie to wszystko o czym starała się usilnie zapomnieć. Sprawił, że tęsknota z delikatnego mrowienia, stała się głęboką jątrzącą się raną.

3 komentarze:

  1. Kiedy już myslalam ze większym idiota sie byc nie da Flint udowadnia mi ze jestem w bledzie. On sie kiedys doigra. Mam nadzieje ze sie wszystko ulozy miedzy Fredem i valentine. Byliby dobra para

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejka, hejka,
    fantastycznie, pięknie po prostu, o tak Arthemis wpadając do pokoju wspólnego Gryfonów i James szybko analizujący czy zrobił coś złego to bylo po prostu cudowne... ale kto podsuwa te wszystkie sny Arthemis? och Fred przeszedł już do działania...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejeczka,
    fantastycznie, o tak ta scena kiedy Arthemis wpada do pokoju wspólnego Gryfonów i od razu James analizuje czy zrobił coś złego to było... to było po prostu cudowne... kto podsuwa te SN Arthemis...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń