Pół godziny później byli gotowi.
Wyszli z ich pomieszczenia i doszli do windy, którą zjechali na ostatnie
piętro.
- Wielkie wejście? – zapytała cicho
Arthemis, tuż przed tym nim drzwi się otworzyły.
- Pewność siebie, powoduje niepewność
w obozie wroga…
Uśmiechnęła się pod nosem i razem weszli do
atrium.
Ubrani na czarno od stóp do głów, z nazwiskami
na plecach, lodowatymi spojrzeniami, posyłanymi na wszystkie strony, wyglądali…
jak jakaś gruba specjalna. Nie musieli się nawet za bardzo starać. Byli
wystarczająco zdeterminowani, żeby dorwać zamachowców. Jeszcze nie wiedzieli,
którzy to, ale stwierdzili, że dokopią po równo wszystkim. Tak na wszelki
wypadek…
- Wydaje mi się, że ktoś wam się
naraził… - powiedział lekko drwiącym tonem Scorpius. Odwrócili się do niego,
ani na jotę nie zmieniając wyrazu twarzy.
- Tablica z wynikami? – zapytał
jedynie James.
- Uuu, ale się boję… - udał, że drży.
– Nie twierdzę jednak, że na innych nie zadziała… Tam jest – wskazał kciukiem
za siebie.
- Gdzie Rose? – zapytała Arthemis.
- A skąd mam wiedzieć? – prychnął.
Uniosła brew. Nie dała się nabrać. Po
wczorajszej przygodzie z drzwiami wątpiła, by Scorpius tak łatwo gdzieś puścił
Rose samą…
- Szuka waszego kujona… -
odpowiedział w końcu, wzruszając ramionami. - Zniknął gdzieś z Hiszpanem, który
miał dla niego wiadomość…
Podeszli do tablicy umieszczonej na
ścianie. Ognistymi literami błyszczały nazwiska osób, które nadal biorą udział
w konkursie. Przelotnie przyjrzeli się eliksirom. Zostało pięć osób. Albus
nadal prowadził znaczną przewagą punktów. Później były zaklęcia. Z 29 drużyn
przez zadanie przeszło 25. Cztery ostatnie nazwiska były wypalone, co było
jasnym znakiem wyeliminowania. Z tego odpadło kolejne dziesięć drużyn, z
najmniejszą liczbą punktów. Rose i Scorpius widnieli na trzecim miejscu na 15.
Ostatnią grupą
był Dziesięciobój i tu nastąpił prawdziwy pogrom. Z 60 drużyn, które
wystartowały w drugim zadaniu po wczorajszym biegu zrezygnowało 14, a 10 z najmniejszą liczbą
punktów wyeliminowano. Ich znajomi Kanadyjczycy niestety też odpadli.
Na pierwszym miejscu nadal byli Arthemis i
James, gdyż puchar dał im znaczną przewagę, ale biorąc tylko to zadanie pod
uwagę przebyli rzekę jako 12 drużyna.
Zostało zatem 36 drużyn. Każda z nich miała
odbyć trzy pojedynki. 18 najsłabszych drużyn odpadało.
- Cześć! Wyspaliście się? – zapytała
radośnie Rose. Odwrócili się w jej stronę. – Oo! Wyglądacie groźnie. Nie wiem,
czy to przez te blizny, czy przez ten wzrok, ale naprawdę świetnie! Forsythe
kazał mi was zabrać na śniadanie. Powiedział, że zaraz do was przyjdzie…
Skinęli głowami i poszli za nią. Wyglądali
trochę jak ochroniarze towarzyszący drobnej, uśmiechniętej Rose. Wydawała się,
jakaś niezwykle promienna dzisiaj, co jeszcze bardziej kontrastowało z ich
ponurymi, zawziętymi postaciami.
Gdy usiedli w niewielkiej jadalni, przyszedł do
nich profesor.
- Musicie być ostrożni – zaczął.
- Nie mamy najmniejszej ochoty –
burknął cicho James.
- Nic wam nie pomoże roztrząsanie
trudności zadań, a może wam skomplikować życie, jeżeli nie będziecie się
pilnować – powiedział ostro, patrząc na Jamesa, ale po chwili zerknął na
Arthemis, jakby szukał u niej rozsądku. Odpowiedziała mu jednak hardym
spojrzeniem.
Forsythe trzasnął pięścią w stół.
- Musicie na siebie uważać! Już nie
chodzi tylko o to, że odpadniecie z konkursu! To nie są szkolne pojedynki!
Walczycie z najlepszymi!
- Ktoś z nich chce nas wyeliminować
na własną rękę… Niech pan więc nie oczekuje od nas rozsądku – powiedział James,
a ton jego głos otarł się o ostrzeżenie. O tak, był bezczelny…
- Potter, ostrzegam cię, że…
- Wycofa nas pan z konkursu? –
przerwał mu James, patrząc na niego wyzywająco.
- Przypominam ci, że pozostaje
profesorem również poza szkołą!
- Niech mi pan więc da szlaban, ale
ani na jotę nie zmieni to…
- Panie profesorze – przejęła pałeczkę
Arthemis. Forsythe na nią spojrzał, ale jeżeli oczekiwał, że stanie po jego
stronie to się przeliczył. - Ja, i sądzę, że James również, nie należymy do
ludzi, których można zastraszyć. Zaczęli grę i zapewniam, że się nie
rozczarują…
- Rozmowa z wami to strata czasu –
westchnął Forsythe. – I nie puszczę wam waszego zachowania płazem. Macie
szlaban jak w banku… Osobno! – zaznaczył.
Arthemis uśmiechnęła się szeroko.
- Nie ciesz się tak moja panno!
Jestem ciekaw, co by powiedział na to twój ojciec?
- Och, zapewne zgodziłby się z panem
– machnęła lekceważąco ręką.
- Lepiej się jeszcze zastanówcie i
ochłońcie!
- Mamy zamiar dobrze walczyć. Co
oczywiście nie gwarantuje naszego rozsądku – zapowiedział James.
Forsythe spojrzał na niego gniewnie, a potem
podobnym spojrzeniem (a rzadko się to zdarzało) zgromił Arthemis.
- Twoja matka też nigdy mnie nie
słuchała – oznajmił na odchodnym.
- No to już wiemy, co będziemy robić
po powrocie do Hogwartu – powiedział sucho James.
Arthemis skinęła głową i przemknęło
jej przez myśl, coś niepokojącego. Mianowicie, że ta cała olimpiada ich
zmienia. A raczej te zadania powodują u nich otoczenie się jakąś barierą.
Ochroną bezczelność i zaufania tylko do samego siebie. Niewzruszenie lojalni
pozostawali w tej kwestii tylko wobec siebie nawzajem.
Arthemis wiedziała jednak, że są to zmiany
przejściowe. W swoim codziennym otoczeniu, wrócą do siebie bez najmniejszych
trudności i bez poczucia zagrożenia.
Gdy zbliżało się południe przenieśli się
ponownie do atrium. Było teraz w nim w jakiś sposób więcej miejsca, a zamiast
sadzawki, stało podium. Dookoła natomiast stały cztery krzesła. Zapewne miejsca
sędziowskie. Losowanie odbywało się na bieżąco, żeby nie zaistniało podejrzenie
o ustawianie walk. Znikąd pojawił się niespodziewanie tłum czarodziejów, którzy
z całą pewnością nie mieszkali w instytucie. Porozsiadali się oni na widowni.
Arthemis zamrugała ze zdziwieniem i wskazała Jamesowi palcem kilka osób.
Pomachał ojcu i wujowi. W jakiś przedziwny
sposób napięcie z nich trochę opadło, gdy zobaczyli przyjazne twarze. A może
wynikało to ze świadomości, że opiekuńczy rodzic jest blisko?
Rose już biegła w kierunku ojca.
Wszyscy czekali z niecierpliwością na
rozpoczęcie walk.
Arthemis i James niewzruszeni niczym kamienie
byli gotowi na pokazanie, że z nimi się nie zadziera. Mieli nadzieję, że nie
będą musieli długo czekać. Mieli w sobie na to zbyt wiele wzburzonej krwi.
Pierwsi walczyli Senegalczycy z Katarami.
Oglądanie tego pojedynku było dla nich trochę dziwne, w końcu pochodzili z
innej kultury. Afrykańscy czarodzieje z wyłączeniem kilku narodów mieli
zupełnie inne różdżki. Nie były to wąskie, stylowe kawałki drewna. Wyglądały na
grube kawałki rzeźbionych gałęzi z jakimiś dziwnymi amuletami na końcu. Katarzy
mieli już coś co bardziej przypominało różdżki Europejczyków. Było tylko
bardziej powyginane. Ale gdy rozpoczęli pojedynek okazało się, że zaklęć
używali takich samych. Wygrali Senegalczycy.
Drudzy byli Amerykanie z Akademii w Salem i
Brazylijczycy.
Arthemis i James zostali wylosowani dopiero do
siódmego pojedynku. Z najwyższą chęcią weszli na podwyższenie. Ich
przeciwnikami mieli być Hiszpanie.
Cóż za ironia losu… przemknęło przez myśl
Arthemis. Miała ochotę wypatrzyć w tłumie Albusa. Nie była jednak na tyle
bezczelna, żeby odszukać go myślami. W końcu bardzo mu się nie podobało, gdy
wtrącało się w jego życie.
Wróciła myślami do podium, na którym stała
razem z Jamesem. Naprzeciwko stali dwaj chłopacy. Przystojni. Ich śniade twarze
i ciemne oczy, wystające spod czarnych włosów, były pociągające. Spoglądali na
nią ufni swojej urodzie. Ona natomiast, żeby zagrać im na nosie, (normalnie by
tego nie zrobiła, ale to była raczej kwestia gry z przeciwnikiem), przytuliła
się pleców Jamesa i spojrzała na nich pobłażliwie. James zerknął na nią
przelotnie, a potem rzucił wyzywające spojrzenie Hiszpanom.
Oni najpierw spojrzeli na nich ze zdziwieniem.
Myśleli zapewne, że są rodzeństwem, bądź przyjaciółmi. W końcu Kanadyjczycy
powiedzieli im jak dziwne jest to, że razem startują. Po chwili jednak na ich
twarzach pojawiło się coś, co można było nazwać tylko tak: pewność siebie.
Nagle pojawiła się w nich pewna cecha, której Arthemis po prostu nie znosiła:
lekceważenie kobiet.
- Przygotować się!
Arthemis stanęła obok Jamesa i wymienili
porozumiewawcze spojrzenia. Byli przygotowani na to, że będą mieli do czynienia
z kimś jak King… a może nawet lepszym. Ale oni walczyli nawet z aurorami. I
radzili sobie…
Musieli uczyć się na bieżąco, bo nie znali
umiejętności przeciwników. Ale uczyli się szybko…
Rozległ się ogłuszający dźwięk gongu, który
rozpoczynał walkę. Arthemis i James nie czekali. James ich ogłuszył szybkim
zaklęciem, a Arthemis w tym czasie przefrunęła nad nimi, przy okazji rzucając
zaklęcie. Mocno byli zdziwieni, widząc ją nad sobą, z przestrachem, że na nich
spadnie cofnęli się, a jeden upadł i w ostatniej chwili zdołał odbić jej
zaklęcie.
Arthemis wylądowała bezpiecznie za nimi.
- Chyba nie myśleliście, że będę stać
z tyłu… - prychnęła i chyba bardziej z jej tonu niż słów wywnioskowali, co
powiedziała.
Po pierwszym szoku, Hiszpanie okazali się
jednak wytrwałymi przeciwnikami. Jednak popełniali notorycznie jeden podstawowy
błąd. Uważali Arthemis za słabe ogniwo i starali się w nią celować. Nie znali
jednak tego zgrania, jakie cechowało parę przeciwników.
Wyższy z Hiszpanów inteligentnie w końcu zdał
sobie z tego sprawę, przerzucił się na Jamesa i wyzbył wszelkich skrupułów.
Arthemis zajęła się drugim i okazało się, że gdy przerzucił się na rozsądek z
pewności siebie, miała z nim niemały problem.
Była jedna różnica między pojedynkami tu, a w
Hogwarcie. Tutaj walczyło się do pokonania przeciwników, nie na czas. Metody
były więc brutalne.
Arthemis nie oszczędzała ani siebie, ani
przeciwników. Uchyliła się, zblokowała, podchodziła coraz bliżej. Miała już
krwawiącą ranę na skroni. Otrzymała ją przez zagranie przeciwnika Jamesa, który
liczył na to, że James pobiegnie do niej bądź przerwie mecz. Ale oni byli
przyzwyczajeni do takich zagrań. James więc zawiódł rosłego Hiszpana i trafił
go zaklęciem, które kiedyś przesądziło o klęsce Roberta Kinga. Chłopak zaczął
kuleć, ale różdżkę trzymał nadal. Arthemis tymczasem miała na widelcu jego
kolegę. Właśnie poczęstowała go zaklęciem żądlącym, przez co cały spuchł, a
następnie szybkim ruchem sprawiła, że opadł na kolana, zupełnie pozbawiony sił.
Zaklęcie adynamii miało właśnie taki skutek. Chłopak nie mógł nawet wstać.
Oddychała ciężko. Nie mogła stanąć na kostce,
którą uszkodziło potężne zaklęcie. Miała nadzieję, że ktoś jej to nastawi. W
płucach ją kłuło, bo przez chwilę walczyła z zaklęciem duszności, ale zanim
zemdlała, zdołała je cofnąć. Podbiegła do Jamesa. Pozostali dwaj też nie wyglądali najlepiej.
James użył najbanalniejszego zaklęcia tarczy,
gdyż nie wymagało zbytniego ruszania ręką. Coś mu się stało. Arthemis wiedziała,
że otrzymał silniejszego przeciwnika, wiec nie dziwiła się.
- Jestem! – krzyknęła.
- Spokojnie! – odkrzyknął. Było
jasne, że miała się nie wtrącać. Pozostała więc z tyłu, gotowa w każdej chwili
wkroczyć. James czekał. Wyczuł Hiszpana, który uważał, że jego tajną bronią
jest uśpienie przeciwnika ograniczając się tylko do obrony, i niespodziewana
kontra. James wiedział, że tak właśnie chce postąpić. Rzucił jeden urok, drugi
i czekał na kontrę, a kiedy chłopak zrobił krok do przodu, krzycząc zaklęcie,
rozbroił go. Złapał różdżkę, która wyleciała w powietrze lewą ręką.
Hiszpan patrzył na niego z totalnym
oszołomieniem. Jakby nie mógł uwierzyć, że to już koniec. Z nosa obficie
leciała mu krew, brudząc złoto-czerowną szatę. Kręciło mu się w głowie i nie
mógł skupić wzroku. Skutki zbyt wielu zaklęć, które w niego trafiły. Co dziwne,
żadne z nich nie miało na celu ogłuszenia go, jakby koleś chciał za wszelką
cenę walczyć do końca. Widział jak do tego ciemnookiego Anglika podchodzi ta
promieniująca zadziornością dziewczyna i podtrzymuje go, mówi coś cicho i
sprowadza do z maty pomimo tego, że trudno jej iść. Zaklęcie Powolnego Odurzenia,
zaczęło działać. Drugi z Hiszpanów zemdlał.
Po słowach sędziach: Zwycięża drużyna z Szkoły
Magii i Czarodziejstwa Hogwart! Wielka Brytania! Arthemis ściągnęła siebie i
Jamesa z podestu.
- Wszystko dobrze? – zapytał ją.
Skinęła szybko głową i zaczęła
kaszleć, próbując złapać głębszy oddech. Usiedli w przygotowanej specjalnie dla
zawodników ogromnej sali konferencyjnej. Każda drużyna miała tu swoją osłoniętą
przestrzeń. W kilku miejscach siedzieli już zawodnicy, którymi zajmowali się
sanitariusze, bądź opiekunowie.
- Masz wybity bark – powiedziała do
James, który nadal ściskał różdżkę.
- Wiem – odpowiedział. – A ty
krwawisz…
- Cóż… Ale w jakiś sposób czuję się
lepiej wiesz? Przynajmniej miałam jakiś wpływ na to, co się dzieję.
- Taa… wiem, o co ci chodzi –
mruknął, gdy rozpięła mu bluzę i delikatnie ściągnęła ją przez ramię.
– Musimy go nastawić…
- Więc, zabieraj się do roboty…
- Ja?! Ale przecież zawsze to…
- Nie ma czasu, Arthemis, trzeba to
usztywnić i zaleczyć, żebym mógł wziąć udział w następnym pojedynku.
Arthemis skupiła się i przywołała w myślach
obraz jak zazwyczaj robiła takie rzeczy pani Pomfrey. Z lekko pobladłą twarzą,
chwyciła jego rękę obiema dłońmi i bez ostrzeżenia pociągnęła w swoją stronę.
Pan Potter, pan Weasley, Rose, Albus, Forsythe
i jacyś dwaj uzdrowiciele wpadli do sali w momencie, gdy James wydał z siebie,
stłumiony przez zaciśnięte zęby, jęk.
- No, już – powiedziała Arthemis
załamującym się głosem cicho, nie widząc ich jeszcze i przytknęła policzek do
jego policzka.
Pan Potter przyglądał się temu ze zdumieniem i
jakimś… wewnętrznym spokojem. Taki kontrast pomiędzy tym co widział na
podeście, a tym, co dostrzegł tutaj, gdy żadne z nich nie miało na twarzy
maski, gdy nie starali się grać, ukazywała się to, co było w nich głęboko.
Wiedział, że umieli razem rozrabiać, walczyć, bawić się, ale do tej pory nie
zdawał sobie sprawy jak daleko sięga ta ich wspólnota.
- No, teraz zajmą się wami
specjaliści – powiedział jeden z uzdrowicieli. – Daliście niezły popis nie ma
co… - Widać było, że jego angielski jest starannie wyuczony, a nie nabyty od
dziecka. Arthemis odsunęła się od Jamesa pośpieszenie i została posadzona obok.
Uzdrowiciel delikatnymi palcami badał bark Jamesa. – No nieźle panience poszło
– zacmokał. – Nie wygląda to dobrze, ale myślę, że będziesz mógł walczyć,
jeżeli odpoczniesz dostatecznie długo. Ręka może być trochę sztywna.
- To nic – powiedział James.
Harry stanął za krzesłem Jamesa i położył mu
rękę na ramieniu.
- Wszystkie zranienia i dolegliwości.
Oboje… Natychmiast! – rzucił rozkazująco.
Arthemis westchnęła i odchyliła głowę do tyłu,
bo miała wrażenie, że spływająca z rany krew, pobrudziła już jej całą twarz.
Rose usiadła przy niej i współczująco dotknęła jej ręki.
Zaczęli wymieniać. Każdy z sanitariuszy zajął
się swoim pacjentem. Pod wzrokiem lekko pobladłego pana Weasleya i zatroskanym,
ale rozumiejącym spojrzeniem pana Pottera, zostali dokładnie zbadani, uleczeni,
zabandażowani. Wlano w nich tak przeróżne eliksiry, że Arthemis się
zastanawiała, czy nie stąpi jakaś niepożądana reakcja. Już miała o to zapytać
Albusa, kiedy przypomniała sobie, że on się do niej nie odzywa. Stał nieco z
boku, wpatrując się w ręce uzdrowicieli.
Arthemis syknęła, gdy zdjęto jej but. James na
nią zerknął. Rose wytarła jej już krew z twarzy, a sanitariusze zalepili
zranienie.
- Będzie ciężko – mruknął młody
chłopak, który się nią zajmował, do starszego kolegi. – Ma przecięte ścięgno.
Albus drgnął. Drugi z uzdrowicieli
zerknął na nią.
- Nie będziesz mogła chodzić, przez
najbliższą dobę.
- Więc będę latać – powiedziała przez
zaciśnięte zęby.
- Nigdy was nie zrozumiem – westchnął. – Będzie cię
boleć, ale będziesz mogła stąpać, zanim się wszystko dokładnie zaleczy.
Usztywnimy ci to i damy coś przeciwbólowego…
- Będę mogła chodzić przy
najbliższych dwóch pojedynkach?
- Tak – zapewnił ją. – Co prawda
będziesz miała wrażenie, że masz drewno zamiast nogi przy każdym kroku, ale
poza tym ból powinien być niewielki.
Skinęła głową na znak, że się zgadza.
Uzdrowiciel spojrzał jeszcze na profesora Forsythe’a.
- To jej decyzja - stwierdził
profesor.
Młodszy z uzdrowicieli wstał.
- Chodź ze mną, młody człowieku –
powiedział do Jamesa.
- Co? W życiu! – oburzył się James.
- Naprawdę lepiej będzie, jeżeli
wszyscy wyjdziecie – dodał łagodnie drugi.
- Nigdy!
- James… - powiedziała Arthemis i
spojrzała na niego uspokajająco. – Tylko na chwilę…
- Nie zrobię jej krzywdy – zapewnił
uzdrowiciel.
Arthemis uśmiechnęła się do niego niepewnie. A
Harry i Ron z młodym sanitariuszem wyprowadzili Jamesa i resztę.
- Zwiążę panią, żeby się pani nie
ruszała… Nie mogę niestety dać pani nic zagłuszającego ból, bo działałoby
jeszcze dość długo…
- Nie naprawdę, nie trzeba –
powiedziała pośpiesznie Arthemis.
- Trzeba – powiedział stanowczo
sanitariusz.
Ze zgrozą obserwowała, jak linki oplatają
dookoła, przywiązując ją do krzesła. Potem nogawka jej spodni podjechała nad
kolano.
- Zrobię to szybko, ale będzie
bolało, więc może pani krzyczeć...
Chciała już mu powiedzieć, że jest
przyzwyczajona, kiedy to poczuła. Rozdzierający ból, tak oszałamiający, że nie
była w stanie myśleć…
Niedaleko za ich mały pokoikiem (jeżeli można
było to tak nazwać) stali pozostali, czekając aż będą mogli wejść do Arthemis,
gdy rozległy się jej krzyki. A raczej wrzaski, jakby ktoś torturował ją klątwą
Cruciatus. James spanikowany ruszył w tamtą stronę, ale przytrzymał go pan
Potter i musiał włożyć całą swoją siłę, żeby syn się nie wyrwał.
- To się tak odbywa, James. To
skomplikowane zaklęcie – powiedział cicho Albus.
- A co ciebie to obchodzi?! – warknął
James, byle tylko jego strach obrócił się w gniew.
- No, już spokojnie! – nakazał ostro
pan Potter. – Już koniec… - Krzyki Arthemis ucichły równie szybko, co się
zaczęły.
Pan Potter puścił Jamesa, a ten wyrwał się jak
ptak wypuszczony z klatki i wpadł do sanitariusza, który akurat, odwiązywał
Arthemis. Oddychała z wielkim trudem, ale podniosła głowę gdy wszedł, twarz miała
całą spoconą. Uśmiechnęła się z wysiłkiem.
- Przestraszyłam cię? – zapytała
przepraszająco.
James zamknął oczy walcząc z
napływającą falą ulgi i strachu. Potrząsnął głową, a ponieważ przez najbliższe
pół godziny będzie miał problem z poruszaniem prawą rękę, wyciągnął lewą i
pomógł jej się podnieść, bo wiedział, że na nic innego by się nie zgodziła w
tej chwili.
Stanęła na nodze niepewnie, ale potem tupnęła nią,
zgięła kilka razy palce u stopy i podskoczyła kilka razy.
- To rzeczywiście dziwne uczucie –
stwierdziła.
- I tymczasowe rozwiązanie – ostrzegł
uzdrowiciel. – Za 24 h czar zostanie zneutralizowany i módl się dziewczyno,
żeby był przy tobie wtedy jakiś medyk, bo będzie musiał odtworzyć ścięgno i
usztywnić stopę. Trzy dni, bądź więcej chodzenia w gipsie, zapewniam cię...
Arthemis skinęła głową.
- Kiedy mamy następny pojedynek? –
zapytała trochę ochryple, przez zdarte gardło.
Pan Potter parsknął z niedowierzaniem.
- Dziewczyno, czy ci życie niemiłe?
- Miłe. Ale jest robota do zrobienia
– powiedziała spokojnie. – Im szybciej to wszystko minie, tym szybciej wrócimy
do Hogwartu. Ale szczerze mówiąc napiłabym się wody, po tych wszystkich
eliksirach chce mi się pić.
- Zaraz ci przyniosę – zaoferowała
Rose, na policzkach której widniały czerwone ślady po paznokciach.
Arthemis podziękowała skinieniem głowy i
zaczęła chodzić w tę i z powrotem, żeby przyzwyczaić się do nogi.
- Myślę, że będzie dobrze –
powiedziała, ale James nadal widział, że jej ręce drżą. – A jak twój bark? –
zapytała.
James wypróbował zaklęcie, które poleciało w
inną stronę niż powinno.
- Za pół godziny powinno być lepiej –
zapewnił go sanitariusz i pożegnał się z nimi z pełnym podziwu uśmiechem.
Zadziwiali go tacy wytrwali, młodzi ludzie.
Albus gdzieś zniknął.
Komu kibicowałeś, Al? zapytała w myślach
Arthemis, uważając, żeby nie połączyć się z nim. Wiedziała jednak, że była
niesprawiedliwa. Nie było między nimi w końcu aż tak źle…
Wyszli z sali konferencyjnej i usiedli na
trybunach razem z panem Potterem i Weasleyem, żeby przyjrzeć się pozostałym
pojedynkom. Trwał już piętnasty, wiec zostały jeszcze trzy nim zacznie się
druga runda.
Mieli nadzieję, że nie przyniesie takich
wrażeń jak pierwsza.
Rose właśnie wracała z dwiema butelkami wody,
kiedy wyrósł przed nią Albus.
- To dla Arthemis i Jamesa? – zapytał
udając spokój. Rose w końcu jeszcze nie wiedziała, że Arthemis i on są na
wojennej ścieżce. Wolał, żeby tak pozostało. On miał swoje racje, Arthemis
miała swoje. Ale do cholery nie ustąpi jej tym razem! Nie będzie nim rządzić jak
jej się podoba! Po tych kilku ostrych myślach, przywrócił się do porządku i
znowu oblał go zimny pot na widok obrażeń brata i jego dziewczyny. To zawsze on
się takimi rzeczami zajmował, ale teraz… Westchnął w myślach.
- Tak – odpowiedziała Rose. – Powinni
się… Eej! – krzyknęła oburzona, gdy wyrwał jej butelki, odkręcił je i zaczął
wlewać do nich jakiś eliksir z małej buteleczki ukrytej w rękawie. –
Zwariowałeś?! Co robisz!?
- Nie wezmą tego dobrowolnie, a
szybciej będzie się goiło i mniej ich bolało – odpowiedział spokojnie.
- Ale jak coś wyczują to przecież ja
oberwę!
- Nie jestem głupi! – burknął Albus.
– Ten eliksir jest niewykrywalny… Jak niektóre trucizny… - dodał, co było
głupie, bo Rose zrobiła wielkie oczy. – Ty się znasz na tych swoich zaklęciach,
a ja na eliksirach…
- Wiem – odpowiedziała zgryźliwie
Rose i odebrała mu butelki, gdy tylko je zakręcił. – Ale i tak cię wkopie,
jeżeli się domyślą…
- Wtedy już będzie za późno, -
przypomniał jej. – A oni też mogliby czasem pomyśleć co robią… Ci dwaj chłopacy,
których pobili są w porządku – dodał cicho.
Rose spojrzała na niego jak na skretyniałego
idiotę.
- Czy ty czasem nie zażyłeś przez
pomyłkę jakiegoś eliksiru na odmóżdżenie? – zapytała ostro. – Widziałeś jak oni
wyglądają?! Widziałeś chociaż przez chwilę, jakie mają rany po wczorajszym? Nie
masz pojęcia, jak przygaszeni byli jak wczoraj wrócili! Nie wiem, co tam
przeżyli, ale nie chciałabym być na ich miejscu! A ty mi teraz mówisz, że
powinni ich oszczędzić?! Przecież to ich przeciwnicy!
Albus patrzył na nią przez długi czas z
pozbawioną wyrazu twarzą, a potem odwrócił się na pięcie i odszedł.
Rose nadal oburzona, poszła na trybuny.
Zdążyła zrobić zaledwie trzy kroki, kiedy przed nią zjawił się Malfoy.
- Mała sprzeczka? – zadrwił.
- Jezu! Arthemis ma rację, krążąc
między wami trudno się nie potknąć o własne nogi! Najpierw Albus, teraz ty! Czy
ktoś jeszcze chce mnie dzisiaj wkurzyć?
Scorpius uniósł brew i mimowolnie się
uśmiechnął.
- I ty twierdzisz, że rude nie są
wredne? Nic ci nie zrobiłem, a i tak mi się dostało…
Rose mamrotała coś pod nosem przez chwilę w
stylu: zawsze moja wina, a potem
głośno powiedziała:
- Czegoś chcesz?
- Zapytać, czy ci niepoczytalni
ludzie nadal mają reprezentować Hogwart? Czy też odpuszczą sobie, chroniąc się
przed utratą kończyn?
Rose przez dłuższą chwilę mu się
przypatrywała. Cóż… Scorpius był nieco inny niż wszyscy ludzie, których znała i
na pewno inaczej należało rozumieć jego słowa. Pytanie, za które wszyscy inni
trafiliby na jej czarną listę, u niego oznaczało pewien sposób wyrażania troski
o zdrowie innych. Och to było takie nieporadne i słodkie z jego strony,
westchnęła Rose. Bardzo fascynowała ją ta jego tarcza.
- Arthemis i James czują się w miarę
dobrze – odpowiedziała mu powoli.
- Nie o to pytałem – burknął, patrząc
gdzieś ponad jej ramieniem.
- Czyżby? – rzuciła wesoło, ale zanim
zdołał spiorunować ją spojrzeniem, szybko dodała: - Arthemis ma kłopot z nogą,
a James z barkiem. Ale zgodnie stwierdzili, że zajmą się tym później. Zresztą
sam sprawdź. James na pewno się ucieszy z waszej jak zawsze uroczej wymiany
zdań…
Scorpius zrobił kwaśną minę, odwrócił się jak
niedawno Albus i odszedł, a ona znowu poczuła w sobie iskierki gniewu. Czym
była do cholery?! Informacją turystyczną? Co mu się znowu stało? Czy to przez to,
co powiedziała o Jamesie? A potem ją olśniło i przeszła jej złość na reakcje
Scorpiusa. Westchnęła tylko ze znużeniem i poszła na trybuny, gdzie siedzieli
wujek Harry i tata.
Taaa… całkiem dobrze zrozumiała reakcję
Scorpiusa…
- No! W końcu jesteś! – powiedział
Ron. – Daj im się napić, bo zaraz zaczynają drugą rundę…
- Co?! Już? – przeraziła się Rose,
podając im butelki z wodą. Miała nadzieję, że Albus nie dodał tam niczego, co
zostawia jakieś ślady.
Arthemis i James z wdzięcznością przyjęli od
niej napój. James nadal jednak nie mógł swobodnie poruszać prawą ręką. Nie
wróżyło to dobrze.
- Z kim walczycie? – zapytała Rose.
- Ze Szwedami – odpowiedział jej
James.
- A raczej ze Szwedką – poprawiła go
Arthemis, patrząc mu w oczy, jakby chciała coś na nim wymusić. – Bo jej brat
bliźniak, został trafiony klątwą i raczej nie będzie brał udziału w walce…
tyle, że stanie na macie.
James zrobił kwaśną minę w odpowiedzi na jej
spojrzenie i sugestywnie zerknął na jej nogę. Przewróciła oczami. Tak, więc
komunikacja pozawerbalna działała u nich wzorowo. Pan Potter miał ochotę się
roześmiać obserwując ich.
Rose rozejrzała się i zobaczyła w końcu
obranych na niebieski-żółto Szwedów. Chłopak wyglądał jakby mu sparaliżowało
pół ciała, a jego siostra cicho coś do niego mówiła. Oboje mieli ponure miny.
- Ależ ona jest wysoka – powiedziała
Rose.
- Właśnie! – rzucił James.
- Och, proszę cię! – wyrzuciła z
siebie Arthemis.
- Jesteś ranna…
- O wiele lżej niż ty, a poza tym
założę, się, że ona też nie jest nietknięta.
- O co chodzi? – zapytała Rose,
wodząc wzrokiem od jednego do drugiego.
- Arthemis ma pewien durny plan –
powiedział James.
- Logiczny i honorowy – poprawiła
Arthemis.
- Co nie zmienia faktu, że durny! –
uniósł się James.
- Lubisz walczyć dwóch na jednego? –
zapytała go Arthemis, z uniesionymi brwiami. – A może masz zamiar wysłać jej
kwiaty, jak już ją rozłożymy?
- Odczep się – burknął słysząc ten
przytyk.
- Co ty chcesz zrobić? – zapytała w
końcu Rose, Arthemis.
- Co zrobię, jak tylko James upora
się ze swoim instynktem opiekuńczym – poprawiła ją Arthemis, a James
spiorunował ją wzrokiem. – Chcę, żeby James nie włączał się do walki. Dzięki
temu będzie fair, a on zdoła zaleczyć dobrze bark…
- To logiczne – przyznała jej rację
Rose.
- Niebezpieczne – burknął James.
- Nie histeryzuj James. Właśnie tak
zrobimy i tym razem nie zmienię zdania – zapowiedziała.
- A czy ty kiedykolwiek zmieniasz
zdanie? – mruknął do siebie ironicznie.
- Oczywiście – powiedziała spokojnie.
A kiedy spojrzał w jej oczy z lekkimi iskierkami spokoju i zadowolenia,
zrozumiał o co jej chodzi i westchnął. – Gdy się skończy ta walka, musimy być
już na miejscu – zauważyła.
Skinął głową i wstał.
- Życzcie nam powodzenia – powiedział
do ojca i odeszli razem z Arthemis.
- Szkoda, że nie można mieć sekundantów
– powiedział Ron, patrząc za nimi. – Jakby to cudownie wyglądało, gdyby Harry
Potter stał przy podeście i im podpowiadał…
Harry parsknął.
- Głupi pomysł. Oni doskonale wiedzą
co robią…
Arthemis i James weszli na podwyższenie, gdy
ich wywołano. Rozpoczynał się drugi pojedynek. Szwedka, wysoka blondynka o
niebieskich oczach, patrzyła na nich ponuro. Jej brat cały czas mówił coś do
niej. Arthemis uważała, że prosił ją, żeby dała spokój. Ale ona nie miała
zamiaru. Arthemis to doceniała. Chłopak wyglądał naprawdę kiepsko. Cała prawa
strona jego ciała była dziwnie sczerniała i pokryta jakąś zieloną mazią,
zapewne po to, by przywrócić mu krążenie.
Arthemis poczuła jak James staje za nią i
kładzie jej ręce na ramionach. Poczuła jego usta przy uchu.
- Załatw ją szybko – szepnął jej cicho.
- Taki mam zamiar – odparła, patrząc
chłodno na przeciwniczkę. To, że doceniała jej postawę nie znaczyło, że jej
odpuści. Wystarczającym ustępstwem było to, że powstrzymała Jamesa od
uczestnictwa w walce. Musiał się czuć naprawdę nieswojo, stojąc na macie i nic
nie robiąc. Miał tylko pilnować, by braciszek nie zechciał pomóc siostrze.
Arthemis wiedziała, że musi to dobrze
rozegrać, bo jeżeli stanie się jej coś jeszcze, to James będzie musiał odbyć
sam trzeci z pojedynków. A na to nie mogła pozwolić, bo nie wiadomo było na
kogo trafią.
- Gotowi? – zapytał sędzia główny.
Arthemis i blondynka skinęły sobie głowami i
przybrały ulubione postawy. Gdy sędzia dał znak Szwedka automatycznie stworzyła
tarczę w obawie, że z dwóch stron polecą na nią zaklęcia, Arthemis natomiast
zrobiła tylko kilka kroków do przodu. Dziewczyna szeroko otworzyła oczy.
Arthemis nie dała jej czasu na zastanawianie się. Nie dała jej czasu nawet na
spojrzenie na Jamesa. Postawiła sobie zadanie i miała zamiar je wykonać… z tym,
że miała dwa problemiki. Jeden dotyczył tego, że nie mogła wykonywać zbyt
szybkich przemieszczeń i uników, a drugim był wzrost dziewczyny, bo podobnie
jak z Kingiem stwarzało jej to niezbyt dobre możliwości ataku. Musiała się więc
niepostrzeżenie zbliżać… Najlepiej było to zrobić szybko i w sposób oczywisty.
Gdy już się znajdzie blisko niej, wtedy nie będzie musiała już się za wiele
ruszać. Arthemis szybko wyskoczyła w powietrze, strzeliła z góry zaklęciem,
szybko obroniła urok i upadła na ziemię, ale miała wrażenie, że jej noga wbija
się głęboko w biodro, więc się skrzywiła. Wykorzystała to Szwedka i rzuciła na
nią zaklęcie. Arthemis poczuła ostry ból w brzuchu, ale szybko zneutralizowała
zaklęcie, a dziewczyna miała problem. Arthemis ostatecznie stwierdziła jednak,
że jeden mocno uszkodzony bliźniak wystarczy i najpierw użyła zaklęcia
„Betonowe Nogi”. Stopy dziewczyny wrosły w ziemię, więc nie mogła się poruszyć.
Arthemis tak ją jednak zajęła, jakimiś mało znaczącymi urokami, że ta nie miała
kiedy zdjąć zaklęcia. Następnie wśród tych mało znaczących uroków wysłała
zaklęcie spowalniające, a na deser, zanim spowolniona dziewczyna wymówiła
przeciwzaklęcie, rozbroiła ją ostatecznie i odebrała jej różdżkę.
- Zwycięża drużyna… - sędzia zawahał
się przy tym słowie, patrząc na Arthemis, a potem wzruszył ramionami i
powiedział: - brytyjska z Hogwartu!
Arthemis oddała różdżkę dziewczyny jej bratu,
który patrzył na nią ze zdziwieniem. Potem wróciła do Jamesa.
- Dostatecznie szybko, jak na twój
gust? – zapytała.
Spojrzał na nią i westchnął ciężko.
- Czuje się jak idiota – stwierdził,
gdy schodzili z podwyższenia.
– Ale za to, jaki honorowy… -
odpowiedziała z uśmiechem. – Jeszcze jeden pojedynek i możemy wracać…
- Tak… - poruszał nadgarstkiem i
swobodnie przetoczył różdżkę między palcami. – Przedramię i dłoń już całkiem w
porządku. A z barkiem już niemal dobrze.
- Cieszę się. Nie wiadomo, z kim nam
przyjdzie walczyć w następnej rundzie.
- A jak noga?
- Niby nie boli, ale jednocześnie mam
wrażenie jakby była cały czas napięta do granic i nie miała w niej czucia… to
utrudnia sprawę…
Znowu usiedli na trybunach i dokończyli wodę w
butelkach. Albus siedział obok ojca, ale był jakiś milczący, co zdziwiło pana
Pottera, ale nie drążył. Albus zawsze gdy tego potrzebował, sam się otwierał.
Znowu przyszło im czekać i obserwowali przy
tym pozostałe drużyny. Dwie już odpadły. Po pierwszych walkach nie byli w
stanie przejść dalej. Arthemis i James oglądali, analizowali i wyciągali
wnioski. Rosjanie byli po prostu bóstwami techniki, ale jednocześnie byli zbyt
gwałtowni, na to, by to wykorzystać. Wtedy ich zwycięstwa byłyby doskonałe a
nie tylko znośne. Amerykanie robili za to wszystko z swobodą naznaczoną
zadziwiającą precyzją.
W końcu przyszło i trzecie losowanie.
Arthemis i James chcieli już być po pojedynku.
Chcieli jechać do Hogwartu, zakopać się w łóżko z czterema kolumienkami,
ewentualnie oddać się pod opiekę sędziwej, ale zaufanej pani Pomfrey. Musieli
jeszcze jednak na to poczekać, gdyż zostali wylosowani niemal na sam koniec. Po
nich powinien być jeszcze tylko jeden pojedynek. A ich przeciwnikami byli
Rumuni. Dwóch chłopaków, którzy niemal wygrali z Rosjanami.
Oznaczało to dwie rzeczy: byli nieźle
pokiereszowani… i piekielnie dobrzy.
Arthemis zastanawiała się, co przeważy… Jednak
oni mieli jeden atut. Ponieważ James nie walczył w poprzedniej walce, wszyscy
myśleli, że ma zupełnie niesprawną rękę. Potwierdzała to rozmowa jakiś dwóch
ludzi, których podsłuchała Rose. Nie wiedzieli natomiast, że z ręką Jamesa,
jego barkiem, kondycją, koncentracją jest wszystko w jak najlepszym porządku.
Prócz paru bolesnych siniaków, otarć i ranek nic poważniejszego się u niego nie
działo.
Tak więc, Arthemis przeczuwała, że zgubi ich
pewność siebie. Poza tym uważali, że szybko sobie poradzą z trochę
unieruchomioną dziewczyną. Unieruchomioną. Dziewczyną. To drugie słowo było tu
ponownie kluczem. Arthemis zaczynała się irytować.
- Czy ty mnie kiedykolwiek
lekceważyłeś? – zapytała Jamesa, gdy ruszyli w stronę podwyższenia. W dziwny
sposób wszystkich interesowała ta walka.
- Słucham? - zapytał oburzony. –
Dziewczyno od kiedy się dowiedziałem, że na pierwszej lekcji rozbroiłaś brata
Flinta, wiedziałem, że lepiej z tobą nie zaczynać. Potem wbiegłaś do lustra
czarownicy, czego nie widziałem i dzięki Bogu, bo bym cię rozniósł w drzazgi.
Ale to tylko pogłębiło moje przekonanie. Nie mówiąc już o tym, że dokopałaś
Fredowi i nie lękałaś się wkurzyć Viciousa. Po prostu byłaś mi przeznaczona.
Nikt inny w końcu by nad tobą nie zapanował…
- Zapanował? – zapytała słodko.
Niebezpiecznie słodko.
- Wiesz o co mi chodzi… Ktoś cię musi
powstrzymywać, przed tymi wszystkimi samobójczymi misjami… A w ogóle czy to
jest czas na takie pytanie?
- Chodzi mi o to, że tamci dwaj
patrzą na mnie i widzą warkoczyki, sukieneczkę i balerinki, a wyobraźnia
podsuwa im mój obraz zwiajającej się z bólu na twoich kolanach… Wkurza mnie to.
- Ale przecież ty tak strasznie
lubisz wyprowadzać ich z błędu – zaśmiał się James.
- Uczyłam się od ciebie. Jesteś po prostu
błyskawiczny w wyjaśnianiu wszystkim, że nie jesteśmy rodzeństwem…
- Oni to wiedzą, ale zawsze myślą, że
warto spróbować – powiedział James, podejrzliwie się rozglądając dookoła, co ją
strasznie rozbawiło.
- Wierz mi, że Hiszpanie tego nie
wiedzieli…
- Wiedzieli – upierał się James. –
Tylko myśleli, że są tacy strasznie seksowni, że od razu do nich pobiegniesz…
Tak gawędząc sobie swobodnie weszli na
podwyższenie. Rumuni przyglądali im się ponuro i ze zdziwieniem widząc ich
swobodną postawę. Nie zastanawiali się nad tym jednak zbyta długo, bo gdy dwoje
Anglików na nich spojrzało, chłodnym, nieprzystępnym spojrzeniem, zrozumieli,
że wcale nie są tacy rozluźnieni. Byli ostrzy jak wrzeciono. A poza tym…
wyczuwało się między nimi pewien rodzaj… więzi. Nie musieli się nawet dotykać.
To było jak elektryczne napięcie między nimi.
Ustawili się naprzeciw nich. Nie blisko
siebie, jak wszystkie inne drużyny. Tylko w odpowiedniej odległości. Jakby
chcieli dać sobie odpowiednią przestrzeń. Jakby oboje byli na równych pozycjach
i żadna nie była dominująca. Trudno było ich rozgryźć…
Sędzia zapytał, czy wszyscy są gotowi, więc
skinęli głowami.
Arthemis i James wiedzieli, że to nie będzie
proste. Musieli zatem polegać na swoich mocnych stronach i ich potknięciach. Byli
przygotowani na wykorzystanie najmniejszego nawet błędu.
I postanowili tym razem być rozsądni i
spokojni. Rozegrać to taktycznie. Arthemis musiała uważać. Jej noga źle znosiła
zbyt szybkie ruchy. James o tym nie wiedział. Gdyby wiedział, starałby się ją
osłaniać. A do tego nie mogła dopuścić. James musiał uruchomić cały swój
talent.
Rozpoczął się pojedynek. Zaklęcie, odbicie,
urok, blok. W zadziwiającym tempie błyskały czary z czterech różdżek. Trudno
było nawet powiedzieć, czy ktoś oberwał. Rumuni okazali się niezwykle sprawni i
cwani, ale podobnie jak James i Arthemis byli zmęczeni i nieźle kontuzjowani.
Po dziesięciu minutach walka zaczęła zwalniać i stała się o wiele
brutalniejsza. Zawodnicy zbliżali się do siebie coraz bardziej, nie ustępując
pola na krok. Ale widać było, że desperacja zagląda im w oczy. Teraz wszystko
miało polegać na tym, kto okaże się sprytniejszy.
James przez chwilę pozwolił swojemu
przeciwnikowi rzucać zaklęcia, a sam tylko je odbijał, ale przy tym wpatrywał
się w niego nieustępliwie. Szukał kontuzji, chronionych przez niego miejsc. I
znalazł.
Ale kosztem tej chwilowej defensywy, było to,
że drugi chłopak poczuł się uskrzydlonym i chciał dopaść Arthemis, która nie
mogła się uchylić. Dwa ostre zaklęcia poprzecinały jej nogę. Na szczęście
prawie i tak jej nie czuła. Wkurzyła się, odbiła od ziemię, zaskakując go i
wylądowała przed nim. Stała z nim niemal twarzą w twarz używając zaklęcia bez
wypowiadania go. Jednak jego zaskoczenie, tak pożądany efekt, który chciała
wywołać przyniosło więcej szkody niż pożytku. Uderzyło ją zaklęcie, które
wypowiedział, w panice się cofając. Może wynikało to z tego, że była za blisko,
może z tego, że błysk czerwonego zaklęcia na chwilę ją oślepił, w każdym bądź
razie przeleciała przez całe podwyższenie i upadła na samym jego końcu, siłą
rozpędu spadając z podestu.
Nagle znalazło się obok niej pełno ludzi.
Ludzi, których nie znała. Nie chciała, żeby tu byli. Zamroczyło ją. Miała
wrażenie, że coś jest nie tak, że nie może złapać powietrza. Coś dziwnego
rozrastało jej się w całym ciele. Dusiło ją…
James kątem oka zauważył, że Arthemis jak
często się jej zdarzało, przeleciała nad matą, gdy nie zblokowała zaklęcia, ale
nie uważał tego, za coś dziwnego. Odbił kolejne zaklęcie i przygotował się do
wykorzystania słabego punktu przeciwnika. Zrobił unik, odbił zaklęcie i rzucił
urok wprost w lewy bok chłopaka. Ten jakby po naciśnięciu jakiegoś zgiął się w
pół i padł na kolana, próbując złapać dech. James jednak wiedział, że to nie
koniec.
W tym momencie jednak na matę wpadł sędzia,
krzycząc:
- Zwycięża drużyna brytyjska! Drużyna
rumuńska zostaje zdyskwalifikowana za użycie niedozwolonego zaklęcia!
James zmarszczył brwi i obejrzał się. Serce mu
zamarło, gdy zdał sobie sprawę, że nie widzi Arthemis.
Że Arthemis nie ma na macie…
Z jednej strony podestu kłębili się ludzie.
Zobaczył swojego ojca, który z pobladłą twarzą, przyklęknął na podłodze.
Jakby dostał skrzydeł, z sercem w gardle
zeskoczył z podwyższenie. Już to kiedyś widział. Już kiedyś to przeżywał. Arthemis
leżała nieruchomo. Blada jak ściana. Jamesowi zrobiło się ciemno przed oczami.
- Dopiero co zneutralizowali zaklęcie
– usłyszał za sobą głos rozciągający zgłoski. – To dlatego jest nieprzytomna.
To mu chyba przywróciło krążenie, bo odetchnął
głęboko i padł na kolana naprzeciw ojca.
Znowu uśmiechnął się do niego ten sam
sanitariusz co przedtem.
- Nic jej nie będzie. Jak tylko się
ocknie może czuć ból, ale wrażenie będzie chwilowe. Muszę powiedzieć, że nie
sądziłem, że naprawdę dacie sobie radę. Tym bardziej gratuluję… - wstał i wlał
coś do ust Arthemis.
Pan Potter pomógł jej się podnieść, gdy
zaczęła się krztusić.
- James? – padło z jej ust, gdy już
mogła normalnie mówić.
- Jestem – powiedział uspokajająco.
– Wygrałeś?
- Tak, wygraliśmy…
- To zabierajmy się do cholery z tego
piekielnego miejsca – mruknęła, po czym jej głowa opadła do tyłu.
- Będzie zdrowa… - zapewnił ich młody
sanitariusz z zadowolonym uśmiechem na ustach.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńCudowne pojedynki, az chcialoby sie je zobaczyc na zywo ;)
OdpowiedzUsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńfantastyczne, te pojedynki są niesamowite, o tak pokazali wielką siłę, tutaj takie obrażenia, ale nie mają zamiaru sie poddawać, a Arthemis i jej słowa po tym jak sie ocknęła, wygraliśmy, to spadamy do Hogwartu... ;)
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia