sobota, 27 stycznia 2018

Peru. Wyzwanie 2: Wyeliminować przeciwników (Rok VI, Rozdział 26)

Pół godziny później byli gotowi. Wyszli z ich pomieszczenia i doszli do windy, którą zjechali na ostatnie piętro.
- Wielkie wejście? – zapytała cicho Arthemis, tuż przed tym nim drzwi się otworzyły.
- Pewność siebie, powoduje niepewność w obozie wroga…
 Uśmiechnęła się pod nosem i razem weszli do atrium.
 Ubrani na czarno od stóp do głów, z nazwiskami na plecach, lodowatymi spojrzeniami, posyłanymi na wszystkie strony, wyglądali… jak jakaś gruba specjalna. Nie musieli się nawet za bardzo starać. Byli wystarczająco zdeterminowani, żeby dorwać zamachowców. Jeszcze nie wiedzieli, którzy to, ale stwierdzili, że dokopią po równo wszystkim. Tak na wszelki wypadek…
- Wydaje mi się, że ktoś wam się naraził… - powiedział lekko drwiącym tonem Scorpius. Odwrócili się do niego, ani na jotę nie zmieniając wyrazu twarzy.
- Tablica z wynikami? – zapytał jedynie James.
- Uuu, ale się boję… - udał, że drży. – Nie twierdzę jednak, że na innych nie zadziała… Tam jest – wskazał kciukiem za siebie.
- Gdzie Rose? – zapytała Arthemis.
- A skąd mam wiedzieć? – prychnął.
Uniosła brew. Nie dała się nabrać. Po wczorajszej przygodzie z drzwiami wątpiła, by Scorpius tak łatwo gdzieś puścił Rose samą…
- Szuka waszego kujona… - odpowiedział w końcu, wzruszając ramionami. - Zniknął gdzieś z Hiszpanem, który miał dla niego wiadomość…
Podeszli do tablicy umieszczonej na ścianie. Ognistymi literami błyszczały nazwiska osób, które nadal biorą udział w konkursie. Przelotnie przyjrzeli się eliksirom. Zostało pięć osób. Albus nadal prowadził znaczną przewagą punktów. Później były zaklęcia. Z 29 drużyn przez zadanie przeszło 25. Cztery ostatnie nazwiska były wypalone, co było jasnym znakiem wyeliminowania. Z tego odpadło kolejne dziesięć drużyn, z najmniejszą liczbą punktów. Rose i Scorpius widnieli na trzecim miejscu na 15.
 Ostatnią grupą  był Dziesięciobój i tu nastąpił prawdziwy pogrom. Z 60 drużyn, które wystartowały w drugim zadaniu po wczorajszym biegu zrezygnowało 14, a 10 z najmniejszą liczbą punktów wyeliminowano. Ich znajomi Kanadyjczycy niestety też odpadli.
 Na pierwszym miejscu nadal byli Arthemis i James, gdyż puchar dał im znaczną przewagę, ale biorąc tylko to zadanie pod uwagę przebyli rzekę jako 12 drużyna.
 Zostało zatem 36 drużyn. Każda z nich miała odbyć trzy pojedynki. 18 najsłabszych drużyn odpadało.
- Cześć! Wyspaliście się? – zapytała radośnie Rose. Odwrócili się w jej stronę. – Oo! Wyglądacie groźnie. Nie wiem, czy to przez te blizny, czy przez ten wzrok, ale naprawdę świetnie! Forsythe kazał mi was zabrać na śniadanie. Powiedział, że zaraz do was przyjdzie…
 Skinęli głowami i poszli za nią. Wyglądali trochę jak ochroniarze towarzyszący drobnej, uśmiechniętej Rose. Wydawała się, jakaś niezwykle promienna dzisiaj, co jeszcze bardziej kontrastowało z ich ponurymi, zawziętymi postaciami.
 Gdy usiedli w niewielkiej jadalni, przyszedł do nich profesor.
- Musicie być ostrożni – zaczął.
- Nie mamy najmniejszej ochoty – burknął cicho James.
- Nic wam nie pomoże roztrząsanie trudności zadań, a może wam skomplikować życie, jeżeli nie będziecie się pilnować – powiedział ostro, patrząc na Jamesa, ale po chwili zerknął na Arthemis, jakby szukał u niej rozsądku. Odpowiedziała mu jednak hardym spojrzeniem.
 Forsythe trzasnął pięścią w stół.
- Musicie na siebie uważać! Już nie chodzi tylko o to, że odpadniecie z konkursu! To nie są szkolne pojedynki! Walczycie z najlepszymi!
- Ktoś z nich chce nas wyeliminować na własną rękę… Niech pan więc nie oczekuje od nas rozsądku – powiedział James, a ton jego głos otarł się o ostrzeżenie. O tak, był bezczelny…
- Potter, ostrzegam cię, że…
- Wycofa nas pan z konkursu? – przerwał mu James, patrząc na niego wyzywająco.
- Przypominam ci, że pozostaje profesorem również poza szkołą!
- Niech mi pan więc da szlaban, ale ani na jotę nie zmieni to…
- Panie profesorze – przejęła pałeczkę Arthemis. Forsythe na nią spojrzał, ale jeżeli oczekiwał, że stanie po jego stronie to się przeliczył. - Ja, i sądzę, że James również, nie należymy do ludzi, których można zastraszyć. Zaczęli grę i zapewniam, że się nie rozczarują…
- Rozmowa z wami to strata czasu – westchnął Forsythe. – I nie puszczę wam waszego zachowania płazem. Macie szlaban jak w banku… Osobno! – zaznaczył.
 Arthemis uśmiechnęła się szeroko.
- Nie ciesz się tak moja panno! Jestem ciekaw, co by powiedział na to twój ojciec?
- Och, zapewne zgodziłby się z panem – machnęła lekceważąco ręką.
- Lepiej się jeszcze zastanówcie i ochłońcie!
- Mamy zamiar dobrze walczyć. Co oczywiście nie gwarantuje naszego rozsądku – zapowiedział James.
 Forsythe spojrzał na niego gniewnie, a potem podobnym spojrzeniem (a rzadko się to zdarzało) zgromił Arthemis.
- Twoja matka też nigdy mnie nie słuchała – oznajmił na odchodnym.
- No to już wiemy, co będziemy robić po powrocie do Hogwartu – powiedział sucho James.
Arthemis skinęła głową i przemknęło jej przez myśl, coś niepokojącego. Mianowicie, że ta cała olimpiada ich zmienia. A raczej te zadania powodują u nich otoczenie się jakąś barierą. Ochroną bezczelność i zaufania tylko do samego siebie. Niewzruszenie lojalni pozostawali w tej kwestii tylko wobec siebie nawzajem.
 Arthemis wiedziała jednak, że są to zmiany przejściowe. W swoim codziennym otoczeniu, wrócą do siebie bez najmniejszych trudności i bez poczucia zagrożenia.
 Gdy zbliżało się południe przenieśli się ponownie do atrium. Było teraz w nim w jakiś sposób więcej miejsca, a zamiast sadzawki, stało podium. Dookoła natomiast stały cztery krzesła. Zapewne miejsca sędziowskie. Losowanie odbywało się na bieżąco, żeby nie zaistniało podejrzenie o ustawianie walk. Znikąd pojawił się niespodziewanie tłum czarodziejów, którzy z całą pewnością nie mieszkali w instytucie. Porozsiadali się oni na widowni. Arthemis zamrugała ze zdziwieniem i wskazała Jamesowi palcem kilka osób.
 Pomachał ojcu i wujowi. W jakiś przedziwny sposób napięcie z nich trochę opadło, gdy zobaczyli przyjazne twarze. A może wynikało to ze świadomości, że opiekuńczy rodzic jest blisko?
 Rose już biegła w kierunku ojca.
 Wszyscy czekali z niecierpliwością na rozpoczęcie walk.
 Arthemis i James niewzruszeni niczym kamienie byli gotowi na pokazanie, że z nimi się nie zadziera. Mieli nadzieję, że nie będą musieli długo czekać. Mieli w sobie na to zbyt wiele wzburzonej krwi.
 Pierwsi walczyli Senegalczycy z Katarami. Oglądanie tego pojedynku było dla nich trochę dziwne, w końcu pochodzili z innej kultury. Afrykańscy czarodzieje z wyłączeniem kilku narodów mieli zupełnie inne różdżki. Nie były to wąskie, stylowe kawałki drewna. Wyglądały na grube kawałki rzeźbionych gałęzi z jakimiś dziwnymi amuletami na końcu. Katarzy mieli już coś co bardziej przypominało różdżki Europejczyków. Było tylko bardziej powyginane. Ale gdy rozpoczęli pojedynek okazało się, że zaklęć używali takich samych. Wygrali Senegalczycy.  
 Drudzy byli Amerykanie z Akademii w Salem i Brazylijczycy.
 Arthemis i James zostali wylosowani dopiero do siódmego pojedynku. Z najwyższą chęcią weszli na podwyższenie. Ich przeciwnikami mieli być Hiszpanie.
 Cóż za ironia losu… przemknęło przez myśl Arthemis. Miała ochotę wypatrzyć w tłumie Albusa. Nie była jednak na tyle bezczelna, żeby odszukać go myślami. W końcu bardzo mu się nie podobało, gdy wtrącało się w jego życie.
 Wróciła myślami do podium, na którym stała razem z Jamesem. Naprzeciwko stali dwaj chłopacy. Przystojni. Ich śniade twarze i ciemne oczy, wystające spod czarnych włosów, były pociągające. Spoglądali na nią ufni swojej urodzie. Ona natomiast, żeby zagrać im na nosie, (normalnie by tego nie zrobiła, ale to była raczej kwestia gry z przeciwnikiem), przytuliła się pleców Jamesa i spojrzała na nich pobłażliwie. James zerknął na nią przelotnie, a potem rzucił wyzywające spojrzenie Hiszpanom.
 Oni najpierw spojrzeli na nich ze zdziwieniem. Myśleli zapewne, że są rodzeństwem, bądź przyjaciółmi. W końcu Kanadyjczycy powiedzieli im jak dziwne jest to, że razem startują. Po chwili jednak na ich twarzach pojawiło się coś, co można było nazwać tylko tak: pewność siebie. Nagle pojawiła się w nich pewna cecha, której Arthemis po prostu nie znosiła: lekceważenie kobiet.
- Przygotować się!
 Arthemis stanęła obok Jamesa i wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Byli przygotowani na to, że będą mieli do czynienia z kimś jak King… a może nawet lepszym. Ale oni walczyli nawet z aurorami. I radzili sobie…
 Musieli uczyć się na bieżąco, bo nie znali umiejętności przeciwników. Ale uczyli się szybko…
 Rozległ się ogłuszający dźwięk gongu, który rozpoczynał walkę. Arthemis i James nie czekali. James ich ogłuszył szybkim zaklęciem, a Arthemis w tym czasie przefrunęła nad nimi, przy okazji rzucając zaklęcie. Mocno byli zdziwieni, widząc ją nad sobą, z przestrachem, że na nich spadnie cofnęli się, a jeden upadł i w ostatniej chwili zdołał odbić jej zaklęcie.
 Arthemis wylądowała bezpiecznie za nimi.
- Chyba nie myśleliście, że będę stać z tyłu… - prychnęła i chyba bardziej z jej tonu niż słów wywnioskowali, co powiedziała.
 Po pierwszym szoku, Hiszpanie okazali się jednak wytrwałymi przeciwnikami. Jednak popełniali notorycznie jeden podstawowy błąd. Uważali Arthemis za słabe ogniwo i starali się w nią celować. Nie znali jednak tego zgrania, jakie cechowało parę przeciwników.
 Wyższy z Hiszpanów inteligentnie w końcu zdał sobie z tego sprawę, przerzucił się na Jamesa i wyzbył wszelkich skrupułów. Arthemis zajęła się drugim i okazało się, że gdy przerzucił się na rozsądek z pewności siebie, miała z nim niemały problem.
 Była jedna różnica między pojedynkami tu, a w Hogwarcie. Tutaj walczyło się do pokonania przeciwników, nie na czas. Metody były więc brutalne.
 Arthemis nie oszczędzała ani siebie, ani przeciwników. Uchyliła się, zblokowała, podchodziła coraz bliżej. Miała już krwawiącą ranę na skroni. Otrzymała ją przez zagranie przeciwnika Jamesa, który liczył na to, że James pobiegnie do niej bądź przerwie mecz. Ale oni byli przyzwyczajeni do takich zagrań. James więc zawiódł rosłego Hiszpana i trafił go zaklęciem, które kiedyś przesądziło o klęsce Roberta Kinga. Chłopak zaczął kuleć, ale różdżkę trzymał nadal. Arthemis tymczasem miała na widelcu jego kolegę. Właśnie poczęstowała go zaklęciem żądlącym, przez co cały spuchł, a następnie szybkim ruchem sprawiła, że opadł na kolana, zupełnie pozbawiony sił. Zaklęcie adynamii miało właśnie taki skutek. Chłopak nie mógł nawet wstać.
 Oddychała ciężko. Nie mogła stanąć na kostce, którą uszkodziło potężne zaklęcie. Miała nadzieję, że ktoś jej to nastawi. W płucach ją kłuło, bo przez chwilę walczyła z zaklęciem duszności, ale zanim zemdlała, zdołała je cofnąć. Podbiegła do Jamesa. Pozostali dwaj  też nie wyglądali najlepiej.
 James użył najbanalniejszego zaklęcia tarczy, gdyż nie wymagało zbytniego ruszania ręką. Coś mu się stało. Arthemis wiedziała, że otrzymał silniejszego przeciwnika, wiec nie dziwiła się.
- Jestem! – krzyknęła.
- Spokojnie! – odkrzyknął. Było jasne, że miała się nie wtrącać. Pozostała więc z tyłu, gotowa w każdej chwili wkroczyć. James czekał. Wyczuł Hiszpana, który uważał, że jego tajną bronią jest uśpienie przeciwnika ograniczając się tylko do obrony, i niespodziewana kontra. James wiedział, że tak właśnie chce postąpić. Rzucił jeden urok, drugi i czekał na kontrę, a kiedy chłopak zrobił krok do przodu, krzycząc zaklęcie, rozbroił go. Złapał różdżkę, która wyleciała w powietrze lewą ręką.
 Hiszpan patrzył na niego z totalnym oszołomieniem. Jakby nie mógł uwierzyć, że to już koniec. Z nosa obficie leciała mu krew, brudząc złoto-czerowną szatę. Kręciło mu się w głowie i nie mógł skupić wzroku. Skutki zbyt wielu zaklęć, które w niego trafiły. Co dziwne, żadne z nich nie miało na celu ogłuszenia go, jakby koleś chciał za wszelką cenę walczyć do końca. Widział jak do tego ciemnookiego Anglika podchodzi ta promieniująca zadziornością dziewczyna i podtrzymuje go, mówi coś cicho i sprowadza do z maty pomimo tego, że trudno jej iść. Zaklęcie Powolnego Odurzenia, zaczęło działać. Drugi z Hiszpanów zemdlał.
 Po słowach sędziach: Zwycięża drużyna z Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart! Wielka Brytania! Arthemis ściągnęła siebie i Jamesa z podestu.
- Wszystko dobrze? – zapytał ją.
Skinęła szybko głową i zaczęła kaszleć, próbując złapać głębszy oddech. Usiedli w przygotowanej specjalnie dla zawodników ogromnej sali konferencyjnej. Każda drużyna miała tu swoją osłoniętą przestrzeń. W kilku miejscach siedzieli już zawodnicy, którymi zajmowali się sanitariusze, bądź opiekunowie.
- Masz wybity bark – powiedziała do James, który nadal ściskał różdżkę.
- Wiem – odpowiedział. – A ty krwawisz…
- Cóż… Ale w jakiś sposób czuję się lepiej wiesz? Przynajmniej miałam jakiś wpływ na to, co się dzieję.
- Taa… wiem, o co ci chodzi – mruknął, gdy rozpięła mu bluzę i delikatnie ściągnęła ją przez ramię.
– Musimy go nastawić…
- Więc, zabieraj się do roboty…
- Ja?! Ale przecież zawsze to…
- Nie ma czasu, Arthemis, trzeba to usztywnić i zaleczyć, żebym mógł wziąć udział w następnym pojedynku.
 Arthemis skupiła się i przywołała w myślach obraz jak zazwyczaj robiła takie rzeczy pani Pomfrey. Z lekko pobladłą twarzą, chwyciła jego rękę obiema dłońmi i bez ostrzeżenia pociągnęła w swoją stronę.
 Pan Potter, pan Weasley, Rose, Albus, Forsythe i jacyś dwaj uzdrowiciele wpadli do sali w momencie, gdy James wydał z siebie, stłumiony przez zaciśnięte zęby, jęk.
- No, już – powiedziała Arthemis załamującym się głosem cicho, nie widząc ich jeszcze i przytknęła policzek do jego policzka.
 Pan Potter przyglądał się temu ze zdumieniem i jakimś… wewnętrznym spokojem. Taki kontrast pomiędzy tym co widział na podeście, a tym, co dostrzegł tutaj, gdy żadne z nich nie miało na twarzy maski, gdy nie starali się grać, ukazywała się to, co było w nich głęboko. Wiedział, że umieli razem rozrabiać, walczyć, bawić się, ale do tej pory nie zdawał sobie sprawy jak daleko sięga ta ich wspólnota.
- No, teraz zajmą się wami specjaliści – powiedział jeden z uzdrowicieli. – Daliście niezły popis nie ma co… - Widać było, że jego angielski jest starannie wyuczony, a nie nabyty od dziecka. Arthemis odsunęła się od Jamesa pośpieszenie i została posadzona obok. Uzdrowiciel delikatnymi palcami badał bark Jamesa. – No nieźle panience poszło – zacmokał. – Nie wygląda to dobrze, ale myślę, że będziesz mógł walczyć, jeżeli odpoczniesz dostatecznie długo. Ręka może być trochę sztywna.
- To nic – powiedział James.
 Harry stanął za krzesłem Jamesa i położył mu rękę na ramieniu.
- Wszystkie zranienia i dolegliwości. Oboje… Natychmiast! – rzucił rozkazująco.
 Arthemis westchnęła i odchyliła głowę do tyłu, bo miała wrażenie, że spływająca z rany krew, pobrudziła już jej całą twarz. Rose usiadła przy niej i współczująco dotknęła jej ręki.
 Zaczęli wymieniać. Każdy z sanitariuszy zajął się swoim pacjentem. Pod wzrokiem lekko pobladłego pana Weasleya i zatroskanym, ale rozumiejącym spojrzeniem pana Pottera, zostali dokładnie zbadani, uleczeni, zabandażowani. Wlano w nich tak przeróżne eliksiry, że Arthemis się zastanawiała, czy nie stąpi jakaś niepożądana reakcja. Już miała o to zapytać Albusa, kiedy przypomniała sobie, że on się do niej nie odzywa. Stał nieco z boku, wpatrując się w ręce uzdrowicieli.
 Arthemis syknęła, gdy zdjęto jej but. James na nią zerknął. Rose wytarła jej już krew z twarzy, a sanitariusze zalepili zranienie.
- Będzie ciężko – mruknął młody chłopak, który się nią zajmował, do starszego kolegi. – Ma przecięte ścięgno.
Albus drgnął. Drugi z uzdrowicieli zerknął na nią.
- Nie będziesz mogła chodzić, przez najbliższą dobę.
- Więc będę latać – powiedziała przez zaciśnięte zęby.
- Nigdy was  nie zrozumiem – westchnął. – Będzie cię boleć, ale będziesz mogła stąpać, zanim się wszystko dokładnie zaleczy. Usztywnimy ci to i damy coś przeciwbólowego…
- Będę mogła chodzić przy najbliższych dwóch pojedynkach?
- Tak – zapewnił ją. – Co prawda będziesz miała wrażenie, że masz drewno zamiast nogi przy każdym kroku, ale poza tym ból powinien być niewielki.
 Skinęła głową na znak, że się zgadza. Uzdrowiciel spojrzał jeszcze na profesora Forsythe’a.
- To jej decyzja - stwierdził profesor.
 Młodszy z uzdrowicieli wstał.
- Chodź ze mną, młody człowieku – powiedział do Jamesa.
- Co? W życiu! – oburzył się James.
- Naprawdę lepiej będzie, jeżeli wszyscy wyjdziecie – dodał łagodnie drugi.
- Nigdy!
- James… - powiedziała Arthemis i spojrzała na niego uspokajająco. – Tylko na chwilę…
- Nie zrobię jej krzywdy – zapewnił uzdrowiciel.
 Arthemis uśmiechnęła się do niego niepewnie. A Harry i Ron z młodym sanitariuszem wyprowadzili Jamesa i resztę.
- Zwiążę panią, żeby się pani nie ruszała… Nie mogę niestety dać pani nic zagłuszającego ból, bo działałoby jeszcze dość długo…
- Nie naprawdę, nie trzeba – powiedziała pośpiesznie Arthemis.
- Trzeba – powiedział stanowczo sanitariusz.
 Ze zgrozą obserwowała, jak linki oplatają dookoła, przywiązując ją do krzesła. Potem nogawka jej spodni podjechała nad kolano.
- Zrobię to szybko, ale będzie bolało, więc może pani krzyczeć...
 Chciała już mu powiedzieć, że jest przyzwyczajona, kiedy to poczuła. Rozdzierający ból, tak oszałamiający, że nie była w stanie myśleć…
 Niedaleko za ich mały pokoikiem (jeżeli można było to tak nazwać) stali pozostali, czekając aż będą mogli wejść do Arthemis, gdy rozległy się jej krzyki. A raczej wrzaski, jakby ktoś torturował ją klątwą Cruciatus. James spanikowany ruszył w tamtą stronę, ale przytrzymał go pan Potter i musiał włożyć całą swoją siłę, żeby syn się nie wyrwał.
- To się tak odbywa, James. To skomplikowane zaklęcie – powiedział cicho Albus.
- A co ciebie to obchodzi?! – warknął James, byle tylko jego strach obrócił się w gniew.
- No, już spokojnie! – nakazał ostro pan Potter. – Już koniec… - Krzyki Arthemis ucichły równie szybko, co się zaczęły.
 Pan Potter puścił Jamesa, a ten wyrwał się jak ptak wypuszczony z klatki i wpadł do sanitariusza, który akurat, odwiązywał Arthemis. Oddychała z wielkim trudem, ale podniosła głowę gdy wszedł, twarz miała całą spoconą. Uśmiechnęła się z wysiłkiem.
- Przestraszyłam cię? – zapytała przepraszająco.
James zamknął oczy walcząc z napływającą falą ulgi i strachu. Potrząsnął głową, a ponieważ przez najbliższe pół godziny będzie miał problem z poruszaniem prawą rękę, wyciągnął lewą i pomógł jej się podnieść, bo wiedział, że na nic innego by się nie zgodziła w tej chwili.
 Stanęła na nodze niepewnie, ale potem tupnęła nią, zgięła kilka razy palce u stopy i podskoczyła kilka razy.
- To rzeczywiście dziwne uczucie – stwierdziła.
- I tymczasowe rozwiązanie – ostrzegł uzdrowiciel. – Za 24 h czar zostanie zneutralizowany i módl się dziewczyno, żeby był przy tobie wtedy jakiś medyk, bo będzie musiał odtworzyć ścięgno i usztywnić stopę. Trzy dni, bądź więcej chodzenia w gipsie, zapewniam cię...
 Arthemis skinęła głową.
- Kiedy mamy następny pojedynek? – zapytała trochę ochryple, przez zdarte gardło.
 Pan Potter parsknął z niedowierzaniem.
- Dziewczyno, czy ci życie niemiłe?
- Miłe. Ale jest robota do zrobienia – powiedziała spokojnie. – Im szybciej to wszystko minie, tym szybciej wrócimy do Hogwartu. Ale szczerze mówiąc napiłabym się wody, po tych wszystkich eliksirach chce mi się pić.
- Zaraz ci przyniosę – zaoferowała Rose, na policzkach której widniały czerwone ślady po paznokciach.
 Arthemis podziękowała skinieniem głowy i zaczęła chodzić w tę i z powrotem, żeby przyzwyczaić się do nogi.
- Myślę, że będzie dobrze – powiedziała, ale James nadal widział, że jej ręce drżą. – A jak twój bark? – zapytała.
 James wypróbował zaklęcie, które poleciało w inną stronę niż powinno.
- Za pół godziny powinno być lepiej – zapewnił go sanitariusz i pożegnał się z nimi z pełnym podziwu uśmiechem. Zadziwiali go tacy wytrwali, młodzi ludzie.
 Albus gdzieś zniknął.
 Komu kibicowałeś, Al? zapytała w myślach Arthemis, uważając, żeby nie połączyć się z nim. Wiedziała jednak, że była niesprawiedliwa. Nie było między nimi w końcu aż tak źle…
 Wyszli z sali konferencyjnej i usiedli na trybunach razem z panem Potterem i Weasleyem, żeby przyjrzeć się pozostałym pojedynkom. Trwał już piętnasty, wiec zostały jeszcze trzy nim zacznie się druga runda.
 Mieli nadzieję, że nie przyniesie takich wrażeń jak pierwsza.


 Rose właśnie wracała z dwiema butelkami wody, kiedy wyrósł przed nią Albus.
- To dla Arthemis i Jamesa? – zapytał udając spokój. Rose w końcu jeszcze nie wiedziała, że Arthemis i on są na wojennej ścieżce. Wolał, żeby tak pozostało. On miał swoje racje, Arthemis miała swoje. Ale do cholery nie ustąpi jej tym razem! Nie będzie nim rządzić jak jej się podoba! Po tych kilku ostrych myślach, przywrócił się do porządku i znowu oblał go zimny pot na widok obrażeń brata i jego dziewczyny. To zawsze on się takimi rzeczami zajmował, ale teraz… Westchnął w myślach.
- Tak – odpowiedziała Rose. – Powinni się… Eej! – krzyknęła oburzona, gdy wyrwał jej butelki, odkręcił je i zaczął wlewać do nich jakiś eliksir z małej buteleczki ukrytej w rękawie. – Zwariowałeś?! Co robisz!?
- Nie wezmą tego dobrowolnie, a szybciej będzie się goiło i mniej ich bolało – odpowiedział spokojnie.
- Ale jak coś wyczują to przecież ja oberwę!
- Nie jestem głupi! – burknął Albus. – Ten eliksir jest niewykrywalny… Jak niektóre trucizny… - dodał, co było głupie, bo Rose zrobiła wielkie oczy. – Ty się znasz na tych swoich zaklęciach, a ja na eliksirach…
- Wiem – odpowiedziała zgryźliwie Rose i odebrała mu butelki, gdy tylko je zakręcił. – Ale i tak cię wkopie, jeżeli się domyślą…
- Wtedy już będzie za późno, - przypomniał jej. – A oni też mogliby czasem pomyśleć co robią… Ci dwaj chłopacy, których pobili są w porządku – dodał cicho.
 Rose spojrzała na niego jak na skretyniałego idiotę.
- Czy ty czasem nie zażyłeś przez pomyłkę jakiegoś eliksiru na odmóżdżenie? – zapytała ostro. – Widziałeś jak oni wyglądają?! Widziałeś chociaż przez chwilę, jakie mają rany po wczorajszym? Nie masz pojęcia, jak przygaszeni byli jak wczoraj wrócili! Nie wiem, co tam przeżyli, ale nie chciałabym być na ich miejscu! A ty mi teraz mówisz, że powinni ich oszczędzić?! Przecież to ich przeciwnicy!
 Albus patrzył na nią przez długi czas z pozbawioną wyrazu twarzą, a potem odwrócił się na pięcie i odszedł.
 Rose nadal oburzona, poszła na trybuny. Zdążyła zrobić zaledwie trzy kroki, kiedy przed nią zjawił się Malfoy.
- Mała sprzeczka? – zadrwił.
- Jezu! Arthemis ma rację, krążąc między wami trudno się nie potknąć o własne nogi! Najpierw Albus, teraz ty! Czy ktoś jeszcze chce mnie dzisiaj wkurzyć?
 Scorpius uniósł brew i mimowolnie się uśmiechnął.
- I ty twierdzisz, że rude nie są wredne? Nic ci nie zrobiłem, a i tak mi się dostało…
 Rose mamrotała coś pod nosem przez chwilę w stylu: zawsze moja wina, a potem głośno powiedziała:
- Czegoś chcesz?
- Zapytać, czy ci niepoczytalni ludzie nadal mają reprezentować Hogwart? Czy też odpuszczą sobie, chroniąc się przed utratą kończyn?
 Rose przez dłuższą chwilę mu się przypatrywała. Cóż… Scorpius był nieco inny niż wszyscy ludzie, których znała i na pewno inaczej należało rozumieć jego słowa. Pytanie, za które wszyscy inni trafiliby na jej czarną listę, u niego oznaczało pewien sposób wyrażania troski o zdrowie innych. Och to było takie nieporadne i słodkie z jego strony, westchnęła Rose. Bardzo fascynowała ją ta jego tarcza.
- Arthemis i James czują się w miarę dobrze – odpowiedziała mu powoli.
- Nie o to pytałem – burknął, patrząc gdzieś ponad jej ramieniem.
- Czyżby? – rzuciła wesoło, ale zanim zdołał spiorunować ją spojrzeniem, szybko dodała: - Arthemis ma kłopot z nogą, a James z barkiem. Ale zgodnie stwierdzili, że zajmą się tym później. Zresztą sam sprawdź. James na pewno się ucieszy z waszej jak zawsze uroczej wymiany zdań…
 Scorpius zrobił kwaśną minę, odwrócił się jak niedawno Albus i odszedł, a ona znowu poczuła w sobie iskierki gniewu. Czym była do cholery?! Informacją turystyczną? Co mu się znowu stało? Czy to przez to, co powiedziała o Jamesie? A potem ją olśniło i przeszła jej złość na reakcje Scorpiusa. Westchnęła tylko ze znużeniem i poszła na trybuny, gdzie siedzieli wujek Harry i tata.
 Taaa… całkiem dobrze zrozumiała reakcję Scorpiusa…
- No! W końcu jesteś! – powiedział Ron. – Daj im się napić, bo zaraz zaczynają drugą rundę…
- Co?! Już? – przeraziła się Rose, podając im butelki z wodą. Miała nadzieję, że Albus nie dodał tam niczego, co zostawia jakieś ślady.
 Arthemis i James z wdzięcznością przyjęli od niej napój. James nadal jednak nie mógł swobodnie poruszać prawą ręką. Nie wróżyło to dobrze.
- Z kim walczycie? – zapytała Rose.
- Ze Szwedami – odpowiedział jej James.
- A raczej ze Szwedką – poprawiła go Arthemis, patrząc mu w oczy, jakby chciała coś na nim wymusić. – Bo jej brat bliźniak, został trafiony klątwą i raczej nie będzie brał udziału w walce… tyle, że stanie na macie.
 James zrobił kwaśną minę w odpowiedzi na jej spojrzenie i sugestywnie zerknął na jej nogę. Przewróciła oczami. Tak, więc komunikacja pozawerbalna działała u nich wzorowo. Pan Potter miał ochotę się roześmiać obserwując ich.
 Rose rozejrzała się i zobaczyła w końcu obranych na niebieski-żółto Szwedów. Chłopak wyglądał jakby mu sparaliżowało pół ciała, a jego siostra cicho coś do niego mówiła. Oboje mieli ponure miny.
- Ależ ona jest wysoka – powiedziała Rose.
- Właśnie! – rzucił James.
- Och, proszę cię! – wyrzuciła z siebie Arthemis.
- Jesteś ranna…
- O wiele lżej niż ty, a poza tym założę, się, że ona też nie jest nietknięta.
- O co chodzi? – zapytała Rose, wodząc wzrokiem od jednego do drugiego.
- Arthemis ma pewien durny plan – powiedział James.
- Logiczny i honorowy – poprawiła Arthemis.
- Co nie zmienia faktu, że durny! – uniósł się James.
- Lubisz walczyć dwóch na jednego? – zapytała go Arthemis, z uniesionymi brwiami. – A może masz zamiar wysłać jej kwiaty, jak już ją rozłożymy?
- Odczep się – burknął słysząc ten przytyk.
- Co ty chcesz zrobić? – zapytała w końcu Rose, Arthemis.
- Co zrobię, jak tylko James upora się ze swoim instynktem opiekuńczym – poprawiła ją Arthemis, a James spiorunował ją wzrokiem. – Chcę, żeby James nie włączał się do walki. Dzięki temu będzie fair, a on zdoła zaleczyć dobrze bark…
- To logiczne – przyznała jej rację Rose.
- Niebezpieczne – burknął James.
- Nie histeryzuj James. Właśnie tak zrobimy i tym razem nie zmienię zdania – zapowiedziała.
- A czy ty kiedykolwiek zmieniasz zdanie? – mruknął do siebie ironicznie.
- Oczywiście – powiedziała spokojnie. A kiedy spojrzał w jej oczy z lekkimi iskierkami spokoju i zadowolenia, zrozumiał o co jej chodzi i westchnął. – Gdy się skończy ta walka, musimy być już na miejscu – zauważyła.
 Skinął głową i wstał.
- Życzcie nam powodzenia – powiedział do ojca i odeszli razem z Arthemis.
- Szkoda, że nie można mieć sekundantów – powiedział Ron, patrząc za nimi. – Jakby to cudownie wyglądało, gdyby Harry Potter stał przy podeście i im podpowiadał…
 Harry parsknął.
- Głupi pomysł. Oni doskonale wiedzą co robią…
 Arthemis i James weszli na podwyższenie, gdy ich wywołano. Rozpoczynał się drugi pojedynek. Szwedka, wysoka blondynka o niebieskich oczach, patrzyła na nich ponuro. Jej brat cały czas mówił coś do niej. Arthemis uważała, że prosił ją, żeby dała spokój. Ale ona nie miała zamiaru. Arthemis to doceniała. Chłopak wyglądał naprawdę kiepsko. Cała prawa strona jego ciała była dziwnie sczerniała i pokryta jakąś zieloną mazią, zapewne po to, by przywrócić mu krążenie.
 Arthemis poczuła jak James staje za nią i kładzie jej ręce na ramionach. Poczuła jego usta przy uchu.
- Załatw ją szybko – szepnął jej cicho.
- Taki mam zamiar – odparła, patrząc chłodno na przeciwniczkę. To, że doceniała jej postawę nie znaczyło, że jej odpuści. Wystarczającym ustępstwem było to, że powstrzymała Jamesa od uczestnictwa w walce. Musiał się czuć naprawdę nieswojo, stojąc na macie i nic nie robiąc. Miał tylko pilnować, by braciszek nie zechciał pomóc siostrze.
 Arthemis wiedziała, że musi to dobrze rozegrać, bo jeżeli stanie się jej coś jeszcze, to James będzie musiał odbyć sam trzeci z pojedynków. A na to nie mogła pozwolić, bo nie wiadomo było na kogo trafią.
- Gotowi? – zapytał sędzia główny.
 Arthemis i blondynka skinęły sobie głowami i przybrały ulubione postawy. Gdy sędzia dał znak Szwedka automatycznie stworzyła tarczę w obawie, że z dwóch stron polecą na nią zaklęcia, Arthemis natomiast zrobiła tylko kilka kroków do przodu. Dziewczyna szeroko otworzyła oczy. Arthemis nie dała jej czasu na zastanawianie się. Nie dała jej czasu nawet na spojrzenie na Jamesa. Postawiła sobie zadanie i miała zamiar je wykonać… z tym, że miała dwa problemiki. Jeden dotyczył tego, że nie mogła wykonywać zbyt szybkich przemieszczeń i uników, a drugim był wzrost dziewczyny, bo podobnie jak z Kingiem stwarzało jej to niezbyt dobre możliwości ataku. Musiała się więc niepostrzeżenie zbliżać… Najlepiej było to zrobić szybko i w sposób oczywisty. Gdy już się znajdzie blisko niej, wtedy nie będzie musiała już się za wiele ruszać. Arthemis szybko wyskoczyła w powietrze, strzeliła z góry zaklęciem, szybko obroniła urok i upadła na ziemię, ale miała wrażenie, że jej noga wbija się głęboko w biodro, więc się skrzywiła. Wykorzystała to Szwedka i rzuciła na nią zaklęcie. Arthemis poczuła ostry ból w brzuchu, ale szybko zneutralizowała zaklęcie, a dziewczyna miała problem. Arthemis ostatecznie stwierdziła jednak, że jeden mocno uszkodzony bliźniak wystarczy i najpierw użyła zaklęcia „Betonowe Nogi”. Stopy dziewczyny wrosły w ziemię, więc nie mogła się poruszyć. Arthemis tak ją jednak zajęła, jakimiś mało znaczącymi urokami, że ta nie miała kiedy zdjąć zaklęcia. Następnie wśród tych mało znaczących uroków wysłała zaklęcie spowalniające, a na deser, zanim spowolniona dziewczyna wymówiła przeciwzaklęcie, rozbroiła ją ostatecznie i odebrała jej różdżkę.
- Zwycięża drużyna… - sędzia zawahał się przy tym słowie, patrząc na Arthemis, a potem wzruszył ramionami i powiedział: - brytyjska z Hogwartu!
 Arthemis oddała różdżkę dziewczyny jej bratu, który patrzył na nią ze zdziwieniem. Potem wróciła do Jamesa.
- Dostatecznie szybko, jak na twój gust? – zapytała.
 Spojrzał na nią i westchnął ciężko.
- Czuje się jak idiota – stwierdził, gdy schodzili z podwyższenia.
– Ale za to, jaki honorowy… - odpowiedziała z uśmiechem. – Jeszcze jeden pojedynek i możemy wracać…
- Tak… - poruszał nadgarstkiem i swobodnie przetoczył różdżkę między palcami. – Przedramię i dłoń już całkiem w porządku. A z barkiem już niemal dobrze.
- Cieszę się. Nie wiadomo, z kim nam przyjdzie walczyć w następnej rundzie.
- A jak noga?
- Niby nie boli, ale jednocześnie mam wrażenie jakby była cały czas napięta do granic i nie miała w niej czucia… to utrudnia sprawę…
 Znowu usiedli na trybunach i dokończyli wodę w butelkach. Albus siedział obok ojca, ale był jakiś milczący, co zdziwiło pana Pottera, ale nie drążył. Albus zawsze gdy tego potrzebował, sam się otwierał.
 Znowu przyszło im czekać i obserwowali przy tym pozostałe drużyny. Dwie już odpadły. Po pierwszych walkach nie byli w stanie przejść dalej. Arthemis i James oglądali, analizowali i wyciągali wnioski. Rosjanie byli po prostu bóstwami techniki, ale jednocześnie byli zbyt gwałtowni, na to, by to wykorzystać. Wtedy ich zwycięstwa byłyby doskonałe a nie tylko znośne. Amerykanie robili za to wszystko z swobodą naznaczoną zadziwiającą precyzją.
 W końcu przyszło i trzecie losowanie.
 Arthemis i James chcieli już być po pojedynku. Chcieli jechać do Hogwartu, zakopać się w łóżko z czterema kolumienkami, ewentualnie oddać się pod opiekę sędziwej, ale zaufanej pani Pomfrey. Musieli jeszcze jednak na to poczekać, gdyż zostali wylosowani niemal na sam koniec. Po nich powinien być jeszcze tylko jeden pojedynek. A ich przeciwnikami byli Rumuni. Dwóch chłopaków, którzy niemal wygrali z Rosjanami.
 Oznaczało to dwie rzeczy: byli nieźle pokiereszowani… i piekielnie dobrzy.  
 Arthemis zastanawiała się, co przeważy… Jednak oni mieli jeden atut. Ponieważ James nie walczył w poprzedniej walce, wszyscy myśleli, że ma zupełnie niesprawną rękę. Potwierdzała to rozmowa jakiś dwóch ludzi, których podsłuchała Rose. Nie wiedzieli natomiast, że z ręką Jamesa, jego barkiem, kondycją, koncentracją jest wszystko w jak najlepszym porządku. Prócz paru bolesnych siniaków, otarć i ranek nic poważniejszego się u niego nie działo.
 Tak więc, Arthemis przeczuwała, że zgubi ich pewność siebie. Poza tym uważali, że szybko sobie poradzą z trochę unieruchomioną dziewczyną. Unieruchomioną. Dziewczyną. To drugie słowo było tu ponownie kluczem. Arthemis zaczynała się irytować.
- Czy ty mnie kiedykolwiek lekceważyłeś? – zapytała Jamesa, gdy ruszyli w stronę podwyższenia. W dziwny sposób wszystkich interesowała ta walka.
- Słucham? - zapytał oburzony. – Dziewczyno od kiedy się dowiedziałem, że na pierwszej lekcji rozbroiłaś brata Flinta, wiedziałem, że lepiej z tobą nie zaczynać. Potem wbiegłaś do lustra czarownicy, czego nie widziałem i dzięki Bogu, bo bym cię rozniósł w drzazgi. Ale to tylko pogłębiło moje przekonanie. Nie mówiąc już o tym, że dokopałaś Fredowi i nie lękałaś się wkurzyć Viciousa. Po prostu byłaś mi przeznaczona. Nikt inny w końcu by nad tobą nie zapanował…
- Zapanował? – zapytała słodko. Niebezpiecznie słodko.
- Wiesz o co mi chodzi… Ktoś cię musi powstrzymywać, przed tymi wszystkimi samobójczymi misjami… A w ogóle czy to jest czas na takie pytanie?
- Chodzi mi o to, że tamci dwaj patrzą na mnie i widzą warkoczyki, sukieneczkę i balerinki, a wyobraźnia podsuwa im mój obraz zwiajającej się z bólu na twoich kolanach… Wkurza mnie to.
- Ale przecież ty tak strasznie lubisz wyprowadzać ich z błędu – zaśmiał się James.
- Uczyłam się od ciebie. Jesteś po prostu błyskawiczny w wyjaśnianiu wszystkim, że nie jesteśmy rodzeństwem…
- Oni to wiedzą, ale zawsze myślą, że warto spróbować – powiedział James, podejrzliwie się rozglądając dookoła, co ją strasznie rozbawiło.
- Wierz mi, że Hiszpanie tego nie wiedzieli…
- Wiedzieli – upierał się James. – Tylko myśleli, że są tacy strasznie seksowni, że od razu do nich pobiegniesz…
 Tak gawędząc sobie swobodnie weszli na podwyższenie. Rumuni przyglądali im się ponuro i ze zdziwieniem widząc ich swobodną postawę. Nie zastanawiali się nad tym jednak zbyta długo, bo gdy dwoje Anglików na nich spojrzało, chłodnym, nieprzystępnym spojrzeniem, zrozumieli, że wcale nie są tacy rozluźnieni. Byli ostrzy jak wrzeciono. A poza tym… wyczuwało się między nimi pewien rodzaj… więzi. Nie musieli się nawet dotykać. To było jak elektryczne napięcie między nimi.
 Ustawili się naprzeciw nich. Nie blisko siebie, jak wszystkie inne drużyny. Tylko w odpowiedniej odległości. Jakby chcieli dać sobie odpowiednią przestrzeń. Jakby oboje byli na równych pozycjach i żadna nie była dominująca. Trudno było ich rozgryźć…
 Sędzia zapytał, czy wszyscy są gotowi, więc skinęli głowami.
 Arthemis i James wiedzieli, że to nie będzie proste. Musieli zatem polegać na swoich mocnych stronach i ich potknięciach. Byli przygotowani na wykorzystanie najmniejszego nawet błędu.
 I postanowili tym razem być rozsądni i spokojni. Rozegrać to taktycznie. Arthemis musiała uważać. Jej noga źle znosiła zbyt szybkie ruchy. James o tym nie wiedział. Gdyby wiedział, starałby się ją osłaniać. A do tego nie mogła dopuścić. James musiał uruchomić cały swój talent.
 Rozpoczął się pojedynek. Zaklęcie, odbicie, urok, blok. W zadziwiającym tempie błyskały czary z czterech różdżek. Trudno było nawet powiedzieć, czy ktoś oberwał. Rumuni okazali się niezwykle sprawni i cwani, ale podobnie jak James i Arthemis byli zmęczeni i nieźle kontuzjowani. Po dziesięciu minutach walka zaczęła zwalniać i stała się o wiele brutalniejsza. Zawodnicy zbliżali się do siebie coraz bardziej, nie ustępując pola na krok. Ale widać było, że desperacja zagląda im w oczy. Teraz wszystko miało polegać na tym, kto okaże się sprytniejszy.
 James przez chwilę pozwolił swojemu przeciwnikowi rzucać zaklęcia, a sam tylko je odbijał, ale przy tym wpatrywał się w niego nieustępliwie. Szukał kontuzji, chronionych przez niego miejsc. I znalazł.
 Ale kosztem tej chwilowej defensywy, było to, że drugi chłopak poczuł się uskrzydlonym i chciał dopaść Arthemis, która nie mogła się uchylić. Dwa ostre zaklęcia poprzecinały jej nogę. Na szczęście prawie i tak jej nie czuła. Wkurzyła się, odbiła od ziemię, zaskakując go i wylądowała przed nim. Stała z nim niemal twarzą w twarz używając zaklęcia bez wypowiadania go. Jednak jego zaskoczenie, tak pożądany efekt, który chciała wywołać przyniosło więcej szkody niż pożytku. Uderzyło ją zaklęcie, które wypowiedział, w panice się cofając. Może wynikało to z tego, że była za blisko, może z tego, że błysk czerwonego zaklęcia na chwilę ją oślepił, w każdym bądź razie przeleciała przez całe podwyższenie i upadła na samym jego końcu, siłą rozpędu spadając z podestu.
 Nagle znalazło się obok niej pełno ludzi. Ludzi, których nie znała. Nie chciała, żeby tu byli. Zamroczyło ją. Miała wrażenie, że coś jest nie tak, że nie może złapać powietrza. Coś dziwnego rozrastało jej się w całym ciele. Dusiło ją…
 James kątem oka zauważył, że Arthemis jak często się jej zdarzało, przeleciała nad matą, gdy nie zblokowała zaklęcia, ale nie uważał tego, za coś dziwnego. Odbił kolejne zaklęcie i przygotował się do wykorzystania słabego punktu przeciwnika. Zrobił unik, odbił zaklęcie i rzucił urok wprost w lewy bok chłopaka. Ten jakby po naciśnięciu jakiegoś zgiął się w pół i padł na kolana, próbując złapać dech. James jednak wiedział, że to nie koniec.
 W tym momencie jednak na matę wpadł sędzia, krzycząc:
- Zwycięża drużyna brytyjska! Drużyna rumuńska zostaje zdyskwalifikowana za użycie niedozwolonego zaklęcia!
 James zmarszczył brwi i obejrzał się. Serce mu zamarło, gdy zdał sobie sprawę, że nie widzi Arthemis.
 Że Arthemis nie ma na macie…
 Z jednej strony podestu kłębili się ludzie. Zobaczył swojego ojca, który z pobladłą twarzą, przyklęknął na podłodze.
 Jakby dostał skrzydeł, z sercem w gardle zeskoczył z podwyższenie. Już to kiedyś widział. Już kiedyś to przeżywał. Arthemis leżała nieruchomo. Blada jak ściana. Jamesowi zrobiło się ciemno przed oczami.
- Dopiero co zneutralizowali zaklęcie – usłyszał za sobą głos rozciągający zgłoski. – To dlatego jest nieprzytomna.
 To mu chyba przywróciło krążenie, bo odetchnął głęboko i padł na kolana naprzeciw ojca.
 Znowu uśmiechnął się do niego ten sam sanitariusz co przedtem.
- Nic jej nie będzie. Jak tylko się ocknie może czuć ból, ale wrażenie będzie chwilowe. Muszę powiedzieć, że nie sądziłem, że naprawdę dacie sobie radę. Tym bardziej gratuluję… - wstał i wlał coś do ust Arthemis.
 Pan Potter pomógł jej się podnieść, gdy zaczęła się krztusić.
- James? – padło z jej ust, gdy już mogła normalnie mówić.
- Jestem – powiedział uspokajająco.
– Wygrałeś?
- Tak, wygraliśmy…
- To zabierajmy się do cholery z tego piekielnego miejsca – mruknęła, po czym jej głowa opadła do tyłu.

- Będzie zdrowa… - zapewnił ich młody sanitariusz z zadowolonym uśmiechem na ustach.

3 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Cudowne pojedynki, az chcialoby sie je zobaczyc na zywo ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejeczka,
    fantastyczne, te pojedynki są niesamowite, o tak pokazali wielką siłę, tutaj takie obrażenia, ale nie mają zamiaru sie poddawać, a Arthemis i jej słowa po tym jak sie ocknęła, wygraliśmy, to spadamy do Hogwartu... ;)
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń