- Dostałaś szlaban? – zapytał z
niedowierzaniem James. – W weekend? A co z zajęciami? Akurat na siedemnastą?
Arthemis siedziała z kwaśną miną i patrzyła się w ogień.
- To nic. Zajęcia odbędą się tak czy
inaczej – powiedział zmartwiony Albus. – Vicious nie może nam dać wszystkim na
raz szlabanu.
- Boję się pomyśleć co wymyśli tym
razem – powiedziała cicho Rose.
Arthemis wzruszyła ramionami.
- Przecież wiedzieliśmy, że do tego
dojdzie… Musieliśmy się z tym liczyć.
- O ile nie ma w Hogwarcie drugiej
sali z no nie wiem, trumnami, czy czymś równie makabrycznym, to nie ma się czym
przejmować- stwierdził Fred.
Albus palnął się w czoło.
- Ach, ty nie wiesz o rękawiczkach… Arthemis
już nie musi się martwić o to. Ma takie specjalne rękawiczki. Obojętnie czego
dotknie, będzie bezpieczna.
Arthemis pokiwała głową.
- No, to spoko. Ale to i tak przykre,
że znowu trafi ci się jako pierwszej. Jakby nie mógł złapać, Jamesa –
powiedział złośliwie i od razu dostał babeczką, którą przed chwilą jadł James w
twarz.
- Zajęci się odbędą i Vicious nie
może nic na to poradzić – powiedziała stanowczo Arthemis. – Z resztą one się
praktycznie prowadzą same…
- Ty też chcesz dostać? – James
patrzył na nią zmróżonymi oczami a w ręku podrzucał kolejną babeczkę, którą
przed chwilą wyjął z kieszeni.
- Skąd ty je bierzesz?
- Nie myśl o tym – poradziła jej
Lily, siadając obok. – On zawsze ma przy sobie coś słodkiego. Jest uzależniony.
James wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- W każdym bądź razie Vicious już
przegrał. Nic nie może mi zrobić dopóki mam rękawiczki, a on nie wie, że je
mam.
- Hej, a zmieniając temat, musicie
odwołać zajęcia za dwa tygodnie – powiedział Lucas.
- Czemu? – zapytała Rose.
- Jest mecz i nie mogą się niczym
rozpraszać – powiedział stanowczo. – Mój pech, że połowa drużyny jest
zaangażowana w ten Klub. Łącznie ze mną – westchnął.
- Spokojnie – powiedział James
słodko. – Będziesz miał nas w następną sobotę tylko dla siebie.
- A żebyś wiedział – mruknął Lucas i
wyrwał mu ciastko, które ten akurat podrzucał. James spojrzał na niego
morderczym wzrokiem, ale Luke zdążył już je ugryźć zanim James mu ją odebrał.
- To był błąd – usłyszała cichy śpiew
Albus po jej lewej stronie.
- Zapłacisz mi za to – powiedział James
i poderwał się na równe nogi. Luke zaczął przed nim uciekać.
Fred ryknął śmiechem. Rose patrzyła na to z niesmakiem, a Lily ze
znużeniem kręciła głową, Arthemis usłyszała jej ciche:
- Jak dzieci…
Uśmiechnęła się. W Hogwarcie nie
można było się nudzić.
Ale Arthemis nie doczekała się szlabany cały
następny tydzień. I następny. Vicious nic o nim nie mówił, a na lekcjach w
ogóle nie zwracał na nią uwagi, co było do niego raczej niepodobne.
Było to bardzo niepokojące. Nikt tym razem nie
zarzucił jej, że przesadza. Czuli, że Vicious szykuje coś specjalnego.
W tym czasie Luke szalał. Mecz zbliżał się
wielkimi krokami. Zostało trzy dni. Pokłócił się nawet z Jamesem, zarzucając
mu, że niczego nie traktuje poważnie.
Tylko Lily Potter potrafiła przemówić mu do
rozsądku.
- Przecież wszystko jest ok. Nadal
prowadzi Ravenclaw, ale tylko 50 punktami ze Slytherinem. Jeżeli pokonamy teraz
Puchonów, a potem Ślizgonów o jakieś 250 punktów to wygramy.
- To nie wykonalne! – zagrzmiał
Lucas. – Musielibyśmy mieć w obu meczach co najmniej 200 punktów przewagi!
- No to wygramy za rok – James
wzruszył ramionami.
Luke rzucił mu mordercze spojrzenie.
- James ma racje – powiedziała Clare.
– Trudno nam będzie odrobić stratę, ale za rok zaczniemy z czystym kontem.
Przecież w końcu mamy dobrego obrońcę – uśmiechnęła się do Arthemis.
Lucas nadal miał załamaną minę. Lily chwyciła
więc po broń, która zawsze w takich sytuacjach na niego działała. Wyrzuty
sumienia.
- Wiem, że gdybym nie spadła wtedy z
tej miotły… - zaczęła.
- Nie, no co ty, przecież to nie była
twoja wina – powiedział szybko Luke.
- No, ale gdyby udało mi się
utrzymać…
- Lily, przecież nic nie mogłaś
zrobić! – powiedział gwałtownie.
Zadziałało. Westchnął i powiedział:
- Straciliśmy 200 punktów, ale
jesteśmy w świetnej formie. Macie rację. Za rok wygramy.
Arthemis była pełna podziwu dla
manipulacyjnych zdolności panny Potter. W końcu poradziła sobie bezbłędnie.
Mecz miał się odbyć w obrzydliwej marcowej pogodzie. Lało jak z cebra
jeszcze zanim wyszli z zamku. Roztopy i ulewa uczynniły z błoni bagno.
Do szatni doszli przemoczeni, ale zawzięci.
Przebrali się w stroje do Quidditcha i założyli gogle.
Lucas spojrzał poważnie po wszystkich.
- Wiecie co robić – powiedział tylko
zamiast przygotowanej przemowy.
- Powodzenia – mruknął James do
Arthemis, wychodząc za Lily.
Ostatni raz Arthemis czuła się tak
zdenerwowana pierwszego września. Co się stanie gdy wyjdzie na stadion?
Jednak nie było tak źle. Chyba po prostu
strach przed tym, co jej zrobi Lucas, jeżeli nie wsiądzie na miotłę, zadziałał
jak najlepsza bariera.
Lucas i Sean Caldwell - kapitan drużyny
Hufflepuffu uścisnęli sobie dłonie, po czym drużyny dostały sygnał, aby wsiąść
na miotły.
Arthemis wszystkie myśli uciekły z głowy.
Teraz liczyła się tylko wygrana Gryffindoru.
- Clare Hayer do Williamsona.
Williamson blokowany przez pałkarza Puchonów, ale już pod nim Clarens iii…
pierwszy gol dla Gryfonów! Puchoni przechodzą do ataku…
Arthemis patrzyła na trzy mokre plamy zmierzające w jej kierunku. Jednak
po chwili kafel został wybity z rąk Simona Bonesa przez tłuczek. Arthemis
rozejrzała się.
James zasalutował jej pałką, lecz już po chwili leciał w kierunku
szukającej Puchonów, która leciała w jakimś kierunku. James odbił w jej
kierunku drugiego tłuczka.
W ostatniej chwili obroniła kopniakiem lewą
pętlę. Ale sekundę później Caldwell ponowił atak i chciał ją zmylić, rzucając
do Bonesa, ale zrobił to zbyt wolno i udało jej się obronić po raz drugi. Oddała
kafel Clare, która z zawrotną szybkością przystąpiła do ataku razem z Jessicą.
- 90 do 30 dla Gryffindoru – usłyszał
James 20 minut później. – Ich nowy obrońca się sprawdza. Gryfoni błyskawicznie
odrabiają straty…
James rozejrzał się. Wyprzedził tłuczek i
odbił go w ścigającą Puchonów tak, że wypuściła kafla wprost w stęsknione ręce
Luke’a.
- Do diabła, James, nic nie widzę!! –
krzyknęła obok niego Lily.
- Nie jęcz tylko znajdź tę cholerną
piłkę!
- Sam znajdź jak jesteś taki mądry –
odgryzła się.
James odleciał wyżej i dostrzegł jak
ścigający Hufflepuffu zmierzają do bramek. Za nimi ich pałkarz brał zamach. Z
szybko bijącym serce, poderwał miotłę. Tłuczek leciał prosto na Arthemis.
Chwilę później usłyszał charakterystyczny furkot drugiego tłuczka. Dostrzegł
swoją szansę. Musiał tylko dobrze wycelować…
Uderzył iii… Tak!
Tłuczek zderzył się ze swoim bliźniakiem dwa
metry przed Arthemis, która w ostatniej chwili zawisła do góry nogami na miotle
i złapała kafla zanim zdążył przelecieć przez pętle.
- Cóż za akrobację! Czy to
dozwolone?! – rozległ się głos komentatora.
James pomyślał, że następny tłuczek
poleci w głupiego, komentującego Puchona.
Arthemis pokiwała do Jamesa na znak
podziękowania.
W żyłach Lucasa buzowała adrenalina. Wygrywali
stoma punktami. Mecz trwał już od 40 minut, a znicz się nie pojawił.
Złapał kafla i ominął z góry bramkarza
Puchonów. Kolejne dziesięć Punktów.
Jack Lars i James radzili sobie z tłuczkami
bezbłędnie. Chwilę później kafel znowu przeszedł w ich ręce. Clare leciała w
kierunku bramek Puchonów.
Dopiero trzydzieści minut później dostrzegł
jak Lily, nagle zaczęła błyskawicznie lecieć w stronę bramek Gryffindoru,
gwałtownie obniżając tor lotu. Chwilę później trzymała znicza w ręku.
Rozległ się gwizdek.
- Gryffindoru wygrywa 310 punktów do
100 – oznajmił przygnębiony Zahary.
Trybuny Gryffindoru oszalały. Przez deszcze
Arthemis słyszała wiwaty i brawa. Euforią zachwiała całą jej postacią, ale
podleciała do Lily ściskanej przez drużynę. Zlecieli na ziemię i udali się do szatni
wśród aplauzu i oklasków.
Arthemis została porwana w objęcia Lucasa.
- Wygraliśmy! Wygraliśmy!
Chwilę później pobiegł wyciskać Lily.
- Nieźle jak na pierwszy mecz – powiedział James, ściągając ochraniacze.
- Nieźle jak na pierwszy mecz – powiedział James, ściągając ochraniacze.
- Taak. Całkiem nieźle – roześmiała
się Arthemis. – Masz niesamowity wzrok. I cel…
Uśmiechnął się szeroko wcale nie zawstydzony
podziwem w jej oczach.
- To wcale nie takie trudne, jak
sobie wyobrazisz twarz Viciousa albo Flinta…
Arthemis roześmiała się.
- Impreza w Pokoju!! – usłyszeli
krzyki reszty drużyny.
Przemoczona do suchej nitki, Arthemis pomyślała, że naprawdę mogą zdobyć
ten puchar.
- Mecz trwał prawie dwie godziny –
powiedział Albus do Arthemis, gdy odpoczywali w Pokoju Wspólnym.
- W takim deszczu to nic dziwnego –
stwierdziła Arthemis.
- Nie wiem, gdzie latał ten cholerny
znicz – powiedział Lily. – Przez większość meczu nawet mi nie mignął!
- Ale gdy tylko się pojawił nie miał
szans! – krzyknął uradowany Lucas, rzucając się na kanapę. – Odrobiliśmy
większość strat. Jeżeli wygramy ze Ślizgonami z przewagą 240 to mamy Puchar. W
sumie dobrze, że ten mecz tyle trwał. Inaczej nie zdobylibyśmy tylu punktów.
- Lucas nie chciałbym ci psuć humoru,
ale nie mamy szans powtórzyć ze Slytherinem tego, co działo się dziś. Są za
dobrzy. Możemy wygrać mecz, ale nie puchar – James poklepał go pocieszająco po
ramieniu.
- Kto tam gra? – zapytała Arthemis.
- Kapitanem jest Desmond Croaker z 6
roku – wyjaśnił Luke.
- A szukającym jest Malfoy – dodał
James.
- Jest dobry – powiedziała Lily, -
ale nie tak jak ja.
- Nikt nie jest tak dobry jak ty –
westchnął z wdzięcznością Lucas.
- Mecze Malfoy kontra Potter zawsze
są najlepsze – powiedział Fred. – Tak twierdzi tata. Spójrz na Lily. Jej
dziadek i jej ojciec byli szukającymi. Świetnymi. Z resztą cała rodzina ma Quidditch
we krwi. Moja mama i mój ojciec – pokazał na palcach. – Trzech braci mojego
ojca i jego siostra. To geny.
- To czemu ty nie grasz? – zapytała
go Arthemis.
- Jestem zbyt leniwy – odparł i
posłał jej olśniewający uśmiech.
- Od dwóch lat nie mieliśmy Pucharu –
zauważył Albus. – Od czasu, gdy Carter Wood skończył szkołę. Podobno jego
młodszy brat ma przyjść za rok…
- Serio? Muszę mu się przyjrzeć –
Luke się zamyślił.
Rozmawiali tak dalej o Quidditchu, w
towarzystwie Rose, która czytała i nie włączała się do dyskusji, gdy podszedł
do nich Dunstan Schacklebolt z klasy Freda. Był to ciemnoskóry, wysoki chłopak,
wnuk obecnego ministra magii.
- Cześć! – powiedział. – Świetny
mecz…
- Co tam u twojego taty? – rzucił w
odpowiedzi Fred.
- Próbuje namówić dziadka, żeby znowu
urządził Turniej Trójmagiczny – roześmiał się. - Ale dziadek twierdzi, że po
ostatnim razie, lepiej nie ryzykować. Pan Potter go popiera.
Potterowie i Weasleyowie roześmieli się ze
zrozumieniem.
- W ogóle to wpadłem na Viciousa na
korytarzu – powiedział, przy okazji otrzepując się z obrzydzeniem. – Obślizły
gad…. Kazał mi to przekazać – podał Arthemis kartkę pergaminu. Wzięła ją do
ręki z westchnieniem. Wszyscy patrzyli na nią w napięciu.
- Dzięki – powiedziała i przeczytała
notkę, czując modlące uczucie w żołądku. – W poniedziałek o szesnastej –
oznajmiła.
- Jeżeli tym razem też przetrzyma cię
do pierwszej, idę do dyrektora – zastrzegł Albus.
- To jednorazowy szlaban –
powiedziała zaskoczona. – Musiał wymyślić coś naprawdę podłego.
- Spokojnie. Będziemy na straży –
powiedział cicho Fred, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia z Jamesem.
- Lepiej nie. Nie chcę, żeby was
złapał…
Chłopacy tylko wzruszyli ramionami. Arthemis
popatrzyła prosząco na Albus, próbując przemówić mu do rozsądku, ale on
odwrócił wzrok.
- Przemów im do rozumu Rose –
poprosiła.
- Po, co? I tak zrobią co chcą, nie
znasz ich?
Wściekła i zmartwiona Arthemis wstała i poszła
do swojego dormitorium.
Dunstan popatrzył po Potterach i Weasleyach.
- Macie na pieńku z Viciousem, co?
Nikt mu nie odpowiedział.
- Spoko. Nikt go nie lubi. Jak
będziecie potrzebowali pomocy to dajcie znać.
- Dzięki, Dunstan – powiedział Albus.
Gdy chłopak odszedł, nachylił się do brata. – To, co robimy?
Całą niedzielę i większość
poniedziałku Arthemis nie odstępowała chłopaków na krok, uważając, że nie
odważać się przy niej niczego knuć. Ale jednocześnie nie mogła przecież
obserwować Albus, Jamesa, Luke’a i Freda.
Każdy z nich z anielsko niewinną miną pożegnał się z nią, gdy o
szesnastej szła na szlaban, do klasy transmutacji, ale i tak wiedziała, że coś
zaplanowali. Z jednej strony była na nich wściekła, a z drugiej czuła się
bezpieczniejsza.
Zapukała do drzwi Sali do transmutacji.
- Wejdź! – usłyszała. – Zostaw drzwi
otwarte. Zaraz wychodzę – uśmiechnął się złośliwie.
Na pierwszej ławce leżały stos pergaminów,
pióro i kałamarz. Arthemis rozejrzała się podejrzliwie za jakimś innym zadaniem
dla siebie, ale nic nie dostrzegła.
Co ten koleś kombinował?
- Masz napisać „ Bezczelność jest
występkiem i będzie karana.” 200 razy. Policzę! – zastrzegł.
- Nie wątpię – mruknęła do siebie.
- Jeżeli nie skończysz będziesz
pisała również jutro – oznajmił i zatrzasnął za sobą drzwi.
Arthemis podejrzliwie rozglądała się po Sali.
Coś było nie tak… Obejrzała dokładnie pióro i ostrożnie usiadła w ławce.
Bezczelność jest występkiem i będzie karana – napisała i nadal nic się
nie stało.
Co chwilę rzucając podejrzliwe spojrzenie na różne przedmioty w sali,
zaczęła pisać. Przy 60 razie rozprostowała palce i nadgarstek, ale pisała
dalej.
Minęła godzina. Po raz setny zaczynała pisać zdanie, ale pióro wydawało
jej sie nieproporcjonalnie większe do kartki. Kałamarz zamazał jej się przed
oczami. Miała problem z ocenieniem w jakiej odległości od ławki znajduje się
jej ręka. Przedmioty w Sali zaczęły mieć nienaturalnie wydłużone kształty.
Poderwała się z ławki i natychmiast się zachwiała upadając na stolik obok.
Dolatywał do niej migdałowo-cytrusowy zapach,
tak słodki, że aż robiło się niedobrze.
- Arthemis? –usłyszała nagle
- Al.?
Rozejrzała się.
- Arthemis pomóż mi!!
- Al. – krzyknęła, gdy rozległ się
wrzask pełen bólu.
Pomieszczenie zlało się w jej umyśle w czarna
plamę. Znalazła się w korytarzu. Na podłodze zobaczyła Albus zalanego krwią z
poranionym, posiniaczonym ciałem.
Przypadła do niego.
- Al.! Boże! Pomocy!
- Pomoc nie nadchodzi – wychrypiał Albus,
a z jego ust wypłynęła krew. – Dlaczego mi nie pomogłaś Arthemis? Wołałem cię…
- Nie, Al.! Błagam, nie!! –krzyknęła
rozpaczliwie, gdy jego oczy stanęły w słup.
Zalała się łzami, gdy ogarnęła ją czarna
rozpacz.
I znowu rozległ się przeraźliwy wrzask.
Arthemis poderwała się na nogi.
- Rose?! – pognała przed siebie
korytarzem. Prowadzona przez okrzyki przerażenia wpadła przez jedne z tysięcy
drzwi.
Rose była zamknięta w ogromnej klatce ze
sklątkami, salamandrami i ogromnymi pająkami, które co chwilę ją atakowały.
Arthemis podbiegła do drzwi klatki, ale te były zamknięte na kłódkę.
- Otwórz ja! Otwórz! – błagała Rose.
- Nie mogę! Nie mam klucza. Ani
różdżki! Gdzie moja różdżka! – Arthemis z przerażeniem patrzyła jak wielki
pająk chwyta szczypcami nogę Rose.
Po jej policzkach spływały łzy, gdy bezwiednie
się cofała. Wpadła przez inne drzwi i znalazła się w ciemnej Sali, w której
było tylko oświetlone żelazne krzesło, do którego przykuty kajdanami był James.
Wykrwawiał się na śmierć.
- James –załkała i padła przed nim na
kolana, próbując zatamować dłońmi krew z rany na jego piersi.
- Za późno – szepnął tylko, a jego
głowa opadła na pierś.
- Nie… nie… - kręciła z niedowierzaniem
głową.
- Arthemis – usłyszała wołanie ojca i
wypadła znowu na korytarz. Biegła, ale nie mogła znaleźć ojca.
- Tato!
Potknęła się.
Leżała tak nie mogąc wstać. Tutaj zapach, który cały czas jej
towarzyszył, nie był tak intensywny. Znowu dostrzegła niewyraźne,
zniekształcone zarysy Sali transformacji. Leżała przy ławce, z której wcześniej
wstała.
To się nie dzieje naprawdę! – dotarło do jej otumanionego umysłu. –
Muszę się stąd wydostać!
Nadal słyszała w oddali błagające ja głosy ojca, Lily, Freda, innych.
Ale gdy czołgała się do drzwi potrafiła pamiętać, że tamto nie jest prawdziwe.
Dotarła do wyjścia, ale jej ręka nie mogła
trafić na klamkę. W końcu udało jej się na chwilę skupić wzrok i z trudem ją nacisnęła. Wypadła na zimną
podłogę korytarza, który wydłużał się, zmniejszał i wirował.
Usłyszała tupot stóp i krzyk:
- James!
Ukląkł przy niej Albus.
- Arthemis, na Boga, co ci się
stało?!
Złapała go za szatę.
- Nie wchodź tam! Przyrzeknij! –
wydusiła z siebie.
- Dobrze! Obiecuję! – powiedział
szybko. – Co ci jest?
- Mam halucynację – wyszeptała.
–Straszne, przerażające…
Słyszała jego głos jak we mgle. Obok
niego pojawił się James.
- Spokojnie. Zabierzemy cię stąd
mała.
- Musimy ją zabrać na dwór. Ona
potrzebuje powietrze – powiedział Al.
Nie było czasu się z nim kłócić, więc
Fred powiedział:
- Najbliżej będzie na wieżę
Astronomiczną.
Albus i James pomogli jej się
podnieść. Fred trzymał w ręku Mapę Huncwotów.
- Droga wolna. Wszyscy poszli na
kolację.
Prowadzili trochę nieprzytomną
Arthemis przez zamek. Lucas otworzył jej drzwi na wieżę. James szedł za
Arthemis podtrzymywaną przez Albusa. Gdy wyszli na wieżę, ogarnął ja marcowy
chłód.
Arthemis ciężko usiadła na zimnym podłożu.
Albus przykucnął przy niej.
- Krew ci leci z nosa – powiedział
cicho.
- Chyba się wywróciłam –
odpowiedziała i otarła krew rękawem szaty.
James i Fred stali z rękami
założonymi na piersi, a miny mieli łagodnie mówiąc –wściekłe.
- Ten koleś się prosi o śmierć –
powiedział twardo James.
Arthemis westchnęła.
- Już mi lepiej. Dzięki.
Luke kontrolujący Mapę Huncwotów,
powiedział:
- Lily i Rose wracają z Wielkiej
Sali.
- Muszę się umyć – mruknęła Arthemis,
wstając.
Napotkała ich nieprzejednane
spojrzenie. Ona jedna kontra czterech cholernych rycerzy. Nie miała szans.
- Opowiem wam wszystko – obiecała. –
Ale nie chcę się powtarzać.
- No, dobra, spotkamy się za godzinę
w dormitorium Albusa –zaproponował James.
Al. skinął głową na znak, że się
zgadza.
Ruszyli w drogę powrotną. James i
Fred z Lucasem szeptali coś cicho, a po chwili się od nich odłączyli.
Al. i Arthemis weszli do Pokoju Wspólnego.
Jedno spojrzenie na pobrudzoną krwią twarz Arthemis i mroczne spojrzenie Albus
i Lily z Rose od razu wstały.
- Chodź – wyszeptała Rose, obejmując
Arthemis ramieniem. Lily poszła za nimi, wymieniając z bratem zmartwione
spojrzenie.
Godzinę później czysta, jeszcze z mokrymi
włosami, Arthemis usiadła na łóżku Albusa.
- Gdzie chłopacy? – zapytała Rose.
- Jessy, Jeremy, Leo i Rory grają na
dole w karty – wyjaśnił Al., mając na myśli swoich współlokatorów.
Nagle do pokoju weszli Luke, James i Fred, z
pękatą torbą na ramieniu.
- Ominęła nas kolacja – powiedział
wesoło Fred, rozpakowując grzanki, kanapki, sok i kilka innych rzeczy. Rzucił w
Jamesa małym pojemniczkiem. – Masz!
Z błogą miną James wyjął z pudełeczka kawałek
sernika.
- To nie możliwe, że on jest taki
chudy – powiedziała z niedowierzaniem Rose.
- Metabolizm –powiedział James z
pełnymi ustami. – Poza tym dużo się ruszam.
Albus podał kanapkę Arthemis.
- Nie chcę – powiedziała jak dziecko.
- Musisz – powiedział stanowczo. – Po
tym narkotyku, czy co to tam było, twój organizm potrzebuje czegoś normalnego.
Arthemis niechętnie wzięła kanapkę do ręki.
- To, co się w końcu stało? –
zapytała Lily.
- Nie wiemy – odparł Lucas.
Arthemis westchnęła.
- Vicious zostawił mnie w Sali, żebym
napisała 200 razy „Bezczelność jest występkiem i będzie karana”.
James parsknął. A Albus powiedział:
- Wiemy. Podsłuchiwaliśmy przez uszy
dalekiego zasięgu.
- Na początku nic się nie działo.
Dopiero po godzinie jakbym była pijana. Wszystko zaczęło się rozmywać, tracić
kształt. Usłyszałam krzyk. Zaczęłam biec korytarzem. Znalazłam ciebie –
powiedziała cichym, przerażonym szeptem do Albusa. – Umierałeś. Krzyczałam.
Potem znowu biegłam. Słyszałam wasze krzyki. Każdego po kolei. I za każdym
razem widziałam śmierć, któregoś z was – wyjąkała. – Nie mogłam wam pomóc…
Przełknęła ślinę i wpatrzyła się w przestrzeń
jakby nadal miała to przed oczami.
- Dopiero gdy się przewróciłam,
zdałam sobie sprawę, że to się nie dzieje naprawdę.
- Powietrze na dole jest rzadsze.
Wszystkie opary lecą do góry –powiedział spokojnie Albus. – Mogłaś odetchnąć.
- Naprawdę myślałam, że to się dzieje
naprawdę. W ogóle zapomniałam o Sali transmutacji, o Viciousie. Mogłam was
dotknąć, usłyszeć…
Wpatrywali się w nią, nie mogąc uwierzyć w to
co mówi.
- Vicious musiał ci coś podać –
stwierdził Lucas.
Al. pokręcił głową.
- To było w powietrzu.
Arthemis się z nim zgodziła.
- Nawet mnie nie dotknął. Ale czułam
zapach. Za słodki. Obrzydliwy – popatrzyła po reszcie. – To już nie działa
tylko na mnie. Musicie być ostrożni.
Al. zaprzeczył ruchem głowy.
- Musimy się dowiedzieć co to było.
Mamy na to godzinę, zanim to coś zacznie działać. Ktoś z nas musi dostać
szlaban u Viciousa.
- To nie będzie trudne – James
uśmiechnął się szeroko i założył ręce za głową. Lecz chwilę później usiadł na
łóżku, gdy Arthemis zerwała się na równe nogi.
- Zwariowaliście!? Wy nie wiecie… nie
możecie wiedzieć co to było!
I wściekła, trzęsąc się ze
zdenerwowania wyszła z pokoju.
- Naprawdę ją to ruszyło, co? –
rzucił James, patrząc zmartwiony na drzwi.
- Tak czy inaczej musimy się
dowiedzieć co to było – zawyrokował Albus z kamienną twarzą. Nadal miał przed
oczami jej bladą twarz i przerażone
oszołomione spojrzenie, gdy wypadła z Sali transmutacji. To już przestała być
zabawa.
James znalazł Arthemis siedzącą na schodach na siódme piętro. Głowę
złożyła na zgiętych kolanach i oddychała głęboko.
- Eeeej… - powiedział cicho. – Daj
spokój…
Usiadł obok niej.
- Umierał mi na rękach James.
Obwiniając mnie za to, że go nie uratowałam – wykrztusiła, stłumionym głosem.
- To nie działo się naprawdę –
powiedział spokojnie.
Podniosła na niego błyszczące oczy i
powiedziała ostro:
- Nie dla mnie! – desperacko włożyła
palce we włosy, jakby coś nie mieściło się jej w głowie. – A teraz on mówi, że
to będzie świetna zabawa to przeżyć!
- Wcale tak nie powiedział –
zaprzeczył James.
- Ale chce tam iść. Wszyscy chcecie.
Niespodziewanie walnęła go w ramię.
- Jesteś jego starszym bratem!
Powinieneś mu zabronić!
- I tak by mnie nie posłuchał. Z
resztą nie mogę mu zabronić czegoś z czym się zgadzam.
Posłała mu zabójcze spojrzenie.
- Widziałam jak Rose rozszarpują
zwierzęta, a ty wykrwawiasz się na śmierć – przełknęła z trudem ślinę. – Nie
chcę nawet o tym słyszeć! Żaden z was tam nie pójdzie!
Patrząc na nią z mieszanymi uczuciami, James
przejechał dłonią po jej włosach. Z jednej strony chciał jej obiecać, że nikt
tam nie pójdzie, żeby już nie była taka nieszczęśliwa i zdenerwowana. A z
drugiej wiedział, że musieli się dowiedzieć co to było, żeby wykiwać Viciousa.
- Arthemis… - westchnął i nie
wiedział jak jej to powiedzieć. Patrzyła na niego tymi wielkimi, wilgotnymi
oczami i zupełnie się pogubił.
- Arthemis – usłyszeli, a po chwili
po jej drugiej stronie usiadł Al.
Nie spojrzała na niego.
- Wiem, że przez tą całą sprawę
jesteś zupełnie rozbita, bo inaczej przyznałabyś mi rację.
Błyskawicznie spojrzała na niego
wzrokiem bazyliszka.
- Jestem ciekawa jak ty byś się czuł,
gdyby na twoich oczach James wykrwawił się na śmierć…
- Mam ci udowodnić, że nic mi nie
jest? – zapytał James, unosząc w górę róg koszulki.
Arthemis zadrżały usta, gdy posłał jej
wyzywający uśmiech.
- Posłuchaj – poprosił ją Al. – Nie
chcę przeżyć tego co ty, ale chcę wiedzieć dlaczego to przeżyłaś. Nie ma w tym
nic niebezpiecznego. Wiemy, że to działa dopiero po jakimś czasie i najpierw ma
się zawroty głowy. Po prostu przed upływem godziny wyjdziemy z Sali, jeżeli
tego nie znajdziemy.
- O ile Vicious nie zamknie was na
klucz! – warknęła.
- Przecież wszystko zaplanujemy.
Teraz kiedy już wiemy, co nam grozi lepiej
to zniszczyć zanim Vicious nas naprawdę dorwie.
- Przecież wiesz, że mamy racje –
powiedział cicho James.
Arthemis nadal miała niezadowoloną minę, ale
pokiwała zniechęcona głową.
- Musimy to znaleźć zanim Vicious
naćpa całą szkołę – powiedział Albus.
Hej,
OdpowiedzUsuńciekawe co to, że miała takie halucynacje... no i wszyscy wspierają...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
No i znów kolejny dowód tego ze Vicious jest potworem. Narażać uczniów na takie halucynacje. Nie wiem jakim prawem on był nauczycielem.
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuńrozdział jest wspaniały, no i mamy tutaj kolejny dowód na to, że Vicious jest potworem... narażać uczniów na takie halucynacje... jakim prawem on jest nauczycielem...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga