poniedziałek, 22 stycznia 2018

Trzeci szlaban (Rok IV, Rozdział 13)

 - Dostałaś szlaban? – zapytał z niedowierzaniem James. – W weekend? A co z zajęciami? Akurat na siedemnastą?
  Arthemis siedziała z kwaśną miną i patrzyła się w ogień.
- To nic. Zajęcia odbędą się tak czy inaczej – powiedział zmartwiony Albus. – Vicious nie może nam dać wszystkim na raz szlabanu.
- Boję się pomyśleć co wymyśli tym razem – powiedziała cicho Rose.
 Arthemis wzruszyła ramionami.
- Przecież wiedzieliśmy, że do tego dojdzie… Musieliśmy się z tym liczyć.
- O ile nie ma w Hogwarcie drugiej sali z no nie wiem, trumnami, czy czymś równie makabrycznym, to nie ma się czym przejmować- stwierdził Fred.
 Albus palnął się w czoło.
- Ach, ty nie wiesz o rękawiczkach… Arthemis już nie musi się martwić o to. Ma takie specjalne rękawiczki. Obojętnie czego dotknie, będzie bezpieczna.
 Arthemis pokiwała głową.
- No, to spoko. Ale to i tak przykre, że znowu trafi ci się jako pierwszej. Jakby nie mógł złapać, Jamesa – powiedział złośliwie i od razu dostał babeczką, którą przed chwilą jadł James w twarz.
- Zajęci się odbędą i Vicious nie może nic na to poradzić – powiedziała stanowczo Arthemis. – Z resztą one się praktycznie prowadzą same…
- Ty też chcesz dostać? – James patrzył na nią zmróżonymi oczami a w ręku podrzucał kolejną babeczkę, którą przed chwilą wyjął z kieszeni.
- Skąd ty je bierzesz?
- Nie myśl o tym – poradziła jej Lily, siadając obok. – On zawsze ma przy sobie coś słodkiego. Jest uzależniony.
 James wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- W każdym bądź razie Vicious już przegrał. Nic nie może mi zrobić dopóki mam rękawiczki, a on nie wie, że je mam.
- Hej, a zmieniając temat, musicie odwołać zajęcia za dwa tygodnie – powiedział Lucas.
- Czemu? – zapytała Rose.
- Jest mecz i nie mogą się niczym rozpraszać – powiedział stanowczo. – Mój pech, że połowa drużyny jest zaangażowana w ten Klub. Łącznie ze mną – westchnął.
- Spokojnie – powiedział James słodko. – Będziesz miał nas w następną sobotę tylko dla siebie.
- A żebyś wiedział – mruknął Lucas i wyrwał mu ciastko, które ten akurat podrzucał. James spojrzał na niego morderczym wzrokiem, ale Luke zdążył już je ugryźć zanim James mu ją odebrał.
- To był błąd – usłyszała cichy śpiew Albus po jej lewej stronie.
- Zapłacisz mi za to – powiedział James i poderwał się na równe nogi. Luke zaczął przed nim uciekać.
  Fred ryknął śmiechem. Rose patrzyła na to z niesmakiem, a Lily ze znużeniem kręciła głową, Arthemis usłyszała jej ciche:
- Jak dzieci…
Uśmiechnęła się. W Hogwarcie nie można było się nudzić.


 Ale Arthemis nie doczekała się szlabany cały następny tydzień. I następny. Vicious nic o nim nie mówił, a na lekcjach w ogóle nie zwracał na nią uwagi, co było do niego raczej niepodobne.
 Było to bardzo niepokojące. Nikt tym razem nie zarzucił jej, że przesadza. Czuli, że Vicious szykuje coś specjalnego.
 W tym czasie Luke szalał. Mecz zbliżał się wielkimi krokami. Zostało trzy dni. Pokłócił się nawet z Jamesem, zarzucając mu, że niczego nie traktuje poważnie.
 Tylko Lily Potter potrafiła przemówić mu do rozsądku.
- Przecież wszystko jest ok. Nadal prowadzi Ravenclaw, ale tylko 50 punktami ze Slytherinem. Jeżeli pokonamy teraz Puchonów, a potem Ślizgonów o jakieś 250 punktów to wygramy.
- To nie wykonalne! – zagrzmiał Lucas. – Musielibyśmy mieć w obu meczach co najmniej 200 punktów przewagi!
- No to wygramy za rok – James wzruszył ramionami.
Luke rzucił mu mordercze spojrzenie.
- James ma racje – powiedziała Clare. – Trudno nam będzie odrobić stratę, ale za rok zaczniemy z czystym kontem. Przecież w końcu mamy dobrego obrońcę – uśmiechnęła się do Arthemis.
 Lucas nadal miał załamaną minę. Lily chwyciła więc po broń, która zawsze w takich sytuacjach na niego działała. Wyrzuty sumienia.
- Wiem, że gdybym nie spadła wtedy z tej miotły… - zaczęła.
- Nie, no co ty, przecież to nie była twoja wina – powiedział szybko Luke.
- No, ale gdyby udało mi się utrzymać…
- Lily, przecież nic nie mogłaś zrobić! – powiedział gwałtownie.
 Zadziałało. Westchnął i powiedział:
- Straciliśmy 200 punktów, ale jesteśmy w świetnej formie. Macie rację. Za rok wygramy.
 Arthemis była pełna podziwu dla manipulacyjnych zdolności panny Potter. W końcu poradziła sobie bezbłędnie.
  Mecz miał się odbyć w obrzydliwej marcowej pogodzie. Lało jak z cebra jeszcze zanim wyszli z zamku. Roztopy i ulewa uczynniły z błoni bagno.
 Do szatni doszli przemoczeni, ale zawzięci. Przebrali się w stroje do Quidditcha i założyli gogle.
 Lucas spojrzał poważnie po wszystkich.
- Wiecie co robić – powiedział tylko zamiast przygotowanej przemowy.
- Powodzenia – mruknął James do Arthemis, wychodząc za Lily.
 Ostatni raz Arthemis czuła się tak zdenerwowana pierwszego września. Co się stanie gdy wyjdzie na stadion?
 Jednak nie było tak źle. Chyba po prostu strach przed tym, co jej zrobi Lucas, jeżeli nie wsiądzie na miotłę, zadziałał jak najlepsza bariera.
 Lucas i Sean Caldwell - kapitan drużyny Hufflepuffu uścisnęli sobie dłonie, po czym drużyny dostały sygnał, aby wsiąść na miotły.
 Arthemis wszystkie myśli uciekły z głowy. Teraz liczyła się tylko wygrana Gryffindoru.
- Clare Hayer do Williamsona. Williamson blokowany przez pałkarza Puchonów, ale już pod nim Clarens iii… pierwszy gol dla Gryfonów! Puchoni przechodzą do ataku…
  Arthemis patrzyła na trzy mokre plamy zmierzające w jej kierunku. Jednak po chwili kafel został wybity z rąk Simona Bonesa przez tłuczek. Arthemis rozejrzała się.
  James zasalutował jej pałką, lecz już po chwili leciał w kierunku szukającej Puchonów, która leciała w jakimś kierunku. James odbił w jej kierunku drugiego tłuczka.
 W ostatniej chwili obroniła kopniakiem lewą pętlę. Ale sekundę później Caldwell ponowił atak i chciał ją zmylić, rzucając do Bonesa, ale zrobił to zbyt wolno i udało jej się obronić po raz drugi. Oddała kafel Clare, która z zawrotną szybkością przystąpiła do ataku razem z Jessicą.

- 90 do 30 dla Gryffindoru – usłyszał James 20 minut później. – Ich nowy obrońca się sprawdza. Gryfoni błyskawicznie odrabiają straty…
 James rozejrzał się. Wyprzedził tłuczek i odbił go w ścigającą Puchonów tak, że wypuściła kafla wprost w stęsknione ręce Luke’a.
- Do diabła, James, nic nie widzę!! – krzyknęła obok niego Lily.
- Nie jęcz tylko znajdź tę cholerną piłkę!
- Sam znajdź jak jesteś taki mądry – odgryzła się.
James odleciał wyżej i dostrzegł jak ścigający Hufflepuffu zmierzają do bramek. Za nimi ich pałkarz brał zamach. Z szybko bijącym serce, poderwał miotłę. Tłuczek leciał prosto na Arthemis. Chwilę później usłyszał charakterystyczny furkot drugiego tłuczka. Dostrzegł swoją szansę. Musiał tylko dobrze wycelować…
 Uderzył iii… Tak!
 Tłuczek zderzył się ze swoim bliźniakiem dwa metry przed Arthemis, która w ostatniej chwili zawisła do góry nogami na miotle i złapała kafla zanim zdążył przelecieć przez pętle.
- Cóż za akrobację! Czy to dozwolone?! – rozległ się głos komentatora.
James pomyślał, że następny tłuczek poleci w głupiego, komentującego Puchona.
Arthemis pokiwała do Jamesa na znak podziękowania.

 W żyłach Lucasa buzowała adrenalina. Wygrywali stoma punktami. Mecz trwał już od 40 minut, a znicz się nie pojawił.
 Złapał kafla i ominął z góry bramkarza Puchonów. Kolejne dziesięć Punktów.
 Jack Lars i James radzili sobie z tłuczkami bezbłędnie. Chwilę później kafel znowu przeszedł w ich ręce. Clare leciała w kierunku bramek Puchonów.
 Dopiero trzydzieści minut później dostrzegł jak Lily, nagle zaczęła błyskawicznie lecieć w stronę bramek Gryffindoru, gwałtownie obniżając tor lotu. Chwilę później trzymała znicza w ręku.
  Rozległ się gwizdek.
- Gryffindoru wygrywa 310 punktów do 100 – oznajmił przygnębiony Zahary.
 Trybuny Gryffindoru oszalały. Przez deszcze Arthemis słyszała wiwaty i brawa. Euforią zachwiała całą jej postacią, ale podleciała do Lily ściskanej przez drużynę. Zlecieli na ziemię i udali się do szatni wśród aplauzu i oklasków.
 Arthemis została porwana w objęcia Lucasa.
- Wygraliśmy! Wygraliśmy!
Chwilę później pobiegł wyciskać Lily.
- Nieźle jak na pierwszy mecz – powiedział James, ściągając ochraniacze.
- Taak. Całkiem nieźle – roześmiała się Arthemis. – Masz niesamowity wzrok. I cel…
 Uśmiechnął się szeroko wcale nie zawstydzony podziwem w jej oczach.
- To wcale nie takie trudne, jak sobie wyobrazisz twarz Viciousa albo Flinta…
 Arthemis roześmiała się.
- Impreza w Pokoju!! – usłyszeli krzyki reszty drużyny.
  Przemoczona do suchej nitki, Arthemis pomyślała, że naprawdę mogą zdobyć ten puchar.


- Mecz trwał prawie dwie godziny – powiedział Albus do Arthemis, gdy odpoczywali w Pokoju Wspólnym.
- W takim deszczu to nic dziwnego – stwierdziła Arthemis.
- Nie wiem, gdzie latał ten cholerny znicz – powiedział Lily. – Przez większość meczu nawet mi nie mignął!
- Ale gdy tylko się pojawił nie miał szans! – krzyknął uradowany Lucas, rzucając się na kanapę. – Odrobiliśmy większość strat. Jeżeli wygramy ze Ślizgonami z przewagą 240 to mamy Puchar. W sumie dobrze, że ten mecz tyle trwał. Inaczej nie zdobylibyśmy tylu punktów.
- Lucas nie chciałbym ci psuć humoru, ale nie mamy szans powtórzyć ze Slytherinem tego, co działo się dziś. Są za dobrzy. Możemy wygrać mecz, ale nie puchar – James poklepał go pocieszająco po ramieniu.
- Kto tam gra? – zapytała Arthemis.
- Kapitanem jest Desmond Croaker z 6 roku – wyjaśnił Luke.
- A szukającym jest Malfoy – dodał James.
- Jest dobry – powiedziała Lily, - ale nie tak jak ja.
- Nikt nie jest tak dobry jak ty – westchnął z wdzięcznością Lucas.
- Mecze Malfoy kontra Potter zawsze są najlepsze – powiedział Fred. – Tak twierdzi tata. Spójrz na Lily. Jej dziadek i jej ojciec byli szukającymi. Świetnymi. Z resztą cała rodzina ma Quidditch we krwi. Moja mama i mój ojciec – pokazał na palcach. – Trzech braci mojego ojca i jego siostra. To geny.
- To czemu ty nie grasz? – zapytała go Arthemis.
- Jestem zbyt leniwy – odparł i posłał jej olśniewający uśmiech.
- Od dwóch lat nie mieliśmy Pucharu – zauważył Albus. – Od czasu, gdy Carter Wood skończył szkołę. Podobno jego młodszy brat ma przyjść za rok…
- Serio? Muszę mu się przyjrzeć – Luke się zamyślił.
 Rozmawiali tak dalej o Quidditchu, w towarzystwie Rose, która czytała i nie włączała się do dyskusji, gdy podszedł do nich Dunstan Schacklebolt z klasy Freda. Był to ciemnoskóry, wysoki chłopak, wnuk obecnego ministra magii.
- Cześć! – powiedział. – Świetny mecz…
- Co tam u twojego taty? – rzucił w odpowiedzi Fred.
- Próbuje namówić dziadka, żeby znowu urządził Turniej Trójmagiczny – roześmiał się. - Ale dziadek twierdzi, że po ostatnim razie, lepiej nie ryzykować. Pan Potter go popiera.
 Potterowie i Weasleyowie roześmieli się ze zrozumieniem.
- W ogóle to wpadłem na Viciousa na korytarzu – powiedział, przy okazji otrzepując się z obrzydzeniem. – Obślizły gad…. Kazał mi to przekazać – podał Arthemis kartkę pergaminu. Wzięła ją do ręki z westchnieniem. Wszyscy patrzyli na nią w napięciu.
- Dzięki – powiedziała i przeczytała notkę, czując modlące uczucie w żołądku. – W poniedziałek o szesnastej – oznajmiła.
- Jeżeli tym razem też przetrzyma cię do pierwszej, idę do dyrektora – zastrzegł Albus.
- To jednorazowy szlaban – powiedziała zaskoczona. – Musiał wymyślić coś naprawdę podłego.
- Spokojnie. Będziemy na straży – powiedział cicho Fred, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia z Jamesem.
- Lepiej nie. Nie chcę, żeby was złapał…
 Chłopacy tylko wzruszyli ramionami. Arthemis popatrzyła prosząco na Albus, próbując przemówić mu do rozsądku, ale on odwrócił wzrok.
- Przemów im do rozumu Rose – poprosiła.
- Po, co? I tak zrobią co chcą, nie znasz ich?
 Wściekła i zmartwiona Arthemis wstała i poszła do swojego dormitorium.
 Dunstan popatrzył po Potterach i Weasleyach.
- Macie na pieńku z Viciousem, co?
Nikt mu nie odpowiedział.
- Spoko. Nikt go nie lubi. Jak będziecie potrzebowali pomocy to dajcie znać.
- Dzięki, Dunstan – powiedział Albus. Gdy chłopak odszedł, nachylił się do brata. – To, co robimy?


Całą niedzielę i większość poniedziałku Arthemis nie odstępowała chłopaków na krok, uważając, że nie odważać się przy niej niczego knuć. Ale jednocześnie nie mogła przecież obserwować Albus, Jamesa, Luke’a i Freda.
  Każdy z nich z anielsko niewinną miną pożegnał się z nią, gdy o szesnastej szła na szlaban, do klasy transmutacji, ale i tak wiedziała, że coś zaplanowali. Z jednej strony była na nich wściekła, a z drugiej czuła się bezpieczniejsza.
 Zapukała do drzwi Sali do transmutacji.
- Wejdź! – usłyszała. – Zostaw drzwi otwarte. Zaraz wychodzę – uśmiechnął się złośliwie.
 Na pierwszej ławce leżały stos pergaminów, pióro i kałamarz. Arthemis rozejrzała się podejrzliwie za jakimś innym zadaniem dla siebie, ale nic nie dostrzegła.
 Co ten koleś kombinował?
- Masz napisać „ Bezczelność jest występkiem i będzie karana.” 200 razy. Policzę! – zastrzegł.
- Nie wątpię – mruknęła do siebie.
- Jeżeli nie skończysz będziesz pisała również jutro – oznajmił i zatrzasnął za sobą drzwi.
 Arthemis podejrzliwie rozglądała się po Sali. Coś było nie tak… Obejrzała dokładnie pióro i ostrożnie usiadła w ławce.
  Bezczelność jest występkiem i będzie karana – napisała i nadal nic się nie stało.
  Co chwilę rzucając podejrzliwe spojrzenie na różne przedmioty w sali, zaczęła pisać. Przy 60 razie rozprostowała palce i nadgarstek, ale pisała dalej.
  Minęła godzina. Po raz setny zaczynała pisać zdanie, ale pióro wydawało jej sie nieproporcjonalnie większe do kartki. Kałamarz zamazał jej się przed oczami. Miała problem z ocenieniem w jakiej odległości od ławki znajduje się jej ręka. Przedmioty w Sali zaczęły mieć nienaturalnie wydłużone kształty. Poderwała się z ławki i natychmiast się zachwiała upadając na stolik obok.
 Dolatywał do niej migdałowo-cytrusowy zapach, tak słodki, że aż robiło się niedobrze.
- Arthemis? –usłyszała nagle
- Al.?
Rozejrzała się.
- Arthemis pomóż mi!!
- Al. – krzyknęła, gdy rozległ się wrzask pełen bólu.
 Pomieszczenie zlało się w jej umyśle w czarna plamę. Znalazła się w korytarzu. Na podłodze zobaczyła Albus zalanego krwią z poranionym, posiniaczonym ciałem.
 Przypadła do niego.
- Al.! Boże! Pomocy!
- Pomoc nie nadchodzi – wychrypiał Albus, a z jego ust wypłynęła krew. – Dlaczego mi nie pomogłaś Arthemis? Wołałem cię…
- Nie, Al.! Błagam, nie!! –krzyknęła rozpaczliwie, gdy jego oczy stanęły w słup.
 Zalała się łzami, gdy ogarnęła ją czarna rozpacz.
 I znowu rozległ się przeraźliwy wrzask. Arthemis poderwała się na nogi.
- Rose?! – pognała przed siebie korytarzem. Prowadzona przez okrzyki przerażenia wpadła przez jedne z tysięcy drzwi.
 Rose była zamknięta w ogromnej klatce ze sklątkami, salamandrami i ogromnymi pająkami, które co chwilę ją atakowały. Arthemis podbiegła do drzwi klatki, ale te były zamknięte na kłódkę.
- Otwórz ja! Otwórz! – błagała Rose.
- Nie mogę! Nie mam klucza. Ani różdżki! Gdzie moja różdżka! – Arthemis z przerażeniem patrzyła jak wielki pająk chwyta szczypcami nogę Rose.
 Po jej policzkach spływały łzy, gdy bezwiednie się cofała. Wpadła przez inne drzwi i znalazła się w ciemnej Sali, w której było tylko oświetlone żelazne krzesło, do którego przykuty kajdanami był James. Wykrwawiał się na śmierć.
- James –załkała i padła przed nim na kolana, próbując zatamować dłońmi krew z rany na jego piersi.
- Za późno – szepnął tylko, a jego głowa opadła na pierś.
- Nie… nie… - kręciła z niedowierzaniem głową.
- Arthemis – usłyszała wołanie ojca i wypadła znowu na korytarz. Biegła, ale nie mogła znaleźć ojca.
- Tato!
  Potknęła się.
  Leżała tak nie mogąc wstać. Tutaj zapach, który cały czas jej towarzyszył, nie był tak intensywny. Znowu dostrzegła niewyraźne, zniekształcone zarysy Sali transformacji. Leżała przy ławce, z której wcześniej wstała.
  To się nie dzieje naprawdę! – dotarło do jej otumanionego umysłu. – Muszę się stąd wydostać!
  Nadal słyszała w oddali błagające ja głosy ojca, Lily, Freda, innych. Ale gdy czołgała się do drzwi potrafiła pamiętać, że tamto nie jest prawdziwe.
 Dotarła do wyjścia, ale jej ręka nie mogła trafić na klamkę. W końcu udało jej się na chwilę skupić wzrok i  z trudem ją nacisnęła. Wypadła na zimną podłogę korytarza, który wydłużał się, zmniejszał i wirował.
  Usłyszała tupot stóp i krzyk:
- James!
 Ukląkł przy niej Albus.
- Arthemis, na Boga, co ci się stało?!
Złapała go za szatę.
- Nie wchodź tam! Przyrzeknij! – wydusiła z siebie.
- Dobrze! Obiecuję! – powiedział szybko. – Co ci jest?
- Mam halucynację – wyszeptała. –Straszne, przerażające…
Słyszała jego głos jak we mgle. Obok niego pojawił się James.
- Spokojnie. Zabierzemy cię stąd mała.
- Musimy ją zabrać na dwór. Ona potrzebuje powietrze – powiedział Al.
Nie było czasu się z nim kłócić, więc Fred powiedział:
- Najbliżej będzie na wieżę Astronomiczną.
Albus i James pomogli jej się podnieść. Fred trzymał w ręku Mapę Huncwotów.
- Droga wolna. Wszyscy poszli na kolację.
Prowadzili trochę nieprzytomną Arthemis przez zamek. Lucas otworzył jej drzwi na wieżę. James szedł za Arthemis podtrzymywaną przez Albusa. Gdy wyszli na wieżę, ogarnął ja marcowy chłód.
 Arthemis ciężko usiadła na zimnym podłożu. Albus przykucnął przy niej.
- Krew ci leci z nosa – powiedział cicho.
- Chyba się wywróciłam – odpowiedziała i otarła krew rękawem szaty.
James i Fred stali z rękami założonymi na piersi, a miny mieli łagodnie mówiąc –wściekłe.
- Ten koleś się prosi o śmierć – powiedział twardo James.
Arthemis westchnęła.
- Już mi lepiej. Dzięki.
Luke kontrolujący Mapę Huncwotów, powiedział:
- Lily i Rose wracają z Wielkiej Sali.
- Muszę się umyć – mruknęła Arthemis, wstając.
Napotkała ich nieprzejednane spojrzenie. Ona jedna kontra czterech cholernych rycerzy. Nie miała szans.
- Opowiem wam wszystko – obiecała. – Ale nie chcę się powtarzać.
- No, dobra, spotkamy się za godzinę w dormitorium Albusa –zaproponował James.
Al. skinął głową na znak, że się zgadza.
Ruszyli w drogę powrotną. James i Fred z Lucasem szeptali coś cicho, a po chwili się od nich odłączyli.
 Al. i Arthemis weszli do Pokoju Wspólnego. Jedno spojrzenie na pobrudzoną krwią twarz Arthemis i mroczne spojrzenie Albus i Lily z Rose od razu wstały.
- Chodź – wyszeptała Rose, obejmując Arthemis ramieniem. Lily poszła za nimi, wymieniając z bratem zmartwione spojrzenie.



 Godzinę później czysta, jeszcze z mokrymi włosami, Arthemis usiadła na łóżku Albusa.
- Gdzie chłopacy? – zapytała Rose.
- Jessy, Jeremy, Leo i Rory grają na dole w karty – wyjaśnił Al., mając na myśli swoich współlokatorów.
 Nagle do pokoju weszli Luke, James i Fred, z pękatą torbą na ramieniu.
- Ominęła nas kolacja – powiedział wesoło Fred, rozpakowując grzanki, kanapki, sok i kilka innych rzeczy. Rzucił w Jamesa małym pojemniczkiem. – Masz!
 Z błogą miną James wyjął z pudełeczka kawałek sernika.
- To nie możliwe, że on jest taki chudy – powiedziała z niedowierzaniem Rose.
- Metabolizm –powiedział James z pełnymi ustami. – Poza tym dużo się ruszam.
Albus podał kanapkę Arthemis.
- Nie chcę – powiedziała jak dziecko.
- Musisz – powiedział stanowczo. – Po tym narkotyku, czy co to tam było, twój organizm potrzebuje czegoś normalnego.
 Arthemis niechętnie wzięła kanapkę do ręki.
- To, co się w końcu stało? – zapytała Lily.
- Nie wiemy – odparł Lucas.
Arthemis westchnęła.
- Vicious zostawił mnie w Sali, żebym napisała 200 razy „Bezczelność jest występkiem i będzie karana”.
James parsknął. A Albus powiedział:
- Wiemy. Podsłuchiwaliśmy przez uszy dalekiego zasięgu.
- Na początku nic się nie działo. Dopiero po godzinie jakbym była pijana. Wszystko zaczęło się rozmywać, tracić kształt. Usłyszałam krzyk. Zaczęłam biec korytarzem. Znalazłam ciebie – powiedziała cichym, przerażonym szeptem do Albusa. – Umierałeś. Krzyczałam. Potem znowu biegłam. Słyszałam wasze krzyki. Każdego po kolei. I za każdym razem widziałam śmierć, któregoś z was – wyjąkała. – Nie mogłam wam pomóc…
 Przełknęła ślinę i wpatrzyła się w przestrzeń jakby nadal miała to przed oczami.
- Dopiero gdy się przewróciłam, zdałam sobie sprawę, że to się nie dzieje naprawdę.
- Powietrze na dole jest rzadsze. Wszystkie opary lecą do góry –powiedział spokojnie Albus. – Mogłaś odetchnąć.
- Naprawdę myślałam, że to się dzieje naprawdę. W ogóle zapomniałam o Sali transmutacji, o Viciousie. Mogłam was dotknąć, usłyszeć…
 Wpatrywali się w nią, nie mogąc uwierzyć w to co mówi.
- Vicious musiał ci coś podać – stwierdził Lucas.
Al. pokręcił głową.
- To było w powietrzu.
Arthemis się z nim zgodziła.
- Nawet mnie nie dotknął. Ale czułam zapach. Za słodki. Obrzydliwy – popatrzyła po reszcie. – To już nie działa tylko na mnie. Musicie być ostrożni.
Al. zaprzeczył ruchem głowy.
- Musimy się dowiedzieć co to było. Mamy na to godzinę, zanim to coś zacznie działać. Ktoś z nas musi dostać szlaban u Viciousa.
- To nie będzie trudne – James uśmiechnął się szeroko i założył ręce za głową. Lecz chwilę później usiadł na łóżku, gdy Arthemis zerwała się na równe nogi.
- Zwariowaliście!? Wy nie wiecie… nie możecie wiedzieć co to było!
I wściekła, trzęsąc się ze zdenerwowania wyszła z pokoju.
- Naprawdę ją to ruszyło, co? – rzucił James, patrząc zmartwiony na drzwi.
- Tak czy inaczej musimy się dowiedzieć co to było – zawyrokował Albus z kamienną twarzą. Nadal miał przed oczami jej  bladą twarz i przerażone oszołomione spojrzenie, gdy wypadła z Sali transmutacji. To już przestała być zabawa.  
 
 
  James znalazł Arthemis siedzącą na schodach na siódme piętro. Głowę złożyła na zgiętych kolanach i oddychała głęboko.
- Eeeej… - powiedział cicho. – Daj spokój…
 Usiadł obok niej.
- Umierał mi na rękach James. Obwiniając mnie za to, że go nie uratowałam – wykrztusiła, stłumionym głosem.
- To nie działo się naprawdę – powiedział spokojnie.
 Podniosła na niego błyszczące oczy i powiedziała ostro:
- Nie dla mnie! – desperacko włożyła palce we włosy, jakby coś nie mieściło się jej w głowie. – A teraz on mówi, że to będzie świetna zabawa to przeżyć!
- Wcale tak nie powiedział – zaprzeczył James.
- Ale chce tam iść. Wszyscy chcecie.
 Niespodziewanie walnęła go w ramię.
- Jesteś jego starszym bratem! Powinieneś mu zabronić!
- I tak by mnie nie posłuchał. Z resztą nie mogę mu zabronić czegoś z czym się zgadzam.
Posłała mu zabójcze spojrzenie.
- Widziałam jak Rose rozszarpują zwierzęta, a ty wykrwawiasz się na śmierć – przełknęła z trudem ślinę. – Nie chcę nawet o tym słyszeć! Żaden z was tam nie pójdzie!
 Patrząc na nią z mieszanymi uczuciami, James przejechał dłonią po jej włosach. Z jednej strony chciał jej obiecać, że nikt tam nie pójdzie, żeby już nie była taka nieszczęśliwa i zdenerwowana. A z drugiej wiedział, że musieli się dowiedzieć co to było, żeby wykiwać Viciousa.
- Arthemis… - westchnął i nie wiedział jak jej to powiedzieć. Patrzyła na niego tymi wielkimi, wilgotnymi oczami i zupełnie się pogubił.
- Arthemis – usłyszeli, a po chwili po jej drugiej stronie usiadł Al.
 Nie spojrzała na niego.
- Wiem, że przez tą całą sprawę jesteś zupełnie rozbita, bo inaczej przyznałabyś mi rację.
Błyskawicznie spojrzała na niego wzrokiem bazyliszka.
- Jestem ciekawa jak ty byś się czuł, gdyby na twoich oczach James wykrwawił się na śmierć…
- Mam ci udowodnić, że nic mi nie jest? – zapytał James, unosząc w górę róg koszulki.
 Arthemis zadrżały usta, gdy posłał jej wyzywający uśmiech.
- Posłuchaj – poprosił ją Al. – Nie chcę przeżyć tego co ty, ale chcę wiedzieć dlaczego to przeżyłaś. Nie ma w tym nic niebezpiecznego. Wiemy, że to działa dopiero po jakimś czasie i najpierw ma się zawroty głowy. Po prostu przed upływem godziny wyjdziemy z Sali, jeżeli tego nie znajdziemy.
- O ile Vicious nie zamknie was na klucz! – warknęła.
- Przecież wszystko zaplanujemy. Teraz kiedy już wiemy, co nam grozi lepiej  to zniszczyć zanim Vicious nas naprawdę dorwie.
- Przecież wiesz, że mamy racje – powiedział cicho James.
 Arthemis nadal miała niezadowoloną minę, ale pokiwała zniechęcona głową.

- Musimy to znaleźć zanim Vicious naćpa całą szkołę – powiedział Albus.  

3 komentarze:

  1. Hej,
    ciekawe co to, że miała takie halucynacje... no i wszyscy wspierają...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  2. No i znów kolejny dowód tego ze Vicious jest potworem. Narażać uczniów na takie halucynacje. Nie wiem jakim prawem on był nauczycielem.

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej,
    rozdział jest wspaniały, no i mamy tutaj kolejny dowód na to, że Vicious jest potworem... narażać uczniów na takie halucynacje... jakim prawem on jest nauczycielem...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń