Szlaban Arthemis został jednak
przesunięty na bliżej nie określony termin, gdyż Hagrid miał pełne ręce roboty
przy chorych sowach i kategorycznie odmówił Viciousowi przeprowadzenia
jakiegokolwiek szlabanu. A chorych zwierząt przybywało w przeciwieństwie do
pomysłów na temat tego co im dolega. Dodatkowo dzień przed meczem Quidditcha, w
którym mieli zmierzyć się Krukowi z Gryfonami, Arthemis dostała od Hagrida list
z wiadomością:
Droga
Arthemis!
Nic nie można było zrobić. Staraliśmy się
uzdrowić twoją sowę, ale się nie udało. Wszystkie padają jak muchy. Pochowałem
ją za moją chatką. Przykro mi,
Hagrid.
Widząc jej przerażony wyraz twarzy, Albus
wyjął jej z dłoni kartkę. Szybko przebiegł po niej wzrokiem.
-
Och, Arthemis, tak mi przykro…- powiedział współczująco kładąc jej dłoń na
ramieniu. Do Arthemis napłynęła fala jego żalu, ale co dziwne nie odczuła tego
jakiś przytłaczająco. Po prostu to uczucie zgrało się z jej własnym.
Pomimo tego, że Arthemis nie przepadała za
swoją sową było jej przykro z powodu jej śmierci. W końcu było jeszcze dużo
przed nimi. Ponadto Aurora była przecież namacalnym dowodem jej łączności z
ojcem. Miała wrażenie, że teraz są oddaleni od siebie jeszcze bardziej.
Rose i Albus starali się pocieszyć ją
opowiadając o atrakcjach jutrzejszego dnia. A sobota zapowiadała się pełna
wydarzeń. O dziesiątej miał się odbyć
mecz Quidditcha, a wieczorem czekała ich uczta z okazji Nocy Duchów.
Jednak przypomnienie o meczu tylko jeszcze
bardziej przygnębiało Arthemis, bo w końcu nie odkryła kto zostanie zrzucona z
miotły, ani kto ma do tego doprowadzić.
Dlatego przez całą noc i następny ranek była
wyjątkowo spięta i patrzyła podejrzliwie na wszystkich Krukonów. Nie tylko tych
z drużyny. Gdy po śniadaniu ruszyła razem z Rose i Albusem i usiadła najbliżej
wyjścia pomimo niezadowolonych min przyjaciół. Jakby nie patrzeć nie były to
najlepsze miejsca i dużej ilości akcji zapewne nie będą widzieć dokładnie.
Jednak ustąpili widząc, że Arthemis nie ma zamiaru ruszyć z miejsca.
Emocje obecne na stadionie były tak silne, że
pierwsze dziesięć minut meczu były dla Arthemis zamazaną plamą, gdyż z całych
sił walczyła o odzyskanie równowagi. W końcu udało jej się zminimalizować
zasięg odbioru do tego stopnia, że wyczuwała tylko emocje najbliżej siedzących
ludzi. Otarła pot z czoła i usłyszała pierwszy komentarz.
-…
Clarens zbliża się do pętli Krukonów, po
lewej ma Williamsona, pod nią leci Hayer- usłyszała głos komentatora, którym
był Puchon, Zachary MacMillan.
Potem zobaczyła Jessicę Clarens, która
upuściła kafla do znajdującą się pod nią Clare Hayer. Skołowało to Flynna
Latimeria i ścigające Gryffindoru zdobyły drugiego gola.
Jednakże w krótkim czasie Krukowi odrobili
straty. Melinda Satin prowadziła swoją drużynę do nieuchronnej wygranej.
Arthemis wypatrywała na niebie Lily Potter,
co było nie lada wyczynem. Jej Błyskawica śmigała z taką prędkością, że
dziewczyna stawała się zaledwie plamką. Ktoś zawsze siedział jej na ogonie…
jakby nie chciał, żeby oddaliła się zbyt daleko. Jednakże Lily była dla nich zbyt sprytna. Była
niesamowicie zgrana z miotłą. Rose miała rację, była gwiazdą… Była gwiazdą…
była… zapewnieniem wygranej Gryffindoru.
Arthemis sparaliżował strach. Już wiedziała
kto ma spaść z miotły.
Przerwać mecz! Przerwać mecz!- wszystko w
niej krzyczało.
-
Ojej…- zagrzmiał Zachary.- Kolejny gol dla Ravenclawu. To chyba nie jest dzień
Arrniego.- Miał oczywiście na myśli Arnolda Sneake’a, który po prostu miał
dziurawe palce.
Arthemis
nie odrywała wzroku od Lily. Miala pewne kłopoty z oddychaniem. Wzrok jej się
zamglił. Na Boga musiała coś zrobić. Zerwała się z miejsca i ruszyła do
wyjścia. Dotrzeć do jakiegoś profesora. Jakiegokolwiek.
-
Arthemis, co robisz?!- krzyknął Albus biegnący za nią. Arthemis nie
odpowiedziała, była zbyt pochłonięta obserwowaniem podniebnych rozgrywek.
Była już na boisku, gdy Lily Potter
błyskawicznie przyśpieszyła pikując w kierunku odległego krańca boiska.
Arthemis na chwilę sparaliżowało. Jeden z ogromnych pałkarzy Krukonów. Leciał
prostopadle i w pewnym momencie musiał wpaść na tor lotu szukającej
Gryffindoru. Arthemis zaczęła biec.
Albus spojrzał w górę i zobaczył co ją tak
zaniepokoiło. A potem zobaczył to też James wysoko w górze, ale nie miał
żadnych szans by ją dogonić.
Arthemis kontem oka zobaczyła, że Albus
wmurowało w ziemię. A potem rozległ się ten okropny trzask, krzyk i Lily Potter
zaczęła spadać w dół. Wszyscy zamarli, tylko Arthemis nadal biegła. Jeszcze
kilka metrów. Zaklęcie musiało trafić. Musiała być bliżej.
Emocje tłumu ją oślepiły, Lily stała się małą
zamazaną plamką, ale to wystarczyło. Wyciągnęła różdżkę, gdy Lily była niecałe
dwieście metrów nad ziemią.
-
Spongifie!- krzyknęła w trawę, na którą miała spaść Lily. W tym samym momencie
Lily wylądowała na ziemi z wrzaskiem, odbiła się jak od gigantycznej
trampoliny, przekoziołkowała i wylądowała na trawie twarzą w dół.
Arthemis niedaleko od miejsca, w którym
leżała Lily, padła na kolana. Albus przebiegł obok niej nawet jej nie
zauważywszy i dopadł siostry. Obok nich wylądował James, zaraz potem reszta
drużyny Gryfonów.
Mecz przestał się liczyć, chociaż pani Hooch
odgwizdała złapanie znicza, przez szukającego Krukonów.
Na boisko wlewali się ludzie. Profesorowie
Longbottom i Vector biegli równo z Rose
i Hugo Weasleyem. Wydawało się jakby unosili się w powietrzu.
Albus przewrócił Lily na plecy.
-
Nic ci nie jest?! Lily nic ci nie jest?
Zamrugała,
żeby strząsnąć łzy.
-
N-n-nie. Chyba nie. Ja nie wiem… Odbiłam się… Ja…- po jej policzkach spłynęły
łzy. James ukląkł przy niej i pogłaskał ją po włosach.- Myślałam, że… To było
takie straszne…Boli mnie brzuch- wychrypiała, a potem głos jej zupełnie zamarł.
James szeptał uspokajające słowa, chociaż sam był blady jak śmierć z przerażenia.
Albus zakrył twarz dłońmi i usiadł obok nich. Rose i Hugo przypadli do nich.
Każde chciało dotknąć Lily. Upewnić się, że nic jej nie jest.
Nad nimi stał profesor Longbottom. Blady jak
ściana mamrocząc pod nosem.
-
Twój ojciec mnie zabije. Dzięki Bogu, że nic ci nie jest. Dzięki Bogu…
Ktoś z drużyny Gryfonów trzymał Błyskawicę,
ludzie wyciągali szyję, żeby lepiej widzieć. Szum narastał. Profesor Vector z z
trudem hamowaną wściekłością obrzuciła swoich podopiecznych z drużyny. Potem
rozejrzała się.
-
Gdzie jest ta dziewczyna? O ile mnie wzrok nie myli to była panna North.
A Arthemis… Arthemis klęczała niedaleko nich,
niezauważona przez tłum, który ją otaczał, chociaż ona czuła go doskonale.
Miała wrażenie, że w jej skołataną czaszkę wbijają się gwoździe, ciśnienie krwi
miała tak wysokie, że dziwiła się, że krew jeszcze nie rozsadziła żył. Nie
mogła zapanować nad przyśpieszonym oddechem. Zakrywała oczy dłońmi i wyobrażała
sobie już nie cegły, ale wielkie kamienne bloki. Już nie mur tworzyła w umyśle,
ale całą fortecę. Była na skraju obłędu z bólu.
Gdy tylko profesor Vector zadała pytanie,
Albus powstał i również zaczął się rozglądać. Potem tłum rozstąpił się, dając
minimalne wytchnienie skołatanemu umysłowi Arthemis. Albus przykląkł obok niej.
Położył jej rękę na ramieniu. W pierwszym momencie chciała ja odtrącić,
zniszczyć, rozszarpać, uciec jak najdalej, bo ten dotyk mógł przechylić szalę,
za którą kryło się szaleństwo. Arthemis podniosła na niego udręczony wzrok, w
pierwszym momencie nawet go nie widziała. Ale jago uczucia niosły ze sobą tyle
wdzięczności, dobra, spokoju, że było to jak balsam dla skołatanego umysłu
Arthemis.
-
Nic jej nie jest.- powiedział sądząc, że Arthemis jest tak przerażona z powodu
Lily.- Dzięki tobie. Nie wiem jak ci dziękować…
Odejdź, pomyślała, odejdź i zabierz ze sobą
wszystkich tych ludzi.
Jednak nie dane jej było zakosztować
słodkiego smaku samotności. Zamiast tego otoczył ją tłum ludzi. Krzycząc,
śmiejąc się i dziękując, nie wiadomo za co gratulując.
Neville odprowadzał już Lily Potter do
skrzydła szpitalnego, chociaż zarzekała się, że nic jej nie jest. Najlepszym na
to przykładem był fakt, że wykłócała się z nim o to całą drogę.
Profesor Vector ciskała oczami błyskawice
patrząc na drużynę Krukonów.
-
Nigdy nie spodziewałabym się po was takiego haniebnego zachowania… I nie
próbujcie mi wmówić, że to był wypadek!- zagrzmiała, gdy Melinda Satin
otwierała usta.- Minus pięćdziesiąt punktów i szlaban, dla wszystkich-dodała
oburzonym głosem.
Gdy tamci odeszli pozbawieni glorii chwały
pomimo zwycięstwa, odwróciła się do Arthemis.
-
Panno North jest pani niesamowicie blada- powiedziała surowo.
-To
nic- odpowiedziała Arthemis i dodała w myślach: tylko muszę odzyskać równowagę.
-
No więc pięćdziesiąt punktów za błyskawiczną reakcję, a teraz rozejść się-
dodała i odwróciła się na pięcie, by dołączyć do pani Hooch, która na nią
czekała.
Cały czas otaczali ją ludzi, podczas gdy ona
starała się, żeby jej mózg nie zamienił się w jedną siną papkę. Potrzebowała
spokoju!
Jednak nikt nie chciał się na to zgodzić.
James Potter nie pozwalał jej opuścić Pokoju Wspólnego, a Lily Potter, którą
pani Pomfrey wypuściła tuż po zaaplikowaniu jej środka uspokajającego, nie
odstępowała Arthemis na krok, uważając ją za swojego osobistego ochroniarza.
Dzięki Bogu wszystko jednak się uspokajało.
Wszystkich zaczęła interesować zbliżająca się uczta. Gryfoni opuszczali pokój
by udać się do Wielkiej Sali. Notabene Arthemis miała zamiar z tego
zrezygnować, ale Potterowie, popierani przez Weasley’ów niemal siłą zaciągnęli
ją ze sobą na kolację.
Po pół godzinie Arthemis jednak się odprężyła
i zaczęła cieszyć wraz z innymi. Nawet z radością oglądała coroczne
przedstawienie zorganizowane przez duchy Hogwartu.
W pewnym momencie zorientowała się, że siedzi
obok Lucasa, który uważnie obserwował Lily, jakby nadal bał się, że ma zamiar
zemdleć.
- Przegraliśmy dwustoma punktami- powiedział
zadziwiająco radosnym tonem.- Ale lepiej tak niż gdyby Lily miało się coś stać.
W tym momencie zagadnęła go Clare Hayer, o
następny mecz. Arthemis miała chwilę spokoju. Napięcie ją opuściło, z
przyjemnością obserwowała co się dzieje, nawet miała przyjemne, lekkie zawroty
głowy…
Zawroty, który z każdą chwilą nabierały mocy.
Było jej straszliwie niedobrze a całe ciało pokrył lodowaty pot. Ferie barw
mieszały się ze sobą podobnie głosy. Już nie widziała siedzącego naprzeciw niej
Jamesa.
Emocje uczniów Hogwartu uderzyły w nią z nową
siłą. A gdy Rose przez przypadek dotknęła jej dłoni wszystko eksplodowało.
Z nosa trysnęła jej krew. Rozległy się
krzyki, który dla niej były gorsze niż pieśń Szyszymory. W końcu przechyliła
się do tyłu.
Nastała
ciemność.
Lucas dyskutował z Clare, gdy nagle poczuł jak
puchar Arthemis wylewa mu się na spodnie a ona sama z błędnym wzrokiem i
zakrwawioną twarzą leci do tyłu. W ostatniej chwili zadziałał jego refleks, gdy
złapał ją i ułożył na podłodze.
Profesorze! Profesorze Longbottom!-
przerażeni Gryfoni zaczęli krzyczeć. Potem przyłączyli się do nich również
Puchowi.
James Potter przeskoczył przez stół i razem z
Lucasem dopadli Arthemis. Patrzyli z przerażeniem jak jej drobne ciało drga w
konwulsjach. Pomimo otwartych oczu Arthemis nie dawała znaku świadomości. Z jej
nosa buchała krew, a po chwili zaczęła krztusić się krwią.
-
Jezu, przewróćcie ją na bok- wrzasnął Albus.- Udławi się własną krwią.
James
szybko ułożył Arthemis na boku.
-
Arthemis!- krzyknął, próbując do niej jakoś dotrzeć.
Po
raz drugi tego dnia nadbiegli przerażeni profesorowie.
-
Niech nikt się nie zbliża- zabrzmiał spokojny, głos dyrektora.- James, czy da
się ją ocucić?
Przerażony
chłopak pokręcił głową. A potem spojrzał oburzony na dyrektora, gdy usłyszał:-
Niech nikt jej nie dotyka.
-
Panie profesorze! Ona potrzebuje pomocy.
-
Która oczywiście zostanie jej udzielona, panie Potter- powiedział łagodnie
profesor Deveraux.
James nadal patrzył na niego rozpłomienionym
wzrokiem. Dla niego wszystko działo się teraz za wolno.
-
Neville przetransportuj pannę North do skrzydła szpitalnego- polecił cicho.
Neville natychmiast pokiwał głową i umieścił Arthemis na niewidzialnych
noszach. Odprowadzany wzrokiem przez uczniów opuścił Wielką Salę.
Profesor Vector przejęła stery, wyznaczając
zadania prefektom. Profesor Deveroux przenikliwe patrzył na Albusa, Jamesa, Lily,
Rose i Lucasa, którzy stali jakby wrośli w ziemię i widocznie nie zamierzali
się ruszyć.
-
Chcemy iść z nią- powiedziała cicho Rose.
-
To nasza przyjaciółka- dodała Lily.
Gabriel
Deveraux westchnął.
-
Spodziewałem się tego. Możecie iść. Mam nadzieję, że dzisiejszego dnia już nic
więcej się nie zdarzy-mruknął pod nosem i odwrócił się.
Pobiegli do skrzydła szpitalnego, wymieniając
między sobą przerażone spojrzenia. Żaden z nich nie wiedział co tak naprawdę
się stało. Wpadli do skrzydła szpitalnego.
Pani
Pomfrey pochylała się nad wstrząsaną dreszczami Arthemis. Spojrzała na nich
niezadowolona.
-
Jestem pielęgniarką. Niepotrzebna mi widownia.
-
Dyrektor nam pozwolił- powiedział hardo Albus.
-
Nie wyjdziemy stąd- dodał stanowczo James.
-
Ależ proszę siedźcie tu sobie, ale się do niej nie zbliżajcie.
Nie
musieli jednak się do niej zbliżać, żeby być przerażeni, a to co zobaczyli
wryło im się głęboko w pamięć.
Gdy tylko pani Pomfrey podała Arthemis jakiś
eliksir ta przestała drżeć, a krwawienie ustało. Ale chwilę potem skręciła się
cała i jęknęła jakby przeszyło ją niewidzialne ostrze. Potem wygięła się i
zaskomlała jak bity pies. Złapała się za głowę i zaczęła szlochać. Jakby to co
działo się w jej myślach przeciążało ją. Wiła się i pojękiwała.
Ale najgorsze było dopiero przed nimi. Gdy
pani Pomfrey ujęła jej nadgarstek by zbadać tętno, dotknęła jej ręki. Arthemis
krzyknęła jakby pani Pomfrey była rozpalonym pogrzebaczem. Krzyczała i
krzyczała tak, że Rose zatkała sobie usta dłonią z przerażenia, a Lily niemal
zmiażdżyła palce ręki Lucasa, który stał obok.
Arthemis szarpnęła się i wyrwała dłoń
pielęgniarce.
-
Nie dotykaj mnie!- krzyknęła.- Nie zbliżaj się do mnie! Za dużo! Za dużo!
Tatoooo!! -
To
ostatnie słowo wykrzyknęła rozpaczliwie. Potem jakby się uspokoiła chociaż
znowu zaczęła się trząść. Całkiem przytomnie spojrzała na panią Pomfrey.
-
Mój ojciec… Potrzebny… Tato!- Jęknęła przeciągle i złapała się za krawędź
łóżka. Zajęczała jeszcze głośniej.
Pani Pomfrey patrzyła na nią przerażona.
-
To wygląda na skutek jakiejś klątwy. Panie Williamson - zwróciła się do Luke’a,-
proszę natychmiast udać się po profesora Forsytha.
-
Tata!- wychrypiała ponownie Arthemis.
-
Ja się tym zajmę- powiedział szybko profesor Longbottom i biegiem opuścił skrzydło
razem z Lucasem.
Pierwszy przybiegł profesor Forsythe. Ostrożnie
zamyślony pochylił się nad Arthemis. Mamrotał coś z różdżką.
-
Niech pan odejdzie…- zabrzmiał jej błagalny szept.
Forsythe
jeszcze przez chwilę wykonywał dziwne ruchy różdżką, a potem odstąpił od
niej. Pokręcił głową.
-
Nie mogę jej pomóc. To nie jest działanie klątwy.
Pielęgniarka
wymieniła z nim przerażone spojrzenie. I wtedy do sali wbiegł Tristan North z
Longbottomem za plecami. Był to przystojny, postawny czarodziej, którego twarz
wykrzywiona była strachem. Na twarzy miale jeszcze sadze z kominka.
-
Niech nikt nie dotyka jej dłoni!- zarządził, podchodząc szybko do łóżka. Skinął
głową Forsythowi.- Gaelenie. Muszę cię prosić abyś się odsunął.
Profesor bez słowa odszedł na drugi koniec
sali. Pan North spojrzał na córkę, której twarz była wykrzywiona bólem. Miała
zaciśnięte powieki. Pan North podniósł dłoń jakby chciał jej dotknąć, ale po
chwili opuścił ją z rezygnacją.
-
Och, Arthemis…- westchnął, potem podniósł wzrok.- Za dużo tu ludzi. -Spojrzał
na blade Rose i Lily.- Dziewczynki musicie wyjść. Za dużo emocji.
-
My nie wyjdziemy- powiedział natychmiast Albus.
Zniecierpliwiony
pan North spojrzał na pozostałych.
-
Jestem szkolną pielęgniarką- zagrzmiała pani Pomfrey.
-
Zabiorę Lucasa do Gryffindoru- powiedział profesor Longbottom.- Ty też chodź,
Gaelenie. Lily, Rose możecie zostać za drzwiami.
Pan North skinął głową. Nauczyciel obrony
przed czarną magią stał przez chwilę niezdecydowany, ale potem niechętnie
opuścił skrzydło za resztą. Drzwi się zamknęły.
Pan North spojrzał na Jamesa.
-
Pomóż mi ją przenieść- powiedział i chwycił córkę pod pachami, a James ujął ją
za kostki. Było to trudne, bo cały czas się rzucała.- Ułóżmy ją na podłodze-
polecił.
-
Ależ tak nie można- zaprotestowała pani Pomfrey.
-
Ona musi leżeć na podłodze- powiedział stanowczo pan North nie przerywając
operacji.
-
To chociaż jakiś koc…
-
Żadnych wibracji.- Uciął dyskusję, chociaż nikt nie rozumiał o czym mówi.
Arthemis została delikatnie ułożona na marmurowej posadzce. Pan North ukląkł
przy niej.
-
Odsuń się- polecił Jamesowi. A potem odchrząknął i powiedział stanowczo.-
Arthemis. Arthemis.- ale dziewczyna nadal leżała z zaciśniętymi oczami,
obejmując głowę rękoma.
-
Arthemis, spójrz na mnie- nawoływał spokojnie. Zero reakcji.
-
To nie działa- powiedziała zirytowana pani Pomfrey. Pan North zignorował ją.
-
Arthemis!
Na
ten krzyk Arthemis natychmiast otworzyła oczy. Po jej policzkach obficie
spływały łzy, tworząc bruzdy w śladach krwi.
-
Słuchaj mojego głosu. Dobrze? Wiem, że cię boli, ale nie myśl na chwilę o tym…
Dziewczyna
pokiwała głową.
-
Zaczynamy od nowa. Głęboki wdech i wydech- powiedział łagodnie.- Bardzo dobrze.
Wdech-wydech. Jak wtedy gdy miałaś cztery lata. Byliśmy z mamą tacy przerażeni,
ale nie myśl teraz o tym- powiedział natychmiast gdy córka zbladła jeszcze
bardziej. – Wdech-wydech. Właśnie tak. Jest już lepiej, widzisz… Zawsze jesteś
taka dzielna, gdy wszyscy panikują. – Arthemis jęknęła.- Przypomnij sobie
śmiech mamy. Jej głos. Pamiętasz?
Pokiwała głową.
-
Oczywiście, że pamiętasz. Przecież ty niczego nie zapominasz. – roześmiał się
nisko, łagodnie.
Arthemis uspokajała powoli oddech.
-
Dobrze, bardzo dobrze. Jeszcze cię boli.- po twarzy dziewczyny spłynęły nowe
łzy.- Myślcie o czymś miłym- rzucił w kierunku stojących niedaleko Ala i
Jamesa, pomimo tego, że wiedział, że w tym momencie nie są do tego zdolni.-
Teraz Arthemis, rozluźnij ciało- polecił.- Tak jakbyś dryfowała na morzu.
Dokładnie tak jak cię uczyłem.
Arthemis jakby się rozkurczyła. Odchyliła do
tyłu głowę, rozkurczyła palce.
-
Pozwól, żeby to przez ciebie przepływało. Nie walcz z tym… To minie… Przecież
zawsze mija- jego głos jakby się załamał, ale Arthemis skupiona na zadaniu
jakby tego nie odczuła.
-
A teraz budujemy mur- usłyszeli jej słaby szept.
Pan North roześmiał się, a gdzieś w głębi
jego śmiechu zabrzmiały łzy.
-
Dokładnie tak, Arthemis… właśnie tak…
Pół godziny później Arthemis nadal leżała na podłodze, ale
patrzyła już na wszystko przytomnie. Oddychała powoli. Pan North głaskał jej
mokre od potu i odrobiny krwi włosy. Reszta w milczeniu i całkowitym
zaskoczeniu wpatrywali się w to co się działo. Nikt niczego nie rozumiał.
-
Tym razem było gorzej. Nigdy nie było aż tak. Jakby w każdą cząsteczkę mojego ciała
uderzały niewidzialne odłamki szkła. Nie mogłam oddychać, nie mogłam myśleć,
nie mogłam nic zrobić…- powiedziała cicho.
-
Wiem- powiedział spokojnie pan North.
-
Straciłam kontrolę tato… Myślałam, że oszaleje.
-
Miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie…- westchnął.
-
Zaczęło się na meczu. Wszyscy byli tacy podnieceni, tacy przejęci. Powinnam
stamtąd wyjść. Już w momencie gdy nagle przestałam widzieć.
-
Czemu tego nie zrobiłaś?
-
Wiedziałam, że coś się stanie.
-
Tym bardziej powinnaś stamtąd wyjść.
-
Nie mogłam.
-
Do diabła, Arthemis ustaliliśmy, że unikasz wszelkich tego typu wydarzeń-
powiedział niezadowolony.
-
Nic się nie działo. Przez cały ten czas nic się nie działo. Blokada trwała, nic
jej nie naruszyło, wszystko było okej.
-
Do dziś. I patrz jak to się skończyło.
-
Tato, poradziłabym sobie, ale potem wszyscy byli tacy przejęci tym co się
stało, a potem była jeszcze uczta i ani na chwilę nie byłam sama.
-
Arthemis, to nie jest odpowiedzialne. Obiecałaś, że będziesz uważać. Poznawanie
cudzych uczuć to nie jest zabawa.
Zreflektował się i spojrzał po obecnych tu
Jamesie i Albusie. Pani Pomfrey udała, że nie słyszała i odeszła w kierunku
gabinetu. I tak przecież wszystko wiedziała.
-
Chłopcy wolałbym, żebyście wyszli – powiedział łagodnie pan North, a Arthemis
przerażona spojrzała na Albusa i Jamesa, który stał z otwartymi ustami, i
patrzył na nią jakby nagle wyrosła jej głowa smoka.
-
Chodź- Albus rzucił Arthemis pytające spojrzenie równocześnie odciągając
Jamesa.
Arthemis chciała zapomnieć szok, strach i
odrazę w oczach Jamesa. Ale przecież ona niczego nie zapominała. Bez słowa,
sztywno ruszyli do drzwi. Ale co można powiedzieć, gdy człowiek, którego
myślałeś, że znasz okazał się takim kłamcą.
Albus był już w połowie korytarza, gdy zauważył,
że reszty z nim niema. Odwrócił się. James rozmawiał o czymś oburzony z Rose i
Lily. Który energicznie kiwały głowami pałając świetnym oburzeniem. Potem jak
jeden mąż cała trójka przycisnęła uszy do drzwi.
Albus wybałuszył oczy. Czy naprawdę był z nimi
spokrewniony?
-
Co wy, do cholery, robicie?
-
Cicho- syknął na niego James.- nic nie słyszę. Przydałyby się Uszy Dalekiego
Zasięgu, ale nie mam przy sobie.
Albus patrzył na nich wzrokiem bazyliszka.
-
Zwariowaliście?! Przestańcie!
-
Nie powiesz mi, że sam nie jesteś ciekaw.
-
Jestem- przyznał.- Poproszę Arthemis, to mi wszystko powie.
-
Taaa… bo do tej pory tak wylewnie dzieliła się z nami swoimi sekretami-
zadrwiła Rose.
Albus
spojrzał na nią z naganą i odwrócił się od nich bezceremonialnie. Nie miał
zamiaru brać w tym udziału.
James ze złością spojrzał na brata a potem
znowu przyłożył ucho do drzwi.
-…
wedrzeć się do cudzego umysłu- usłyszał głos Arthemis.
-
Po to masz blokadę.
-
Która przestała działać.
-
Tego nie wiesz. Gorzej z tym, że teraz jeszcze słyszysz myśli.
-
Muszę się wszystkiego uczyć od nowa?
-
Nie jestem pewien. Ale wątpię. To jakby kolejny etap. Może te nowe zdolności
przytłumią odczuwanie emocji.
-
Nie- w głosie Arthemis zabrzmiały gorzkie tony.- Wiem, że nie. Wszystkie emocje
mnie bombardują, jak zawsze bez mojego udziału.
-
Och, Arthemis, czemu nie wyszłaś z meczu?- głos pana Northa wydawał się
zmęczony.
-
Bo wiedziałam, że ktoś ma spaść z miotły.
-
Mogłaś komuś powiedzieć.
-
I jakbym to wytłumaczyła? Bardzo przepraszam, ale widziałam wspomnienie jednego
z uczniów i uważam, że mecz nie powinien się odbyć. Wzięli by mnie za wariatkę.
Westchnienie.
-
Przykro mi, że twoi przyjaciele się o tym dowiedzieli.
-
Kiedyś musieli. Szkoda tylko, że w taki sposób. Nawiasem mówiąc, mógłbyś ich
zabrać spod drzwi?
Rose, Lily i James natychmiast odskoczyli od
drzwi, spojrzeli na siebie przerażeni i zaczęli biec w kierunku wieży
Gryffindoru. Żadne z nich nie mogło uwierzyć w to co się stało. Dopiero w Pokoju Wspólnym postanowili do
siebie coś powiedzieć.
-
Ona… ona… - Jamesowi wyraźnie brakowało słów.
-
Okłamała nas. Oszukała - powiedziała oburzona Lily.
-
Musi znać wszystkie nasze sekrety. Wszystko wiedzieć – James nerwowo maszerował
po dywanie.
-
Zaopiekowaliśmy się nią. Wszystko jej pokazaliśmy, a ona po prostu wdzierała
się do naszego mózgu- zagrzmiała Rose.
-
Rzygać mi się chce, jak pomyślę, że podałem jej rękę- mruknął ponuro James.
-
Ciekawe ile ludzi wzięła sobie na cel? I kiedy przyjdzie kolej na
nas-powiedziała przerożona Lily.
-
Nie możemy o tym nikomu powiedzieć. Jeszcze kogoś wpakujemy w kłopoty- mruknął
James.
-
A Al?- zapytała cicho Lily.
-
Musimy mu powiedzieć. Bo inaczej jeszcze gotów wziąć jej stronę.
James
leżał od piętnastu minut wpatrując się w sufit swojej sypialni. To co się
wydarzyło było przerażające. Najpierw Lily, potem Arthemis… a już zaczynał ją
lubić. Czemu im nie powiedziała? Co tak naprawdę ukrywała? Gdyby było to coś
dobrego przecież nie strzegła by tej tajemnicy tak zazdrośnie, prawda? Czuł się
głęboko zdradzony i dotknięty.
Zupełnie niespodziewanie zaskrzypiały drzwi
od dormitorium.
-
James?- usłyszał szept Ala.
-
Co?- syknął.
Albus podszedł do jego łóżka.
-
Daj mi pelerynę.
-
Słucham?- James był pewien, że się przesłyszał. Jego praworządny braciszek łażący
nocą po zamku? Jakoś nie mieściło mu się to w głowie.
-
Daj mi, do cholery, tę pelerynę!
-
Kim jesteś i co zrobiłeś z moim bratem?- zapytał poważnie, mrużąc oczy.
-
Nie wygłupiaj się, idioto!
-
Jak masz na drugie imię?
-
Severus!- syknął niecierpliwie Albus.
-
A ja?
-
Syriusz, baranie!
-
Jak się nazywa nasz domowy skrzat?
-
Stworek. Do diabła James, przestań i daj mi ten płaszcz.
-
Po, co ci?
-
Nie twój interes.
-
Po, co?- nie ustępował James.
-
Muszę kogoś odwiedzić.
W
Jamesie zakiełkowało straszne przeczucie.
-
Idziesz DO NIEJ!
-
Ona. Ma. Imię. Dawaj ten płaszcz!
Albus spojrzał na niego spokojnie.
-
Słuchaj Al., to nie jest dobry pomysł. Ona zna twoje sekrety, może wedrzeć się
do twojego umysłu…
-
DAJ… TEN…PŁASZCZ!- powiedział powoli Al.
-
Al., jestem twoim bratem, komu ufasz bardziej?- wyszeptał rozgorączkowany.
-
Oczywiście, że tobie- powiedział niecierpliwie Albus.- Ale nie mam zamiaru
nikogo osądzać, tylko dlatego, że ma pewien… defekt.
Przez chwilę mierzyli się rozgniewanymi
spojrzeniami.
-
Jesteś idiotą- powiedział wściekły James i rzucił w niego peleryną.
Ale
Al nie zwrócił na niego uwagi. Nałożył na siebie pelerynę i nawet nie spojrzał
na James, który odwrócił się w stronę ściany bez słowa.
Wyszedł przez dziurę w portrecie i cicho
przemknął zamkiem aż do skrzydła szpitalnego. Robił to pierwszy raz więc serce
mu waliło jak młotem. Ale zamek oświetlany tylko smugami księżycowego światła i
pochodniami nabierał zupełnie innego wyglądu.
Gdy w końcu dotarł do szpitala odetchnął
głęboko i złapał za klamkę. Starał się jak najciszej otworzyć drzwi.
W sali paliła się tylko świeczka przy łóżku
Arthemis, która nadal nienaturalnie blada wpatrywała się bezmyślnie w sufit
błyszczącymi oczyma. Albus się rozejrzał w poszukiwaniu jej ojca i aż
podskoczył gdy usłyszał:
-
Nie bądź taki zdenerwowany. Mój ojciec już poszedł, a pielęgniarka śpi u siebie
– powiedziała spokojnie, znużonym głosem.
-
Wiesz, że to ja? – otworzył szerko oczy, chociaż nie mogła go zobaczyć.
-
Teraz już tak – uśmiechnęła się blado. -
Chociaż wcześniej stawiałam na Jamesa. Trudno mi wyobrazić sobie ciebie
chodzącego nocą po zamku.
Albus zdjął pelerynę i usiadł na krześle przy
jej łóżku.
-
Powiesz mi, o co tu chodzi?
Posłała
mu znużone spojrzenie.
-
A nie wiesz? Myślałam, że zza drzwi dość dużo słychać… - odparła gorzko.
-
Taa…- powiedział lekko zarumieniony.- Moje rodzeństwo często nie wie jak się
zachować.
-
Taak.- zgodziła się z nim.- Twój brat wysyła bardzo silne… oburzenie.
Albus
miał nadzieje, że to naprawdę było tylko oburzenie. Arthemis przez chwilę
patrzyła na niego. Co jej szkodziło? Gdyby ją skazał jak reszta na wieczne
potępienie, to raczej by go tu nie było, prawda? W końcu westchnęła i
powiedziała:
-
Zaczęło się gdy miałam jakieś… trzy, może cztery lata. Pewnie trwało wcześniej,
ale dopiero wtedy to zrozumiałam. A raczej moi rodzice…
Reszta opowieści potoczyła się sama.
Opowiedziała Alowi o blokadzie, o przedmiotach, o uczuciach i bólu. A on ani
razu jej nie przerwał. Tylko czasami jego oczy rozszerzały się z zaskoczenia.
Dopiero, gdy skończyła zapytał:
-
A co się dzisiaj stało?
-
Przeciążenie obwodów – zaśmiała się ironicznie - Zbyt duże nagromadzenie emocji.
-
Wyglądałaś jakbyś miała umrzeć z bólu- mruknąl i przełknął głośno ślinę.
-
Al., - roześmiała się zduszonym śmiechem, - nie jesteś w stanie tego pojąć. To
jest tak, jakby wszystkie emocje znalazły się we mnie i próbowały mnie od
środka rozsadzić. Mój mózg, żyły, płuca. Jakbyś miał w sobie tysiące
grasujących demonów, z których każdy chce wyjść na zewnątrz. Tak naprawdę nie
możesz powiedzieć, co cię boli, bo boli cię wszystko, nawet włosy. Krew ci się
gotuje… - przełknęła ślinę. - Negatywne emocje są gorsze, ale nawet pozytywne w
takiej ilości mogą mnie całkowicie rozbić. Zaklęcie Cruciatus przy tym to łaskotki.
-
Myśleliśmy, że dotknęła cię jakaś klątwa, czy coś… - mruknął przerażony. –
James mało zawału nie dostał…
-
Ironia losu, co? – powiedziała gorzko, przypominając sobie wyraz twarzy Jamesa.
Al zmarszczył brwi i zaczął krążyć po Sali,
myśląc intensywnie i przetwarzając informacje.
-
Czyli, gdy dotkniesz mnie ręką widzisz moje wspomnienia?
-
Nie. Mam blokadę.
-
Ale gdybyś chciała…
-
Nawet wtedy, tylko te, które są najbliżej powierzchni. A teraz musiałabym
szukać głąbiej, bo słyszę najpierw twoje myśli.
-
Hmm… no to w sumie twój dar jest trochę bezużyteczny…
-
Myślisz, że o tym nie wiem?- mruknęła.
-
Czyli w sumie nie korzystasz z tego daru- podsumował.- Idioci, myśleli, że gdy
ich dotkniesz to wiesz o nich od razu wszystko.
-
Tak jest tylko z przedmiotami. Przedmioty nie wytwarzają własnych emocji, ani
myśli, więc od razu wszystko do mnie przenika.
-
To muszę powiedzieć o tym reszcie.
-
Nie Al.- zaprotestowała szybko, podnosząc się na łóżku. - Nie wolno ci.
-
Ale czemu?- zdziwił się. – Oni myślą, że jesteś jakimś szarlatanem. Muszę im
wyjaśnić…
-
Nie! Posłuchaj, jeżeli tak szybko mnie skreślili, to pomyśl co będzie, gdy się
dowiedzą o wszystkim. Strach pomyśleć jak zareagują. Nie chcę, żeby się mnie
bali. Musi minąć trochę czasu.
Albus patrzył na nią z mieszanymi uczuciami,
lojalność wobec niej, czy wobec jego durnej w tej chwili rodziny? Westchnął.
-
Głupio robisz- powiedział Albus.- Ale nich ci będzie.
Znowu
usiadł na krześle.
-
A co z tymi emocjami?- zapytał cicho.- Odczuwasz wszystko?
-
Teraz większość już blokuje, ale gdy ktoś coś bardzo silnie przeżywa mogę to
odczuć. Albo gdy jest bardzo blisko mnie.
-
A co ja teraz czuję?
-
Współczucie. Ciekawość. – odparła odruchowo.
-
Super- ucieszył się. – To znaczy, że możesz wiedzieć, kiedy się do kogoś nie
zbliżać z kijem, a kiedy możesz go prosić o gwiazdkę z nieba… to jednak trochę
przydatne.
Arthemis nigdy nie sądziła, że doczeka się
przyjaciela, który z jej przekleństwa uczyni coś wyjątkowego a nie strasznego.
Zanim zorientowała się co robi ujął jej dłoń. A w jej jeszcze słabym umyśle
pojawiła się myśl: „Będzie dobrze!”. Mimowolnie uśmiechnęła się, gdy Albus
puścił do niej oko, tak jak często robił to jego brat.
Po
czym nałożył na siebie pelerynę i zniknął.
Hej,
OdpowiedzUsuńw końcu nadszedł ten dzień, w ktorym blokada Arthemis nie dała rady i pękła, bardzo jest przykre to zachowanie Rose, Lili i Jamesa, chociaż Albus nie zachował się jak połgłowek, och Albus twoje pierwsze zlamanie regulaminu... Arthemis w zasadzie mogła powiedzieć, że usłyszała rozmowę, ale nie wiedziała kim byli rozmówcy...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Hej,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, no i w końcu nadszedł ten dzień kiedy blokada Arthemis pękła, bardzo mnie zasmuciło zachowanie Rose, Lili i Jamesa, chociaż dobrze, że Albus nie zachował się jak idiota i nie odwrócił się od Arthemis, Albus i łamanie regulaminu... no cóż Arthemis mogła powiedzieć, że usłyszała czyjąś rozmowę, ale nie wiedziała kim byli rozmówcy...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga
Cudowny rozdział, uwielbiam Twoje opisy, wydaje sie wszystko takie rzeczywiste 😍 szkoda mi Arthemis 😕 nie sądziłam ze po tym wszystkim mogli oni tak zareagować 😑
OdpowiedzUsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, i nadszedł dzień kiedy blokada Arthemis pękła, ale bardzo mnie zasmuciło zachowanie Rose, Lili i Jamesa, chociaż dobrze, że Albus nie zachował się jak idiota (czyli reszta Potterów i Weslsywów) i nie odwrócił się od Arthemis, Albus i łamanie regulaminu?... no cóż Arthemis mogła powiedzieć, że usłyszała czyjąś rozmowę, ale nie wiedziała kim byli rozmówcy...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia