poniedziałek, 22 stycznia 2018

Odkryta tajemnica (Rok IV, Rozdział 7)

Szlaban Arthemis został jednak przesunięty na bliżej nie określony termin, gdyż Hagrid miał pełne ręce roboty przy chorych sowach i kategorycznie odmówił Viciousowi przeprowadzenia jakiegokolwiek szlabanu. A chorych zwierząt przybywało w przeciwieństwie do pomysłów na temat tego co im dolega. Dodatkowo dzień przed meczem Quidditcha, w którym mieli zmierzyć się Krukowi z Gryfonami, Arthemis dostała od Hagrida list z wiadomością:
  
 
Droga Arthemis!
     Nic nie można było zrobić. Staraliśmy się uzdrowić twoją sowę, ale się nie udało. Wszystkie padają jak muchy. Pochowałem ją za moją chatką. Przykro mi,
                                                  Hagrid.

 Widząc jej przerażony wyraz twarzy, Albus wyjął jej z dłoni kartkę. Szybko przebiegł po niej wzrokiem.
- Och, Arthemis, tak mi przykro…- powiedział współczująco kładąc jej dłoń na ramieniu. Do Arthemis napłynęła fala jego żalu, ale co dziwne nie odczuła tego jakiś przytłaczająco. Po prostu to uczucie zgrało się z jej własnym.
  Pomimo tego, że Arthemis nie przepadała za swoją sową było jej przykro z powodu jej śmierci. W końcu było jeszcze dużo przed nimi. Ponadto Aurora była przecież namacalnym dowodem jej łączności z ojcem. Miała wrażenie, że teraz są oddaleni od siebie jeszcze bardziej.
  Rose i Albus starali się pocieszyć ją opowiadając o atrakcjach jutrzejszego dnia. A sobota zapowiadała się pełna wydarzeń.  O dziesiątej miał się odbyć mecz Quidditcha, a wieczorem czekała ich uczta z okazji Nocy Duchów.
  Jednak przypomnienie o meczu tylko jeszcze bardziej przygnębiało Arthemis, bo w końcu nie odkryła kto zostanie zrzucona z miotły, ani kto ma do tego doprowadzić.
  Dlatego przez całą noc i następny ranek była wyjątkowo spięta i patrzyła podejrzliwie na wszystkich Krukonów. Nie tylko tych z drużyny. Gdy po śniadaniu ruszyła razem z Rose i Albusem i usiadła najbliżej wyjścia pomimo niezadowolonych min przyjaciół. Jakby nie patrzeć nie były to najlepsze miejsca i dużej ilości akcji zapewne nie będą widzieć dokładnie. Jednak ustąpili widząc, że Arthemis nie ma zamiaru ruszyć z miejsca.
  Emocje obecne na stadionie były tak silne, że pierwsze dziesięć minut meczu były dla Arthemis zamazaną plamą, gdyż z całych sił walczyła o odzyskanie równowagi. W końcu udało jej się zminimalizować zasięg odbioru do tego stopnia, że wyczuwała tylko emocje najbliżej siedzących ludzi. Otarła pot z czoła i usłyszała pierwszy komentarz.
-… Clarens  zbliża się do pętli Krukonów, po lewej ma Williamsona, pod nią leci Hayer- usłyszała głos komentatora, którym był Puchon, Zachary MacMillan.
  Potem zobaczyła Jessicę Clarens, która upuściła kafla do znajdującą się pod nią Clare Hayer. Skołowało to Flynna Latimeria i ścigające Gryffindoru zdobyły drugiego gola.
 Jednakże w krótkim czasie Krukowi odrobili straty. Melinda Satin prowadziła swoją drużynę do nieuchronnej wygranej.
  Arthemis wypatrywała na niebie Lily Potter, co było nie lada wyczynem. Jej Błyskawica śmigała z taką prędkością, że dziewczyna stawała się zaledwie plamką. Ktoś zawsze siedział jej na ogonie… jakby nie chciał, żeby oddaliła się zbyt daleko. Jednakże     Lily była dla nich zbyt sprytna. Była niesamowicie zgrana z miotłą. Rose miała rację, była gwiazdą… Była gwiazdą… była… zapewnieniem wygranej Gryffindoru.
  Arthemis sparaliżował strach. Już wiedziała kto ma spaść z miotły.
  Przerwać mecz! Przerwać mecz!- wszystko w niej krzyczało.
- Ojej…- zagrzmiał Zachary.- Kolejny gol dla Ravenclawu. To chyba nie jest dzień Arrniego.- Miał oczywiście na myśli Arnolda Sneake’a, który po prostu miał dziurawe palce.
Arthemis nie odrywała wzroku od Lily. Miala pewne kłopoty z oddychaniem. Wzrok jej się zamglił. Na Boga musiała coś zrobić. Zerwała się z miejsca i ruszyła do wyjścia. Dotrzeć do jakiegoś profesora. Jakiegokolwiek.
- Arthemis, co robisz?!- krzyknął Albus biegnący za nią. Arthemis nie odpowiedziała, była zbyt pochłonięta obserwowaniem podniebnych rozgrywek.
  Była już na boisku, gdy Lily Potter błyskawicznie przyśpieszyła pikując w kierunku odległego krańca boiska. Arthemis na chwilę sparaliżowało. Jeden z ogromnych pałkarzy Krukonów. Leciał prostopadle i w pewnym momencie musiał wpaść na tor lotu szukającej Gryffindoru. Arthemis zaczęła biec.
  Albus spojrzał w górę i zobaczył co ją tak zaniepokoiło. A potem zobaczył to też James wysoko w górze, ale nie miał żadnych szans by ją dogonić.
  Arthemis kontem oka zobaczyła, że Albus wmurowało w ziemię. A potem rozległ się ten okropny trzask, krzyk i Lily Potter zaczęła spadać w dół. Wszyscy zamarli, tylko Arthemis nadal biegła. Jeszcze kilka metrów. Zaklęcie musiało trafić. Musiała być bliżej.
  Emocje tłumu ją oślepiły, Lily stała się małą zamazaną plamką, ale to wystarczyło. Wyciągnęła różdżkę, gdy Lily była niecałe dwieście metrów nad ziemią.
- Spongifie!- krzyknęła w trawę, na którą miała spaść Lily. W tym samym momencie Lily wylądowała na ziemi z wrzaskiem, odbiła się jak od gigantycznej trampoliny, przekoziołkowała i wylądowała na trawie twarzą w dół.
  Arthemis niedaleko od miejsca, w którym leżała Lily, padła na kolana. Albus przebiegł obok niej nawet jej nie zauważywszy i dopadł siostry. Obok nich wylądował James, zaraz potem reszta drużyny Gryfonów.
  Mecz przestał się liczyć, chociaż pani Hooch odgwizdała złapanie znicza, przez szukającego Krukonów.
  Na boisko wlewali się ludzie. Profesorowie Longbottom i Vector  biegli równo z Rose i Hugo Weasleyem. Wydawało się jakby unosili się w powietrzu.
 Albus przewrócił Lily na plecy.
- Nic ci nie jest?! Lily nic ci nie jest?
Zamrugała, żeby strząsnąć łzy.
- N-n-nie. Chyba nie. Ja nie wiem… Odbiłam się… Ja…- po jej policzkach spłynęły łzy. James ukląkł przy niej i pogłaskał ją po włosach.- Myślałam, że… To było takie straszne…Boli mnie brzuch- wychrypiała, a potem głos jej zupełnie zamarł. James szeptał uspokajające słowa, chociaż sam był blady jak śmierć z przerażenia. Albus zakrył twarz dłońmi i usiadł obok nich. Rose i Hugo przypadli do nich. Każde chciało dotknąć Lily. Upewnić się, że nic jej nie jest.
  Nad nimi stał profesor Longbottom. Blady jak ściana mamrocząc pod nosem.
- Twój ojciec mnie zabije. Dzięki Bogu, że nic ci nie jest. Dzięki Bogu…
  Ktoś z drużyny Gryfonów trzymał Błyskawicę, ludzie wyciągali szyję, żeby lepiej widzieć. Szum narastał. Profesor Vector z z trudem hamowaną wściekłością obrzuciła swoich podopiecznych z drużyny. Potem rozejrzała się.
- Gdzie jest ta dziewczyna? O ile mnie wzrok nie myli to była panna North.
 A Arthemis… Arthemis klęczała niedaleko nich, niezauważona przez tłum, który ją otaczał, chociaż ona czuła go doskonale. Miała wrażenie, że w jej skołataną czaszkę wbijają się gwoździe, ciśnienie krwi miała tak wysokie, że dziwiła się, że krew jeszcze nie rozsadziła żył. Nie mogła zapanować nad przyśpieszonym oddechem. Zakrywała oczy dłońmi i wyobrażała sobie już nie cegły, ale wielkie kamienne bloki. Już nie mur tworzyła w umyśle, ale całą fortecę. Była na skraju obłędu z bólu.
  Gdy tylko profesor Vector zadała pytanie, Albus powstał i również zaczął się rozglądać. Potem tłum rozstąpił się, dając minimalne wytchnienie skołatanemu umysłowi Arthemis. Albus przykląkł obok niej. Położył jej rękę na ramieniu. W pierwszym momencie chciała ja odtrącić, zniszczyć, rozszarpać, uciec jak najdalej, bo ten dotyk mógł przechylić szalę, za którą kryło się szaleństwo. Arthemis podniosła na niego udręczony wzrok, w pierwszym momencie nawet go nie widziała. Ale jago uczucia niosły ze sobą tyle wdzięczności, dobra, spokoju, że było to jak balsam dla skołatanego umysłu Arthemis.
- Nic jej nie jest.- powiedział sądząc, że Arthemis jest tak przerażona z powodu Lily.- Dzięki tobie. Nie wiem jak ci dziękować…
  Odejdź, pomyślała, odejdź i zabierz ze sobą wszystkich tych ludzi.
  Jednak nie dane jej było zakosztować słodkiego smaku samotności. Zamiast tego otoczył ją tłum ludzi. Krzycząc, śmiejąc się i dziękując, nie wiadomo za co gratulując.
  Neville odprowadzał już Lily Potter do skrzydła szpitalnego, chociaż zarzekała się, że nic jej nie jest. Najlepszym na to przykładem był fakt, że wykłócała się z nim o to całą drogę.
  Profesor Vector ciskała oczami błyskawice patrząc na drużynę Krukonów.
- Nigdy nie spodziewałabym się po was takiego haniebnego zachowania… I nie próbujcie mi wmówić, że to był wypadek!- zagrzmiała, gdy Melinda Satin otwierała usta.- Minus pięćdziesiąt punktów i szlaban, dla wszystkich-dodała oburzonym głosem.
  Gdy tamci odeszli pozbawieni glorii chwały pomimo zwycięstwa, odwróciła się do Arthemis.
- Panno North jest pani niesamowicie blada- powiedziała surowo.
-To nic- odpowiedziała Arthemis i dodała w myślach: tylko muszę odzyskać równowagę.
- No więc pięćdziesiąt punktów za błyskawiczną reakcję, a teraz rozejść się- dodała i odwróciła się na pięcie, by dołączyć do pani Hooch, która na nią czekała.
  Cały czas otaczali ją ludzi, podczas gdy ona starała się, żeby jej mózg nie zamienił się w jedną siną papkę. Potrzebowała spokoju!
  Jednak nikt nie chciał się na to zgodzić. James Potter nie pozwalał jej opuścić Pokoju Wspólnego, a Lily Potter, którą pani Pomfrey wypuściła tuż po zaaplikowaniu jej środka uspokajającego, nie odstępowała Arthemis na krok, uważając ją za swojego osobistego ochroniarza.
  Dzięki Bogu wszystko jednak się uspokajało. Wszystkich zaczęła interesować zbliżająca się uczta. Gryfoni opuszczali pokój by udać się do Wielkiej Sali. Notabene Arthemis miała zamiar z tego zrezygnować, ale Potterowie, popierani przez Weasley’ów niemal siłą zaciągnęli ją ze sobą na kolację.
  Po pół godzinie Arthemis jednak się odprężyła i zaczęła cieszyć wraz z innymi. Nawet z radością oglądała coroczne przedstawienie zorganizowane przez duchy Hogwartu.
  W pewnym momencie zorientowała się, że siedzi obok Lucasa, który uważnie obserwował Lily, jakby nadal bał się, że ma zamiar zemdleć.
 - Przegraliśmy dwustoma punktami- powiedział zadziwiająco radosnym tonem.- Ale lepiej tak niż gdyby Lily miało się coś stać.
 W tym momencie zagadnęła go Clare Hayer, o następny mecz. Arthemis miała chwilę spokoju. Napięcie ją opuściło, z przyjemnością obserwowała co się dzieje, nawet miała przyjemne, lekkie zawroty głowy…
  Zawroty, który z każdą chwilą nabierały mocy. Było jej straszliwie niedobrze a całe ciało pokrył lodowaty pot. Ferie barw mieszały się ze sobą podobnie głosy. Już nie widziała siedzącego naprzeciw niej Jamesa.
 Emocje uczniów Hogwartu uderzyły w nią z nową siłą. A gdy Rose przez przypadek dotknęła jej dłoni wszystko eksplodowało.
  Z nosa trysnęła jej krew. Rozległy się krzyki, który dla niej były gorsze niż pieśń Szyszymory. W końcu przechyliła się do tyłu.
  Nastała ciemność.


 Lucas dyskutował z Clare, gdy nagle poczuł jak puchar Arthemis wylewa mu się na spodnie a ona sama z błędnym wzrokiem i zakrwawioną twarzą leci do tyłu. W ostatniej chwili zadziałał jego refleks, gdy złapał ją i ułożył na podłodze.
  Profesorze! Profesorze Longbottom!- przerażeni Gryfoni zaczęli krzyczeć. Potem przyłączyli się do nich również Puchowi.
  James Potter przeskoczył przez stół i razem z Lucasem dopadli Arthemis. Patrzyli z przerażeniem jak jej drobne ciało drga w konwulsjach. Pomimo otwartych oczu Arthemis nie dawała znaku świadomości. Z jej nosa buchała krew, a po chwili zaczęła krztusić się krwią.
- Jezu, przewróćcie ją na bok- wrzasnął Albus.- Udławi się własną krwią.
James szybko ułożył Arthemis na boku.
- Arthemis!- krzyknął, próbując do niej jakoś dotrzeć.
Po raz drugi tego dnia nadbiegli przerażeni profesorowie.
- Niech nikt się nie zbliża- zabrzmiał spokojny, głos dyrektora.- James, czy da się ją ocucić?
Przerażony chłopak pokręcił głową. A potem spojrzał oburzony na dyrektora, gdy usłyszał:- Niech nikt jej nie dotyka.
- Panie profesorze! Ona potrzebuje pomocy.
- Która oczywiście zostanie jej udzielona, panie Potter- powiedział łagodnie profesor Deveraux.
  James nadal patrzył na niego rozpłomienionym wzrokiem. Dla niego wszystko działo się teraz za wolno.
- Neville przetransportuj pannę North do skrzydła szpitalnego- polecił cicho. Neville natychmiast pokiwał głową i umieścił Arthemis na niewidzialnych noszach. Odprowadzany wzrokiem przez uczniów opuścił Wielką Salę.
  Profesor Vector przejęła stery, wyznaczając zadania prefektom. Profesor Deveroux przenikliwe patrzył na Albusa, Jamesa, Lily, Rose i Lucasa, którzy stali jakby wrośli w ziemię i widocznie nie zamierzali się ruszyć.
- Chcemy iść z nią- powiedziała cicho Rose.
- To nasza przyjaciółka- dodała Lily.
Gabriel Deveraux westchnął.
- Spodziewałem się tego. Możecie iść. Mam nadzieję, że dzisiejszego dnia już nic więcej się nie zdarzy-mruknął pod nosem i odwrócił się.
  Pobiegli do skrzydła szpitalnego, wymieniając między sobą przerażone spojrzenia. Żaden z nich nie wiedział co tak naprawdę się stało. Wpadli do skrzydła szpitalnego.
  Pani Pomfrey pochylała się nad wstrząsaną dreszczami Arthemis. Spojrzała na nich niezadowolona.
- Jestem pielęgniarką. Niepotrzebna mi widownia.
- Dyrektor nam pozwolił- powiedział hardo Albus.
- Nie wyjdziemy stąd- dodał stanowczo James.
- Ależ proszę siedźcie tu sobie, ale się do niej nie zbliżajcie.
Nie musieli jednak się do niej zbliżać, żeby być przerażeni, a to co zobaczyli wryło im się głęboko w pamięć.
  Gdy tylko pani Pomfrey podała Arthemis jakiś eliksir ta przestała drżeć, a krwawienie ustało. Ale chwilę potem skręciła się cała i jęknęła jakby przeszyło ją niewidzialne ostrze. Potem wygięła się i zaskomlała jak bity pies. Złapała się za głowę i zaczęła szlochać. Jakby to co działo się w jej myślach przeciążało ją. Wiła się i pojękiwała.
  Ale najgorsze było dopiero przed nimi. Gdy pani Pomfrey ujęła jej nadgarstek by zbadać tętno, dotknęła jej ręki. Arthemis krzyknęła jakby pani Pomfrey była rozpalonym pogrzebaczem. Krzyczała i krzyczała tak, że Rose zatkała sobie usta dłonią z przerażenia, a Lily niemal zmiażdżyła palce ręki Lucasa, który stał obok.
  Arthemis szarpnęła się i wyrwała dłoń pielęgniarce.
- Nie dotykaj mnie!- krzyknęła.- Nie zbliżaj się do mnie! Za dużo! Za dużo! Tatoooo!! -
To ostatnie słowo wykrzyknęła rozpaczliwie. Potem jakby się uspokoiła chociaż znowu zaczęła się trząść. Całkiem przytomnie spojrzała na panią Pomfrey.
- Mój ojciec… Potrzebny… Tato!- Jęknęła przeciągle i złapała się za krawędź łóżka. Zajęczała jeszcze głośniej.
  Pani Pomfrey patrzyła na nią przerażona.
- To wygląda na skutek jakiejś klątwy. Panie Williamson - zwróciła się do Luke’a,- proszę natychmiast udać się po profesora Forsytha.
- Tata!- wychrypiała ponownie Arthemis.
- Ja się tym zajmę- powiedział szybko profesor Longbottom i biegiem opuścił skrzydło razem z Lucasem.
  Pierwszy przybiegł profesor Forsythe. Ostrożnie zamyślony pochylił się nad Arthemis. Mamrotał coś z różdżką.
- Niech pan odejdzie…- zabrzmiał jej błagalny szept.
Forsythe jeszcze przez chwilę wykonywał dziwne ruchy różdżką, a potem odstąpił od niej.  Pokręcił głową.
- Nie mogę jej pomóc. To nie jest działanie klątwy.
Pielęgniarka wymieniła z nim przerażone spojrzenie. I wtedy do sali wbiegł Tristan North z Longbottomem za plecami. Był to przystojny, postawny czarodziej, którego twarz wykrzywiona była strachem. Na twarzy miale jeszcze sadze z kominka.
- Niech nikt nie dotyka jej dłoni!- zarządził, podchodząc szybko do łóżka. Skinął głową Forsythowi.- Gaelenie. Muszę cię prosić abyś się odsunął.
  Profesor bez słowa odszedł na drugi koniec sali. Pan North spojrzał na córkę, której twarz była wykrzywiona bólem. Miała zaciśnięte powieki. Pan North podniósł dłoń jakby chciał jej dotknąć, ale po chwili opuścił ją z rezygnacją.
- Och, Arthemis…- westchnął, potem podniósł wzrok.- Za dużo tu ludzi. -Spojrzał na blade Rose i Lily.- Dziewczynki musicie wyjść. Za dużo emocji.
- My nie wyjdziemy- powiedział natychmiast Albus.
Zniecierpliwiony pan North spojrzał na pozostałych.
- Jestem szkolną pielęgniarką- zagrzmiała pani Pomfrey.
- Zabiorę Lucasa do Gryffindoru- powiedział profesor Longbottom.- Ty też chodź, Gaelenie. Lily, Rose możecie zostać za drzwiami.
 Pan North skinął głową. Nauczyciel obrony przed czarną magią stał przez chwilę niezdecydowany, ale potem niechętnie opuścił skrzydło za resztą. Drzwi się zamknęły.
  Pan North spojrzał na Jamesa.
- Pomóż mi ją przenieść- powiedział i chwycił córkę pod pachami, a James ujął ją za kostki. Było to trudne, bo cały czas się rzucała.- Ułóżmy ją na podłodze- polecił.
- Ależ tak nie można- zaprotestowała pani Pomfrey.
- Ona musi leżeć na podłodze- powiedział stanowczo pan North nie przerywając operacji.
- To chociaż jakiś koc…
- Żadnych wibracji.- Uciął dyskusję, chociaż nikt nie rozumiał o czym mówi. Arthemis została delikatnie ułożona na marmurowej posadzce. Pan North ukląkł przy niej.
- Odsuń się- polecił Jamesowi. A potem odchrząknął i powiedział stanowczo.- Arthemis. Arthemis.- ale dziewczyna nadal leżała z zaciśniętymi oczami, obejmując głowę rękoma.
- Arthemis, spójrz na mnie- nawoływał spokojnie. Zero reakcji.
- To nie działa- powiedziała zirytowana pani Pomfrey. Pan North zignorował ją.
- Arthemis!
Na ten krzyk Arthemis natychmiast otworzyła oczy. Po jej policzkach obficie spływały łzy, tworząc bruzdy w śladach krwi.
- Słuchaj mojego głosu. Dobrze? Wiem, że cię boli, ale nie myśl na chwilę o tym…
Dziewczyna pokiwała głową.
- Zaczynamy od nowa. Głęboki wdech i wydech- powiedział łagodnie.- Bardzo dobrze. Wdech-wydech. Jak wtedy gdy miałaś cztery lata. Byliśmy z mamą tacy przerażeni, ale nie myśl teraz o tym- powiedział natychmiast gdy córka zbladła jeszcze bardziej. – Wdech-wydech. Właśnie tak. Jest już lepiej, widzisz… Zawsze jesteś taka dzielna, gdy wszyscy panikują. – Arthemis jęknęła.- Przypomnij sobie śmiech mamy. Jej głos. Pamiętasz?
  Pokiwała głową.
- Oczywiście, że pamiętasz. Przecież ty niczego nie zapominasz. – roześmiał się nisko, łagodnie.
  Arthemis uspokajała powoli oddech.
- Dobrze, bardzo dobrze. Jeszcze cię boli.- po twarzy dziewczyny spłynęły nowe łzy.- Myślcie o czymś miłym- rzucił w kierunku stojących niedaleko Ala i Jamesa, pomimo tego, że wiedział, że w tym momencie nie są do tego zdolni.- Teraz Arthemis, rozluźnij ciało- polecił.- Tak jakbyś dryfowała na morzu. Dokładnie tak jak cię uczyłem.
  Arthemis jakby się rozkurczyła. Odchyliła do tyłu głowę, rozkurczyła palce.
- Pozwól, żeby to przez ciebie przepływało. Nie walcz z tym… To minie… Przecież zawsze mija- jego głos jakby się załamał, ale Arthemis skupiona na zadaniu jakby tego nie odczuła.
- A teraz budujemy mur- usłyszeli jej słaby szept.
  Pan North roześmiał się, a gdzieś w głębi jego śmiechu zabrzmiały łzy.
- Dokładnie tak, Arthemis… właśnie tak…
 Pół godziny później  Arthemis nadal leżała na podłodze, ale patrzyła już na wszystko przytomnie. Oddychała powoli. Pan North głaskał jej mokre od potu i odrobiny krwi włosy. Reszta w milczeniu i całkowitym zaskoczeniu wpatrywali się w to co się działo. Nikt niczego nie rozumiał.
- Tym razem było gorzej. Nigdy nie było aż tak. Jakby w każdą cząsteczkę mojego ciała uderzały niewidzialne odłamki szkła. Nie mogłam oddychać, nie mogłam myśleć, nie mogłam nic zrobić…- powiedziała cicho.
- Wiem- powiedział spokojnie pan North.
- Straciłam kontrolę tato… Myślałam, że oszaleje.
- Miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie…- westchnął.
- Zaczęło się na meczu. Wszyscy byli tacy podnieceni, tacy przejęci. Powinnam stamtąd wyjść. Już w momencie gdy nagle przestałam widzieć.
- Czemu tego nie zrobiłaś?
- Wiedziałam, że coś się stanie.
- Tym bardziej powinnaś stamtąd wyjść.
- Nie mogłam.
- Do diabła, Arthemis ustaliliśmy, że unikasz wszelkich tego typu wydarzeń- powiedział niezadowolony.
- Nic się nie działo. Przez cały ten czas nic się nie działo. Blokada trwała, nic jej nie naruszyło, wszystko było okej.
- Do dziś. I patrz jak to się skończyło.
- Tato, poradziłabym sobie, ale potem wszyscy byli tacy przejęci tym co się stało, a potem była jeszcze uczta i ani na chwilę nie byłam sama.
- Arthemis, to nie jest odpowiedzialne. Obiecałaś, że będziesz uważać. Poznawanie cudzych uczuć to nie jest zabawa.
  Zreflektował się i spojrzał po obecnych tu Jamesie i Albusie. Pani Pomfrey udała, że nie słyszała i odeszła w kierunku gabinetu. I tak przecież wszystko wiedziała.
- Chłopcy wolałbym, żebyście wyszli – powiedział łagodnie pan North, a Arthemis przerażona spojrzała na Albusa i Jamesa, który stał z otwartymi ustami, i patrzył na nią jakby nagle wyrosła jej głowa smoka.
- Chodź- Albus rzucił Arthemis pytające spojrzenie równocześnie odciągając Jamesa.
  Arthemis chciała zapomnieć szok, strach i odrazę w oczach Jamesa. Ale przecież ona niczego nie zapominała. Bez słowa, sztywno ruszyli do drzwi. Ale co można powiedzieć, gdy człowiek, którego myślałeś, że znasz okazał się takim kłamcą.
 
  Albus był już w połowie korytarza, gdy zauważył, że reszty z nim niema. Odwrócił się. James rozmawiał o czymś oburzony z Rose i Lily. Który energicznie kiwały głowami pałając świetnym oburzeniem. Potem jak jeden mąż cała trójka przycisnęła uszy do drzwi.
 Albus wybałuszył oczy. Czy naprawdę był z nimi spokrewniony?
- Co wy, do cholery, robicie?
- Cicho- syknął na niego James.- nic nie słyszę. Przydałyby się Uszy Dalekiego Zasięgu, ale nie mam przy sobie.
  Albus patrzył na nich wzrokiem bazyliszka.
- Zwariowaliście?! Przestańcie!
- Nie powiesz mi, że sam nie jesteś ciekaw.
- Jestem- przyznał.- Poproszę Arthemis, to mi wszystko powie.
- Taaa… bo do tej pory tak wylewnie dzieliła się z nami swoimi sekretami- zadrwiła Rose.
Albus spojrzał na nią z naganą i odwrócił się od nich bezceremonialnie. Nie miał zamiaru brać w tym udziału.
  James ze złością spojrzał na brata a potem znowu przyłożył ucho do drzwi.
-… wedrzeć się do cudzego umysłu- usłyszał głos Arthemis.
- Po to masz blokadę.
- Która przestała działać.
- Tego nie wiesz. Gorzej z tym, że teraz jeszcze słyszysz myśli.
- Muszę się wszystkiego uczyć od nowa?
- Nie jestem pewien. Ale wątpię. To jakby kolejny etap. Może te nowe zdolności przytłumią odczuwanie emocji.
- Nie- w głosie Arthemis zabrzmiały gorzkie tony.- Wiem, że nie. Wszystkie emocje mnie bombardują, jak zawsze bez mojego udziału.
- Och, Arthemis, czemu nie wyszłaś z meczu?- głos pana Northa wydawał się zmęczony.
- Bo wiedziałam, że ktoś ma spaść z miotły.
- Mogłaś komuś powiedzieć.
- I jakbym to wytłumaczyła? Bardzo przepraszam, ale widziałam wspomnienie jednego z uczniów i uważam, że mecz nie powinien się odbyć. Wzięli by mnie za wariatkę.
  Westchnienie.
- Przykro mi, że twoi przyjaciele się o tym dowiedzieli.
- Kiedyś musieli. Szkoda tylko, że w taki sposób. Nawiasem mówiąc, mógłbyś ich zabrać spod drzwi?
 Rose, Lily i James natychmiast odskoczyli od drzwi, spojrzeli na siebie przerażeni i zaczęli biec w kierunku wieży Gryffindoru. Żadne z nich nie mogło uwierzyć w to co się stało.  Dopiero w Pokoju Wspólnym postanowili do siebie coś powiedzieć.
- Ona… ona… - Jamesowi wyraźnie brakowało słów.
- Okłamała nas. Oszukała - powiedziała oburzona Lily.
- Musi znać wszystkie nasze sekrety. Wszystko wiedzieć – James nerwowo maszerował po dywanie.
- Zaopiekowaliśmy się nią. Wszystko jej pokazaliśmy, a ona po prostu wdzierała się do naszego mózgu- zagrzmiała Rose.
- Rzygać mi się chce, jak pomyślę, że podałem jej rękę- mruknął ponuro James.
- Ciekawe ile ludzi wzięła sobie na cel? I kiedy przyjdzie kolej na nas-powiedziała przerożona Lily.
- Nie możemy o tym nikomu powiedzieć. Jeszcze kogoś wpakujemy w kłopoty- mruknął James.
- A Al?- zapytała cicho Lily.
- Musimy mu powiedzieć. Bo inaczej jeszcze gotów wziąć jej stronę.


James leżał od piętnastu minut wpatrując się w sufit swojej sypialni. To co się wydarzyło było przerażające. Najpierw Lily, potem Arthemis… a już zaczynał ją lubić. Czemu im nie powiedziała? Co tak naprawdę ukrywała? Gdyby było to coś dobrego przecież nie strzegła by tej tajemnicy tak zazdrośnie, prawda? Czuł się głęboko zdradzony i dotknięty.
  Zupełnie niespodziewanie zaskrzypiały drzwi od dormitorium.
- James?- usłyszał szept Ala.
- Co?- syknął.
 Albus podszedł do jego łóżka.
- Daj mi pelerynę.
- Słucham?- James był pewien, że się przesłyszał. Jego praworządny braciszek łażący nocą po zamku? Jakoś nie mieściło mu się to w głowie.
- Daj mi, do cholery, tę pelerynę!
- Kim jesteś i co zrobiłeś z moim bratem?- zapytał poważnie, mrużąc oczy.
- Nie wygłupiaj się, idioto!
- Jak masz na drugie imię?
- Severus!- syknął niecierpliwie Albus.
- A ja?
- Syriusz, baranie!
- Jak się nazywa nasz domowy skrzat?
- Stworek. Do diabła James, przestań i daj mi ten płaszcz.
- Po, co ci?
- Nie twój interes.
- Po, co?- nie ustępował James.
- Muszę kogoś odwiedzić.
W Jamesie zakiełkowało straszne przeczucie.
- Idziesz DO NIEJ!
- Ona. Ma. Imię. Dawaj ten płaszcz!
 Albus spojrzał na niego spokojnie.
- Słuchaj Al., to nie jest dobry pomysł. Ona zna twoje sekrety, może wedrzeć się do twojego umysłu…
- DAJ… TEN…PŁASZCZ!- powiedział powoli Al.
- Al., jestem twoim bratem, komu ufasz bardziej?- wyszeptał rozgorączkowany.
- Oczywiście, że tobie- powiedział niecierpliwie Albus.- Ale nie mam zamiaru nikogo osądzać, tylko dlatego, że ma pewien… defekt.
 Przez chwilę mierzyli się rozgniewanymi spojrzeniami.
- Jesteś idiotą- powiedział wściekły James i rzucił w niego peleryną.
Ale Al nie zwrócił na niego uwagi. Nałożył na siebie pelerynę i nawet nie spojrzał na James, który odwrócił się w stronę ściany bez słowa.
 Wyszedł przez dziurę w portrecie i cicho przemknął zamkiem aż do skrzydła szpitalnego. Robił to pierwszy raz więc serce mu waliło jak młotem. Ale zamek oświetlany tylko smugami księżycowego światła i pochodniami nabierał zupełnie innego wyglądu.
 Gdy w końcu dotarł do szpitala odetchnął głęboko i złapał za klamkę. Starał się jak najciszej otworzyć drzwi.
  W sali paliła się tylko świeczka przy łóżku Arthemis, która nadal nienaturalnie blada wpatrywała się bezmyślnie w sufit błyszczącymi oczyma. Albus się rozejrzał w poszukiwaniu jej ojca i aż podskoczył gdy usłyszał:
- Nie bądź taki zdenerwowany. Mój ojciec już poszedł, a pielęgniarka śpi u siebie – powiedziała spokojnie, znużonym głosem.
- Wiesz, że to ja? – otworzył szerko oczy, chociaż nie mogła go zobaczyć.
- Teraz już tak – uśmiechnęła się blado. -  Chociaż wcześniej stawiałam na Jamesa. Trudno mi wyobrazić sobie ciebie chodzącego nocą po zamku.
  Albus zdjął pelerynę i usiadł na krześle przy jej łóżku.
- Powiesz mi, o co tu chodzi?
Posłała mu znużone spojrzenie.
- A nie wiesz? Myślałam, że zza drzwi dość dużo słychać… - odparła gorzko.
- Taa…- powiedział lekko zarumieniony.- Moje rodzeństwo często nie wie jak się zachować.
- Taak.- zgodziła się z nim.- Twój brat wysyła bardzo silne… oburzenie.
Albus miał nadzieje, że to naprawdę było tylko oburzenie. Arthemis przez chwilę patrzyła na niego. Co jej szkodziło? Gdyby ją skazał jak reszta na wieczne potępienie, to raczej by go tu nie było, prawda? W końcu westchnęła i powiedziała:
- Zaczęło się gdy miałam jakieś… trzy, może cztery lata. Pewnie trwało wcześniej, ale dopiero wtedy to zrozumiałam. A raczej moi rodzice…
  Reszta opowieści potoczyła się sama. Opowiedziała Alowi o blokadzie, o przedmiotach, o uczuciach i bólu. A on ani razu jej nie przerwał. Tylko czasami jego oczy rozszerzały się z zaskoczenia. Dopiero, gdy skończyła zapytał:
- A co się dzisiaj stało?
- Przeciążenie obwodów – zaśmiała się ironicznie -  Zbyt duże nagromadzenie emocji.
- Wyglądałaś jakbyś miała umrzeć z bólu- mruknąl i przełknął głośno ślinę.
- Al., - roześmiała się zduszonym śmiechem, - nie jesteś w stanie tego pojąć. To jest tak, jakby wszystkie emocje znalazły się we mnie i próbowały mnie od środka rozsadzić. Mój mózg, żyły, płuca. Jakbyś miał w sobie tysiące grasujących demonów, z których każdy chce wyjść na zewnątrz. Tak naprawdę nie możesz powiedzieć, co cię boli, bo boli cię wszystko, nawet włosy. Krew ci się gotuje… - przełknęła ślinę. - Negatywne emocje są gorsze, ale nawet pozytywne w takiej ilości mogą mnie całkowicie rozbić. Zaklęcie Cruciatus przy tym to łaskotki.
- Myśleliśmy, że dotknęła cię jakaś klątwa, czy coś… - mruknął przerażony. – James mało zawału nie dostał…
- Ironia losu, co? – powiedziała gorzko, przypominając sobie wyraz twarzy Jamesa.
 Al zmarszczył brwi i zaczął krążyć po Sali, myśląc intensywnie i przetwarzając informacje.
- Czyli, gdy dotkniesz mnie ręką widzisz moje wspomnienia?
- Nie. Mam blokadę.
- Ale gdybyś chciała…
- Nawet wtedy, tylko te, które są najbliżej powierzchni. A teraz musiałabym szukać głąbiej, bo słyszę najpierw twoje myśli.
- Hmm… no to w sumie twój dar jest trochę bezużyteczny…
- Myślisz, że o tym nie wiem?- mruknęła.
- Czyli w sumie nie korzystasz z tego daru- podsumował.- Idioci, myśleli, że gdy ich dotkniesz to wiesz o nich od razu wszystko.
- Tak jest tylko z przedmiotami. Przedmioty nie wytwarzają własnych emocji, ani myśli, więc od razu wszystko do mnie przenika.
- To muszę powiedzieć o tym reszcie.
- Nie Al.- zaprotestowała szybko, podnosząc się na łóżku. - Nie wolno ci.
- Ale czemu?- zdziwił się. – Oni myślą, że jesteś jakimś szarlatanem. Muszę im wyjaśnić…
- Nie! Posłuchaj, jeżeli tak szybko mnie skreślili, to pomyśl co będzie, gdy się dowiedzą o wszystkim. Strach pomyśleć jak zareagują. Nie chcę, żeby się mnie bali. Musi minąć trochę czasu.
 Albus patrzył na nią z mieszanymi uczuciami, lojalność wobec niej, czy wobec jego durnej w tej chwili rodziny? Westchnął.
- Głupio robisz- powiedział Albus.- Ale nich ci będzie.
Znowu usiadł na krześle.
- A co z tymi emocjami?- zapytał cicho.- Odczuwasz wszystko?
- Teraz większość już blokuje, ale gdy ktoś coś bardzo silnie przeżywa mogę to odczuć. Albo gdy jest bardzo blisko mnie.
- A co ja teraz czuję?
- Współczucie. Ciekawość. – odparła odruchowo.
- Super- ucieszył się. – To znaczy, że możesz wiedzieć, kiedy się do kogoś nie zbliżać z kijem, a kiedy możesz go prosić o gwiazdkę z nieba… to jednak trochę przydatne.
 Arthemis nigdy nie sądziła, że doczeka się przyjaciela, który z jej przekleństwa uczyni coś wyjątkowego a nie strasznego. Zanim zorientowała się co robi ujął jej dłoń. A w jej jeszcze słabym umyśle pojawiła się myśl: „Będzie dobrze!”. Mimowolnie uśmiechnęła się, gdy Albus puścił do niej oko, tak jak często robił to jego brat.

Po czym nałożył na siebie pelerynę i zniknął.

4 komentarze:

  1. Hej,
    w końcu nadszedł ten dzień, w ktorym blokada Arthemis nie dała rady i pękła, bardzo jest przykre to zachowanie Rose,  Lili i Jamesa, chociaż Albus nie zachował się jak połgłowek, och Albus twoje pierwsze zlamanie regulaminu... Arthemis w zasadzie mogła powiedzieć, że usłyszała rozmowę, ale nie wiedziała kim byli rozmówcy...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    wspaniały rozdział, no i w końcu nadszedł ten dzień kiedy blokada Arthemis pękła, bardzo mnie zasmuciło zachowanie Rose, Lili i Jamesa, chociaż dobrze, że Albus nie zachował się jak idiota i nie odwrócił się od Arthemis, Albus i łamanie regulaminu... no cóż Arthemis mogła powiedzieć, że usłyszała czyjąś rozmowę, ale nie wiedziała kim byli rozmówcy...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń
  3. Cudowny rozdział, uwielbiam Twoje opisy, wydaje sie wszystko takie rzeczywiste 😍 szkoda mi Arthemis 😕 nie sądziłam ze po tym wszystkim mogli oni tak zareagować 😑

    OdpowiedzUsuń
  4. Hejeczka,
    wspaniale, i nadszedł dzień kiedy blokada Arthemis pękła, ale bardzo mnie zasmuciło zachowanie Rose, Lili i Jamesa, chociaż dobrze, że Albus nie zachował się jak idiota (czyli reszta Potterów i Weslsywów) i nie odwrócił się od Arthemis, Albus i łamanie regulaminu?... no cóż Arthemis mogła powiedzieć, że usłyszała czyjąś rozmowę, ale nie wiedziała kim byli rozmówcy...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń