poniedziałek, 22 stycznia 2018

Przydział (Rok IV, Rozdział 3)

N
a peronie tłoczyły się setki przemoczonych uczniów. Przez ulewę przebijał się słaby odgłos rżenia koni i pohukiwania sów. A gdzieś w oddali słuchać było basowy głos, który dudnił: „Pirszoroczni! Pirszoroczni do mnie!”.
    Jakże chciała być teraz jedną z nich. Wszystko byłoby o wiele prostsze, gdyby poszła do szkoły, wtedy kiedy był jej czas.
    Zamiast tego stała zmarznięta, rozglądając się nerwowo. Gdy w końcu przestała odczuwać palce z zimna, a większość ludzi zaczęła się rozjeżdżać w powozach kierujących się do zamku, rozległ się za nią cichy głos.
    -   Panna North jak mniemam.
    Arthemis podskoczyła na kilka cali i odwróciła się.
    Pierwszą jej myślą było to, że rozumie dlaczego Rose się w nim podkochuje. Miał złociste włosy, był wysoki i miał przejrzyste niebieskie oczy. Według Arthemis bez ryzyka mógł kandydować na okładkę najnowszego egzemplarza miesięcznika „Czarownica”.
    -   Pan profesor…
    Skinął głową i wskazał jej kierunek, w którym mieli iść. Po przejściu połowy drogi, uśmiechnął się do niej lekko i powiedział:
    -   Niestety nie będziesz mogła wziąć udziału w uczcie. Po przejściu ceremonii przydziału, zabierze cię, któryś z opiekunów domu. Nie chcemy wzbudzać niepotrzebnych sensacji.
    -   Rozumiem - powiedziała, gdy wsiadali do powozu zaprzężonego w niewidzialne dla niej tesrale.
    Nie rozmawiali, ale Arthemis miała wrażenie, że nauczyciel wpatruje się w nią z nieprzyjemną intensywnością. Sama starała się za wszelką cenę nie myśleć o twardym węźle, w który zamienił się jej żołądek.
    Gdy dojechali do wrót szkoły wszyscy uczniowie już gdzieś znikli. Mijając Salę Wejściową, usłyszała gwar rozmów wywnioskowała więc, że pozostali studenci znajdują się w sali za ogromnymi dębowymi drzwiami. Jednak profesor poprowadził ją prosto.
    -   Proszę tędy, panno North - powiedział, wskazując jej schody na pierwsze piętro.
    Mijając kolejne korytarze, Arthemis była coraz bardziej zafascynowana. Po drodze widziała tyle schodów, że zastanawiała się jak można się tu nie zgubić. Nigdy wcześniej nie widziała tylu obrazów na raz. Postacie z portretów machały do niej, a kilka nawet opuściło swe ramy, by zobaczyć dokąd zaprowadzi ją profesor.
    Zatrzymali się dopiero na czwartym piętrze, przed drzwiami, na których widniała tabliczka: Septima Vector. ZASTĘPCA DYREKTORA.
    Nauczyciel obrony przed czarną magią stuknął różdżką w drzwi, który po chwili stanęły otworem ukazując oświetlone świecami wnętrze.
    - Tutaj cię zostawię - uśmiechnął się pokrzepiająco, widząc jej niepewną minę. - Jestem pewny, że niedługo ktoś się tu zgłosi. Może przyślę tutaj coś do jedzenia? Chyba jesteś głodna?
    Arthemis była zdolna jedynie pokiwać głową, ale profesor zyskał u niej kilka punktów za troskę.
    -   Nie dotykaj niczego - dodał surowo, a Arthemis przez ułamek sekundy zastanowiła się, czy on wie o jej umiejętnościach, a po chwili dotarło do niej, że przecież ojciec musiał powiedzieć o wszystkim dyrektorowi i ciału pedagogicznemu. Przytłoczyło ją na chwilę, że nie jest taka jak wszyscy. Smutno pokiwała głową.
    -   Dziękuję - wykrztusiła przez zaciśnięte z nerwów gardło.
    -   Dasz sobie radę. Wyglądasz na twardą duszę - powiedział i poklepał ją po dłoni. Chwile później ogarnęło ją jakieś zamieszanie, a po chwili mglisty obraz profesora. Ale zamazany, jakby widziała go wśród mgły. Wydawał się w tym obrazie… młodszy. Po chwilę zmęczona tą niewyrazistością całkowicie odrzuciła obraz. - Do zobaczenia na lekcjach.
    Pokiwała głową i przekroczyła próg. Gdy tylko to zrobiła drzwi z hukiem się za nią zatrzasnęły, przyprawiając ją niemal o zawał serca. Przez chwilę przyglądała się podejrzliwie wszystkim przedmiotom, jakby była pewna, że coś zaraz na nią wyskoczy. Na Merlina, była córką człowieka, który poszukiwał przedmiotów o wyjątkowych magicznych właściwościach, podejrzliwość miała w genach. Gdy w końcu upewniła się, że nic nie zagraża jej bezpieczeństwu, pozwoliła sobie na rozluźnienie i nawet się cicho roześmiała.
    I wtedy coś strzeliła, huknęło, a ona wrzasnęła.
    - Przepraszam, przepraszam panienkę. Mam nadzieję, że panienki nie wystraszyłam - rozległ się skrzekliwy, piskliwy głosik.
    Arthemis przez chwilę nie mogła zlokalizować źródła dźwięku. Dopiero gdy opuściła wzrok,  zauważyła najmniejszego domowego skrzata, jaki istniał. Uszy istotki sięgały do kolan Arthemis, a reszta postaci ukryta była za ogromną srebrną tacą, na której piętrzyły się kanapki i sok.
    Dojście do siebie zajęło Arthemis kilka sekund, po których zreflektowała się  i powiedziała do zaniepokojonej jej milczeniem skrzatki:
    -   Pozwól, że ci pomogę.
    -   O nie, panienko - zaprotestowała skrzatka stanowczo. - Miłka, da sobie radę.
    I rzeczywiście po chwili taca stała na biurku nauczyciela, a sok sam lał się do szklanki.
    -   Miłka przeprasza, że panienkę wystraszyła - zaskrzeczała, kłaniając się.
    -   Nic się nie stało - Arthemis zdołała się uśmiechnąć. - Po prostu mnie zaskoczyłaś.
    -   Miłce jest bardzo przykro z tego powodu. Miłka ma nadzieję, że jedzenie będzie panience smakować. Gdyby czegoś było potrzeba, Miłkę zawołać wystarczy i Miłka na pewno się zjawi.
    Po czym skłoniła się głęboko po raz kolejny i zniknęła.
    Nieco zażenowana swoją reakcją Arthemis upadła na fotel i natychmiast otoczyły ją wspomnienia setek uczniów siedzących z minami winowajców w tym fotelu, ale po chwili i one ustały. Przez to wszystko zrobiła się strasznie roztrzepana. Na co dzień była osobą bardziej opanowaną. Musiała być w jej sytuacji. Zaskoczenie jej, czy wywołanie jakiejkolwiek reakcji poza jej kontrolą było naprawdę trudne. Te wszystkie zmiany musiały mocno nadszarpnąć jej koncentrację i równowagę.
    Westchnęła i sięgnęła po kanapkę. Gdy zaspokoiła pierwszy głód zamiast kanapek na talerzu pojawiły się muffinki, którymi z ochotą się poczęstowała.
    Jednakże, gdy w końcu się najadła ogarnęło ją znużenie i przyjemne otępienie. Bardzo chciała, by ktoś w końcu po nią przyszedł. Rozejrzała się po gabinecie. Był raczej zwyczajny - no jej ojciec na pewno miał w swoim pokoju więcej dziwacznych przedmiotów.
   Ręce zaczęły ją świerzbić, by czegoś dotknęła, ale przecież Forsythe ostrzegał ją wyraźnie, by tego nie robiła. Przecież nie miała zamiaru łamać zasad już pierwszego dnia.
    Po kilku kolejnych minutach znudzenie wzięło górę i już wyciągała rękę po książkę leżącą na biurku, gdy otworzyły się drzwi.
    -   Proszę mi wybaczyć, że tak długo to trwało, ale rozumie pani, że rzadko w Hogwarcie mamy do czynienia z takimi sytuacjami. Zwyczajnie zapomniałam…
     Do gabinetu wparowała, bo trudno to inaczej określić, starsza ciemnowłosa czarownica, której energiczny chód przeczył sędziwemu wiekowi wypisanemu na twarzy. Uśmiechnęła się jednak lekko do Arthemis. W rękach trzymała bardzo starą, wysłużoną tiarę. Tiarę Przydziału.
    -   Na szczęście zajmie nam to tylko chwilę!
    -   Cóż, więc nie ma co zwlekać - powiedziała Arthemis, starając się robić dobrą minę do złej gry.
    -   Rozsądne podejście, może trafisz do Ravenclawu - pochwaliła ją profesor Vector i znienacka włożyła jej na głowę Tiarę.
    Hmm… - usłyszała Arthemis w swojej głowie. - Dość trudne. Dawno nie spotkałam tak skomplikowanego umysłu… każdy dom by cię rozwinął… A może mi podpowiesz? Gdzie chciałabyś się znaleźć?
   Dla Arthemis odpowiedź była tak jasna, tak oczywista… z resztą kto by nie chciał trafić do Gryffindoru. Najwięksi czarodzieje pochodzili z Gryffindoru. I tam są ci wszyscy, którzy okazali się dla niej tak mili w pociągu…
    -   A więc niech będzie… GRYFFINDOR! - wrzasnęła na cały głos Tiara.
    - Ach, cóż… jednak trochę szkoda, że nie trafiłaś do mojego domu. Wyglądasz na kogoś, kto ma olej w głowie. A tak mamy kolejnego Gryfona. – podsumowała profesor Vector.
    Oszołomiona Arthemis była w stanie myśleć tylko o jednym: „Jestem w Gryffindorze!” . Dopiero po chwili uśmiechnęła się szeroko. Super!
    -   Co teraz? -  zapytała ją Vector, a Arthemis zrobiła wielkie oczy. - Ach tak! - odpowiedziała sobie natychmiast i postukała się w czoło. Podeszła do kominka i wrzuciła do niego proszek.
    -   Profesorze Longbottom, proszę na chwilę do mojego gabinetu.
    Kilka minut później z kominka wyszedł wysoki przysadzisty czarodziej z dobrotliwym, trochę nieśmiałym uśmiechem na ustach.
    -   Pani profesor mnie wzywała? - ukłonił się profesor.
    -   Och, Neville czasem zapominam, że kiedyś byłeś uczniem - westchnęła, kręcąc głową. - Oddaję ci w ręce nową Gryfonkę. Arthemis North, profesor Neville Longbottom, opiekun Gryffindoru - przedstawiła ich sobie.
    Profesor Longbottom spojrzał z sympatią na Arthemis.
    -   Wspaniale. W takim razie musisz poznać resztę Gryfonów - spojrzał pytająco na profesor Vector.
    -   Tak, tak zabierz ją - ponagliła ich wicedyrektorka.
    -   Do widzenie - pożegnała się Arthemis, pośpiesznie wyprowadzana przez nauczyciela z gabinetu. Wyszli na korytarz. Profesor nieopatrznie trzasnął drzwiami, robiąc przy tym zabawnie przestraszoną minę.
    -   Wyglądasz na odrobinę zalęknioną - powiedział. - Nie ma potrzeby. Gryfoni szybko cię zaakceptują.
    Niepewnie pokiwała głową.
    -   Pokój Wspólny - wyjaśnił - jest na siódmym piętrze, czyli musimy iść tymi schodami. Nie przejmuj się, jeżeli nie zapamiętasz -uspokoił ją - ja gubiłem się przez pierwsze trzy lata.
    Źle odczytując jej milczenie, zaczął ją przekonywać.
    -   Teraz wydaje ci się to straszne, ale nie będzie tak źle. Szybko się rozeznasz, a i rąk do pomocy nie zabraknie. W Gryffindorze szybko zdobywa się przyjaciół na dobre i na złe - dodał z nostalgią w głosie, jakby coś sobie przypominał.
    Arthemis po kilku minutach jego paplaniny uznała, że profesor Longbottom jest bardzo sympatyczny. Trochę roztrzepany, ale sympatyczny. Uśmiechnęła się do niego. Uznając zapewne, że ją przekonał pokiwał głową z aprobatą.
    -   Gdybyś miała jakiś problem zawsze możesz zgłosić się do któregoś z profesorów, do mnie, czy któregoś z prefektów Gryffindoru. Ale pewnie poradzisz sobie i bez tego, Gryfoni to nie mięczaki - wypiął dumnie pierś.
    Stanęli przed portretem Grubej Damy w różowej sukni. Przez chwilę się na nią patrzyli.
    -   Jak to było… - mruczał do siebie Profesor. - Nadal mam z tym problem... -  westchnął. - Ach! Już wiem. Hasło to: Bellerofont. Radzę ci je zapamiętać, bo inaczej Gruba Dama cię nie wpuści.
    Arthemis pokiwała głową na znak, że rozumie, a osoba z portretu skinęła im głową i odsłoniła wielką dziurę w ścianie za ramą. Z Pokoju Wspólnego dobiegały śmiechy, krzyki i gwar rozmów, tak intensywne, że Arthemis miała wrażenie, jakby weszła do ula.
    -   Cisza! Cisza! - próbował przekrzyczeć tłum profesor Longbottom, jednak z miernym skutkiem.
    Arthemis zachwiała się lekko od nadmiaru emocji, ale po chwili ostrość widzenia wróciła. W tłumie zobaczyła Jamesa Pottera, z całej siły klepiącego jakiegoś wysokiego chłopaka i krzyczącego:
    -   Szukałem cię w całym pociągu!! Co ty na hipogryfie przyleciałeś?
    Dostrzegła ciemnowłosego Albusa, znów z książką w ręku, i Rose szczebioczącą na kanapie z Lily i innymi dziewczynami. W całym tym rozgardiaszu nikt nie zwracał uwagi na nią i profesora. Dopiero omiatające pokój oczy Jamesa Pottera zatrzymały się na niej. Pozdrowił ją zdawkowym ruchem głowy, ale po chwili widząc bezowocne wysiłki profesora Longbottoma wszedł na stolik i w bardzo efektowny sposób zagwizdał na palcach.
    W pokoju zaległa cisza.
    -   Spokój ludzie - krzyknął James - mamy gości.
    Jak na zawołanie wszystkie oczy zwróciły się w kierunku dziury za portretem. Arthemis miała wrażenie, jakby oślepiły ją reflektory.
    Dzięki ci, Potter! - pomyślała gniewnie, niezbyt dobrze czując się w centrum uwagi.
    -   Dziękuję, James - wygłosił jej myśl profesor Longbottom, z niedokładnie taką intonacją jaką obmyślała w swojej głowie.
    -   Nie ma sprawy, psorze - rzucił chłopak i płynnie zeskoczył ze stołu.        Arthemis zauważyła, że kilka dziewczyn patrzy na niego cielęcym wzrokiem.
    Przez chwilę wszyscy czekali aż profesor Longbottom się odezwie.
    - Więc… przyprowadziłem wam koleżankę - wyjaśnił profesor w końcu. - Arthemis North, będzie w czwartej klasie. Rose, w waszym dormitorium powinno być jeszcze miejsce…
    Dziewczyna skinęła głową.
    -   Wspaniale. Arthemis, Rose ci wszystko pokaże. Trzymaj się jej -dodał po cichu. - Ona i Albus wszystko ci pokażą. Chciałabyś coś jeszcze wiedzieć?
    -   Eeee… - Arthemis była trochę zażenowana tym, że wszyscy na nich patrzą. - Nie to chyba wszystko. Dziękuję, panie profesorze.
    -   Nie ma za co. Dobranoc Gryfoni! - krzyknął, odchodząc.
    -   Dobranoc, panie profesorze - ryknęli wszyscy chórem.
    Gdy tylko za profesorem zamknął się portret, dla Arthemis rozpętało się piekło. Wszyscy na raz zaczęli się jej przedstawiać i chcieli wiedzieć dlaczego dopiero teraz przyszła do szkoły.  Arthemis miała wrażenie, że jej skóra zrobiła się przezroczysta i przepuszczalna jak sito. Tysiące emocji bombardowało jej zmysły.
    Ktoś położył jej rękę na ramieniu, już chciała ją strząsnąć, gdy usłyszała:
    -   Trochę zbladłaś. - Zbladła? Miała wrażenie, że mózg zacznie wypływać jej zaraz uszami. - Chodź zabiorę cię stąd zanim cię zakraczą na śmierć.
    Delikatna dłoń Lily Potter zamknęła się na jej nadgarstku i pociągnęła przez tłum. Po chwili dołączyła do nich rudowłosa Rose Weasley.
    Z dala od Pokoju Wspólnego Arthemis odetchnęła.
    -   To było straszne! - wyrwało jej się.
    -   Przejdzie im - uspokoiła ją Rose. - Będziesz sensacją przez jakiś tydzień. Chociaż Lily była przez dwa - dodała, gdy wspinali się po schodach do dormitorium.
    -   Czemu? - zapytała natychmiast Arthemis, ciekawa wszystkich spraw związanych ze szkołą.
    -   Nieważne - rzuciła szybko Lily.
    -   Lily jest gwiazdą - powiedziała zamiast niej Rose. - Gwiazdą quidditcha. Już w pierwszej klasie została szukającą Gryffindoru.
    -   Jak to możliwe Rose, że ciotka Hermiona jest tak małomówna, a ty taka gadatliwa? - zapytała Lily z nutą ironii  w głosie.
    -   Odziedziczyłam po matce intelekt a nie małomówność - odgryzła się Rose.
    -   To tutaj - powiedziała Lily, otwierając drzwi bez żadnej kartki, czy napisu. - Trafia tu każdy, kto nie m po prostu miejsca gdzieindziej. Rose, a teraz ty też, jest z czwartego roku, ja chodzę do drugiej klasy, a nasza współlokatorka Eliza do piątej. Są dwa wolne łóżka więc możesz sobie wybrać - powiedziała, wskazując na łóżko najbliżej drzwi i drugie na końcu pokoju pod oknem. - Tu śpi, Eliza. Ta część sypialni to jakby to powiedzieć... jej królestwo.
    -   Czemu mam wrażenie, że nie bardzo ją lubisz? - zapytała Arthemis, czując jej irytację.
    Wolno podeszła do okna.
    -   Teraz tego nie widać, ale mamy ładny widok - powiedziała Rose.
    Poza niewyraźnym zarysem jeziora i lasu przez kurtynę deszczu niewiele było widać.
    Arthemis rozejrzała się po pokoju z pięcioma łóżkami, szafeczkami i dwiema dziewczynami wpatrującymi się w nią z zaciekawieniem.
    -   O mój kufer już tu jest! - ucieszyła się.
    -   No jasne - wzruszyła ramionami Lily - pojawiają się tu wcześniej niż my.
    -   No bo… - Rose otwierała już usta, by dokładnie wyłuszczyć jej, jak to się dzieję, ale Lily nie dała dojść do głosu.
    -   Tak, Rose, doskonale wiemy, że możesz nam to wszystko wyjaśnić - przerwała jej szybko Lily.
    -   Gdybyś tylko przeczytała Historię Hogwartu…
    -   A nie zamierzam…
    -   Historię Hogwartu? - zainteresowała się Arthemis.
    -   To taka książka… - zaczęła Rose.
    -   Wielkości mojej poduszki… - wpadła jej w słowo Lily, rzucając rzeczoną poduszką w Rose.
    Obserwując je Arthemis wyczuwała bardziej ich rozbawienie niż rozdrażnienie. Jakby często dochodziło pomiędzy nimi do takich sprzeczek.
    -   Dobrze się znacie, co? - rzuciła, starając się stłumić iskierkę tęsknoty za taką znajomością.
    Rose machnęła nonszalancko ręką.
    -   Och, znam Lily od kiedy latała po domu w pieluchach.
    -   Od kiedy tylko Rose wygłosiła swoje pierwsze wyszukane zdanie zostawiali mnie z nią, bo tylko ja mogłam wytrzymać słuchanie tych mądrości. Notabene nie rozumiałam ani słowa z tego, co mówiła. Czy ty wyobrażasz sobie co, to za koszmar? Do tej pory mam tiki nerwowe…
    Arthemis i Rose roześmiały się.
    -   Jesteśmy kuzynkami - wyjaśniła w końcu Rose, siadając na swoim łóżku.
    -   Moja mama i jej tata są rodzeństwem - dodała Lily głosem stłumionym przez to, że górną połową ciała zagłębiona była w swoim kufrze i wypakowywała rzeczy.
    -   Opowiedzcie mi coś więcej - poprosiła. - To dla mnie kompletna nowość.
    -   Myślałam, że pochodzisz z rodziny czarodziejów - zdziwiła się Rose. - Nie żeby to miało jakieś znaczenie. Moi dziadkowie ze strony mamy są mugolami - dodała szybko.
    -   Moi rodzice są czarodziejami. Chodziło mi o to, że posiadanie dużej zżytej rodziny to dla mnie kompletna nowość.
    Nagle narosła w niej tak wielka potrzeba opowiedzenia komuś czegokolwiek o sobie, że nie mogła jej opanować. Po raz pierwszy miała do czynienia z kimś w swoim wieku. Miała szansę zdobyć przyjaciół, ludzi którzy ja znają i lubią.
    -   Po śmierci mamy - powiedziała, wpatrując się w swoje dłonie - tata stał się raczej odludkiem. Jego rodzina jest rozsiana po całym świecie i rzadko ktoś do nas zagląda. Gdy żyła jeszcze moja mama czasami przyjeżdżali do nas jej rodzice i brat. Wujek Ariel jest czarodziejem, ale moi dziadkowie to mugole. Nie utrzymują z nami kontaktu. - Nie dodała, że rodzina matki obwinia ojca za jej śmierć.
    -   Przykro mi - powiedziała cicho Lily.          
    Arthemis wzruszyła ramionami.
    -   Często zagląda do nas przyjaciel ojca - Marcel Mars….
    -   Och! On jest często w książkach twojego ojca.
    -   No tak- powiedziała Arthemis do Rose, - bo na wyprawy z reguły jeżdżą razem.
    -   Ich przygody są świetne. I te fascynujące momenty gdy…
    -   Tak Rose, nie wątpię, że możesz nam dosłownie zacytować, co jest takiego fascynującego, ale odpuść, dobra? - powiedziała przeciągle Lily, a potem zwróciła się do Arthemis
    -   Mnie to nie przeszkadza Lily. Jak Rose chce to poproszę tatę o specjalne egzemplarze dla niej.
    -   No, teraz narobiłaś - westchnęła Lily, gdy Rose zaczęła piszczeć z uciechy i turlać się po łóżku. Arthemis uśmiechnęła się.
    -   Do tej pory uczył cię tata? - zapytała Lily, próbując przekrzyczeć pogrążoną w euforii kuzynkę.
    Arthemis skinęła głową.
    -   I naprawdę dobrze mu wychodziło. Szczególnie, że wyznaje raczej praktyczne podejście. Wiecie dużo ćwiczeń, dużo zaklęć i dużo padania na tyłek.
    -   To super. Tu będziesz najpierw musiała wypisać setki pergaminów zanim ci pozwolą użyć różdżki - skrzywiła się Lily.
    -   No, bo teoria też jest ważna… - wykrztusiła Rose, a Lily przewróciła oczami, rozśmieszając Arthemis.
    -   Opowiedzcie mi coś o waszej rodzinie. Harry Potter jest twoim ojcem? - zwróciła się do Lily.
    -   Taaak. A ty, jak na osobę, która zdaje sobie z tego sprawę, zachowujesz się zaskakująco normalnie - uśmiechnęła się krzywo.
    -   Twój ojciec jest wielkim czarodziejem - szepnęła z podziwem Arthemis.
    -   Wszyscy tak mówią, ale dla mnie jest przede wszystkim tatą, który potrafi spojrzeć na mnie tak, że od razu wszystko mu powiem. Mama też jest w tym niezła, jak czasami strzeli spojrzeniem to nawet James ma się na baczności. A jak się coś przeskrobie to nie wolno patrzeć ciotce Hermionie w oczy, bo ona od razu wszystko wyczuje.
    -   Dlatego - dołączyła do opowieści Rose, -  jak któreś z nas coś przeskrobie i trzeba się w końcu przyznać, biegnie do mojego taty.
    -   Taak… na wujka Rona zawsze można liczyć - na twarzy Lily zagościła nostalgia.
    -   No, ale wujek Harry też potrafi zrobić wszystko tak, żeby ciocia Ginny i mama się o niczym nie dowiedziały. Pamiętasz jak James uciekł z domu, bo dostał szlaban na latanie na miotle? Wujek złapał go dopiero w połowie drogi do domu Teddy’ego.
    -   Taak - Lily uśmiechnęła się,  kręcąc z niedowierzaniem głową. - Mama się nigdy o tym nie dowiedziała.
    -   To wspaniałe móc poznać waszą rodzinę - powiedziała zafascynowana Arthemis. - Czytałam biografię twojego ojca, napisaną przez… - zamrugała, bo coś jej nagle wpadło do głowy. - Ciotka Hermiona… Hermiona… Hermiona Granger!
    -   Moja mama! - Rose uniosła wysoko rękę.
    -   Serio? To ona napisała biografię Harry’ego Pottera?
    Lily usiadła po turecku obok swojego kufra.
    -   Po pokonaniu Voldemorta, rozpętało się straszne zamieszanie - wyjaśniła Lily. - Do taty zaczęły napływać setki sów, z czego co najmniej połowa dotyczyła opisania jego historii. W końcu poprosił ciocię Hermionę, żeby to spisała, żeby wszyscy mieli święty spokój.
    -   Co i tak nie na wiele się zdało - dodała Rose.
    -   Arthemis, jakbym miała ci opowiadać genealogie całej naszej rodziny zajęłoby nam to pół roku - roześmiała się Lily.
    -   Ale trochę mi opowiecie? - zapytała z nadzieją.
     Obie w identyczny sposób wzruszyły ramionami.
    -   No, więc mój tata - Ron Weasley poznał Harry’ego Pottera w pierwszym dniu w pociągu do Hogwartu. No i, jakoś tak się zdarzyło, że szybko się zaprzyjaźnili. Śmieszne, bo na początku wcale nie lubili mojej mamy.
    -   No, ale po śmierdzącej potyczce z trolem górskim stali się najlepszymi przyjaciółmi. No i, towarzyszyli tacie we wszystkich jego przygodach - wyjaśniła Lily. - I nawet po skończeniu szkoły byli nierozłącznymi przyjaciółmi.
    -   Nasi rodzice pobrali się w tym samym dniu - powiedziała Rose z uśmiechem.
    -   Fajnie - Arthemis nie mogła oderwać od nich oczu. - Więc jesteście prawie rodzeństwem.
    Dziewczyny roześmiały się.
    -   No. Mamy ogromną rodzinę. Wiesz mój tata miał ośmioro rodzeństwa - powiedziała Rose.
    -   Ośmioro? - Arthemis aż zatkało z wrażenia.
    -   No, tak. Ale tylko siedmioro z nich przeżyło - dodała cicho. - Wujka Freda zabił śmierciożerca, a wujek Georgie bardzo długo nie mógł się z tego otrząsnąć.
    -   Byli bliźniakami - wyjaśniła Lily.
    -   To straszne - szepnęła Arthemis, a do jej osobistego smutku dołączył też żal Rose i Lily.
    -   Tak. Ale i tak jest nas bardzo dużo. Wujek Bill, Charlie, Percy, George - wymieniała Lily.
    -   No i, mamy sporo kuzynów. Victoire jest najstarsza, już skończyła Hogwart - wyjaśniła Rose. Wujek Percy ma dwie córki Lucy i Molly na pewno je spotkasz, Lucy jest w trzeciej klasie razem z Roxanne, córką wujka Georga, a Molly jest w szóstej klasie razem z Dominique, drugą córką wujka Billa. 
    -   Jest jeszcze Louise - zachichotała Lily – od razu go poznasz. Jak zobaczysz chłopaka z trzeciej klasy, który ma wygląd półboga to on.  To chyba wszyscy, co? A! Jeszcze Fred!
    -   Następny jest James. Jest na piątym roku. Po kilku tygodniach zauważysz, że jest dość… znaną postacią. Mama zawsze się śmieje, że zbyt często zostawał z wujkiem Georgem, jak był mały.
    -   Wujek George razem ze swoim przyjacielem Lee Jordanem prowadzi sklep z Magicznymi Dowcipami. - dodała Lily. - W każdym bądź razie uważaj na Jamesa… i nie wierz we wszystko co mówi - ostrzegła ją i chwilę potem potężnie ziewnęła.
    -   Trochę się pogubiłam.
    -   Skrócę ci to – zaproponowała Rose. – Dominique, Molly i Fred klasa 6, James rok piąty, Albus i ja czwarty, Roxanne, Lucy i Louise są na trzecim, a najmłodsi aktualnie są Lily i Hugo na drugim roku. Jest jeszcze Victoire, ale ona już skończyła szkołę. Sama zobaczysz, że z czasem poznasz nas wszystkich. I wtedy zacznę ci współczuć.
    -   To musi być wspaniałe, mieć tak liczną rodzinę… - szepnęła zamyślona.
    -   Na pewno jest wesoło - powiedziała Rose, przebierając się w piżamy.
    Nagle dało się słyszeć głosy, krótki śmiech i po chwili drzwi się otworzyły. Do dormitorium weszła wysoka blondynka o oszałamiająco niebieskich oczach i z lekko za szerokim uśmiechem na twarzy.
    -   Lily, twój brat jest po prostu przezabawny - powiedziała, chichocząc głupawo i zaczęła wyrzucać rzeczy ze swojego kufra na puste łóżko.
    Lily przewróciła oczami i zrobiła głupią minę za plecami Elizy, w ostatniej chwili udało jej się zmienić ją na wyraz uprzejmego zainteresowania.
    -   Naprawdę jest uroczy i ma taki przesłodki uśmiech, prawda? Mogłabyś nas umówić. Wiesz… jako koleżankę z pokoju… - przesłała jej sztucznie miły uśmiech.
    -   Zobaczę co da się zrobić - odparła Lily.
    -   Wspaniale! - powiedziała Eliza, a gdy tylko pokazała plecy Lily, ta odwróciła się do Arthemis i udała, że próbuje powstrzymać wymioty, a potem wymieniła z zakopaną pod kołdrą Rose porozumiewawcze spojrzenie.  
    Arthemis wybuchła śmiechem.
    Dopóki tego nie zrobiła Eliza nie zdawała sobie sprawy z tego, że ma nową współlokatorkę. Dopiero teraz okręciła się wokół własnej osi i obrzuciła ją spojrzeniem. Arthemis widziała w jej oczach i wyczuwała, że początkowe zainteresowanie zmieniło się w lekką drwinę, gdy dziewczyna zauważyła jej mokre przyklejone do głowy włosy i przemoczone ubranie. Wcześniej Arthemis nawet nie zauważyła, że jeszcze się nie wysuszyła. Eliza zapewne doszła jednak do wniosku, że Arthemis nie stanowi dla niej żadnego zagrożenia, bo rozpłynęła się w uśmiechu, którego szczerość, podobnie jak jej następne słowa, aż powaliła Arthemis.
    -   To wspaniale, że zamieszkałaś z nami. Na pewno będziemy się świetnie dogadywać. Jak będziesz miała jakiś problem to wal do starszej koleżanki.
    Jej miłe słowa nie były dla Arthemis istotne. Bardziej interesował ją wyraz oczu dziewczyny, który w wolnym tłumaczeniu znaczył: „Wejdź mi tylko w drogę a zmiażdżę cię jak glistę na eliksirach”.
    Uśmiechnęła się z pewnym oporem, a Eliza uznając to, za początek pięknej znajomości porwała różową koszulę nocną z łóżka i ruszyła do łazienki.
    Arthemis miała skonsternowaną minę.
    -   Nie przejmuj się - powiedziała Rose - ona jest po prostu…
    -   … głupia… - wpadła jej w słowo Lily.
    -   Nie, jest…
    -   … bezczelna?
    -   Nie, ona…
    -   … jest po prostu słodką idiotką. Przyzwyczaisz się. Najlepiej jest ją ignorować. Zresztą przez większość czasu i tak nie zwraca na nas uwagi. - Weszła do łóżka. - I nie słuchaj Rose, jak będzie ci mówiła, że jest inaczej…
    -   Hej! - zaprotestowała przytłumionym głosem Rose.
    -   Wybacz, ale James ma rację mówiąc, że na siłę starasz się być miła dla wszystkich. Muszę go ostrzec… - mruknęła jeszcze do siebie cicho i zaczęła zaciągać zasłony w swoim łóżku.
    -   Nie martw się niczym - powiedziała jeszcze cicho Rose do Arthemis. - Nie można nie lubić Hogwartu.
    Arthemis uśmiechnęła się, bo Rose powiedziała dokładnie to, o czym teraz myślała. Spojrzała przez okno.
    -   Chciałabym wysłać sowę do taty - wymknęło jej się cicho.
    -   Nie radzę ci teraz iść do sowiarni - mruknęła Rose. - Wyślesz sowę rano.
    - Możesz spróbować w Pokoju Wspólnym, ktoś może mieć sowę w dormitorium - powiedziała Lily, zapadając powoli w sen.

    Jednak Arthemis nie była senna. Nigdy nie potrzebowała dużo snu, a po taki dniu i tak by nie zasnęła. Jej nowe koleżanki już zasypiały, a perspektywa pozostania sam na sam z Elizą nie budziła w niej specjalnego entuzjazmu. W swoim, jeszcze nietkniętym, kufrze znalazła pióro, pergamin i atrament, i cichcem wyszła z pokoju.

4 komentarze:

  1. Hej,
    Artemis miło została przyjęta w Gryfindorze i zaprzyjaźniła się z Lili i Rose...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    och jak wspaniale, Artemis miło została przyjęta w Gryfindorze i od razu  zaprzyjaźniła się z Lili i Rose... ;)
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń
  3. Fragment z Miłką jest super dodatkiem do opowiadania, a sceny w dormitorium i szybko streszczona historia Harry'ego i całej rodziny Weasleyów była bezbłędna 😁

    OdpowiedzUsuń
  4. Hejeczka,
    cudnie, bardzo miło Artemis została przyjęta w Gryfindorze i już zaprzyjaźniła się z Lili i Rose... ;) ;)
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń