Arthemis
dołączyła do zaawansowanej grupy szkoleniowej. Galloway wydał na to zgodę,
dodając uwagę, że będzie ją uważnie obserwował.
Rozumiejąc jednak, że jest nowa raczej nie
odzywała się podczas zajęć teoretycznych. Nawet jeżeli się nie zgadzała, nie
mówiła o tym. Rozumiała pozycję jaką miała jako "nowa".
Co innego na zajęciach praktycznych... Tam
nie musiała się odzywać.
Jej ciało. Jej chłodna, analityczna postawa
podczas zajęć. Jej krystalicznie czysta wizja podczas prowadzenia działań i
walki. Wszystko to sprawiało, że nie było miejsca na zastanawianie się kto jest
nowy, a kto nie.
Dzięki jej umiejętnością rekruci traktowali
ją jak swoją i szybko przyjęli ją do grupy. Antonette natomiast trzymała się od
niej z daleka.
Tylko raz tydzień później Arthemis została
z nią sam na sam w szatni po późnym wieczornym treningu. Antonette patrzyła na
nią z chłodem w oczach.
- Wiedziałam,
że to się tak skończy - powiedziała cicho. - Ostrzegałam go. Ostrzegałam, że
raz rozdzielone uczucie już nigdy nie będzie takie samo. Że będąc osobno zbyt
wiele rzeczy wymaga poświęceń z waszych stron.
Arthemis wciągnęła spokojnie kurtkę i
związała włosy.
- Odzyskałaś
go, tylko po to, żeby ranić go swoim brakiem zaufania - zaśmiała się Antonette
gorzko.
- To
ty... Nie ja - powiedziała Arthemis spokojnie, odwracając się w jej kierunku. -
Według mnie naprawianie czegoś nie może być bezmyślne i szybkie... Uczę się być
z Jamesem od nowa. Nie twierdzę, że jest to łatwe. Ale będzie trwałe...
Antonette wzruszyła ramionami.
- Jesteś
naprawdę personifikacją wszystkiego czego nienawidzę - wykrztusiła.
Arthemis uniosła brew.
- Dlaczego?
Ja się tobą nie przejmuję. Czemu ja obchodzę ciebie?
- Bo
kiedyś byłam taka jak ty...
- Nigdy
nie byłaś i nie będziesz taka jak ja - Arthemis uśmiechnęła się zimno.
Antonette wykrzywiła sie do niej.
- Ale
znalazłam się kiedyś w takiej sytuacji...
- W
sytuacji, w której jakaś zazdrosna zdzira próbowała zrobić wszystko, żeby
odebrać ci faceta? - rzuciła z ironicznym zaciekawieniem Arthemis.
Antonette westchnęła.
- Poznałam
Griffina kiedy byłam w szkole. Miałam ją ukończyć z wyróżnieniem... Jak ty -
spojrzała na Arthemis.
- Nie
muszę tego... - zaczęła Arthemis z kwaśną miną.
- Oboje
byliśmy dobrzy... - Antonette jej nie
usłyszała.
- ...
wiedzieć - dokończyła z westchnieniem Arthemis, ciężko siadając na ławeczce.
- ...
ale ja byłam troszeczkę lepsza. Na tyle,
że wzięli mnie do projektu, mającego na celu tworzenie innowacyjnych zaklęć dla
aurorów. Griff miał do mnie dołączyć w ciągu pół roku. Pisałam do niego dzień w dzień. Spotykałam się
z nim kiedy tylko mogłam... Ale to nie pomogło. W jakiś sposób... zaczął się
ode mnie oddalać. Przestał mi ufać... Zajęło to raptem pół roku. Rozumiesz? Pół
roku, w porównaniu z 5 latami, podczas których razem dorastaliśmy. I gdy do
mnie dołączył... miałam przed sobą obcą osobę. Wszystko starał się robić lepiej
niż ja. Był... odległy - potrząsnęła głową, a potem wzruszyła ramionami. - Z resztą
nieważne... Poddałam się. Spakowałam i przeniosłam do Anglii. - Przez chwilę
milczała. - Na początku James był po prostu... jedynym z kolegów. Jednak gdy
zobaczyłam, że idzie dokładnie w moje ślady, postanowiłam go ratować. Ale gdy
cię poznałam... - nozdrza Antonette się rozszerzyły. - Ta twoja pewność siebie.
To jak mu ufałaś... Doprowadzało mnie to do szału, bo udawało się wam wszystko
to, na czym JA! poniosłam klęskę! - Wstała energicznie i zaczęła krążyć po
szatni. - Więc zaczęłam naciskać. Pogarszać sytuację, żeby sprawdzić kiedy
pękniesz! Dlaczego WAM miało się udać, podczas gdy ja JA w tej samej sytuacji
zostałam sama! - jej usta zaczęły drżeć.
Arthemis uniosła brew, wzięła torbę i
obojętnie ruszyła do drzwi.
- JA,
ja, ja... Tobie się nie udało. Ty poniosłaś klęskę... Ja, ja, ja... O ile się
nie mylę było was tam dwoje...
Zatrzasnęła za sobą drzwi, widząc szok na
twarzy Antonette i zastanawiała się, czemu właśnie straciła pół godziny z
życia, które mogła wykorzystać zupełnie inaczej. Zerknęła na zegarek. Było już
późno, a ona musiała jeszcze odwiedzić jedno miejsce...
James wrócił do mieszkania kilka dni
później. Nie wiedział, czy powinien być rozczarowany z powodu zbyt wolnych
postępów, czy zadowolony z powodu tego, że to wszystko działo się tak wolno.
Problem był taki, że przez to, że całe dnie
spędzali na szkoleniu James miał wrażenie, że poza pracą i powrotami do domu
nie widuje Arthemis. Minęły jednak dopiero dwa tygodnie, a on był już...
Na szczęście rozmawiali, rozmawiali dużo...
Dowiedział się trochę o jej nowych zdolnościach, ale niestety nie chciała mu
ich zaprezentować, była przy tym więcej niż nerwowa... Uśmiał się też, gdy
opowiadała mu, jak opuszczała Hogwart, a Lily przywiązała się do jej nogi,
zarzekając się, że jej nie puści.
Nadal się uśmiechał na myśl o swojej durnej
siostrze...
Włączył światło i zobaczył kopertę z
pieczęcią Hogwartu. Zamrugał zdziwiony i wziął ją do ręki. Pamiętał ten
szmaragdowozielony atrament.
Szanowny
Panie Potter,
chcielibyśmy
zaprosić Pana do udziału w spotkaniu dzisiaj, godzinę przed północą w na wieży
Północnej Hogwartu.
Zastępca Dyrektora Szkoły Magii i Czarodziejstwa
Morgana Alexander
James zacisnął dłoń na kopercie i
przypomniał sobie pośpiech z jakim dzisiaj wyszła Arthemis. Aportował się i w
kilka sekund stał przed domem Arthemis.
Załomotał w drzwi. Nic. Cisza.
- Arthemis?!
Panie North?!
Rozszczekał się Archer. Zaczął wyć i drapać
w drzwi.
Pan North otworzył drzwi ubrany wyjściowo.
Zerknął na kopertę w ręku Jamesa i pomachał własną.
- Czyżby
podziałało na ciebie jak płachta na byka?
- Już
tam jest? - zapytał bezbarwnym tonem.
- Nie
wróciła, więc tak właśnie sądzę. Powinniśmy do niej dołączyć...
- Też
tak myślę - powiedział James, czując złość, że nagle znaleźli się po różnych
stronach barykady, a on nie wiedział nawet czego to wszystko dotyczy.
Przy
bramie Hogwartu czekał na nich profesor Lucian, jakaś ciemnoskóra kobieta w
dredach oraz młody człowiek w marynarce i okularach.
- James
- zaczął Tristan, - poznaj profesor Bennette i profesora Freuda. Profesora
Luciana już znasz?
- Nie.
Ale słyszałem o Panu - powiedział James, wymieniając spojrzenie z wysokim, na
swój przebojowy sposób przystojnym mężczyzną.
- Z
wzajemnością - odpowiedział chłodno Lucian. - Będę was eskortował na północną
wieżę. Reszta poczeka na pozostałych.
- Gdzie
jest Arthemis? - zapytał James ostro, gdy szli w kierunku uśpionego już zamku.
- Miarkuj
ton, chłopcze - ostrzegł go Lucian. - Zjadam takich jak ty na śniadanie...
Tristan zakasłała, a James dałby sobie rękę
obciąć, że to była próba zamaskowania śmiechu.
- Arthemis
jest na wieżę z resztą nauczycieli. Zapewne zastanawia się, jak wam to
wszystkim przekazać, żeby przy okazji nie wywołać paniki...
- Dlaczego
nie powiedziała nic do tej pory?! - zirytował się James.
Lucian spojrzał na niego kątem oka.
- Mógłbym
ci podać kilka powodów "dlaczego" - odparł Lucian ironicznie.
- A
więc chodzi o coś naprawdę strasznego? - zapytał Tristan.
- Nie,
aż tak strasznego. Przynajmniej na razie - westchnął Lucian. - Ale brak
informacji i niepewność sprawia, że jesteśmy... poirytowani. Może w szerszym
gronie dostrzeżemy coś, czego sami nie widzimy? - spojrzał w kierunku płonących
na Północnej Wieży pochodni.
Arthemis była
już na wieży omawiając coś z piękną kobietą w kowbojskim kapeluszu i profesor
Alexander. Byli tam też Rose, Scorpius, pozostali nauczyciele, których James
nie znał, dyrektor Hogwartu i Minister Magii.
Pomachał Charliemu.
Po chwili dołączyli do nich jego ojciec i
ciotka Hermiona w towarzystwie profesor Bennette i profesora Freuda.
- Wygląda
na to, że jesteśmy w komplecie - powiedział profesor Deveraux. - Zanim
zaczniemy chciałabym poprosić, żeby to spotkanie było wolne od gniewu i
pretensji. Sytuacja jest dla nas nadal niezrozumiała, więc nie chcieliśmy się
dotąd dzielić niepewnymi informacjami, jednak coraz bardziej niepokoi nas
postęp z jakim wydarzenia następują po sobie.
- Może
zacznijmy od początku - zaproponowała profesor Bennett.
W miarę jak zaczęli opowiadać James
poznawał po kolei wszystkich nowych wykładowców. Wszystkich strażników.
Roztargnioną, srebrnowłosą profesor Carter. Młodziutką, słodką profesor
Montgomery. Zbyt przystojnego jak na nauczyciela profesora Wrighta oraz
Doktora. Profesora Luciana, który według niego był naprawdę zbyt blisko z
Arthemis, która czuła się przy nim zadziwiająco swobodnie. Jak kiedyś z nim...
Człowiek emanujący spokojem, okazał się
profesorem Arimą. A starszy, białowłosy wsłuchujący się uważnie w każde słowo
profesor, okazał się być profesorem Davisem - nauczycielem Historii magii.
Każdy z nich, łącznie z jego niepozornym wujkiem
Charliem, miał w sobie coś, co czyniło z niego Strażnika Hogwartu.
Gdy pierwsza część historii dobiegła końca
Minister Magii podsumował:
- Czyli
Hogwart działa jak magiczna tarcza ochronna, którą stworzył Merlin, żeby
chronić czarodziejów przed Morganą?
Wszyscy nauczyciele skinęli głowami.
- To
chyba dobrze, prawda? - zapytała Hermiona. - Skoro tu jesteście w razie czego
mamy zabezpieczenie...
- I
rzeczywiście tak właśnie na początku myśleliśmy - stwierdziła profesor
Caprifolia.
- Ale
tempo tych zmian. Tempo, którego nawet sam Pan Ru się nie spodziewał, jest
niepokojące - powiedziała profesor Bennette.
- Żyłem
sobie własnym życiem, dopóki nie zaczęło mnie coś tu ciągnąć. Ponaglająco.
Jakby w mojej głowie coś szeptał: nie ma
czasu - zauważył zamyślony Doktorek.
- Hogwart
sam też zaczął się dziwnie zachowywać. W delikatny sposób usuwa niektórych
nauczycieli, żeby zrobić miejsce nowym - profesor Alexander krążyła niespokojnie
między nimi.
- A
jeżeli taka jest prawda, to wciąż nam brakuje dwójki... - dodał ponuro Charlie.
- Może
po prostu gdy część kluczy znalazło się na swoim miejscu, zaczęła się reakcja
łańcuchowa, która wzywa pozostałych? - rozważała Hermiona.
- Jest
to jedna z opcji, którą nadal rozważamy - powiedział profesor Davis.
- Ale?
- zauważył Harry. - Wyczuwam tu jakieś ogromne "ale"...
Arthemis wymieniła spojrzenie z ojcem
Jamesa.
- Mówimy
tu o Morganie - zauważyła. - O Morganie, która włada rzeszą nie umarłych
potrafiących władać magią czarodziejów. O Morganie, której poplecznicy co jakiś
czas się odradzają i próbują sprowadzić ją z powrotem? Czy czegoś wam to nie
przypomina?
Pierwszy zaklął Scorpius, a Rose zrobiła
się dziwnie blada.
Scorpius zaczął krążyć w jedną i w drugą
stronę, jak lew w klatce. Wskazał palcem na Arthemis.
- Nie!
- powiedział ostro. - Nie znowu! Trafiliśmy wszyscy do szpitala w stanie
ciężkim. I to tylko dlatego, że mieliśmy szczęście! Ja wtedy umarłem!
- Myślisz,
że nie pamiętam! - warknęła Arthemis. - Myślisz, że właśnie JA bym o tym
zapomniała?!
- Cisza! - zagrzmiała Hermiona. Dotknęła
uspokajająco pleców Rose. - Wszyscy pamiętamy, co się wtedy stało.
- Dobra,
rozumiemy teraz powagę sytuacji, ale czy coś jeszcze wskazuje na to, że
sytuacja jest tak zła, jak myślicie? - zapytał spokojnie Minister Magii.
- Rose?
- rzuciła profesor Caprifolia.
Rose rzuciła szybkie spojrzenie matce, a
potem westchnęła i zbliżyła się niepostrzeżenie do Scorpiusa.
- Tylko
się nie denerwuj - poprosiła matkę, zanim skinęła głową profesor Caprifolii. -
Ja tego nie pamiętam, więc...
I profesor Caprifolia zaczęła na zmiane z
profesorem Lucianem i Scorpiusem opowiadać o Strażniku Czasu i zatrzymanej w
czasie Rose.
W pewnym momencie ktoś podał ciotce
Hermionie krzesło, gdy nogi się pod nią ugięły, a James zamknął oczy słuchając
jak Arthemis próbowała wyciągnąć Scorpiusa z przeszłości profesora Luciana.
Przez moment nawet złapał wzrok Arthemis i
zrozumiał, jak wiele ukrywała. Jak wiele rzeczy zlekceważył, gdy pisała w
listach, że musi mu powiedzieć tyle ważnych rzeczy.
Przez bardzo długi moment Hermiona
wpatrywała się w Scorpiusa, przekazując mu w tym jednym spojrzeniu tysiąc słów.
- To
nie wszystko - zauważyła Arthemis. - I tu najbardziej możecie nam pomóc.
- Musimy
jakoś wypełnić luki w informacji. Może są nieistotne. A może są kluczowe. Po
pierwsze, ta skrzynka - profesor Arima pokazał zdjęcie skrzynki, która
zainteresowała kilka miesięcy temu Albusa. - Chcemy wiedzieć, co w niej jest?
- Dlaczego?
- zapytał Harry, biorąc zdjęcie do ręki.
- Bo
ktoś kto kradnie skrzynkę obłożoną najmroczniejszymi klątwami ze wszystkich
kontynentów, zapowiada kłopoty - odparł profesor.
- A
poza tym dwa dni po tej kradzieży doszło do pewnego wydarzenia, którego nie
widzieli żadni czarodzieje oprócz strażników i Arthemis - dodał profesor
Lucian.
- Nawet
ja nie widziałem niczego podejrzanego. I gdyby nie to, że oni wszyscy - wskazał
głową na nauczycieli - nagle podnieśli alarm, pewnie przespałbym spokojnie tamtą
noc.
- Nagle
ochrona Hogwartu się aktywowała - powiedziała profesor Carter. - I każde z nas
znalazło się na swoim miejscu...
- Ale
oczywiście nie mogła być pełna, bez wszystkich strażników - zauważył Harry. -
Co się stało tamtej nocy.
- Nic.
Ale musiało być to na tyle groźne, że system bezpieczeństwa szkoły zadziałał.
- I
żadne z nas nie widziało niczego takiego wcześniej - zauważyła profesor
Bennett.
- Oprócz
Arthemis - zaprzeczył profesor Lucian.
- Każde
z nas widział wcześniej coś takiego - powiedziała Arthemis, wskazując głową na
Rose, Scorpiusa i patrząc na Jamesa. - Ale wątpię, żeby ponownie użyli laski
nauczyciela i klejnotów, żeby stworzyć ten wir... Musieli znaleźć inny sposób.
- Masz
na myśli wir otwierający bramę między światami? - zapytał cicho James.
Arthemis skinęła głową.
- Zajęło
mi niemal dwa miesiące ustalenia gdzie to mogło się zdarzyć - powiedział
Lucian. - Nikt nic nie widział. Nikt nic nie słyszał. Skoro widzieliśmy to
wyraźnie w Hogwarcie nie sądziłem, że będę musiał dotrzeć aż tak bardzo na
południe Anglii, żeby znaleźć kogokolwiek kto coś widział. I dotarłem aż do
Stonehenge...
- To
jest druga rzecz, którą musimy zbadać. Czym tak naprawdę jest dla nas
Stonehenge... - dodała Arthemis.
- To
może być bardzo trudne - powiedziała Hemriona. - Naprawdę nie ma zbyt wielu
źródeł na temat tego miejsca...
- Tym
bardziej jest to istotne... - odparł Lucian. - I jeszcze jedno... Zaginięcia
członków rady czarodziejów...
Harry poruszył się niespokojnie.
- Co
z tym...?
- Czy
zauważyłeś, że znikają niemal same kobiety? - mruknął Lucian.
- Strata
Vereny wstrząsnęła światem czarodziejów - powiedział ze smutkiem Minister.
Hermiona dotknęła ramienia Kingsleya.
- Jeszcze
jej nie odnaleziono - powiedziała pocieszająco. - Nadal może żyć...
- I
to mnie właśnie martwi - powiedział brutalnie Lucian.
- Jak
możesz coś takiego powiedzieć! - oburzyła się Hermiona.
- Bo
to jest dla nas groźne - przerwała jej Oleandra. - Zaginęła najpotężniejsza
znana obecnie na świecie, żyjąca czarownica. Pamiętaj, że Morgana nie jest
żyjącą istotą. Nie mogą jej ożywić tak po prostu. Mogą natomiast sprowadzić jej
jaźń, jej jestestwo, jej duszę do innego ciała. I muszą mieć takie ciało, które
pomieści jej moc!
Hermiona zachwiała się.
- Na
Merlina - szepnęła, siadając na wcześniej podstawionym krześle.
- Rozumiecie
teraz dlaczego nie powiedzieliśmy wam wcześniej? - zapytał dyrektor. - Nie mamy
żadnego dowodu. Same domysły. Same niesprawdzone przesłanki. I tona
instynktu... Nie mogliśmy tak po prostu oczekiwać, że nam uwierzycie. Ale
potrzebujemy pomocy - westchnął.
- Jest
jeszcze coś... - powiedział od dłuższego czasu zamyślony Harry. - Morganiści to
grupa, która pojawia się w historii magii od dawna. I to nie jest jakaś mała
sekta... To jest armia. Do cholery, młodzi aurorzy ćwiczą symulacje bitew,
jakie Ministerstwo musiało z nimi stoczyć... I gdybym był przywódcą takiej
grupy, chciałbym mieć wtyczki wśród wroga. Strategicznie wybrane klony,
zastępujące ludzi z Ministerstwa Magii... walczymy przecież z tą plagą od roku
i dopiero niedawno odkryliśmy, że to większa grupa...
- Inwigilują
Ministerstwo? - przeraził się Minister.
Harry skinął głową.
- A
to znaczy, że musimy selektywnie wybrać ludzi, z którymi będzie
współpracować...
Nastała ciężka cisza, gdy wszyscy pogrążyli
się we własnych myślach.
- Nie
możemy być w aż tak tragicznej sytuacji, bo Hogwart nadal nie ma dwóch
strażników i nie pchają się do nas drzwiami i oknami - pocieszyła ich Talesia.
- Tak.
Ale powinniśmy zacząć działać, jednocześnie nie zwracając na siebie uwagi... -
zauważył dyrektor. - Valentino, Albercie, Morgano - wy zajmiecie się
rozgryzieniem systemu bezpieczeństwa i księgami zostawionymi w tamtym pokoju. -
Ptolemeusza, pannę Rose i pana Scorpiusa - proszę o przeszukanie biblioteki i
znalezienie informacji o Stonehenge.
- Ja
zajmę się skrzynką - powiedział sam Minister Magii. - Liczę na pańską pomoc
profesorze - zwrócił się do Arimy.
Harry wskazał siebie, Hermionę, Arthemis i
Jamesa.
- My
zajmiemy się zaginionymi magami.
- Arthemis,
będę cię potrzebował - zauważył Lucian.
- Będę
do dyspozycji - obiecała. - Ale... najbardziej z tego wszystkiego martwi mnie
jednak, że człowiek który nas tu przysłał, nie daje znaku życia...
- Mogę
sprawdzić wioskę, w której mieszka - zaproponował Tristan.
- Poczekamy
jeszcze dwa tygodnie - powiedział Lucian. - I zaczniemy szukać i Ru, i
pozostałych strażników...
Wymieniając jeszcze prywatne uwagi, powoli
się rozchodzili. W końcu Arthemis i James szli z rodzicami w kierunku bramy.
- To
dużo informacji jak na jeden raz - zauważył cicho James.
- Wiem,
że to przytłaczające...
Pokręcił głową.
- Nawet
jeżeli jest przytłaczające, to cieszę się, że wiem, z czym musisz się mierzyć.
Mogę teraz mierzyć się z tym będąc z tobą.
Arthemis przystanęła. Spojrzała na niego
smutno.
- Nie
spodobają ci się rzeczy, które muszą być zrobione James - powiedziała cicho.
- Zapewne
masz racę. I zapewne będziesz przeżywała ciężkie chwile, gdy będę próbował ci
się sprzeciwić... Ale będę przy tobie bez względu na to, jak trudne to będzie.
Długo się w niego wpatrywała nic nie
mówiąc. Dookoła nich ich rodzice aportowali się, powoli przyzwyczajając się do
myśli, że są już dorośli. Na chwilę przytknęła czoło do jego piersi, opierając
się na nim.
- To
więcej niż mogłam prosić...
James
i Arthemis dostali wiadomość od pana Pottera, że mają "czekać na polecenia
Luciana". Jednym słowem na razie mieli się nie wtrącać.
Arthemis było to bardzo nie w smak. Jej
ojciec natomiast był dość zadowolony, że jego dziecko słucha chociaż profesora
Luciana. Oczywiście wiedział, że nawet Arthemis ma swój poziom wytrzymałości,
więc podskórnie szykował się na wybuch.
Skoro mieli się na razie skupić na
szkoleniu Arthemis oddawała mu się z wręcz samobójczym entuzjazmem i dodatkowo
ćwiczyła z Lucianem. Gdy James zaproponował, że może dołączyłby do niej, został
delikatnie acz stanowczo odprawiony.
- Nie
jeżdżę na zajęcia z nim dlatego, że chcę podszkolić swoje umiejętności walki i
zaklęć. To szkolenie, które dotyczy tylko mnie i mnie wyłącznie - powiedziała
pewnego wieczoru, gdy szli w kierunku mieszkania Jamesa. Zazwyczaj tam się
rozstawali, albo krążyli po okolicy przez kolejną godzinę.
- Rozumiem
- powiedział oschle James.
- Nie.
Nie rozumiem - Arthemis patrzyła na niego błagalnie. - Myślisz, że cię od
siebie odsuwam, a to nieprawda. Jest tyle rzeczy w tej mocy, których nadal nie
potrafię i tyle sytuacji, które mogą być niebezpieczne, bo nie umiem jej
opanować w 100 procentach, że nie chcę ryzykować. Lucian uczy mnie używania tej
mocy, żebym mogła ją kontrolować. Tylko tyle i aż tyle...
- Mylisz
się. Rozumiem - odpowiedział cicho James. W jego oczach jednak widziała więcej
rezygnacji, niż akceptacji. - Nawet lepiej niż ty w tym momencie. Po tym co się
stało na wieży, boisz się, że zrobisz mi krzywdę. Widzisz? Nawet nie próbujesz
zaprzeczyć... - Uśmiech Jamesa miał w sobie coś słodko-gorzkiego. Coś co
sprawiało, że chciało jej się płakać. - Dla mnie oznacza to tyle, że nie
wierzysz już w to, że twoje uczucie do mnie, są w stanie zablokować twoją
moc... - odgarnął jej włosy za ucho. - Arthemis... widziałem cię w najgorszych
chwilach, gdy traciłaś nad sobą kontrolę. Gdy twoja moc próbowała zniszczyć
twoja ciało. I zawsze była tylko jedna rzecz, która była w stanie to
powstrzymać.
Arthemis zacisnęła powieki.
- Bez
względu na to, jak bardzo pozbawiona świadomości byłaś twoja moc wycofywała
się, gdy mogłaś mi zrobić krzywdę. I chociaż możesz tak myśleć, ja nie wierzę,
że to się zmieniło... - James odchylił głowę i wpatrywał się w zadymione,
ciemne, londyńskie niebo. - Nie sądziłem, że cena będzie taka wysoka... -
szepnął do siebie.
Arthemis chciała objąć tą jego nostalgię i
zdusić ją w zarodku, ale... nie wiedziała jak. Wykręciła sobie palce.
- Muszę
o tym pomyśleć - wyjąkała. - Tylko troszeczkę.
Myślała o tym już od tygodnia - westchnął
do siebie James. - Ale przynajmniej na szkoleniu było wszystko tak jak
trzeba...
Galloway po rozmowach z ćwiczeniowcami,
przeniósł Arthemis do grupy zadaniowej Jamesa i wyznaczył go na jej partnera,
bo pozostałe grupy nie mogły za nią nadążyć.
Mając Arthemis w swojej drużynie James
niemal współczuł innym grupom na myśl o tym, jak bardzo zastaną one w tyle...
Tylko trochę martwiło go, jak zareagują na siebie Antonette i Arthemis i miał
nadzieję, że Nate i Noah w razie czego pomogą mu je rozdzielić...
Przeprowadzali właśnie jakieś rozgrzewające
szybkie walki miedzy drużynami, zanim przejdą do działań strategicznych, gdy do
sali wszedł pan Potter, jego bezpośredni przełożony oraz kilkoro obcych ludzi.
Galloway dał znak do przerwy.
- To
sala ćwiczeniowa - oznajmił pan Potter. - Kadeci mogą tu zostać. Spotkamy się
ze wszystkimi na obiedzie.
- Tak
to dobry pomysł - odparł mu olbrzymi starszy jegomość z podkręconym wąsem. -
Niech dzieciaki rozruszają się po podróży.
Arthemis patrzyła obojętnie, jak dwójka z
przybyłych odchodzi z Panem Potterem, a trzech młodych mężczyzn zostaje na
sali. Jeden z nich patrzył na wszystko z lekceważeniem. Drugi z entuzjazmem
godnym szczeniaka. A trzeci, przystojny jak z jakiegoś plakatu, blondwłosy,
niebieskooki półbóg... rozglądał się po sali, jakby kogoś szukał.
Arthemis nagle poczuła falę paniki, która
natychmiast obudziła jej morderczy instynkt. Rozejrzała się szybko, szukając
zagrożenia, ale znalazła tylko ukrywającą się gdzieś w głębi Antonette.
Podeszła do niej zasłaniając jej widok.
- Co
się dzieje?
- Nic!
- odwarknęła tamta.
Arthemis obejrzała się przez ramię i
zobaczyła, że blondyn z kamienną twarzą idzie w ich stronę. Leniwie odwróciła
się w jego kierunku.
- Stój
spokojnie - mruknęła cicho. Jednocześnie szybkim ruchem brwi zrozumiałym tylko
dla niego, dała znak Jamsowie, żeby zwrócił uwagę na obcego.
James niby wychodząc mu na spotkanie
zagrodził mu drogę.
- Nazywam
się James. W czym mogę ci pomóc?
- Chcę
z nią porozmawiać - warknął chłopak, próbując
go ominąć.
James nawet nie interesowało o kim ten
facet mówi. Sam jego wyraz twarzy go wkurzał. Położył mu rękę na piersi.
- Mój
drogi, nie wiem z jakiej stodoły cię przywiało, ale to jest Anglia i wymagamy
to minimum grzeczności. Więc albo się przedstawisz i powiesz o co ci chodzi,
albo nie wyjdziesz stąd o własnych siłach - powiedział mu zabójczo radosnym
tonem James. Przesłanie było proste: jeszcze
jeden zły ruch i połamię ci nogi.
Chłopak wyprostował się z kamienną miną.
- Jestem
Griffin Harrington - powiedział tonem zwracającym uwagę na jego arystokratyczne
pochodzenie. - Jestem kadetem Instytutu Aurorów z Luizjany w delegacji.
- Ach
więc Amerykanin - powiedziała Arthemis, podchodząc. - Może poćwiczymy z nimi? -
rzuciła do stojącego nieopodal ćwiczeniowca.
Wzruszył ramionami.
- Nowi
przeciwnicy to zawsze jakiś rozwój. Nie widzę przeciwwskazań skoro mamy ich
rozruszać...
Arthemis uśmiechnęła się drapieżnie do
blondyna.
- Mogę?
- zapytała błagalnie Jamesa.
James przewrócił oczami, ale nie mógł
powstrzymać cisnącego się na usta uśmiechu.
- Nie
przyszedłem tu, żeby się bawić - warknął blondyn, próbując ich ominąć.
- Ale
pobawisz się ze mną troszeczkę teraz - powiedziała Arthemis, robiąc krok i
blokując mu drogę. - Albo później... z resztą naszych chłopców.
Nozdrza blondyna rozszerzyły się, jakby
właśnie wyobrażał sobie, jak chwyta Arthemis i usuwa ją z drogi. Może nawet by
się odważył, gdyby nie zbyt spokojny James, Noah i Nate bawiący się nieopodal
różdżkami oraz ich ćwiczeniowiec obserwujący ich uważnie.
- Dobra!
- parsknął, rzucając Antonette mordercze spojrzenie.
Arthemis odeszła na jeden koniec na
rysowanej zaklęciem maty. Chłopak stanął po drugiej. W sali było tak głośno, że
nikt nie zwracał na nich uwagi zajmując się nowymi przybyszami.
James dał znak Noah, żeby sędziował. Sam
stanął blisko Antonette.
- No
więc? Co tu robi twój były chłopak?
- Wiedziałeś?
- Widziałem
zdjęcia w twoim mieszkaniu - odpowiedział obojętnie, patrząc jak Arthemis
ustala coś z blondynem. Chłopak wzruszył ramionami, jakby nie obchodziło go,
czy Arthemis zaraz zacznie rzucać w niego nożami... Kretyn.
- Nie
wiem co tu robi - fuknęła Antonette, patrząc z żalem na chłopaka. - Ale nie
wygląda na zadowolonego.
James zerknął na nią kątem oka.
- Masz
powody, żeby się bać?
- Czy
boję się, że mnie zaatakuje? Nie. Czy zostawiłam go bez słowa i zakończyłam
nasz związek wyjeżdżając i nie zostawiając po sobie żadnych śladów? Tak...
- Czyli
jest wkurzony na maksa... - mruknął James, obserwując jak pojedynek zaczyna się
powoli.
Usłyszał jak Arthemis mówi do blondyna:
- Skoro
już się poznajemy bliżej... to czego chcesz od mojej koleżanki?
- Od
kiedy to jestem jej koleżanką? - burknęła Antonette.
- Sądzę,
że od momentu, w którym postanowiła cię chronić... - odparł James, a Anotonette
zamilkła.
Arthemis przez jakiś czas bawiła się z
Griffinem, wyczuwając jego ruchy, jego styl i tempo. Każda wzmianka o Antonette
go rozproszała.
- Nette,
nie wydaje się być zadowolona z tego, że cię widzi - rzucił, blokując lekko
jego zaklęcie.
Chłopak posłał jej nienawistne spojrzenie.
- Nic
o nas nie wiesz! - warknął, przestrzelając zaklęciem nad jej głową.
- Wiem,
że musiałam wiele przejść przez to, że TY nie stanąłeś na wysokości zadania -
odparła Arthemis z krzywym uśmiechem, posyłając ostrą serię w kierunku
chłopaka.
- Nie
wiem o czym pleciesz, ale nie masz pojęcia, jak długo jej szukałem. Jak długo
zajęło w ogóle ustalenie, czy żyje! - ataki Griffina przybrały na sile.
- A
więc kopnęła cię w jaja - odpowiedziała Arthemis. - Więc co tu robisz?
- Nie
twoja sprawa! - warknął odpychając ją. Arthemis poleciała do góry i swobodnie
opadła na dół unoszona zaklęciem.
- Biorąc
pod, że przez ciebie mało nie zniszczyła mi życia, uznajmy, że jednak moja -
odparła zimno. Chwilę przed tym nim dotknęła stopą ziemi, jej but wylądował w przeponie
przeciwnika.
Antonette się skrzywiła.
- Myślałam,
że nie jest zła...
James spojrzał na nią, jak na latającą
krowę.
- Myślałaś,
że nie jest zła? - zapytał z niedowierzaniem.
Antonette wzruszyła ramionami, ale
zmarszczyła się zmartwiona, gdy wytrąciła Griffinowi różdżkę z ręki i
kopnięciem podcięła mu nogi.
- Nie
znam cię. Nic do ciebie nie mam! - warknął. - Ale nie staniesz mi na drodze!
James się skrzywił, gdy Griffin zerwał się
na nogi i zaatakował Arthemis rzucając się na nią całym ciałem. Antonette
zrobiła krok w ich stronę, ale zatrzymała ja ręka Jamesa.
Arthemis zatrzymała go nie wykonując zbyt
szybkiego ruchu, żeby chłopak zdążył zauważyć co ma ręce. Wykręciła mu rękę i
zanim się obejrzał poczuł nóż przytknięty do ożebrowania.
- Przegrałeś.
Trzeba było się bardziej postarać... - mruknęła, odwróciła go w stronę Jamesa i
Antonette. - Teraz możesz grzecznie powiedzieć nam po, co przyszedłeś...
Griffin patrzył na Antonette. Tylko na nią.
Jego oczy wyrażały zbyt wiele tego, co musiał przejść.
- Chciałem
wiedzieć "dlaczego". Chciałem ją zniszczyć, jak ona mnie -
powiedział. - Ale...
- Ale?
- nacisnęła Arthemis.
- To
nieważne. Po prostu ją nadal ja kocham. Tak, samo jak w dniu, w którym ją
poznałem...
- Powinieneś
kochać ją bardziej - powiedziała mrocznie Arthemis. Puściła go. - Bo znasz ją
lepiej...
Antonette spojrzała na Jamesa ze łzami w
oczach.
- Powinnam
była flirtować z nią. Jest totalnie w moim typie.
- Trzymaj
łapy przy sobie - powiedział James, na w pół żartując. - Po prostu z nim
pogadaj, dobra? Przeleciał Atlantyk, żeby cię znaleźć...
Arthemis nabuzowana dała znak Nate'owi,
żeby był jej partnerem w następnej walce.
James się wzdrygnął.
- Spadaj
stąd. Jakoś cię usprawiedliwię. Teraz lecę ratować Nate'a, bo Arthemis jest
nakręcona... - Antonette posłała Griffinowi przeciągłe spojrzenie i powoli
ruszyła do wyjścia.
Ta mała tragedia rozegrała się tak naprawdę
mając trzech świadków. Reszta nie miała pojęcia o istnieniu kogoś takiego jak
Griffin Harrington.
Jednak to, co zaczęło się dziać w hali
ćwiczeniowej po ich wyjściu, przerodziło się po chwili w widowisko. Wszyscy
spojrzeli na środek sali, gdzie Arthemis i James dawali popisowe show pełne
zaklęć, kopnięć, latania, uników i ciosów.
Jeden z ćwiczeniowców porozumiał się cicho
z innymi i uruchomił jedno z zaklęć symulacyjnych i nagle pole walki zamieniło
się w dżungle. Arthemis znalazła się na drzewie. A James rozglądał się za nią.
A potem... krzaki i rośliny wokół niego zamieniły się w drapieżniki. Liany
zmieniły się w węże. Krzaki w pumy.
James posłał Arthemis bezczelne spojrzenie,
bo wiedział, że nawet nie zauważyła kiedy użył zaklęcia transmutacji. I wtedy
tłum westchnął, bo Arthemis wyjęła z kieszeni mały przedmiot, który w jej
rękach zmienił się w łuk.
Bez zbędnej myśli wyeliminowała broń
przeciwnika i nagle sceneria znowu się zmieniła. Znajdowali się blisko siebie
na skale pośrodku wzburzonego morza. Takie miejsce wykluczało możliwość
sztuczek, został tylko kontakt bezpośredni.
A Arthemis i James byli wobec siebie
bezwzględni. Ale gdy w końcu Arthemis rozbroiła Jamesa, była szczęśliwa. James
odgarnął jej spocone włosy z czoła.
- Lepiej?
- zapytał.
Posłała mu słodki, zmęczony uśmiech.
- Idźcie
pod prysznic - rzucił ćwiczeniowiec. - I zróbcie miejsce innym do cholery! To
nie jest wasz prywatny plac zabaw.
- Tak,
jest! - powiedział James, odholowując ciężko oddychającą, ale zadowoloną
Arthemis.
Wieczorem wychodzili z Ministerstwa razem
ze wszystkimi innymi rekrutami i dwójką kadetów z Ameryki.
Nate szturchnął Arthemis łokciem.
- Czemu
nie chodzisz z nami do pubu?
- Do
jakiego pubu? - zapytała Arthemis.
Nie wiedziała dlaczego, ale nagle wszyscy
spojrzeli na Jamesa, który posłał Nate'owi ponure spojrzenie.
- Do
Hard Magic Cafe. Chodzimy tam w każdy piątek, całą grupą - wyjaśniła ze
śmiechem jakaś dziewczyna. - Gramy w bilard, gadamy o bzdurach i pijemy
tequile...
- Tequila!
- powiedziało chórem kilka osób.
Arthemis z pytaniem w oczach spojrzała na
Jamesa.
- No,
co? - burknął.
- Zazdrosny
ten twój facet - Nate walnął Jamesa w plecy, szczerząc zęby. - Nie możesz jej
trzymać tylko dla siebie - pouczył go jak dziecko.
- Owszem
mogę - odparł nadąsany James.
Arthemis spojrzała pod nogi, żeby ukryć uśmiech.
- Tequila?
- zapytała Nate'a.
- W
dużych ilościach - odpowiedział jej, udając, że przechyla kieliszek.
Rzeczywiście w dużych ilościach - pomyślała
z rozbawieniem Arthemis kilka godzin później. Przez cały wieczór sączyła ten
sam kufel pitnego miodu Duffa i obserwowała pozostałych, którym raczej umiar
był obcy.
Poznała ludzi, z którymi pracowała z
zupełnie innej strony. James nic nie mówił, ale i tak wiedziała, że jej
pilnuje, bo zamówił tylko jedno piwo, które rzadko popijał.
Mógł jej pilnować dowoli. I tak była zajęta
obserwowaniem go podczas gry w trójwymiarowy bilard.
Po trzeciej rundzie podeszła do niego.
- Więc?
Jak się w to gra?
James oparł się na kiju i spojrzał na nią
leniwym, zapraszającym wzrokiem.
- Chcesz
wiedzieć?
- Tak!
- powiedziała próbując odebrać mu kij.
- No
dobrze. Skoro ci zależy, zabawię się w nauczyciela... - podał jej kij i
jednocześnie przykrył jej palce swoimi. - Najpierw... postawa...
Arthemis poczuła to dziwne, onieśmielające
zdenerwowanie, zaczynające się od łaskotania w żołądku, gdy James stanął za
nią.
Wtedy popchnął ich zalany Nate.
- Jesteście
naprawdę słodcy, wiecie? - zachichotał.
- A James po prostu jest wisienką na torcie, jeżeli o ciebie chodzi -
dodał, opierając się na Arthemis. - Musiałabyś go widzieć, jak zobaczył tamten
katalog...
Arthemis przytrzymała Nate, który niemal na
niej zasnął.
James westchnął.
- Chodź,
mały. Odprowadzimy cię do domu...
- Sorry,
stary. Wiem, że chcesz ją zabrać do łóżka tulić i pieścić, i...
Twarz Jamesa zrobiła się czerwona jak
pomidor, a Arthemis zachichotała.
- Ależ
z ciebie romantyk Nate... No, chodź.
Pomagając sobie zaklęciami, odholowali go
do mieszkania, w którym przejął go od nich trochę zdegustowany i trochę
rozbawiony starszy brat.
Miło się czyta jak wszystko po woli wraca do normy. Sytuacja z Amerykanami była bardzo zabawna, podobnie jak walka Jamesa z Arthemis 😁
OdpowiedzUsuń25 year old Desktop Support Technician Jedidiah Candish, hailing from MacGregor enjoys watching movies like Only Yesterday (Omohide poro poro) and Video gaming. Took a trip to Birthplace of Jesus: Church of the Nativity and the Pilgrimage Route and drives a Jetta. dodatkowy odczyt
OdpowiedzUsuń