czwartek, 1 lutego 2018

Status związku: to skomplikowane... (Rok VII, Rozdział 20)

Arthemis dołączyła do zaawansowanej grupy szkoleniowej. Galloway wydał na to zgodę, dodając uwagę, że będzie ją uważnie obserwował.
     Rozumiejąc jednak, że jest nowa raczej nie odzywała się podczas zajęć teoretycznych. Nawet jeżeli się nie zgadzała, nie mówiła o tym. Rozumiała pozycję jaką miała jako "nowa".
     Co innego na zajęciach praktycznych... Tam nie musiała się odzywać.
     Jej ciało. Jej chłodna, analityczna postawa podczas zajęć. Jej krystalicznie czysta wizja podczas prowadzenia działań i walki. Wszystko to sprawiało, że nie było miejsca na zastanawianie się kto jest nowy, a kto nie.
     Dzięki jej umiejętnością rekruci traktowali ją jak swoją i szybko przyjęli ją do grupy. Antonette natomiast trzymała się od niej z daleka.
     Tylko raz tydzień później Arthemis została z nią sam na sam w szatni po późnym wieczornym treningu. Antonette patrzyła na nią z chłodem w oczach.
     -    Wiedziałam, że to się tak skończy - powiedziała cicho. - Ostrzegałam go. Ostrzegałam, że raz rozdzielone uczucie już nigdy nie będzie takie samo. Że będąc osobno zbyt wiele rzeczy wymaga poświęceń z waszych stron.
     Arthemis wciągnęła spokojnie kurtkę i związała włosy.
     -    Odzyskałaś go, tylko po to, żeby ranić go swoim brakiem zaufania - zaśmiała się Antonette gorzko.
     -    To ty... Nie ja - powiedziała Arthemis spokojnie, odwracając się w jej kierunku. - Według mnie naprawianie czegoś nie może być bezmyślne i szybkie... Uczę się być z Jamesem od nowa. Nie twierdzę, że jest to łatwe. Ale będzie trwałe...
     Antonette wzruszyła ramionami.
     -    Jesteś naprawdę personifikacją wszystkiego czego nienawidzę - wykrztusiła.
     Arthemis uniosła brew.
     -    Dlaczego? Ja się tobą nie przejmuję. Czemu ja obchodzę ciebie?
     -    Bo kiedyś byłam taka jak ty...
     -    Nigdy nie byłaś i nie będziesz taka jak ja - Arthemis uśmiechnęła się zimno.
     Antonette wykrzywiła sie do niej.
     -    Ale znalazłam się kiedyś w takiej sytuacji...
     -    W sytuacji, w której jakaś zazdrosna zdzira próbowała zrobić wszystko, żeby odebrać ci faceta? - rzuciła z ironicznym zaciekawieniem Arthemis.
     Antonette westchnęła.
     -    Poznałam Griffina kiedy byłam w szkole. Miałam ją ukończyć z wyróżnieniem... Jak ty - spojrzała na Arthemis.
     -    Nie muszę tego... - zaczęła Arthemis z kwaśną miną.
     -    Oboje byliśmy dobrzy...  - Antonette jej nie usłyszała.
     -    ... wiedzieć - dokończyła z westchnieniem Arthemis, ciężko siadając na ławeczce.
     -    ... ale ja byłam troszeczkę lepsza.  Na tyle, że wzięli mnie do projektu, mającego na celu tworzenie innowacyjnych zaklęć dla aurorów. Griff miał do mnie dołączyć w ciągu pół roku.  Pisałam do niego dzień w dzień. Spotykałam się z nim kiedy tylko mogłam... Ale to nie pomogło. W jakiś sposób... zaczął się ode mnie oddalać. Przestał mi ufać... Zajęło to raptem pół roku. Rozumiesz? Pół roku, w porównaniu z 5 latami, podczas których razem dorastaliśmy. I gdy do mnie dołączył... miałam przed sobą obcą osobę. Wszystko starał się robić lepiej niż ja. Był... odległy - potrząsnęła głową, a potem wzruszyła ramionami. - Z resztą nieważne... Poddałam się. Spakowałam i przeniosłam do Anglii. - Przez chwilę milczała. - Na początku James był po prostu... jedynym z kolegów. Jednak gdy zobaczyłam, że idzie dokładnie w moje ślady, postanowiłam go ratować. Ale gdy cię poznałam... - nozdrza Antonette się rozszerzyły. - Ta twoja pewność siebie. To jak mu ufałaś... Doprowadzało mnie to do szału, bo udawało się wam wszystko to, na czym JA! poniosłam klęskę! - Wstała energicznie i zaczęła krążyć po szatni. - Więc zaczęłam naciskać. Pogarszać sytuację, żeby sprawdzić kiedy pękniesz! Dlaczego WAM miało się udać, podczas gdy ja JA w tej samej sytuacji zostałam sama! - jej usta zaczęły drżeć.
     Arthemis uniosła brew, wzięła torbę i obojętnie ruszyła do drzwi.
     -    JA, ja, ja... Tobie się nie udało. Ty poniosłaś klęskę... Ja, ja, ja... O ile się nie mylę było was tam dwoje...
     Zatrzasnęła za sobą drzwi, widząc szok na twarzy Antonette i zastanawiała się, czemu właśnie straciła pół godziny z życia, które mogła wykorzystać zupełnie inaczej. Zerknęła na zegarek. Było już późno, a ona musiała jeszcze odwiedzić jedno miejsce...
    

     James wrócił do mieszkania kilka dni później. Nie wiedział, czy powinien być rozczarowany z powodu zbyt wolnych postępów, czy zadowolony z powodu tego, że to wszystko działo się tak wolno.
     Problem był taki, że przez to, że całe dnie spędzali na szkoleniu James miał wrażenie, że poza pracą i powrotami do domu nie widuje Arthemis. Minęły jednak dopiero dwa tygodnie, a on był już...
     Na szczęście rozmawiali, rozmawiali dużo... Dowiedział się trochę o jej nowych zdolnościach, ale niestety nie chciała mu ich zaprezentować, była przy tym więcej niż nerwowa... Uśmiał się też, gdy opowiadała mu, jak opuszczała Hogwart, a Lily przywiązała się do jej nogi, zarzekając się, że jej nie puści.
     Nadal się uśmiechał na myśl o swojej durnej siostrze...
     Włączył światło i zobaczył kopertę z pieczęcią Hogwartu. Zamrugał zdziwiony i wziął ją do ręki. Pamiętał ten szmaragdowozielony atrament.

          Szanowny Panie Potter,
          chcielibyśmy zaprosić Pana do udziału w spotkaniu dzisiaj, godzinę przed północą w na wieży Północnej Hogwartu.

Zastępca Dyrektora Szkoły Magii i Czarodziejstwa
Morgana Alexander                                                  

     James zacisnął dłoń na kopercie i przypomniał sobie pośpiech z jakim dzisiaj wyszła Arthemis. Aportował się i w kilka sekund stał przed domem Arthemis.                                                                      
     Załomotał w drzwi. Nic. Cisza.
     -    Arthemis?! Panie North?!
     Rozszczekał się Archer. Zaczął wyć i drapać w drzwi.
     Pan North otworzył drzwi ubrany wyjściowo. Zerknął na kopertę w ręku Jamesa i pomachał własną.
     -    Czyżby podziałało na ciebie jak płachta na byka?
     -    Już tam jest? - zapytał bezbarwnym tonem.
     -    Nie wróciła, więc tak właśnie sądzę. Powinniśmy do niej dołączyć...
     -    Też tak myślę - powiedział James, czując złość, że nagle znaleźli się po różnych stronach barykady, a on nie wiedział nawet czego to wszystko dotyczy.


Przy bramie Hogwartu czekał na nich profesor Lucian, jakaś ciemnoskóra kobieta w dredach oraz młody człowiek w marynarce i okularach.
     -    James - zaczął Tristan, - poznaj profesor Bennette i profesora Freuda. Profesora Luciana już znasz?
     -    Nie. Ale słyszałem o Panu - powiedział James, wymieniając spojrzenie z wysokim, na swój przebojowy sposób przystojnym mężczyzną.
     -    Z wzajemnością - odpowiedział chłodno Lucian. - Będę was eskortował na północną wieżę. Reszta poczeka na pozostałych.
     -    Gdzie jest Arthemis? - zapytał James ostro, gdy szli w kierunku uśpionego już zamku.
     -    Miarkuj ton, chłopcze - ostrzegł go Lucian. - Zjadam takich jak ty na śniadanie...
     Tristan zakasłała, a James dałby sobie rękę obciąć, że to była próba zamaskowania śmiechu.
     -    Arthemis jest na wieżę z resztą nauczycieli. Zapewne zastanawia się, jak wam to wszystkim przekazać, żeby przy okazji nie wywołać paniki...
     -    Dlaczego nie powiedziała nic do tej pory?! - zirytował się James.
     Lucian spojrzał na niego kątem oka.
     -    Mógłbym ci podać kilka powodów "dlaczego" - odparł Lucian ironicznie.
     -    A więc chodzi o coś naprawdę strasznego? - zapytał Tristan.
     -    Nie, aż tak strasznego. Przynajmniej na razie - westchnął Lucian. - Ale brak informacji i niepewność sprawia, że jesteśmy... poirytowani. Może w szerszym gronie dostrzeżemy coś, czego sami nie widzimy? - spojrzał w kierunku płonących na Północnej Wieży pochodni.
Arthemis była już na wieży omawiając coś z piękną kobietą w kowbojskim kapeluszu i profesor Alexander. Byli tam też Rose, Scorpius, pozostali nauczyciele, których James nie znał, dyrektor Hogwartu i Minister Magii.
     Pomachał Charliemu.
     Po chwili dołączyli do nich jego ojciec i ciotka Hermiona w towarzystwie profesor Bennette i profesora Freuda.
     -    Wygląda na to, że jesteśmy w komplecie - powiedział profesor Deveraux. - Zanim zaczniemy chciałabym poprosić, żeby to spotkanie było wolne od gniewu i pretensji. Sytuacja jest dla nas nadal niezrozumiała, więc nie chcieliśmy się dotąd dzielić niepewnymi informacjami, jednak coraz bardziej niepokoi nas postęp z jakim wydarzenia następują po sobie.
     -    Może zacznijmy od początku - zaproponowała profesor Bennett.
     W miarę jak zaczęli opowiadać James poznawał po kolei wszystkich nowych wykładowców. Wszystkich strażników. Roztargnioną, srebrnowłosą profesor Carter. Młodziutką, słodką profesor Montgomery. Zbyt przystojnego jak na nauczyciela profesora Wrighta oraz Doktora. Profesora Luciana, który według niego był naprawdę zbyt blisko z Arthemis, która czuła się przy nim zadziwiająco swobodnie. Jak kiedyś z nim...
     Człowiek emanujący spokojem, okazał się profesorem Arimą. A starszy, białowłosy wsłuchujący się uważnie w każde słowo profesor, okazał się być profesorem Davisem - nauczycielem Historii magii.
     Każdy z nich, łącznie z jego niepozornym wujkiem Charliem, miał w sobie coś, co czyniło z niego Strażnika Hogwartu.
     Gdy pierwsza część historii dobiegła końca Minister Magii podsumował:
     -    Czyli Hogwart działa jak magiczna tarcza ochronna, którą stworzył Merlin, żeby chronić czarodziejów przed Morganą?
     Wszyscy nauczyciele skinęli głowami.
     -    To chyba dobrze, prawda? - zapytała Hermiona. - Skoro tu jesteście w razie czego mamy zabezpieczenie...
     -    I rzeczywiście tak właśnie na początku myśleliśmy - stwierdziła profesor Caprifolia.
     -    Ale tempo tych zmian. Tempo, którego nawet sam Pan Ru się nie spodziewał, jest niepokojące - powiedziała profesor Bennette.
     -    Żyłem sobie własnym życiem, dopóki nie zaczęło mnie coś tu ciągnąć. Ponaglająco. Jakby w mojej głowie coś szeptał: nie ma czasu - zauważył zamyślony Doktorek.
     -    Hogwart sam też zaczął się dziwnie zachowywać. W delikatny sposób usuwa niektórych nauczycieli, żeby zrobić miejsce nowym - profesor Alexander krążyła niespokojnie między nimi.
     -    A jeżeli taka jest prawda, to wciąż nam brakuje dwójki... - dodał ponuro Charlie.
     -    Może po prostu gdy część kluczy znalazło się na swoim miejscu, zaczęła się reakcja łańcuchowa, która wzywa pozostałych? - rozważała Hermiona.
     -    Jest to jedna z opcji, którą nadal rozważamy - powiedział profesor Davis.
     -    Ale? - zauważył Harry. - Wyczuwam tu jakieś ogromne "ale"...
     Arthemis wymieniła spojrzenie z ojcem Jamesa.
     -    Mówimy tu o Morganie - zauważyła. - O Morganie, która włada rzeszą nie umarłych potrafiących władać magią czarodziejów. O Morganie, której poplecznicy co jakiś czas się odradzają i próbują sprowadzić ją z powrotem? Czy czegoś wam to nie przypomina?
     Pierwszy zaklął Scorpius, a Rose zrobiła się dziwnie blada.
     Scorpius zaczął krążyć w jedną i w drugą stronę, jak lew w klatce. Wskazał palcem na Arthemis.
     -    Nie! - powiedział ostro. - Nie znowu! Trafiliśmy wszyscy do szpitala w stanie ciężkim. I to tylko dlatego, że mieliśmy szczęście! Ja wtedy umarłem!
     -    Myślisz, że nie pamiętam! - warknęła Arthemis. - Myślisz, że właśnie JA bym o tym zapomniała?!
     - Cisza! - zagrzmiała Hermiona. Dotknęła uspokajająco pleców Rose. - Wszyscy pamiętamy, co się wtedy stało.
     -    Dobra, rozumiemy teraz powagę sytuacji, ale czy coś jeszcze wskazuje na to, że sytuacja jest tak zła, jak myślicie? - zapytał spokojnie Minister Magii.
     -    Rose? - rzuciła profesor Caprifolia.
     Rose rzuciła szybkie spojrzenie matce, a potem westchnęła i zbliżyła się niepostrzeżenie do Scorpiusa.
     -    Tylko się nie denerwuj - poprosiła matkę, zanim skinęła głową profesor Caprifolii. - Ja tego nie pamiętam, więc...
     I profesor Caprifolia zaczęła na zmiane z profesorem Lucianem i Scorpiusem opowiadać o Strażniku Czasu i zatrzymanej w czasie Rose.
     W pewnym momencie ktoś podał ciotce Hermionie krzesło, gdy nogi się pod nią ugięły, a James zamknął oczy słuchając jak Arthemis próbowała wyciągnąć Scorpiusa z przeszłości profesora Luciana.
     Przez moment nawet złapał wzrok Arthemis i zrozumiał, jak wiele ukrywała. Jak wiele rzeczy zlekceważył, gdy pisała w listach, że musi mu powiedzieć tyle ważnych rzeczy.
     Przez bardzo długi moment Hermiona wpatrywała się w Scorpiusa, przekazując mu w tym jednym spojrzeniu tysiąc słów.
     -    To nie wszystko - zauważyła Arthemis. - I tu najbardziej możecie nam pomóc.
     -    Musimy jakoś wypełnić luki w informacji. Może są nieistotne. A może są kluczowe. Po pierwsze, ta skrzynka - profesor Arima pokazał zdjęcie skrzynki, która zainteresowała kilka miesięcy temu Albusa. - Chcemy wiedzieć, co w niej jest?
     -    Dlaczego? - zapytał Harry, biorąc zdjęcie do ręki.
     -    Bo ktoś kto kradnie skrzynkę obłożoną najmroczniejszymi klątwami ze wszystkich kontynentów, zapowiada kłopoty - odparł profesor.
     -    A poza tym dwa dni po tej kradzieży doszło do pewnego wydarzenia, którego nie widzieli żadni czarodzieje oprócz strażników i Arthemis - dodał profesor Lucian.
     -    Nawet ja nie widziałem niczego podejrzanego. I gdyby nie to, że oni wszyscy - wskazał głową na nauczycieli - nagle podnieśli alarm, pewnie przespałbym spokojnie tamtą noc.
     -    Nagle ochrona Hogwartu się aktywowała - powiedziała profesor Carter. - I każde z nas znalazło się na swoim miejscu...
     -    Ale oczywiście nie mogła być pełna, bez wszystkich strażników - zauważył Harry. - Co się stało tamtej nocy.
     -    Nic. Ale musiało być to na tyle groźne, że system bezpieczeństwa szkoły zadziałał.
     -    I żadne z nas nie widziało niczego takiego wcześniej - zauważyła profesor Bennett.
     -    Oprócz Arthemis - zaprzeczył profesor Lucian.
     -    Każde z nas widział wcześniej coś takiego - powiedziała Arthemis, wskazując głową na Rose, Scorpiusa i patrząc na Jamesa. - Ale wątpię, żeby ponownie użyli laski nauczyciela i klejnotów, żeby stworzyć ten wir... Musieli znaleźć inny sposób.
     -    Masz na myśli wir otwierający bramę między światami? - zapytał cicho James.
     Arthemis skinęła głową.
     -    Zajęło mi niemal dwa miesiące ustalenia gdzie to mogło się zdarzyć - powiedział Lucian. - Nikt nic nie widział. Nikt nic nie słyszał. Skoro widzieliśmy to wyraźnie w Hogwarcie nie sądziłem, że będę musiał dotrzeć aż tak bardzo na południe Anglii, żeby znaleźć kogokolwiek kto coś widział. I dotarłem aż do Stonehenge...
     -    To jest druga rzecz, którą musimy zbadać. Czym tak naprawdę jest dla nas Stonehenge... - dodała Arthemis.
     -    To może być bardzo trudne - powiedziała Hemriona. - Naprawdę nie ma zbyt wielu źródeł na temat tego miejsca...
     -    Tym bardziej jest to istotne... - odparł Lucian. - I jeszcze jedno... Zaginięcia członków rady czarodziejów...
     Harry poruszył się niespokojnie.
     -    Co z tym...?
     -    Czy zauważyłeś, że znikają niemal same kobiety? - mruknął Lucian.
     -    Strata Vereny wstrząsnęła światem czarodziejów - powiedział ze smutkiem Minister.
     Hermiona dotknęła ramienia Kingsleya.
     -    Jeszcze jej nie odnaleziono - powiedziała pocieszająco. - Nadal może żyć...
     -    I to mnie właśnie martwi - powiedział brutalnie Lucian.
     -    Jak możesz coś takiego powiedzieć! - oburzyła się Hermiona.
     -    Bo to jest dla nas groźne - przerwała jej Oleandra. - Zaginęła najpotężniejsza znana obecnie na świecie, żyjąca czarownica. Pamiętaj, że Morgana nie jest żyjącą istotą. Nie mogą jej ożywić tak po prostu. Mogą natomiast sprowadzić jej jaźń, jej jestestwo, jej duszę do innego ciała. I muszą mieć takie ciało, które pomieści jej moc!
     Hermiona zachwiała się.
     -    Na Merlina - szepnęła, siadając na wcześniej podstawionym krześle.
     -    Rozumiecie teraz dlaczego nie powiedzieliśmy wam wcześniej? - zapytał dyrektor. - Nie mamy żadnego dowodu. Same domysły. Same niesprawdzone przesłanki. I tona instynktu... Nie mogliśmy tak po prostu oczekiwać, że nam uwierzycie. Ale potrzebujemy pomocy - westchnął.
     -    Jest jeszcze coś... - powiedział od dłuższego czasu zamyślony Harry. - Morganiści to grupa, która pojawia się w historii magii od dawna. I to nie jest jakaś mała sekta... To jest armia. Do cholery, młodzi aurorzy ćwiczą symulacje bitew, jakie Ministerstwo musiało z nimi stoczyć... I gdybym był przywódcą takiej grupy, chciałbym mieć wtyczki wśród wroga. Strategicznie wybrane klony, zastępujące ludzi z Ministerstwa Magii... walczymy przecież z tą plagą od roku i dopiero niedawno odkryliśmy, że to większa grupa...
     -    Inwigilują Ministerstwo? - przeraził się Minister.
     Harry skinął głową.
     -    A to znaczy, że musimy selektywnie wybrać ludzi, z którymi będzie współpracować...
     Nastała ciężka cisza, gdy wszyscy pogrążyli się we własnych myślach.
     -    Nie możemy być w aż tak tragicznej sytuacji, bo Hogwart nadal nie ma dwóch strażników i nie pchają się do nas drzwiami i oknami - pocieszyła ich Talesia.
     -    Tak. Ale powinniśmy zacząć działać, jednocześnie nie zwracając na siebie uwagi... - zauważył dyrektor. - Valentino, Albercie, Morgano - wy zajmiecie się rozgryzieniem systemu bezpieczeństwa i księgami zostawionymi w tamtym pokoju. - Ptolemeusza, pannę Rose i pana Scorpiusa - proszę o przeszukanie biblioteki i znalezienie informacji o Stonehenge.
     -    Ja zajmę się skrzynką - powiedział sam Minister Magii. - Liczę na pańską pomoc profesorze - zwrócił się do Arimy.
     Harry wskazał siebie, Hermionę, Arthemis i Jamesa.
     -    My zajmiemy się zaginionymi magami.
     -    Arthemis, będę cię potrzebował - zauważył Lucian.
     -    Będę do dyspozycji - obiecała. - Ale... najbardziej z tego wszystkiego martwi mnie jednak, że człowiek który nas tu przysłał, nie daje znaku życia...
     -    Mogę sprawdzić wioskę, w której mieszka - zaproponował Tristan.
     -    Poczekamy jeszcze dwa tygodnie - powiedział Lucian. - I zaczniemy szukać i Ru, i pozostałych strażników...
     Wymieniając jeszcze prywatne uwagi, powoli się rozchodzili. W końcu Arthemis i James szli z rodzicami w kierunku bramy.
     -    To dużo informacji jak na jeden raz - zauważył cicho James.
     -    Wiem, że to przytłaczające...
     Pokręcił głową.
     -    Nawet jeżeli jest przytłaczające, to cieszę się, że wiem, z czym musisz się mierzyć. Mogę teraz mierzyć się z tym będąc z tobą.
     Arthemis przystanęła. Spojrzała na niego smutno.
     -    Nie spodobają ci się rzeczy, które muszą być zrobione James - powiedziała cicho.
     -    Zapewne masz racę. I zapewne będziesz przeżywała ciężkie chwile, gdy będę próbował ci się sprzeciwić... Ale będę przy tobie bez względu na to, jak trudne to będzie.
     Długo się w niego wpatrywała nic nie mówiąc. Dookoła nich ich rodzice aportowali się, powoli przyzwyczajając się do myśli, że są już dorośli. Na chwilę przytknęła czoło do jego piersi, opierając się na nim.
     -    To więcej niż mogłam prosić...


James i Arthemis dostali wiadomość od pana Pottera, że mają "czekać na polecenia Luciana". Jednym słowem na razie mieli się nie wtrącać.
     Arthemis było to bardzo nie w smak. Jej ojciec natomiast był dość zadowolony, że jego dziecko słucha chociaż profesora Luciana. Oczywiście wiedział, że nawet Arthemis ma swój poziom wytrzymałości, więc podskórnie szykował się na wybuch.
     Skoro mieli się na razie skupić na szkoleniu Arthemis oddawała mu się z wręcz samobójczym entuzjazmem i dodatkowo ćwiczyła z Lucianem. Gdy James zaproponował, że może dołączyłby do niej, został delikatnie acz stanowczo odprawiony.
     -    Nie jeżdżę na zajęcia z nim dlatego, że chcę podszkolić swoje umiejętności walki i zaklęć. To szkolenie, które dotyczy tylko mnie i mnie wyłącznie - powiedziała pewnego wieczoru, gdy szli w kierunku mieszkania Jamesa. Zazwyczaj tam się rozstawali, albo krążyli po okolicy przez kolejną godzinę.
     -    Rozumiem - powiedział oschle James.
     -    Nie. Nie rozumiem - Arthemis patrzyła na niego błagalnie. - Myślisz, że cię od siebie odsuwam, a to nieprawda. Jest tyle rzeczy w tej mocy, których nadal nie potrafię i tyle sytuacji, które mogą być niebezpieczne, bo nie umiem jej opanować w 100 procentach, że nie chcę ryzykować. Lucian uczy mnie używania tej mocy, żebym mogła ją kontrolować. Tylko tyle i aż tyle...
     -    Mylisz się. Rozumiem - odpowiedział cicho James. W jego oczach jednak widziała więcej rezygnacji, niż akceptacji. - Nawet lepiej niż ty w tym momencie. Po tym co się stało na wieży, boisz się, że zrobisz mi krzywdę. Widzisz? Nawet nie próbujesz zaprzeczyć... - Uśmiech Jamesa miał w sobie coś słodko-gorzkiego. Coś co sprawiało, że chciało jej się płakać. - Dla mnie oznacza to tyle, że nie wierzysz już w to, że twoje uczucie do mnie, są w stanie zablokować twoją moc... - odgarnął jej włosy za ucho. - Arthemis... widziałem cię w najgorszych chwilach, gdy traciłaś nad sobą kontrolę. Gdy twoja moc próbowała zniszczyć twoja ciało. I zawsze była tylko jedna rzecz, która była w stanie to powstrzymać.
     Arthemis zacisnęła powieki.
     -    Bez względu na to, jak bardzo pozbawiona świadomości byłaś twoja moc wycofywała się, gdy mogłaś mi zrobić krzywdę. I chociaż możesz tak myśleć, ja nie wierzę, że to się zmieniło... - James odchylił głowę i wpatrywał się w zadymione, ciemne, londyńskie niebo. - Nie sądziłem, że cena będzie taka wysoka... - szepnął do siebie.
     Arthemis chciała objąć tą jego nostalgię i zdusić ją w zarodku, ale... nie wiedziała jak. Wykręciła sobie palce.
     -    Muszę o tym pomyśleć - wyjąkała. - Tylko troszeczkę.

     Myślała o tym już od tygodnia - westchnął do siebie James. - Ale przynajmniej na szkoleniu było wszystko tak jak trzeba...
     Galloway po rozmowach z ćwiczeniowcami, przeniósł Arthemis do grupy zadaniowej Jamesa i wyznaczył go na jej partnera, bo pozostałe grupy nie mogły za nią nadążyć.
     Mając Arthemis w swojej drużynie James niemal współczuł innym grupom na myśl o tym, jak bardzo zastaną one w tyle... Tylko trochę martwiło go, jak zareagują na siebie Antonette i Arthemis i miał nadzieję, że Nate i Noah w razie czego pomogą mu je rozdzielić...
     Przeprowadzali właśnie jakieś rozgrzewające szybkie walki miedzy drużynami, zanim przejdą do działań strategicznych, gdy do sali wszedł pan Potter, jego bezpośredni przełożony oraz kilkoro obcych ludzi.
     Galloway dał znak do przerwy.
     -    To sala ćwiczeniowa - oznajmił pan Potter. - Kadeci mogą tu zostać. Spotkamy się ze wszystkimi na obiedzie.
     -    Tak to dobry pomysł - odparł mu olbrzymi starszy jegomość z podkręconym wąsem. - Niech dzieciaki rozruszają się po podróży.
     Arthemis patrzyła obojętnie, jak dwójka z przybyłych odchodzi z Panem Potterem, a trzech młodych mężczyzn zostaje na sali. Jeden z nich patrzył na wszystko z lekceważeniem. Drugi z entuzjazmem godnym szczeniaka. A trzeci, przystojny jak z jakiegoś plakatu, blondwłosy, niebieskooki półbóg... rozglądał się po sali, jakby kogoś szukał.
     Arthemis nagle poczuła falę paniki, która natychmiast obudziła jej morderczy instynkt. Rozejrzała się szybko, szukając zagrożenia, ale znalazła tylko ukrywającą się gdzieś w głębi Antonette. Podeszła do niej zasłaniając jej widok.
     -    Co się dzieje?
     -    Nic! - odwarknęła tamta.
     Arthemis obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że blondyn z kamienną twarzą idzie w ich stronę. Leniwie odwróciła się w jego kierunku.
     -    Stój spokojnie - mruknęła cicho. Jednocześnie szybkim ruchem brwi zrozumiałym tylko dla niego, dała znak Jamsowie, żeby zwrócił uwagę na obcego.
     James niby wychodząc mu na spotkanie zagrodził mu drogę.
     -    Nazywam się James. W czym mogę ci pomóc?
     -    Chcę z nią porozmawiać - warknął chłopak, próbując  go ominąć.
     James nawet nie interesowało o kim ten facet mówi. Sam jego wyraz twarzy go wkurzał. Położył mu rękę na piersi.
     -    Mój drogi, nie wiem z jakiej stodoły cię przywiało, ale to jest Anglia i wymagamy to minimum grzeczności. Więc albo się przedstawisz i powiesz o co ci chodzi, albo nie wyjdziesz stąd o własnych siłach - powiedział mu zabójczo radosnym tonem James. Przesłanie było proste: jeszcze jeden zły ruch i połamię ci nogi.
     Chłopak wyprostował się z kamienną miną.
     -    Jestem Griffin Harrington - powiedział tonem zwracającym uwagę na jego arystokratyczne pochodzenie. - Jestem kadetem Instytutu Aurorów z Luizjany w delegacji.
     -    Ach więc Amerykanin - powiedziała Arthemis, podchodząc. - Może poćwiczymy z nimi? - rzuciła do stojącego nieopodal ćwiczeniowca.
     Wzruszył ramionami.
     -    Nowi przeciwnicy to zawsze jakiś rozwój. Nie widzę przeciwwskazań skoro mamy ich rozruszać...
     Arthemis uśmiechnęła się drapieżnie do blondyna.
     -    Mogę? - zapytała błagalnie Jamesa.
     James przewrócił oczami, ale nie mógł powstrzymać cisnącego się na usta uśmiechu.
     -    Nie przyszedłem tu, żeby się bawić - warknął blondyn, próbując ich ominąć.
     -    Ale pobawisz się ze mną troszeczkę teraz - powiedziała Arthemis, robiąc krok i blokując mu drogę. - Albo później... z resztą naszych chłopców.
     Nozdrza blondyna rozszerzyły się, jakby właśnie wyobrażał sobie, jak chwyta Arthemis i usuwa ją z drogi. Może nawet by się odważył, gdyby nie zbyt spokojny James, Noah i Nate bawiący się nieopodal różdżkami oraz ich ćwiczeniowiec obserwujący ich uważnie.
     -    Dobra! - parsknął, rzucając Antonette mordercze spojrzenie.
     Arthemis odeszła na jeden koniec na rysowanej zaklęciem maty. Chłopak stanął po drugiej. W sali było tak głośno, że nikt nie zwracał na nich uwagi zajmując się nowymi przybyszami.
     James dał znak Noah, żeby sędziował. Sam stanął blisko Antonette.
     -    No więc? Co tu robi twój były chłopak?
     -    Wiedziałeś?
     -    Widziałem zdjęcia w twoim mieszkaniu - odpowiedział obojętnie, patrząc jak Arthemis ustala coś z blondynem. Chłopak wzruszył ramionami, jakby nie obchodziło go, czy Arthemis zaraz zacznie rzucać w niego nożami... Kretyn.
     -    Nie wiem co tu robi - fuknęła Antonette, patrząc z żalem na chłopaka. - Ale nie wygląda na zadowolonego.
     James zerknął na nią kątem oka.
     -    Masz powody, żeby się bać?
     -    Czy boję się, że mnie zaatakuje? Nie. Czy zostawiłam go bez słowa i zakończyłam nasz związek wyjeżdżając i nie zostawiając po sobie żadnych śladów? Tak...
     -    Czyli jest wkurzony na maksa... - mruknął James, obserwując jak pojedynek zaczyna się powoli.
     Usłyszał jak Arthemis mówi do blondyna:
     -    Skoro już się poznajemy bliżej... to czego chcesz od mojej koleżanki?
     -    Od kiedy to jestem jej koleżanką? - burknęła Antonette.
     -    Sądzę, że od momentu, w którym postanowiła cię chronić... - odparł James, a Anotonette zamilkła.
     Arthemis przez jakiś czas bawiła się z Griffinem, wyczuwając jego ruchy, jego styl i tempo. Każda wzmianka o Antonette go rozproszała.
     -    Nette, nie wydaje się być zadowolona z tego, że cię widzi - rzucił, blokując lekko jego zaklęcie.
     Chłopak posłał jej nienawistne spojrzenie.
     -    Nic o nas nie wiesz! - warknął, przestrzelając zaklęciem nad jej głową.
     -    Wiem, że musiałam wiele przejść przez to, że TY nie stanąłeś na wysokości zadania - odparła Arthemis z krzywym uśmiechem, posyłając ostrą serię w kierunku chłopaka.
     -    Nie wiem o czym pleciesz, ale nie masz pojęcia, jak długo jej szukałem. Jak długo zajęło w ogóle ustalenie, czy żyje! - ataki Griffina przybrały na sile.
     -    A więc kopnęła cię w jaja - odpowiedziała Arthemis. - Więc co tu robisz?
     -    Nie twoja sprawa! - warknął odpychając ją. Arthemis poleciała do góry i swobodnie opadła na dół unoszona zaklęciem.
     -    Biorąc pod, że przez ciebie mało nie zniszczyła mi życia, uznajmy, że jednak moja - odparła zimno. Chwilę przed tym nim dotknęła stopą ziemi, jej but wylądował w przeponie przeciwnika.
     Antonette się skrzywiła.
     -    Myślałam, że nie jest zła...
     James spojrzał na nią, jak na latającą krowę.
     -    Myślałaś, że nie jest zła? - zapytał z niedowierzaniem.
     Antonette wzruszyła ramionami, ale zmarszczyła się zmartwiona, gdy wytrąciła Griffinowi różdżkę z ręki i kopnięciem podcięła mu nogi.
     -    Nie znam cię. Nic do ciebie nie mam! - warknął. - Ale nie staniesz mi na drodze!
     James się skrzywił, gdy Griffin zerwał się na nogi i zaatakował Arthemis rzucając się na nią całym ciałem. Antonette zrobiła krok w ich stronę, ale zatrzymała ja ręka Jamesa.
     Arthemis zatrzymała go nie wykonując zbyt szybkiego ruchu, żeby chłopak zdążył zauważyć co ma ręce. Wykręciła mu rękę i zanim się obejrzał poczuł nóż przytknięty do ożebrowania.
     -    Przegrałeś. Trzeba było się bardziej postarać... - mruknęła, odwróciła go w stronę Jamesa i Antonette. - Teraz możesz grzecznie powiedzieć nam po, co przyszedłeś...
     Griffin patrzył na Antonette. Tylko na nią. Jego oczy wyrażały zbyt wiele tego, co musiał przejść.
     -    Chciałem wiedzieć "dlaczego". Chciałem ją zniszczyć, jak ona mnie - powiedział. - Ale...
     -    Ale? - nacisnęła Arthemis.
     -    To nieważne. Po prostu ją nadal ja kocham. Tak, samo jak w dniu, w którym ją poznałem...
     -    Powinieneś kochać ją bardziej - powiedziała mrocznie Arthemis. Puściła go. - Bo znasz ją lepiej...
     Antonette spojrzała na Jamesa ze łzami w oczach.
     -    Powinnam była flirtować z nią. Jest totalnie w moim typie.
     -    Trzymaj łapy przy sobie - powiedział James, na w pół żartując. - Po prostu z nim pogadaj, dobra? Przeleciał Atlantyk, żeby cię znaleźć...
     Arthemis nabuzowana dała znak Nate'owi, żeby był jej partnerem w następnej walce.
     James się wzdrygnął.                                                                                                  
     -    Spadaj stąd. Jakoś cię usprawiedliwię. Teraz lecę ratować Nate'a, bo Arthemis jest nakręcona... - Antonette posłała Griffinowi przeciągłe spojrzenie i powoli ruszyła do wyjścia.
     Ta mała tragedia rozegrała się tak naprawdę mając trzech świadków. Reszta nie miała pojęcia o istnieniu kogoś takiego jak Griffin Harrington.
     Jednak to, co zaczęło się dziać w hali ćwiczeniowej po ich wyjściu, przerodziło się po chwili w widowisko. Wszyscy spojrzeli na środek sali, gdzie Arthemis i James dawali popisowe show pełne zaklęć, kopnięć, latania, uników i ciosów.
     Jeden z ćwiczeniowców porozumiał się cicho z innymi i uruchomił jedno z zaklęć symulacyjnych i nagle pole walki zamieniło się w dżungle. Arthemis znalazła się na drzewie. A James rozglądał się za nią. A potem... krzaki i rośliny wokół niego zamieniły się w drapieżniki. Liany zmieniły się w węże. Krzaki w pumy.
     James posłał Arthemis bezczelne spojrzenie, bo wiedział, że nawet nie zauważyła kiedy użył zaklęcia transmutacji. I wtedy tłum westchnął, bo Arthemis wyjęła z kieszeni mały przedmiot, który w jej rękach zmienił się w łuk.
     Bez zbędnej myśli wyeliminowała broń przeciwnika i nagle sceneria znowu się zmieniła. Znajdowali się blisko siebie na skale pośrodku wzburzonego morza. Takie miejsce wykluczało możliwość sztuczek, został tylko kontakt bezpośredni.
     A Arthemis i James byli wobec siebie bezwzględni. Ale gdy w końcu Arthemis rozbroiła Jamesa, była szczęśliwa. James odgarnął jej spocone włosy z czoła.
     -    Lepiej? - zapytał.
     Posłała mu słodki, zmęczony uśmiech.
     -    Idźcie pod prysznic - rzucił ćwiczeniowiec. - I zróbcie miejsce innym do cholery! To nie jest wasz prywatny plac zabaw.
     -    Tak, jest! - powiedział James, odholowując ciężko oddychającą, ale zadowoloną Arthemis.
     Wieczorem wychodzili z Ministerstwa razem ze wszystkimi innymi rekrutami i dwójką kadetów z Ameryki.
     Nate szturchnął Arthemis łokciem.
     -    Czemu nie chodzisz z nami do pubu?
     -    Do jakiego pubu? - zapytała Arthemis.
     Nie wiedziała dlaczego, ale nagle wszyscy spojrzeli na Jamesa, który posłał Nate'owi ponure spojrzenie.
     -    Do Hard Magic Cafe. Chodzimy tam w każdy piątek, całą grupą - wyjaśniła ze śmiechem jakaś dziewczyna. - Gramy w bilard, gadamy o bzdurach i pijemy tequile...
     -    Tequila! - powiedziało chórem kilka osób.
     Arthemis z pytaniem w oczach spojrzała na Jamesa.
     -    No, co? - burknął.
     -    Zazdrosny ten twój facet - Nate walnął Jamesa w plecy, szczerząc zęby. - Nie możesz jej trzymać tylko dla siebie - pouczył go jak dziecko.
     -    Owszem mogę - odparł nadąsany James.
     Arthemis spojrzała pod nogi, żeby ukryć uśmiech.
     -    Tequila? - zapytała Nate'a.
     -    W dużych ilościach - odpowiedział jej, udając, że przechyla kieliszek.
     Rzeczywiście w dużych ilościach - pomyślała z rozbawieniem Arthemis kilka godzin później. Przez cały wieczór sączyła ten sam kufel pitnego miodu Duffa i obserwowała pozostałych, którym raczej umiar był obcy.
     Poznała ludzi, z którymi pracowała z zupełnie innej strony. James nic nie mówił, ale i tak wiedziała, że jej pilnuje, bo zamówił tylko jedno piwo, które rzadko popijał.
     Mógł jej pilnować dowoli. I tak była zajęta obserwowaniem go podczas gry w trójwymiarowy bilard.
     Po trzeciej rundzie podeszła do niego.
     -    Więc? Jak się w to gra?
     James oparł się na kiju i spojrzał na nią leniwym, zapraszającym wzrokiem.
     -    Chcesz wiedzieć?
     -    Tak! - powiedziała próbując odebrać mu kij.
     -    No dobrze. Skoro ci zależy, zabawię się w nauczyciela... - podał jej kij i jednocześnie przykrył jej palce swoimi. - Najpierw... postawa...
     Arthemis poczuła to dziwne, onieśmielające zdenerwowanie, zaczynające się od łaskotania w żołądku, gdy James stanął za nią.
     Wtedy popchnął ich zalany Nate.
     -    Jesteście naprawdę słodcy, wiecie? - zachichotał.  - A James po prostu jest wisienką na torcie, jeżeli o ciebie chodzi - dodał, opierając się na Arthemis. - Musiałabyś go widzieć, jak zobaczył tamten katalog...
     Arthemis przytrzymała Nate, który niemal na niej zasnął.
     James westchnął.
     -    Chodź, mały. Odprowadzimy cię do domu...
     -    Sorry, stary. Wiem, że chcesz ją zabrać do łóżka tulić i pieścić, i...
     Twarz Jamesa zrobiła się czerwona jak pomidor, a Arthemis zachichotała.
     -    Ależ z ciebie romantyk Nate... No, chodź.

     Pomagając sobie zaklęciami, odholowali go do mieszkania, w którym przejął go od nich trochę zdegustowany i trochę rozbawiony starszy brat.

2 komentarze:

  1. Miło się czyta jak wszystko po woli wraca do normy. Sytuacja z Amerykanami była bardzo zabawna, podobnie jak walka Jamesa z Arthemis 😁

    OdpowiedzUsuń
  2. 25 year old Desktop Support Technician Jedidiah Candish, hailing from MacGregor enjoys watching movies like Only Yesterday (Omohide poro poro) and Video gaming. Took a trip to Birthplace of Jesus: Church of the Nativity and the Pilgrimage Route and drives a Jetta. dodatkowy odczyt

    OdpowiedzUsuń